Dean R. Koontz Intensywnosc Przelozyla: ZOFIA UHRYNOWSKA-HANASZ Ta ksiazka jest dla Florence Koontz.Mojej matki. Dawno utraconej. Mojej strazniczki. Nadzieja to przeznaczenie, ktorego poszukujemy. Milosc to droga, ktora prowadzi do nadziei. Odwaga to sila, ktora nas napedza. Z ciemnosci podazamy ku wierze. Ksiega trosk policzonych Rozdzial 1 Ognista kula slonca balansuje na szczytach gor, a w gasnacym swietle dnia ich podnoza wydaja sie plonac. Od zachodu wieje chlodny wiatr, w ktorego podmuchach suche, wysokie trawy porastajace zbocza przypominaja fale zlocistego ognia splywajace ku zyznej, pograzonej w cieniu dolinie.W glebokiej po kolana trawie stoi mezczyzna z rekami w kieszeniach drelichowej marynarki i patrzy na roztaczajace sie ponizej winnice. Zima przycieto pedy winorosli. Wlasnie zaczyna sie nowy okres wegetacji. Kolorowa gorczyce, ktora podczas zimniejszych miesiecy zakwitla pomiedzy rzedami winnych krzewow, scieto, a rzysko zaorano. Ziemia jest czarna i urodzajna. Stodola, budynki gospodarcze i bungalow przeznaczony dla dozorcy - wszystko to otaczaja dokola winnice. Jesli nie liczyc stodoly, najwiekszym budynkiem jest wiktorianski dom wlascicieli, z przyczolkami, mansardowymi oknami, ozdobnymi okapami i rzezbionym zwienczeniem nad stopniami frontowego ganku. Paul i Sara Templetonowie mieszkaja tu na stale, a ich corka Laura, studentka uniwersytetu w San Francisco, odwiedza ich tylko od czasu do czasu. Wlasnie w ten weekend spodziewaja sie jej przyjazdu. Mezczyzna w drelichowej marynarce w rozmarzeniu rozpamietuje twarz Laury z takimi detalami, jakby mial przed oczami jej fotografie. Piekne rysy dziewczyny budza w nim skojarzenia z soczystymi, ciezkimi od slodyczy kiscmi pinot noir i grenache z ich przezroczysta fioletowa skorka. Delektuje sie smakiem tych widmowych owocow, niemal czuje, jak mu pekaja miedzy zebami. Wolno zachodzace slonce oblewa wszystko dokola swiatlem tak cieplym i kolorowym, ze ciemniejaca ziemia pod jego dotykiem wydaje sie mokra i juz na zawsze nasycona barwa. Trawa rowniez jest czerwona i zamiast - jak jeszcze przed chwila - palic sie bez plomienia, omywa kolana stojacego w niej czlowieka purpurowa fala. Mezczyzna odwraca sie tylem do domu i do winnic. Delektujac sie coraz intensywniejszym smakiem winogron, idzie w kierunku zachodnim, gdzie porosniete lasem szczyty gor pograzaja wszystko w glebokim cieniu. Wciaga w nozdrza zapach malych stworzen chowajacych sie po norach wsrod lak. Slyszy krazacego hen w gorze jastrzebia, ktory ze swistem pior przecina powietrze, czuje chlodne migotanie niewidocznych jeszcze gwiazd. W powodzi rozedrganego czerwonego swiatla czarne cienie galezi smigaly po przedniej szybie z szybkoscia rekina. Laura Templeton prowadzila mustanga na kretej dwupasmowej drodze ze zrecznoscia, ktory budzil w Chynie podziw, ale i lek przed nadmierna szybkoscia, jaka rozwijala przyjaciolka. -Masz ciezka noge - zwrocila jej uwage. -Lepsze to niz ciezki tylek - zasmiala sie Laura. -Rozwalisz nas. -Mama jest bardzo zasadnicza, jesli chodzi o spoznianie sie na kolacje. -Lepiej przyjsc pozno niz wcale. -Nie znasz mojej mamy. Nie wiesz, jakie ma twarde zasady. -To samo mozna powiedziec o drogowce. -Czasami jak cos powiesz, to jakbym ja slyszala - mruknela Laura. -Kogo? -Moja mame. Zapierajac sie nogami na zakrecie, ktory Laura wziela za szybko, Chyna oswiadczyla: -Przynajmniej jedna z nas musi sie zachowywac jak dorosla, odpowiedzialna osoba. -Czasami nie moge uwierzyc, ze jestes ode mnie starsza zaledwie o trzy lata - odparla Laura cieplo. - Dwadziescia szesc, tak? Czy aby nie sto dwadziescia szesc? -Rzeczywiscie jestem bardzo stara - stwierdzila Chyna. Dziewczyny wyjechaly z San Francisco przy blekitnym, bezchmurnym niebie. Wziely krotki, czterodniowy urlop z Uniwersytetu Kalifornijskiego, gdzie wiosna mialy zdawac egzaminy magisterskie z psychologii. Laura konczyla studia bez zadnych opoznien - nie musiala martwic sie o koszty nauki i utrzymania, ale Chyna przez ostatnie dziesiec lat dzielila czas miedzy nauke a prace. Byla zatrudniona jako kelnerka na pelnym etacie, poczatkowo u Denny'ego, potem w lancuchu restauracji Olive Garden, a ostatnio w eleganckiej knajpie z bialymi obrusami, serwetkami z materialu, swiezymi kwiatkami na stolikach i goscmi, ktorzy - Bogu dzieki - z reguly dawali pietnascie do dwudziestu procent napiwku. Wizyta u Templetonow w Napa Valley miala byc jej pierwszym krotkim urlopem od dziesieciu lat. Z San Francisco Laura wyjechala droga miedzystanowa nr 80 przez Berkeley, a potem przeciela wschodni kraniec San Pablo Bay. Blekitna czapla majestatycznie kroczaca po plytkich rozlewiskach podskoczyla i z wdziekiem zerwala sie do lotu: ogromna i piekna na tle bezchmurnego nieba, przypominajaca prehistorycznego ptaka. Teraz, w zlociscie szkarlatnym zachodzie slonca, rozsypane po niebie chmury plonely, a Napa Valley roztaczala sie przed nimi jak opromieniony blaskiem jaskrawy gobelin. Laura zrezygnowala z glownej drogi na rzecz bardziej widowiskowej trasy, ale jechala tak szybko, ze Chyna prawie nie spuszczala oka z asfaltu, nie mogac cieszyc sie urokami krajobrazu. -Rany, jak ja lubie szybkosc - powiedziala Laura. -A ja nienawidze. -Ubostwiam ruch, ped, latanie. Moze w poprzednim zyciu bylam gazela. Co o tym sadzisz? Chyna spojrzala na szybkosciomierz i skrzywila sie. -Moze. Moze gazela albo wariatka zamknieta w Bedlam. -Albo gepardem. Gepardy sa naprawde szybkie. -Tak, bylas gepardem i pewnego dnia w pogoni za ofiara zwalilas sie na pelnej szybkosci ze skaly. -Chyna, ja naprawde jestem dobrym kierowca. -Wiem. -To wyluzuj sie. -Nie moge. Laura westchnela z udana udreka. -Nigdy? -Chyba tylko we snie. - Chyna o malo nie przebila nogami podlogi, kiedy przyjaciolka wziela szeroki zakret na pelnej szybkosci. Za waskim zwirowanym poboczem dwupasmowej drogi teren opadal lanami dzikiej gorczycy i splatanych cierni do rzedu wysokich czarnych olch obsypanych mlodymi wiosennymi pakami. Za olchami roztaczaly sie winnice skapane teraz w jaskrawoczerwonym blasku. Chyna byla przekonana, ze mustang zesliznie sie z asfaltu i zwali z nasypu roztrzaskujac sie o drzewa, a jej krew uzyzni najblizsza winorosl. Laura jednak bez najmniejszego wysilku utrzymala woz na asfalcie. Mustang wyszedl gladko z zakretu i pomknal dluga pochyloscia. -Dam glowe, ze ty sie i we snie martwisz - powiedziala Laura. -Predzej czy pozniej w kazdym snie musi sie pojawic czarny charakter. Trzeba caly czas na niego uwazac - mruknela Chyna. -Ja mam mnostwo snow bez czarnych charakterow - odparla Laura. - Cudownych snow. -Ze cie na przyklad wystrzeliwuja z armaty? -A wiesz, ze to by bylo bardzo zabawne. Nie, ale bez zartow: czasem mi sie sni, ze umiem latac. Zawsze jestem wtedy naga i unosze sie w powietrzu na wysokosci jakichs dwudziestu pieciu metrow, nad liniami telefonicznymi, nad kolorowymi, kwitnacymi lakami, nad czubkami drzew. Ludzie zadzieraja glowy, usmiechaja sie i machaja do mnie. Ciesza sie, ze latam, i sa tacy dla mnie zyczliwi. A czasem jest ze mna piekny chlopak, szczuply i muskularny, z grzywa zlocistych wlosow i cudownymi zielonymi oczyma, ktore potrafia zajrzec mi do samej duszy, i wtedy kochamy sie tam wysoko, w powietrzu, a ja przezywam rozkoszne orgazmy, jeden za drugim, i tak szybujemy w sloncu, majac pod soba lany kwiatow, a nad glowami ptaki z mieniacymi sie blekitem skrzydelkami, spiewajace najpiekniejsze ptasie piosenki, i czuje sie tak, jakbym byla wypelniona oslepiajacym swiatlem, jakbym cala byla ze swiatla, jakbym za chwile miala eksplodowac, tyle we mnie energii, eksplodowac tworzac nowy wszechswiat i sama stajac sie wszechswiatem. Czy kiedykolwiek miewasz takie sny? Chyna wreszcie przestala sie wpatrywac w umykajacy asfalt i spojrzala na Laure oszolomiona. Wreszcie odparla: -Nie. Przyjaciolka odwrocila sie do niej. -Naprawde? Nigdy w zyciu nie mialas takiego snu? -Nigdy. -A ja bardzo czesto. -Czy moglabys laskawie patrzec przed siebie? Laura powrocila wzrokiem do drogi. -A nigdy nie sni ci sie seks? -Czasami. -No i? -No i co? -I? Chyna wzruszyla ramionami. -I jest zle. Laura zmarszczyla brwi. -Sni ci sie nieudany seks? O tym nie musisz snic, zapewniam cie, Chyna, jest od metra facetow, ktorzy moga ci takie rzeczy zapewnic na jawie. -Laura, to sa koszmary senne, bardzo grozne. -Seks jest dla ciebie grozny? -Widzisz, ja w tych snach zawsze jestem mala dziewczynka, szescio - czy siedmioletnia... i zawsze sie przed tym facetem ukrywam, w gruncie rzeczy nie bardzo wiedzac, czego on ode mnie chce, po co mnie szuka, w kazdym razie nie mam watpliwosci, ze on chce ode mnie czegos, czego nie powinien dostac, czegos okropnego, jak smierc. -A co to za jeden, ten mezczyzna? -To sa rozni mezczyzni. -Pewnie te kreatury, z ktorymi wloczyla sie twoja matka, tak? Chyna niewiele mowila Laurze o swojej matce, i nikomu poza nia. -Tak, oni. W zyciu zawsze jakos udawalo mi sie od nich uciec. Nigdy zaden z nich mnie nie tknal. I we snach tez mnie nie tykaja. Ale zawsze wystepuja w nich jako zagrozenie... mozliwosc... -Z tego wynika, ze to nie tylko sny. Ze to i wspomnienia. -Chcialabym, zeby to byly tylko sny. -No dobrze, a jak jest w rzeczywistosci? - spytala Laura. -To znaczy? O co ci chodzi? -No czy jak przyjdzie co do czego, to jestes mila i ciepla i poddajesz sie nastrojowi, czy... czy ta przeszlosc zawsze gdzies tam w tobie tkwi...? -Czy to psychoanaliza przy szybkosci stu trzydziestu kilometrow na godzine? -Unikasz odpowiedzi? -Jestes wscibska. -To sie nazywa przyjazn. -To sie nazywa wscibstwo. -Unikasz odpowiedzi? Chyna westchnela. -No dobrze. Owszem, lubie byc z facetem, nie mam zadnych zahamowan. Przyznaje, ze nigdy nie czulam sie, jakbym byla stworzona ze swiatla i miala eksplodowac, tworzac nowy wszechswiat, ale zawsze odczuwalam pelna satysfakcje, zawsze mialam przyjemnosc. -Pelna? -Pelna. W rzeczywistosci Chyna po raz pierwszy kochala sie w wieku dwudziestu jeden lat i do tej pory miala na swoim koncie tylko dwa powazniejsze zwiazki. Obaj mezczyzni byli mili, dobrzy i w obu przypadkach jej zycie seksualne bylo udane. Jeden romans trwal jedenascie miesiecy, drugi trzynascie, i zaden z kochankow nie pozostawil po sobie przykrych wspomnien. Ale tez i zaden z nich nie pomogl jej pozbyc sie zlych snow, ktore ja w dalszym ciagu okresowo nawiedzaly, ani ustanowic wiezi uczuciowej, ktora by dorownywala wiezi fizycznej. Oddawala mezczyznie cialo, jednak nie potrafila oddac duszy i serca. Bala sie angazowac, bala sie zaufac komukolwiek bez reszty. Nikt nigdy, z wyjatkiem moze Laury Templeton - wyczynowego kierowcy i istoty latajacej we snie - nie mogl sie poszczycic jej pelnym zaufaniem. Wiatr swistal wzdluz bokow samochodu. W migotliwych cieniach i ognistym swietle rysujace sie przed nimi dlugie wzniesienie robilo wrazenie rampy - jakby po osiagnieciu jej szczytu mialy na oczach wypelniajacych stadion amatorow silnych wrazen wzniesc sie w przestworza. -Co bedzie, jesli zlapiesz gume? - zagadnela Chyna. -Nie zlapie - odparla z ufnoscia Laura. -A jesli? Laura wykrzywila twarz w demonicznym usmiechu. -To zamienimy sie w galaretke z dziewczyn w puszce. Nawet nie zdolaja porozdzielac naszych szczatkow. Bedzie to jedna bezksztaltna pulpa. Nawet obejdzie sie bez trumien. Wleja nas przez lejek do sloja i pochowaja we wspolnym grobie z takim napisem: "Laura Chyna Templeton Shepherd. Tylko sztuka kulinarna moglaby to lepiej zalatwic". Chyna miala wlosy bardzo ciemne, niemal czarne, a Laura byla niebieskooka blondynka, ale wygladaly wystarczajaco podobnie, zeby moc uchodzic za siostry. Obie mialy mniej wiecej po metr szescdziesiat cztery wzrostu i byly szczuple - nosily ten sam rozmiar sukienek. Obie tez odznaczaly sie dosc wystajacymi koscmi policzkowymi i delikatnymi rysami. Chyna uwazala, ze ma za szerokie usta, ale Laura, ktorej usta byly rownie szerokie, utrzymywala, ze sa po prostu "wydatne" i ze czynia jej usmiech szczegolnie ujmujacym. Jak jednak swiadczylo chociazby jej zamilowanie do szybkosci, bardzo sie miedzy soba roznily. I zapewne wlasnie te roznice, a nie podobienstwa, tak silnie je ku sobie przyciagaly. -Czy myslisz, ze sie spodobam twoim rodzicom? - spytala Chyna. -Sadzilam, ze martwisz sie, czy nie zlapiemy gumy. -Jesli chodzi o martwienie sie, mam wielka podzielnosc uwagi, jestem wielokanalowa. Wiec jak uwazasz, spodobam im sie czy nie? -Naturalnie, ze im sie spodobasz. A wiesz, o co ja sie martwie? - zapytala Laura, kiedy osiagaly szczyt wzniesienia. -Najwyrazniej nie o to, ze sie zabijemy. -Martwie sie o ciebie. - Laura spojrzala na przyjaciolke z powaznym wyrazem twarzy. -Dam sobie rade - zapewnila ja Chyna. -W to nie watpie. Zbyt dobrze cie znam, zeby w to watpic. Ale zycie polega nie tylko na dawaniu sobie rady, na brnieciu naprzod ze spuszczona glowa. -Laura Templeton, dziewczyna-filozof. -Zycie polega na tym, zeby zyc. -To bardzo glebokie - mruknela Chyna z ironia. -Glebsze, niz ci sie wydaje. Mustang osiagnal grzbiet dlugiego wzniesienia, a ich oczom - zamiast wiwatujacych tlumow - ukazal sie stary model buicka jadacy duzo ponizej dozwolonej predkosci. Laura zredukowala szybkosc o ponad polowe. Nawet w gasnacym swietle dnia po pochylonych plecach i siwych wlosach Chyna poznala, ze kierowca buicka jest starszy czlowiek. Znalazly sie w miejscu, gdzie obowiazywal zakaz wyprzedzania. Droga wznosila sie i opadala, skrecala w lewo i w prawo, po czym znow sie wznosila, totez dziewczyny niewiele przed soba widzialy. Laura zapalila swiatla mustanga w nadziei, ze w ten sposob albo zmusi kierowce buicka do przyspieszenia, albo przynajmniej do zjechania na szersze w tym miejscu pobocze, tak zeby mogla go wyprzedzic. -Zastosuj sie do wlasnej rady i wyluzuj sie - odezwala sie Chyna. -Nienawidze spozniac sie na kolacje. -Sadzac z tego, co mowilas o twojej mamie, nie jest typem kobiety, ktora by nas za to zbila drucianym wieszakiem. -Moja mama jest ekstra, ale ma wtedy taka zawiedziona mine, a to jest gorsze od drucianego wieszaka. Wiekszosc ludzi o tym nie wie, ale to dzieki mamie nastapil koniec zimnej wojny. Kilka lat temu Pentagon wyslal ja do Moskwy i cale cholerne Politbiuro z miejsca padlo razone jej slawetnym spojrzeniem. Jadacy przed nimi starszy mezczyzna popatrzyl w lusterko wsteczne. Jego siwe wlosy w blasku swiatel, kat pochylenia glowy, blysk oczu w lusterku - wszystko to razem nagle wzbudzilo w Chynie silne poczucie deja vu. Przez chwile nie wiedziala, dlaczego przeszedl ja zimny dreszcz, ale zaraz potem przypomniala sobie pewien incydent, o ktorym na prozno od dawna probowala zapomniec: inny zmrok dziewietnascie lat temu i pusta autostrada na Florydzie. -O Jezu - jeknela. Laura spojrzala na przyjaciolke. -Co jest grane? Chyna zamknela oczy. -Jestes blada jak trup. Co sie stalo? -Dawno temu... kiedy bylam mala, mialam chyba siedem lat... przejezdzalismy wtedy przez Everglades... moze zreszta nie... w kazdym razie teren byl bagnisty. Drzew roslo tam niewiele, a te nieliczne, ktore mijalismy, porastaly brody mchu. Plasko jak okiem siegnac: niebo i bezkresna rownina, czerwone zachodzace slonce jak teraz, tu i owdzie jakas droga, wszedzie daleko, wiejska okolica, dwa waskie pasma szosy i taki straszny wygwizdow, takie odludzie... Chyna jechala z matka i Jimem Woltzem, handlarzem narkotykow z Key West i bandziorem, z ktorym od czasu do czasu przez miesiac czy dwa pomieszkiwaly, kiedy Chyna byla dzieckiem. Wybrali sie w interesach i wlasnie wracali do domu cadillakiem Woltza w kolorze czerwonego wina, modelem z poteznymi statecznikami i chromami wazacymi chyba z piec ton. Prowadzil Woltz, osiagajac chwilami na pustej autostradzie szybkosc stu kilkudziesieciu kilometrow na godzine. Nie spotkali zadnego samochodu, dopoki z rykiem silnika nie dogonili starszej pary w bezowym mercedesie. Prowadzila kobieta. Podobna do ptaka. Krotko ostrzyzone siwe wlosy. Tak na oko siedemdziesiat piec lat. Jechala z szybkoscia jakichs szescdziesieciu pieciu kilometrow na godzine. Woltz mogl ja spokojnie wyprzedzic, nie bylo w tym miejscu ani zakazu, ani zadnego innego samochodu w zasiegu wzroku na tej beznadziejnie plaskiej drodze. -Musial byc na jakims haju. - Chyna w dalszym ciagu siedziala z zamknietymi oczyma, ktorymi, jak na ekranie, ze wzrastajaca groza sledzila tamte wypadki. - On byl prawie zawsze na haju, stale cos bral. Moze tym razem byla to kokaina. Nie wiem. Nie pamietam. Poza tym pil. Oboje pili... i on, i matka. Mieli chlodziarke pelna lodu, butelek soku grejpfrutowego i wodki. Ta kobieta w mercedesie jechala bardzo wolno i to rozjuszylo Woltza. Wylaczyl myslenie. Bo co go to wszystko tak naprawde obchodzilo? Mogl ja przeciez wyprzedzic. Ale widok tej kobiety jadacej tak wolno po pustej autostradzie wnerwil go. Narkotyki i alkohol razem zrobily swoje. Glowa wtedy nie dziala. Kiedy sie wkurzyl, robil sie czerwony na twarzy, zyly na szyi mu nabrzmiewaly, zuchwa chodzila. Nie znalam nikogo, kto by tak potrafil sie wkurzyc jak Jim Woltz. Jego wscieklosc podniecala moja matke. Zawsze ja podniecala. Zaczynala go wtedy prowokowac, zachecac. Siedzialam z tylu, cala spieta, i blagalam ja, zeby przestala, ale ona nawet nie chciala o tym slyszec. Przez chwile Woltz trzymal sie tuz za mercedesem trabiac na starszych ludzi i usilujac ich zmusic do przyspieszenia. Kilka razy dotknal ich tylnego zderzaka swoim przednim, az metal zazgrzytal o metal. Wreszcie kobieta, wyraznie zdenerwowana, zaczela co chwila na oslep skrecac kierownice, bojac sie zarowno przyspieszyc z Woltzem siedzacym jej na ogonie, jak i zjechac na pobocze, zeby go przepuscic. -O tym, zeby ja wyprzedzil i zostawil w spokoju, naturalnie nie bylo mowy - powiedziala Chyna. - Wtedy byl juz za bardzo podniecony. Zatrzymalby sie, gdyby oni sie zatrzymali. Ale to by sie i tak zle skonczylo. Woltz kilkakrotnie zrownywal sie z mercedesem jadac pod prad, wykrzykujac i wygrazajac piescia starszym ludziom, ktorzy najpierw probowali go ignorowac, a potem patrzyli tylko na niego w niemym przerazeniu. Za kazdym razem, zamiast wyprzedzic mercedesa i zostawic go w tyle, puszczal ich przodem i dalej zabawial sie stukaniem ich w zderzak. Matka Chyny, Anna, wszystko to traktowala jak wspaniala zabawe i to wlasnie ona powiedziala: "Zrobmy tej babie maly sprawdzian z prowadzenia samochodu!" A Woltz na to: "Sprawdzian? Ja nie musze tej starej k... robic zadnego sprawdzianu, zeby widziec, ze nie ma zielonego pojecia o prowadzeniu". Kiedy znowu zrownal sie z mercedesem, dostosowujac do niego szybkosc, Anna powiedziala: "Wiesz co, zobaczymy, czy ona sie utrzyma na drodze. Poszturchaj ja troche". -Rownolegle do drogi ciagnal sie kanal melioracyjny, na Florydzie sa takie kanaly wzdluz niektorych autostrad. Nie bardzo gleboki, ale jednak... Woltz zaczal spychac mercedesa na pobocze. Kobieta powinna byla go odepchnac w przeciwna strone. Powinna byla wcisnac gaz do dechy i uciec. Mercedes bez problemu poradzilby sobie z cadillakiem. Ale ta kobieta byla stara i przerazona i nigdy w zyciu nie spotkala nikogo takiego jak Woltz. Przypuszczam, ze po prostu nie mogla uwierzyc, nie byla w stanie zrozumiec takich ludzi, nie pojmowala, do czego potrafia sie posunac. Woltz zepchnal ja z drogi. Mercedes stoczyl sie do kanalu. Woltz zatrzymal cadillaca, wrzucil wsteczny bieg i cofnal sie do miejsca, gdzie mercedes szybko szedl na dno. Oboje z Anna wysiedli, zeby sie przygladac. Matka zaczela namawiac Chyne, zeby i ona przyszla sobie popatrzec. "Chodz no tutaj, ty maly smyku. Szkoda, zebys stracila taki widok. To jest cos, czego sie nie zapomina". Mercedes lezal na blotnistym dnie kanalu na boku od strony pasazera, tak ze stojac na poboczu widzieli go wyraznie od strony kierowcy. Jak zahipnotyzowani chloneli ten widok. Wpatrzeni w okna zatopionego samochodu, nie czuli ukaszen komarow, ktore ich obsiadaly setkami. -Zapadl zmierzch - podjela znowu Chyna, oddajac slowami obrazy, ktore sie przesuwaly przed jej zamknietymi oczami - i swiatla pozostaly zapalone nawet po zatonieciu mercedesa, palilo sie tez swiatlo wewnatrz samochodu. Mieli klimatyzacje, wiec wszystkie okna byly pozamykane. Mimo ze samochod stoczyl sie do kanalu, szyby sie nie potlukly... ani przednia, ani boczna od strony kierowcy. Widzielismy, co sie dzieje w srodku mercedesa, poniewaz okna znajdowaly sie zaledwie kilkanascie centymetrow pod woda. Ale nie moglismy dostrzec mezczyzny. Moze kiedy sie staczali do kanalu, stracil przytomnosc. Za to ta stara kobieta... jej twarz... przy samym oknie. Samochod byl zatopiony, jednak przy szybie zebrala sie duza banka powietrza i kobieta przyciskala do okna twarz, zeby moc oddychac. Stalismy i patrzylismy na nia. Woltz mogl jej pomoc. Matka mogla jej pomoc. Ale oni sie tylko gapili. Kobieta najwyrazniej nie byla w stanie otworzyc okna, a drzwi sie pewnie zablokowaly. Byla za stara i za slaba na to wszystko. Chyna probowala uciec, jednak matka ja przytrzymala, mowiac do niej naglacym szeptem, ktory pachnial wodka i sokiem grejpfrutowym: "My jestesmy inni niz wszyscy, kochanie. Do nas nie stosuja sie zadne reguly. Jesli sie temu dobrze nie przyjrzysz, nigdy nie zrozumiesz, co naprawde znaczy wolnosc". Chyna zamknela oczy, ale i tak slyszala, jak w zatopionym samochodzie kobieta krzyczy w banke powietrza. Jej stlumiony krzyk... -Powoli, stopniowo krzyk slabl... az wreszcie ustal - mowila Chyna. - Kiedy otworzylam oczy, nie bylo juz zmierzchu; zapadla noc. W mercedesie dalej palilo sie swiatlo i twarz kobiety dalej tkwila przycisnieta do szyby, ale zerwal sie wiatr, ktory zmarszczyl powierzchnie wody na kanale i rozmazal rysy ofiary. Wiedzialam, ze nie zyje. I ona, i jej maz. Zaczelam plakac. Woltzowi sie to nie podobalo. Zagrozil mi, ze jesli nie przestane, to mnie wrzuci do kanalu, otworzy drzwi mercedesa i wepchnie mnie tam do tych martwych ludzi. Matka dala mi sie napic soku grejpfrutowego z wodka. A ja przeciez mialam dopiero siedem lat. Przez cala droge do Key West lezalam na tylnym siedzeniu, zamroczona alkoholem, walczac z mdlosciami. Ciagle jeszcze plakalam, ale cicho, zeby nie denerwowac Woltza, az wreszcie zasnelam. Kiedy Chyna skonczyla swoja opowiesc, w mustangu slychac bylo tylko mruczenie silnika i spiew opon na asfalcie. Otworzyla wreszcie oczy i z Florydy, z dawno minionego wilgotnego zmierzchu wrocila do Napa Valley, gdzie czerwone swiatlo zachodu juz prawie calkowicie wypalilo sie na niebie i zewszad skradala sie ciemnosc. Nie bylo przed nimi starego czlowieka w buicku. Jechaly juz nie tak szybko jak poprzednio i najwyrazniej zostaly za nim daleko w tyle. Laura powiedziala cicho: -Chryste Panie. Chyna drzala na calym ciele. Ze schowka miedzy siedzeniami wyciagnela kilka jednorazowych chusteczek, wydmuchala nos i wytarla oczy. W ciagu ubieglych dwoch lat podzielila sie z Laura niektorymi ze swoich przezyc z dziecinstwa, ale kazda nowa rewelacja - a miala w zanadrzu jeszcze niejedna - byla rownie bolesna jak poprzednia. Mowiac o przeszlosci, zawsze palila sie ze wstydu, jakby ponosila za to wszystko wine na rowni z matka, jakby kazde jej przestepstwo czy wybuch szalenstwa obciazal w rownym stopniu i ja, mimo ze byla przeciez tylko bezbronnym dzieckiem, uwiklanym w szalenstwo doroslych. -Czy zamierzasz sie z nia jeszcze kiedykolwiek zobaczyc? - zapytala Laura. Potwornosc tych wspomnien pograzyla Chyne w odretwieniu. -Nie wiem. -A chcialabys? Chyna zawahala sie. Siedziala z dlonmi zacisnietymi w piesci, w prawej sciskala wilgotna chusteczke. -Moze... -Po co, na milosc boska? -Zeby sprobowac zrozumiec. Wyjasnic pewne rzeczy. Ale... ale moze zreszta nie... -A czy przynajmniej wiesz, gdzie ona teraz mieszka? -Nie. Chociaz nie zdziwilabym sie, gdybym sie dowiedziala, ze siedzi w wiezieniu. Albo ze nie zyje. Zyjac tak jak ona, trudno miec nadzieje na doczekanie starosci. Zjechaly ze wzgorz w doline. Wreszcie Chyna powiedziala: -Do dzis widze ja, jak stoi w parnej ciemnosci nad brzegiem kanalu, mokra od potu, z wilgotnymi strakami rozczochranych wlosow, cala pogryziona przez komary, z oczami metnymi od wodki. Ale nawet wtedy byla najpiekniejsza kobieta, jaka mozna sobie wyobrazic. Byla zawsze tak piekna, tak doskonala... jednak nigdy, nawet w polowie, nie byla tak piekna jak w chwilach podniecenia, wobec gwaltu czy... zbrodni. Mam ja przed oczyma, jak stoi, widoczna jedynie dzieki zielonkawej poswiacie reflektorow zatopionego mercedesa wydobywajacej sie spod mulistej wody kanalu, porywajaca, wspaniala, piekna jak bogini. Chyna powoli przestala drzec. Zniknal tez z jej twarzy rumieniec wstydu. Byla bezgranicznie wdzieczna Laurze za jej troske i wsparcie. Przyjaciolka. Do chwili poznania Laury Templeton zyla sam na sam ze swoja przeszloscia, niezdolna rozmawiac o niej z kimkolwiek. Teraz, kiedy pozbyla sie kolejnego potwornego ciezaru, bardzo pragnela wyrazic w slowach uczucie wdziecznosci. -W porzadku, w porzadku - powiedziala uspokajajaco Laura, jakby czytala w jej myslach. Jechaly dalej w milczeniu. Spoznily sie na kolacje. Przestronny wiktorianski dom Templetonow, z przyczolkami i glebokimi gankami od frontu i od tylu, wydal sie Chynie bardzo goscinny. Polozony w odleglosci niecalego kilometra od drogi lokalnej, ze zwirowanym podjazdem, stal w otoczeniu winnic o powierzchni stu dwudziestu akrow. Templetonowie od trzech pokolen uprawiali winorosl, ale nigdy nie zajmowali sie produkcja wina. Mieli kontrakt zjedna z najlepszych firm winiarskich w dolinie, a poniewaz ich ziemia byla urodzajna i rodzila owoce najwyzszej jakosci, dostawali dobre ceny za swoje zbiory. Slyszac na podjezdzie mustanga, Sara Templeton pojawila sie na frontowym ganku, po czym szybko zbiegla po stopniach na kamienny chodniczek, zeby powitac Laure i Chyne. Byla pelna uroku, dziewczeco szczupla kobieta niewiele po czterdziestce, z modnie ostrzyzonymi krotkimi jasnymi wlosami, w niebieskich dzinsach i szmaragdowozielonej bluzie z zielonym haftem na kolnierzyku, co nadawalo jej i pewien szyk, i macierzynskie cieplo. Patrzac, jak Sara sciska i caluje Laure z tak oczywista, zywiolowa miloscia, Chyna poczula uklucie zazdrosci; na mysl o tym, ze sama nigdy nie zaznala prawdziwego macierzynskiego uczucia, zrobilo jej sie przykro. Ku jej zdumieniu Sara odwrocila sie z kolei do niej, objela ja, ucalowala w policzek i nadal trzymajac blisko przy sobie, powiedziala: -Laura twierdzi, ze znalazla w tobie siostre, ktorej nigdy nie miala, dlatego chcialabym, kochanie, zebys sie tu czula jak u siebie. Dopoki u nas jestes, traktuj nasz dom jak swoj. Przez chwile Chyna, nie przyzwyczajona do rodzinnych serdecznosci, stala sztywno, nie wiedzac, jak sie zachowac, ale potem niesmialo odwzajemnila uscisk i wymamrotala jakies kulawe podziekowanie. Poczula nagly skurcz gardla i zdziwila sie, ze w ogole zdolala wydobyc z siebie jakiekolwiek slowa. Obejmujac obie dziewczyny jednoczesnie, Sara poprowadzila je szerokimi stopniami ganku do domu. -Bagaz wniesiecie pozniej. Kolacja gotowa, chodzcie najpierw zjesc. Laura mi tyle o tobie mowila, Chyna. -Ale jednego ci o niej nie powiedzialam, mamo, a mianowicie, ze Chyna jest szamanka. Ten fakt przed toba zatailam. A ona przez caly czas pobytu u nas bedzie musiala codziennie o polnocy skladac ofiare z zywego kurczecia. -Ale my sie zajmujemy uprawa winorosli, kochanie, nie mamy zadnych kurczakow - odparla Sara. - To zreszta zaden problem, po kolacji mozemy pojechac do jednej z farm i przywiezc kilka sztuk. Chyna rozesmiala sie i popatrzyla na Laure, jakby chciala powiedziec: "A gdziez to slynne zabojcze spojrzenie?" Laura natychmiast zrozumiala, o co chodzi. -Na twoja czesc, Chyna, wszystkie metalowe wieszaki i tym podobne urzadzenia zostaly pochowane. -O czym wy mowicie? - zapytala Sara. -Wiesz, mamo, jak to jest, moja zwykla paplanina. Czasami sama nie wiem, o czym mowie. Ojca Laury, Paula Templetona, zastaly w wielkiej kuchni, wyjmowal wlasnie z pieca zapiekanke z kartofli i sera. Byl to schludny, zgrabny mezczyzna majacy niecale sto osiemdziesiat centymetrow wzrostu, z gesta czarna czupryna i rumiana cera. Odstawil garnek, zdjal rekawice kuchenne i powital Laure rownie cieplo, jak przed chwila zrobila to Sara. Nastepnie, kiedy zostal przedstawiony Chynie, ujal jedna z jej dloni w dwie swoje, szorstkie i spracowane, i z udanym namaszczeniem powiedzial: -Modlilismy sie, zeby pani dojechala tu cala i zdrowa. Czy nasza corka w dalszym ciagu traktuje swojego mustanga, jakby to byl Batmobil? -Wiesz co, tato - przerwala mu Laura - ty juz chyba zapomniales, kto mnie uczyl prowadzic samochod? -Ja cie uczylem podstawowej techniki jazdy - odparl Paul. - Nie wymagalem, zebys przejela moj styl. -Wole nawet nie myslec o tym, jak Laura jezdzi - wtracila sie Sara. - Chybabym osiwiala ze zmartwienia. -Mamo, pamietaj, ze w rodzinie taty jest gen Indianapolis piecset i ze go po tacie odziedziczylam. -Laura jest wspanialym kierowca - powiedziala Chyna. - Zawsze czuje sie przy niej bezpieczna. Laura skwitowala to usmiechem i uniesieniem kciuka. Kolacja przeciagnela sie do pozna, poniewaz Templetonowie lubili ze soba rozmawiac, a nawet wiecej - po prostu sie rozmowa przy stole delektowali. Oczywiscie dbali o to, zeby i Chyna brala w niej udzial, okazujac szczere zainteresowanie tym, co miala do powiedzenia, jednak nawet wtedy, gdy rozmowa schodzila na tematy rodzinne, malo gosciowi znane, Chyna czula sie czescia klanu Templetonow, jakby za sprawa jakiejs magicznej osmozy zostala przez niego wessana. Brat Laury, trzydziestoletni Jack, wraz z zona Nina mieszkal w bungalowie dozorcy na terenie winnic, ale z powodu jakiegos wczesniejszego zobowiazania zadne z nich nie moglo uczestniczyc w kolacji u rodzicow. Zapewniono Chyne, ze zobaczy sie z nimi rano, jednak ona nie przezywala juz tego tak bardzo jak perspektywy poznania Sary i Paula. W calym swoim trudnym zyciu nie miala takiego miejsca, w ktorym czulaby sie jak w domu i chociaz tutaj tez sie tak nie czula, to przynajmniej nie miala watpliwosci, ze jest w Napa Valley mile widziana. Po kolacji Laura i Chyna poszly sie przejsc. Bladzily wsrod skapanych w blasku ksiezyca winnic, miedzy rzedami krotko przycietych winorosli, ktore nie zdazyly jeszcze ani wypuscic pokrytych liscmi pedow, ani wydac owocow. Chlodne powietrze pachnialo przyjemnie zyzna, swiezo zaorana ziemia, w widoku ciemnych pol bylo cos tajemniczego i urokliwego, a jednoczesnie niepokojacego, jakby dziewczetom towarzyszyly niewidoczne duchy, nie zawsze dobrotliwe. Gdy zawrocily ku domowi, Chyna powiedziala: -Jestes najlepsza przyjaciolka, jaka kiedykolwiek mialam. -A ty moja - odparla Laura. -Nawet wiecej... - Chyna urwala. Miala zamiar dodac: "Jestes jedyna przyjaciolka, jaka kiedykolwiek mialam", ale sie zawstydzila, a poza tym uznala, ze byloby to okreslenie nieadekwatne w stosunku do tego, co naprawde czula. W pewnym sensie bowiem istotnie byly jak siostry. Laura otoczyla ja ramieniem i po prostu powiedziala: -Ja wiem. -Kiedy bedziesz miala dzieci, chcialabym, zeby mowily do mnie "ciociu". -Nie uwazasz, Shepherd, ze zanim zaczne produkowac dzieci, powinnam najpierw pomyslec o znalezieniu sobie jakiegos faceta i wyjsc za maz? -Obojetne, kto to bedzie, musi byc dla ciebie najlepszym mezem na swiecie, bo inaczej obiecuje, ze obetne mu jaja. -W porzadku. Ale mam do ciebie jedna prosbe, dobrze? - przerwala jej Laura. - Nie mow mu o tej obietnicy przed slubem. Niektorych facetow mogloby to zrazic. Skads z daleka, z glebi winnic, doszedl je niepokojacy odglos, jak gdyby przeciagle skrzypienie. Chyna przystanela. -To wiatr porusza otwartymi drzwiami stodoly - wyjasnila Laura. - Zardzewiale zawiasy. Brzmialo to tak, jakby ktos otwieral gigantyczne wrota w scianie nocy i wchodzil przez nie z innego swiata. Chyna Shepherd z reguly zle sypiala w obcych domach. Przez cale dziecinstwo i okres dorastania matka wloczyla ja ze soba z jednego konca kraju w drugi, nigdzie nie zagrzewajac miejsca dluzej niz przez miesiac czy dwa. Tak wiele koszmarnych rzeczy wydarzylo im sie w tak wielu miejscach, ze w koncu Chyna zamiast traktowac kazdy kolejny przystanek jak nowy poczatek, z nadzieja na stabilizacje i szczescie, patrzyla na kazdy nowy dom z podejrzliwoscia i cichym lekiem. Wreszcie pozbyla sie swojej klopotliwej matki i mogla mieszkac tam, gdzie tylko sama chciala. Ostatnio jej zycie bylo ustabilizowane jak zycie zakonnicy i tak precyzyjnie zaplanowane jak dzialania oddzialow rozminowywania, wolne od zametu, ktory byl zywiolem matki. Mimo to jednak tej pierwszej nocy u Templetonow Chyna zwlekala z rozebraniem sie i pojsciem do lozka. Siedziala na krzesle, w ciemnosci, przy oknie w goscinnym pokoju i wygladala na skapane w ksiezycowym swietle winnice, pola i wzgorza Napa Valley. Laura, zajmujaca pokoj w drugim koncu korytarza pierwszego pietra, z pewnoscia od dawna juz smacznie spala; jej ten dom nie byl obcy w najmniejszym nawet stopniu. Ledwie widoczne z okna wczesnowiosenne winnice przypominaly niewyrazne wzory geometryczne. Za rzedami upraw wznosily sie lagodne wzgorza, porosniete dlugimi suchymi trawami, srebrzystymi w swietle ksiezyca. W podmuchach kaprysnego wiatru lsniace delikatnym srebrem zbocza pagorkow przypominaly fale oceanu. Ponad wzgorzami widnialy szczyty Coast Ranges, a jeszcze wyzej, nad nimi, wsrod milionow gwiazd, swiecil ksiezyc w pelni. Nadciagajace zza gor, od polnocnego zachodu, chmury burzowe mialy wkrotce przeslonic ksiezyc, zamieniajac srebro najpierw w olow, a potem w najczarniejsze zelazo. Kiedy Chyna uslyszala pierwszy krzyk, patrzyla wlasnie w gwiazdy, zafascynowana, jak zawsze od czasow dziecinstwa, ich zimnym blaskiem i mysla o dalekich swiatach, bezludnych i czystych, wolnych od wszelkich nieszczesc. W pierwszej chwili stlumiony krzyk wydal jej sie tylko odleglym wspomnieniem, fragmentem klotni z jakiegos innego domu, ktorej echo wrocilo do niej poprzez czas. Czesto jako dziecko w ucieczce przed matka i jej przyjaciolmi, pijanymi lub nacpanymi, wdrapywala sie na dachy gankow czy drzewa za domem albo wymykala sie przez okno na schody przeciwpozarowe, chowajac sie w sobie tylko znanych kryjowkach, z ktorych mogla przygladac sie gwiazdom i gdzie podniesione na skutek klotni, podniecenia seksualnego czy odurzenia narkotykami glosy docieraly do niej jak przez mgle, z dala od ludzi, z ktorymi nie miala nic wspolnego. Drugi krzyk, mimo ze rowniez krotki i tylko troche glosniejszy od pierwszego, z pewnoscia nie byl zadnym wspomnieniem, ale rzeczywistoscia i Chyna wyprostowala sie na krzesle. Napieta, przechylila glowe i nastawila uszu. Za wszelka cene chciala wierzyc, ze krzyk dochodzi z zewnatrz, wiec nie przestawala sie wpatrywac w noc, bladzac wzrokiem po winnicach i widocznych za nimi wzgorzach. Wzbudzane wiatrem fale suchych traw wznosily sie i opadaly na wysrebrzonych ksiezycowym blaskiem zboczach: miraz przypominajacy widmowy przyboj starozytnego morza. Gdzies w glebi domu rozlegl sie stlumiony lomot, jakby na przykryta dywanem podloge upadl ciezki przedmiot. Chyna zerwala sie na rowne nogi i stojac bez ruchu zaczela nasluchiwac. Czesto zwiastunami klopotow byly podniesione w podnieceniu glosy. Ale czasami najgorsze zbrodnie poprzedzala zaplanowana ukradkowa cisza. Awantury domowe zupelnie nie kojarzyly sie Chynie z Paulem i Sara Templetonami, ktorzy robili wrazenie ludzi milych i darzacych miloscia zarowno siebie nawzajem, jak i swoja corke. Jednakze to, co widac na zewnatrz, rzadko idzie w parze z rzeczywistoscia, a ludzkie talenty do zwodzenia innych przewyzszaja w tym wzgledzie mozliwosci kameleona czy modliszki, ktora pod pozorami bezbronnej lagodnosci ukrywa okrutny kanibalizm. Po stlumionych krzykach i tepym lomocie na dom spadla cisza. Niesamowicie gleboka, nienaturalna jak swiat, w ktorym zyja glusi. Cisza przed burza, spokoj zwinietego w klebek weza. W innej czesci domu ktos stal tak samo bez ruchu jak ona, tak samo czujny, nasluchujacy. Ktos grozny. Chyna wyczuwala czyjas drapiezna obecnosc, jakies nowe nieuchwytne cisnienie w powietrzu, podobne do tego, jakie poprzedza gwaltowna nawalnice. Podswiadomosc dziewczyny natychmiast zakwestionowala te nacechowana lekiem interpretacje nocnych odglosow, ktore przeciez mogly sie okazac zupelnie niewinne. Kazdy psychoanalityk moglby komus takiemu, kto od razu wyciaga negatywne wnioski i zyje w stalym oczekiwaniu naglej tragedii, przypiac bardzo wiele etykietek. Ale Chyna musiala ufac swojemu instynktowi, wyostrzonemu przez lata ciezkich doswiadczen. Intuicyjnie czujac, ze bezpieczenstwo to ruch, cicho odeszla od stojacego przy oknie krzesla i skierowala sie ku drzwiom na korytarz. Mimo blasku ksiezyca jej oczy w ciagu dwoch godzin siedzenia w nie oswietlonym pokoju przyzwyczaily sie do ciemnosci i teraz Chyna poruszala sie w mroku bez obawy, ze wpadnie na jakis przedmiot. Kiedy znalazla sie w polowie drogi do drzwi, w korytarzu pierwszego pietra uslyszala zblizajace sie kroki. Ciezkie, pospieszne kroki - obce temu domowi. Posluszna intuicji i instynktowi samozachowawczemu, szybko czmychnela w strone lozka i padla na kolana. Kroki zatrzymaly sie dalej w korytarzu. Otworzyly sie jakies drzwi. Chyna zdawala sobie sprawe, ze nie moze przypisywac zlosci samej czynnosci otwierania drzwi. Szczek przekrecanej galki, zgrzyt odbezpieczanej zasuwy, ostry pisk nie naoliwionych zawiasow. Byly to zwykle odglosy - ani lagodne, ani wsciekle, ani zbrodnicze, ani niewinne - i mogly byc spowodowane zarowno przez ksiedza, jak i przez wlamywacza. Jednak Chyna wiedziala, ze tej nocy sila sprawcza jest zlo. Polozyla sie plasko na brzuchu i wczolgala pod lozko, stopami do wezglowia. Byl to piekny mebel, z solidnymi toczonymi nogami, na szczescie nie taki niski jak wiekszosc lozek. Gdyby byl nizszy o jakies dwa i pol centymetra, juz by sie pod nim nie zmiescila. W korytarzu znow odezwaly sie kroki. Otworzyly sie kolejne drzwi. Tym razem od pokoju goscinnego. Dokladnie naprzeciwko lozka. Ktos zapalil swiatlo. Chyna lezala z glowa odwrocona na bok, z prawym uchem przycisnietym do dywanu. Wygladajac spod lozka, widziala meskie czarne buty i dol nogawek dzinsow. Mezczyzna zatrzymal sie tuz za progiem, najwyrazniej rozgladal sie po pokoju. O pierwszej w nocy lozko bylo porzadnie zascielone, a cztery ozdobne haftowane poduszki oparte rowno o wezglowie. Chyna nic nie zostawila na nocnej szafce. Na zadnym z krzesel nie bylo cisnietych niedbale ubran. Ksiazka, ktora sobie przyniosla, zeby poczytac przed spaniem, lezala bezpiecznie w szufladzie sekretarzyka. Lubila wolne przestrzenie i czyste, nie zagracone powierzchnie az do surowej, niemal klasztornej pedanterii. Ta pedanteria mogla jej teraz uratowac zycie. Znowu ogarnely ja chwilowe watpliwosci; sklonnosc do samoanalizy byla przeklenstwem wszystkich studentow psychologii. A jesli stojacy w drzwiach mezczyzna to ktos, kto ma prawo przebywac w tym domu - Paul Templeton czy brat Laury, Jack - i jesli wydarzylo sie cos, co uzasadnia jego wtargniecie do pokoju goscinnego bez pukania, wyczolgujac sie nagle spod lozka zblazni sie albo co najmniej wyjdzie na historyczke. Nagle tuz przed butami na zlocisty dywan spadla gesta czerwona kropla, potem druga i trzecia... Pac, pac, pac. Krew. Dwie pierwsze krople wsiakly w gesty nylonowy wlos. Trzecia pozostala na powierzchni dywanu mieniac sie jak rubin. Chyna wiedziala, ze nie jest to krew intruza. Usilowala nie myslec o ostrym narzedziu, z ktorego mogla skapywac. Mezczyzna przesunal sie w jej prawa strone, w glab pokoju; Chyna wodzila za nim wzrokiem. Narzuta zostala wetknieta ciasno za rzezbione boki lozka, wiec nic nie przeslanialo widoku jego butow. Ale bez zwisajacej nad podloga narzuty i ona byla bardziej widoczna. Gdyby mezczyzna sie schylil i zajrzal pod lozko pod pewnym okreslonym katem, moglby dostrzec kawalek jej dzinsow, czubek buta i czerwony jak zurawina rekaw bawelnianego swetra naciagniety na zgietym lokciu. Cale szczescie, ze lozko bylo takie ogromne, dzieki temu stanowilo znacznie lepsza kryjowke niz zwykle, pojedyncze. Nawet jesli mezczyzna ciezko dyszal - z podniecenia czy wscieklosci, ktora wyczuwala w jego zblizajacych sie krokach - to Chyna tego nie slyszala. Lezac z uchem mocno przycisnietym do puszystego dywanu, byla na pol glucha. Czula na plecach sprezyny materaca i bylo jej tak ciasno, ze otwartymi ustami ledwie lapala ostrozny, plytki oddech. Walenie scisnietego serca o mostek rozlegalo sie echem wewnatrz klatki piersiowej jak lomot bebna i wypelnialo klaustrofobiczna przestrzen kryjowki tak, ze intruz z pewnoscia musial je slyszec. Poszedl do lazienki, pchnal drzwi, zapalil swiatlo. Wszystkie toaletowe przybory schowala do apteczki, nawet szczoteczke do zebow. Na wierzchu nie bylo nic, co mogloby zwrocic jego uwage na jej obecnosc. Ale co z umywalka? Czy jest sucha? Po przyjsciu do pokoju goscinnego uzywala toalety, a potem myla rece. To bylo dwie godziny temu. Jesli nawet troche wody zatrzymalo sie na dnie umywalki, do tej pory juz na pewno wyciekla albo wyparowala. Przy umywalce wisial dozownik z plynnym mydlem o zapachu cytrynowym. Na szczescie. Wilgotna kostka mydla moglaby ja zdradzic. Z kolei pomyslala o reczniku. Chyba jednak w dwie godziny po symbolicznym wlasciwie uzyciu nie bedzie wilgotny... Ale mimo calego swojego zamilowania do porzadku mogla go troche nierowno powiesic, zostawic z jakims wymownym zagnieceniem... Wydawalo jej sie, ze mezczyzna stoi na progu lazienki cale wieki. Wreszcie zgasil swiatlo i wrocil do sypialni. Jako mala, a potem juz wieksza dziewczynka Chyna czasem chowala sie pod lozkami. Niekiedy jej tam szukali, ale czesciej, mimo ze byla to najoczywistsza z kryjowek, nie przychodzilo im to do glowy. Tylko niewielu zaczynalo poszukiwania od lozka - wiekszosc z nich zostawiala je na koniec. Na dywan spadla kolejna czerwona kropla, jakby bestia powoli ronila krwawe lzy. Intruz zblizyl sie do drzwi garderoby. Zeby go nie stracic z oczu, Chyna musiala lekko skrecic szyje i odwrocic glowe. Garderoba byla gleboka, z wlacznikiem swiatla zwisajacym posrodku na lanuszku. Dziewczyna uslyszala wyrazne pstrykniecie - efekt szarpniecia za lancuszek - a potem dzwonienie metalowych kulek o zarowke. Templetonowie trzymali tam swoje walizki, wiec jej torba podrozna i walizeczka nie rzucaly sie specjalnie w oczy. Zabrala ze soba kilka zmian ubran: dwie sukienki, dwie spodnice, druga pare dzinsow, lekkie bawelniane spodnie, skorzana kurtke. Poniewaz przyjaciolki mialy podobne figury, intruz mogl te kilka sztuk garderoby, ktore wisialy na drazku, wziac za rzeczy Laury, ktore nie zmiescily sie w jej wyladowanej szafie. Ale jesli byl w pokoju Laury i zagladal do jej szafy, to co sie dzieje z sama Laura? Lepiej o tym nie myslec. W kazdym razie nie teraz. Jeszcze nie teraz. Na razie musi wszystkie swoje mysli i caly spryt skupic na tym, zeby przezyc. Osiemnascie lat temu, w dniu swoich osmych urodzin, w domu nad morzem w Key West, kryla sie pod lozkiem przed Jimem Woltzem, przyjacielem matki. Szalal sztorm znad Zatoki Meksykanskiej i widok rozdzierajacych niebo blyskawic sprawil, ze Chyna bala sie szukac ucieczki na plazy, gdzie zwykle w takich sytuacjach znajdowala schronienie. Wcisnawszy sie pod zelazne lozko, znacznie nizej zawieszone niz to obecne, Chyna stwierdzila, ze dzieli kryjowke z chrzaszczem palmowym. Te chrzaszcze wcale nie byly ani tak ladne, ani tak egzotyczne jak ich nazwa - w gruncie rzeczy nie byly niczym innym, tylko ogromnymi tropikalnymi karaluchami. Tamten okaz rozmiarami dorownywal jej dzieciecej dloni. W normalnej sytuacji ohydny karakon ucieklby natychmiast, ale najwyrazniej mniej bal sie Chyny niz Woltza, ktory w przystepie pijackiej furii miotal sie po niewielkim pokoiku, odbijajac sie od mebli i scian jak rozwscieczone zwierze rzucajace sie na prety klatki. Chyna byla boso i miala na sobie tylko niebieskie szorty oraz trykotowa biala gore, wiec oszalaly karaluch biegal po jej golej skorze tam i z powrotem - miedzy palcami nog, po udach i lydkach, po plecach i szyi, wplatujac sie we wlosy, wedrujac po ramionach i dloniach. Nie smiala krzyknac z obrzydzenia, bojac sie, ze zwroci na siebie uwage Woltza. Bo tego wieczoru Woltz szalal w ataku wscieklosci jak potwor z koszmarnego snu i Chyna byla przekonana, ze - jak wszystkie potwory - ma wspanialy wzrok i sluch. Ze strachu, ze Woltz uslyszy chocby najcichszy halas, ze uslyszy go nawet poprzez nieustanny huk piorunow, szum ulewy i wlasne przeklenstwa, nie odwazyla sie zatluc karalucha czy chociazby go tylko przepedzic. Znosila wiec jego towarzystwo, zeby uniknac towarzystwa Woltza, zaciskajac zeby, dlawiac sie wlasnym krzykiem i modlac rozpaczliwie do Boga, zeby ja ocalil, a potem modlac sie jeszcze zarliwiej, zeby ja zabral, zeby polozyl kres jej meczarniom nawet i przez zeslanie na nia pioruna, koniec meki, Boze, litosci, koniec, koniec. Teraz, mimo ze tu nie bylo zadnego karalucha, Chyna czula niemal, jak wstretny insekt wpelza na jej stope, jakby znow byla tamta bosa dziewczynka, a potem biegnie po jej nodze w gore, jakby zamiast dzinsow miala na sobie plocienne szorty. Od owych osmych urodzin, kiedy to karaluch wkrecal jej sie w warkocze, nigdy juz wiecej nie nosila dlugich wlosow, ale mimo to w krotko przycietej czuprynie czula wyraznie jak gdyby widmo tamtego karalucha sprzed lat. Czlowiek w garderobie - byc moze byl to ktos zdolny do znacznie gorszych okrucienstw niz Woltz - pociagnal za lancuszek. Zgaslo swiatlo i zaraz potem rozlegl sie brzek metalowych paciorkow. Znow pojawily sie meskie buty, ktore zblizyly sie do lozka. Na kraglosci czarnej skory zalsnila swieza krwawa lza. Mezczyzna zaraz przykleknie kolo lozka. O Boze, znajdzie mnie tu chowajaca sie jak dziecko, pomyslala, dlawiaca sie wlasnym krzykiem, pokryta zimnym potem, bez odrobiny godnosci, w rozpaczliwej walce o to, by zachowac zycie i pozostac nietknieta, zachowac zycie i pozostac nietknieta. Miala dziwne wrazenie, ze kiedy intruz zajrzy pod lozko i znajdzie sie z nia twarza w twarz, wtedy okaze sie, ze nie jest czlowiekiem, ale ogromnym karaluchem o wieloplaszczyznowych czarnych oczach. Zostala sprowadzona do stanu calkowitej bezradnosci, jak w dziecinstwie, do pierwotnego strachu, ktorego miala nadzieja juz nigdy wiecej nie zaznac. Znow odebrano jej poczucie godnosci wlasnej, ktore w sobie wypracowala przez lata trwania w cierpieniu - tak, ktore, do diabla, z trudem w sobie wypracowala - i teraz swiadomosc niesprawiedliwosci, jaka ja spotykala, napelnila jej oczy lzami goryczy. Nagle rozmazany obraz butow poruszyl sie - intruz odszedl od lozka i zaczal zblizac sie do otwartych drzwi. Cokolwiek sobie pomyslal o wiszacym w garderobie ubraniu, nie wywnioskowal z niego, ze pokoj goscinny jest zajety. Chyna zamrugala nerwowo, starajac sie wyostrzyc rozmazany obraz. Mezczyzna zatrzymal sie i odwrocil, najwyrazniej po raz ostatni ogarniajac wzrokiem sypialnie. Zeby przypadkiem nie pochwycil uchem jej przyspieszonego dyszenia, wstrzymala oddech. Byla rada, ze nie uzywa zadnych perfum. Z pewnoscia wytropilby ja po zapachu. Zgasil swiatlo, wyszedl na korytarz i zamknal za soba drzwi. Kroki oddalaly sie ta sama droga, ktora mezczyzna przyszedl, poniewaz pokoj Chyny znajdowal sie na samym koncu korytarza pierwszego pietra, ale szybko ucichly, zagluszone dzikim lomotem serca dziewczyny. W pierwszym odruchu chciala pozostac w swoim ciasnym schronieniu miedzy dywanem a materacem az do switu, a moze i dluzej, az do nastania trwalej ciszy, ktora by nie przywodzila na mysl przyczajonego drapiezcy. Nie wiedziala jednak, co sie dzieje z Laura, Paulem i Sara. Moze ktores z nich czy nawet wszyscy troje sa ciezko ranni, ale zywi. Moze intruz specjalnie ich utrzymuje przy zyciu, zeby sie nad nimi jeszcze poznecac. Niemal w kazdej gazecie czyta sie codziennie o okrucienstwach nie mniejszych niz te, ktore teraz podsuwala dziewczynie wyobraznia. A jesli ktores z Templetonow jeszcze zyje, to przeciez Chyna moze stanowic dla niego ostatnia deske ratunku. Nigdy zadnej z licznych kryjowek swego dziecinstwa nie opuszczala z takim lekiem. Oczywiscie teraz miala wiecej do stracenia niz wtedy, dziesiec lat temu, gdy wreszcie porzucila matke. Teraz miala do stracenia przyzwoite zycie zbudowane w ciagu dziesieciu lat nieustannej walki i zdobyte ciezkim trudem poczucie godnosci osobistej. Podejmowanie takiego ryzyka, gdy dla zachowania wlasnego bezpieczenstwa wystarczylo po prostu pozostac na miejscu, wydawalo sie szalenstwem. Ale osobiste bezpieczenstwo kosztem innych to zwykle tchorzostwo, przywilej malych dzieci, ktorym brak sily i niezbednego doswiadczenia, by mogly sie same bronic. Nie bedzie przeciez uciekac w tchorzliwy dzieciecy egoizm. To by oznaczalo definitywny koniec jakiegokolwiek poczucia godnosci. Powolne samobojstwo. Nie mozna schronic sie w bezdennej przepasci - mozna sie w nia jedynie rzucic. Wyczolgawszy sie spod lozka, Chyna przykucnela. Przez chwile nie byla zdolna do zadnego ruchu. Porazona strachem czekala, ze drzwi sie nagle otworza i do pokoju znow wtargnie ten mezczyzna. Jednak w calym domu panowala martwa cisza - bez zadnego echa, jak w ksiezycowej prozni. Chyna wyprostowala sie i przemierzyla pokoj. Stapajac ostroznie, starala sie omijac miejsce, w ktorym krople krwi pozostawily niewidoczne w tej chwili plamy. Przytknela ucho do szpary miedzy drzwiami a futryna, nasluchujac jakiegokolwiek ruchu czy oddechu na korytarzu. Nie uslyszala wprawdzie nic, ale nadal byla podejrzliwa. Mogl stac po drugiej stronie drzwi. Usmiechniety. Rozbawiony mysla o tym, ze ona nasluchuje. Spokojny. Czekajacy cierpliwie, bo pewny, ze Chyna w koncu otworzy drzwi i wpadnie w jego ramiona. Niech to szlag. Polozyla reke na galce, przekrecila ja ostroznie i skrzywila sie, gdy zamek leciutko zgrzytnal. Ale zawiasy byly naoliwione i chodzily cicho. Nawet w ciemnosci, do ktorej jej oczy nie zdazyly sie w pelni zaadaptowac, widziala, ze na zewnatrz nikogo nie ma. Wymknela sie z pokoju i bezdzwiecznie zamknela za soba drzwi. Pomieszczenia dla gosci znajdowaly sie na pietrze na koncu krotszego ramienia korytarza w ksztalcie litery L. Po prawej miala schody prowadzace do kuchni, po lewej skret w dluzsze ramie korytarza. Schody kuchenne wykluczyla. Schodzila nimi wczesniej, kiedy wybieraly sie z Laura na spacer. Byly drewniane i zniszczone. Trzeszczaly i strzelaly. Klatka schodowa dzialala jak wzmacniacz, rezonujac niby stalowy beben. W tak cichym domu zejscie po tych schodach bez zwrocenia na siebie uwagi byloby niemozliwe. Ale korytarz pierwszego pietra i schody frontowe byly dla odmiany wylozone miekkimi chodnikami. Zza zakretu, gdzies z glebi glownego korytarza, dochodzila slaba bursztynowa poswiata. Delikatny wzor splowialych roz na tapecie jak gdyby absorbowal swiatlo, zamiast je odbijac, przez co zyskiwal zagadkowa glebie, ktorej pierwotnie nie posiadal. Gdyby intruz stal gdzies pomiedzy skrzyzowaniem korytarzy a zrodlem swiatla, rzucalby znieksztalcony cien albo na ten swietlisty papierowy ogrod, albo na pszenicznozloty dywan. Cienia nie bylo. Przyklejona plecami do sciany, Chyna przesunela sie do rogu, zawahala chwile, a potem wychylila sie, zeby zbadac droge przed soba. Korytarz byl pusty. Mrok rozjasnialy dwa slabe bursztynowe swiatla. Pierwsze saczylo sie przez uchylone drzwi na prawo, z apartamentu Sary i Paula Templetonow. Drugie dochodzilo z glebi korytarza, az zza frontowych schodow po lewej, z pokoju Laury. Wszystkie inne drzwi byly pozamykane. Chyna nie miala pojecia, co sie za nimi znajduje. Pewnie inne sypialnie, lazienka, gabinet, garderoby. Mimo ze najbardziej przyciagaly ja, napawajac zarazem lekiem, te otwarte drzwi, tamte zamkniete rowniez stanowily zagrozenie. Panujaca wokol martwa cisza mamila zluda bezpieczenstwa: z pewnoscia intruz sobie poszedl. Tej zludzie nalezalo sie oprzec. A wiec naprzod, przez papierowy ogrod drukowanych roz do uchylonych drzwi apartamentu gospodarzy. Chwila wahania na progu. Kiedy ujrzy to, co tam na nia czeka, wszystkie jej zludzenia co do porzadku i stabilizacji prysna jak banka mydlana. Po dziesieciu latach skrupulatnego wmawiania sobie, ze jest inaczej, powroci stara zyciowa prawda: swiatem rzadzi chaos, nieprzewidywalny w swym biegu od chwili do chwili, zdazajacy do jakiegos nieznanego ujscia bez zadnego wyraznego celu. Czlowiek w dzinsach i czarnych butach mogl po wizycie w goscinnym pokoju wrocic do apartamentu gospodarzy, ale najprawdopodobniej tego nie zrobil. Czekaly go w tym domu inne, bardziej frapujace rozrywki. Bojac sie zbyt dlugo zwlekac, nie otwierajac szerzej drzwi Chyna wsliznela sie do srodka. Pokoj Sary i Paula byl przestronny. W czesci wypoczynkowej znajdowaly sie dwa fotele z podnozkami ustawione naprzeciw kominka. Obok stal regal pelen ksiazek w twardych oprawach, ktorych tytuly ginely w mroku. Lampki nocne, rude dzbany w kolorowe wzorki, mialy plisowane abazury. Jedna z nich sie palila. Na abazurze widac bylo czerwone smugi i plamy. Chyna zatrzymala sie z daleka od lozka, ale wystarczajaco blisko, by zobaczyc wiecej, niz chciala. W lozku nie bylo ani Sary, ani Paula, przescieradla i koce tworzyly klebowisko, ktore kaskada splywalo na podloge po prawej stronie. Po lewej posciel byla nasiaknieta krwia, a wezglowie i sciana lsnily swieza rozprysnieta czerwienia. Zamknela oczy. Uslyszala jakis dzwiek. Odwrocila sie pochylona, spodziewajac sie ataku. Byla sama. W kazdym domu sa przeciez jakies odglosy, szmery, jak chocby szum, plusk czy kapanie wody. Ale ona wchodzac do pokoju nic nie slyszala, ogluszona krwawymi plamami, tak glosnymi jak gniewne wrzaski rozwscieczonego tlumu. Synestezja. To slowo, pochodzace z jakiegos tekstu psychologicznego, utkwilo jej w pamieci glownie jako piekny zestaw sylab, a nie dlatego, ze kiedykolwiek spodziewala sie cos takiego przezyc. Synestezja: pomieszanie doznan zmyslowych, w ktorym zapach mozemy zarejestrowac jako blysk koloru, dzwiek jako zapach, a fakture materialu pod palcami jako wibrujacy smiech czy krzyk. Zamykajac oczy, Chyna wyciszyla ryk krwawych plam i wtedy dopiero uslyszala lejaca sie wode. Zidentyfikowala ten odglos jako szum prysznica w sasiadujacej z pokojem lazience. Drzwi byly uchylone na jakies poltora centymetra. Po raz pierwszy od chwili wejscia z korytarza uswiadomila sobie istnienie cienkiego swietlistego paska ciagnacego sie wzdluz drzwi do lazienki. Kiedy odwrocila oczy nie kwapiac sie zobaczyc, co tam na nia czekalo, na nocnej szafce z prawej strony zauwazyla telefon. Byla to nie zakrwawiona, a tym samym bardziej dostepna strona lozka. Podniosla sluchawke. Glucho. Nie spodziewala sie zreszta sygnalu. Nie ma lekko. Otworzyla szufladke nocnej szafki w nadziei, ze moze znajdzie w niej bron. Niestety. W dalszym ciagu przekonana, ze jedyna gwarancja jej bezpieczenstwa jest ruch, ze chowanie sie po katach to ostatecznosc, obeszla dokola ogromne lozko. Przed drzwiami do lazienki dywan byl paskudnie poplamiony. Skrzywila sie i otworzyla szufladke drugiej szafki. W skapym blasku lampy zobaczyla okulary do czytania z zoltymi refleksami na polokraglych szklach, kieszonkowa powiesc przygodowa dla mezczyzn, kleenexy, tubke masci do ust, ale zadnej broni nie bylo. Zamykajac szufladke, poczula w powietrzu zapach palonego prochu przegryzajacy sie przez charakterystyczny dla swiezej krwi odor rozgrzanej miedzi. Znala ten zapach; wdychala go latami, wielu sposrod przyjaciol jej matki uzywalo broni palnej, zeby dostac to, co chcieli. Ale przeciez nie slyszala strzalow. Intruz musial sie posluzyc bronia z tlumikiem. Woda w dalszym ciagu lala sie w kabinie prysznicowej za drzwiami. Ten szeleszczacy szum, choc cichy i w innych okolicznosciach kojacy, teraz dzialal jej na nerwy jak zawodzenie dentystycznego wiertla. Nie ulegalo watpliwosci, ze intruza nie ma w lazience. Tu juz zakonczyl swoja robote. Teraz byl zajety w innej czesci domu. W tej chwili Chyna znacznie mniej bala sie samego mezczyzny niz odkrycia tego, co zrobil. Ale prawda, chocby najgorsza, jest lepsza od niewiedzy. Przezwyciezyla lek i pchnela drzwi. Mruzac oczy, weszla w jaskrawy blask swietlowki. Obszerna lazienka wylozona byla zolto-biala glazura. Wzdluz scian, na wysokosci oparcia krzesla i dokola brzegow polki na kosmetyki biegl dekoracyjny szlak z kafelkow w zonkile i zielone liscie. Spodziewala sie wiecej krwi. Paul Templeton, w niebieskiej pizamie, siedzial na muszli klozetowej, do ktorej byl przymocowany idaca przez kolana szeroka tasma. Druga tasma, opasujaca jego piersi i rezerwuar, utrzymywala go w pozycji siedzacej. W jego piersi pomiedzy na pol przezroczystymi odcinkami tasmy i przez nie widac bylo trzy pojedyncze rany od kul. Moglo byc ich zreszta wiecej. Chyna nie miala ochoty na nie patrzec. Z pewnoscia umarl bardzo szybko, najprawdopodobniej we snie, jeszcze zanim zostal zawleczony do lazienki. W Chynie wezbral zal - czarny i lodowaty. Wiedziala, ze aby przezyc, musi zwalczyc go za wszelka cene, a w sztuce przetrwania byla mistrzynia. Przypominajaca obroze tasma wokol szyi Paula przylepiona byla do wieszaka na recznik przymocowanego do sciany. Chodzilo o to, zeby glowa zmarlego nie opadla na piers i zeby spojrzenie martwych oczu skierowac na prysznic. Uniesione powieki przytrzymywala tasma klejaca, ukazujac w prawym oku ofiary wielka krwawa wybroczyne. Chyna wzdrygnela sie i odwrocila wzrok. Intruz wprawdzie musial szybko, jeszcze we snie, zabic Paula, zeby zyskac pelna swobode dzialania, ale tu mogl sobie pofantazjowac - ze oto zmusza meza do przygladania sie okrucienstwom dokonywanym na jego zonie. Bylo to klasyczne tableau - ulubione przez socjopatow, ktorzy znajdowali przyjemnosc w odgrywaniu takich scen na uzytek swoich ofiar. Jakby wierzyli, ze swiezo zmarle osoby jeszcze przez jakis czas moga widziec, slyszec i podziwiac wyczyny dreczyciela. W literaturze fachowej pelno jest opisow takich urojen. Podczas jednego z wykladow na temat psychologii zboczen na uniwersytecie wykladowca z Dzialu Teorii Behawioryzmu FBI podal im wiecej opisow podobnych sytuacji, niz mozna by znalezc w jakimkolwiek podreczniku. Jednak gdy sie na wlasne oczy widzi przejawy takiej brutalnosci, wrazenie jest znacznie mocniejsze. Chyna miala uczucie, ze nogi jej zesztywnialy i staly sie straszliwie ciezkie. Mrowienie w rekach przechodzilo w dretwote. Sara Templeton znajdowala sie w kabinie prysznicowej: mimo ze szklane drzwi byly zamkniete i zaparowane, Chyna widziala zwiniety na podlodze rozowawy ksztalt. Na listwie nad szklanymi drzwiami morderca wypisal dwa slowa. Czarne litery robily wrazenie, jakby zostaly nabazgrane wielokrotnymi pociagnieciami olowka do brwi: PIEPRZONA KURWA. Jeszcze nigdy Chynie na niczym tak nie zalezalo, jak na tym, zeby nie ogladac tego, co znajdowalo sie wewnatrz w kabinie. Nie ulegalo watpliwosci, ze Sara rowniez nie zyje. Jednak gdyby odeszla nie upewniwszy sie, ze zadna pomoc nie wchodzi w gre, to przeciez jej wlasne zycie, z wiecznym poczuciem winy, zamieniloby sie w chodzaca smierc. Poza tym obrala sobie za cel zrozumienie tego wlasnie aspektu ludzkiego okrucienstwa i zdawala sobie sprawe, ze zaden opisany przypadek nie przyblizy jej bardziej do istoty problemu niz sceny, ktorych byla swiadkiem. W tym domu tej nocy ponury krajobraz socjopatycznego umyslu uzewnetrznil sie tak wyraziscie jak nigdy dotychczas. Odbijajacy sie echem od pokrytych glazura scian szum wody brzmial jak syk wezy. Woda musi byc zimna. W przeciwnym razie nad kabina klebilaby sie para. Chyna wstrzymala oddech, zlapala za aluminiowa galke i otworzyla drzwi. Zakrwawiony tobolek nadal tkwil w rogu kabiny. Po smierci meza Sara, najprawdopodobniej ogluszona kolba pistoletu, zostala zakneblowana szmata, ktora o malo nie rozsadzila jej policzkow, a do tego jeszcze morderca zalepil jej usta tasma. Jednak pod nieustepliwym zimnym prysznicem rogi tasmy zaczynaly odklejac sie juz od skory. Morderca rozprawil sie z Sara za pomoca noza. Nie ulegalo watpliwosci, ze ofiara nie zyje. Chyna cicho zamknela drzwi. Jesli istnieje cos takiego jak milosierdzie, to byc moze Sara Templeton po ogluszeniu juz nie odzyskala swiadomosci. Chynie przypomnialo sie, jak ja usciskala wtedy przed domem, kiedy przyjechaly z Laura. Z trudem hamujac lzy, pomyslala z zalem, dlaczego to nie ona stracila zycie zamiast tej uroczej kobiety. W gruncie rzeczy i tak byla juz tylko na wpol zywa - wraz ze smiercia kazdej z tych osob umierala czastka jej serca. Wrocila do sypialni. Cofnela sie od lozka, ale nie od razu ruszyla ku drzwiom na korytarz. Przez chwile jeszcze stala w najciemniejszym kacie pokoju, nie mogac opanowac drzenia. Wszystko podchodzilo jej do gardla. W piersiach czula pieczenie, do ust naplynela gorycz. Z trudem powstrzymala odruch wymiotny. Morderca moglby uslyszec, jak sie krztusi, i dopasc jej tu. Mimo ze poznala rodzicow Laury dopiero tego dnia po poludniu, to przeciez byli jej bliscy - slyszala o nich wiele od przyjaciolki, ktora czesto relacjonowala jej zabawne wydarzenia z zycia rodzinnego. Z pewnoscia powinna odczuwac nawet jeszcze wiekszy zal, ale w tej chwili nie byla w stanie; kolej na zal przyjdzie pozniej. Rozpacz, zeby sie na dobre rozgoscic, wymaga spokojnego serca - a w sercu Chyny szalaly zgroza i przerazenie. Byla wstrzasnieta, kiedy sobie uswiadomila, ze podczas gdy morderca dokonywal swego potwornego dziela - ona, niczego nieswiadoma, siedziala przy oknie pokoju goscinnego rozmyslajac o gwiazdach i wspominajac inne noce, na ktore patrzyla z dachow, drzew i plaz. Ostateczne rozprawienie sie z Sara i Paulem musialo zajac zabojcy co najmniej dziesiec czy pietnascie minut, liczac od chwili obezwladnienia ich, ale przedtem jeszcze przeszukal reszte domu w celu znalezienia i unieszkodliwienia jego pozostalych mieszkancow. Czasem tego rodzaju ludzie znajduja szczegolna podniete w ryzykowaniu, ze zostana sploszeni albo nawet przylapani na goracym uczynku. Na przyklad odglosy szamotaniny moglyby zwabic do pokoju rodzicow rozespane, przestraszone dziecko. Takie ewentualnosci zwiekszaly tylko przyjemnosc, jaka zboczeniec czerpal ze swoich dzialan. Byla to dla niego zabawa, rozrywka. Gdy nie ma poczucia winy, nie ma i dyskomfortu. Okrucienstwo wprawialo go w dobry nastroj. Gdzies w glebi domu morderca albo sie zabawial, albo odpoczywal przed nastepna porcja igraszek. W miare jak gwaltowne dygotanie zaczelo przechodzic w zwykle dreszcze, Chyna coraz bardziej zaczynala bac sie o Laure. Te dwa stlumione krzyki, ktore uslyszala kilka minut temu, z pewnoscia juz po smierci Sary, musialy swiadczyc o tym, ze Laura zostala zaskoczona we snie. Kiedy tylko morderca ja obezwladnil i unieszkodliwil, pospieszyl przeszukac reszte pietra w obawie, ze moze jej krzyki zaalarmowaly jeszcze kogos z domownikow. I wcale nie musial zaraz do niej wracac. Nie znalazlszy juz nikogo wiecej, spokojny, ze dom nalezy do niego, najprawdopodobniej oddal sie dalszemu przeszukiwaniu katow. Jesli podreczniki mowia prawde, to nie spocznie, dopoki nie pogwalci prywatnosci kazdego zakamarka. Pladrujac szafy i szuflady gospodarzy. Wyjadajac produkty z ich lodowki. Czytajac ich korespondencje. Obmacujac i obwachujac brudna bielizne w pojemniku. A gdyby znalazl zdjecia rodzinne, to moglby nawet przez godzine czy dluzej siedziec i zabawiac sie ogladaniem albumow. Predzej czy pozniej jednak wrocilby do Laury. Sara Templeton byla bardzo atrakcyjna kobieta, ale tacy mezczyzni jak ten czuli pociag do mlodosci - karmili sie niewinnoscia. Laura byla dla niego specjalem, tak pozadanym, jak ptasie jajka dla niektorych gatunkow pelzajacych po drzewach wezy. Kiedy Chyna wreszcie opanowala mdlosci i upewnila sie, ze gwaltowny atak torsji jej nie zagraza, wysliznela sie z kata i cicho przeszla przez pokoj. W domu Templetonow w zadnym razie nie bedzie bezpieczna. Zanim morderca opusci go na dobre, przyjdzie tu jeszcze, zeby po raz ostatni rzucic okiem na nieszczesna Sare w kabinie prysznicowej, ze szczuplymi ramionami skrzyzowanymi w bezskutecznym obronnym gescie na piersi. Chyna zatrzymala sie, nasluchujac w na pol otwartych drzwiach. W korytarzu, dokladnie naprzeciwko niej, splowiale roze na tapecie wydawaly sie bardziej tajemnicze niz kiedykolwiek. Wzor odznaczal sie tak zagadkowa glebia, ze przez chwile niemal wierzyla, iz za chwile rozsunie kolczaste pnacza i wyjdzie z papierowych zarosli w slonce, a kiedy sie obejrzy, stwierdzi, ze caly ten dom w ogole nie istnieje. Majac swiatlo lampki nocnej za soba, nie mogla nawet ostroznie podejsc do drzwi, by rozejrzec sie w prawo i w lewo, poniewaz w progu rzucalaby cien na splowiale roze po przeciwnej stronie korytarza. Zwiedziona przedluzajaca sie cisza, ktora obiecywala bezpieczenstwo, wymknela sie na korytarz przez uchylone drzwi i... tak, byl tam. W odleglosci trzydziestu metrow od niej. W poblizu frontowych schodow na prawo. Stal tylem do niej. Zamarla na progu pokoju. Gdyby sie odwrocil, nie umknelaby z jego pola widzenia, dostrzeglby ja katem oka, a jednak teraz, kiedy istniala jeszcze szansa unikniecia spotkania, nie byla zdolna do najmniejszego ruchu. Bala sie, ze jesli spowoduje chocby najmniejszy halas, mezczyzna go uslyszy i odwroci sie. Nawet mikroszepty wlokien dywanu przygniatanych jej butami - gdyby sie poruszyla - zwroca jego uwage. Tymczasem morderca zachowywal sie w sposob tak niezwykly, ze sam widok tego, co robil, obezwladnil Chyne w stopniu nie mniejszym niz strach. Wyciagnawszy do gory ramiona, wysoko jak tylko mogl, rozcapierzonymi palcami w rozmarzeniu przeczesywal powietrze przed soba. Jakby byl w transie, jakby probowal wylowic z eteru psychiczne wrazenia. Byl to wielki mezczyzna. Blisko metr dziewiecdziesiat wzrostu. Muskularny. Waski w talii, nieprawdopodobnie szeroki w ramionach. Drelichowa marynarka niemal trzeszczala napieta na poteznych plecach. Geste ciemnoblond wlosy byly starannie przystrzyzone na byczym karku, ale twarzy Chyna nie widziala. Miala nadzieje nigdy jej nie zobaczyc. Jego poruszajace sie w powietrzu zakrwawione palce robily wrazenie bardzo silnych. Jedna reka bez trudu by ja udusil. -Chodz no tu do mnie - mruknal. Nawet jego szept, szorstki i przerazajacy, mial magnetyczna barwe i sile. -No chodz - powtorzyl. Wygladalo na to, ze mowi nie do jakiejs swojej niedostepnej nikomu poza nim wizji, ale do Chyny, jak gdyby jego zmysly byly tak wyostrzone, ze pochwycily jej obecnosc jedynie dzieki ruchowi powietrza, ktore sie przemiescilo, kiedy bezglosnie przechodzila przez prog. -Chodz do mnie. I wtedy zobaczyla pajaka. Zwisal z sufitu na cieniutkiej nici jakies trzydziesci centymetrow nad wyciagnietymi rekami mezczyzny. -Prosze cie. Pajak, jak gdyby odpowiadajac na te blagania, wysnul jeszcze kawalek nici i opuscil sie nizej. Morderca odwrocil rece dlonmi do gory. -No chodz, malutki - wyszeptal. Tlusty czarny pajak poslusznie wyladowal na wielkiej otwartej dloni. Mezczyzna przysunal reke do ust, lekko odchylil glowe i albo zmiazdzyl pajaka, a potem go zjadl, albo pozarl go zywcem. Przez chwile stal, delektujac sie przysmakiem. Wreszcie, nie ogladajac sie za siebie, ruszyl w strone schodow, ktore znajdowaly sie mniej wiecej w polowie korytarza, po czym szybko jak pajak i cicho jak pajak zszedl na parter. Chyna wzdrygnela sie, zdumiona, ze jeszcze zyje. Rozdzial 2 W domu panowala cisza tak wielka, ze mozna ja bylo porownac jedynie z bezdenna glebia spietrzonych przez tame wod, w ktorych drzemie ogromna sila powstrzymywanego naporu.Kiedy Chyna odwazyla sie wreszcie na jakikolwiek ruch, podeszla ostroznie do schodow. Podejrzewala, ze morderca nie zszedl na dol, ze tylko sobie z nia igra, czekajac z usmiechem gdzies poza zasiegiem jej wzroku. W kazdej chwili moze wyciagnac rece i siegajac po nia powiedziec: "Chodz no tu do mnie". Wstrzymala oddech i ryzykujac, ze zostanie zauwazona, spojrzala w dol. Mroczna spirala schodow prowadzila do polozonego na parterze foyer. Chyna widziala wystarczajaco dobrze, zeby sie przekonac, ze mordercy tam nie ma. O ile mogla sie zorientowac, na dole nie palilo sie zadne swiatlo. Zastanawiala sie, co tez mezczyzna moze robic w tym mroku, rozjasnionym jedynie watlym blaskiem ksiezyca. Moze czai sie w kacie jak pajak, wyczulony na najmniejsze zmiany cyrkulacji powietrza, marzac o podchodzeniu ofiary, o jej obezwladnianiu. Szybko minela schody i poszla do samego konca korytarza, gdzie znajdowaly sie nastepne otwarte drzwi, drugie zrodlo bursztynowego swiatla. Byla przerazona na mysl o tym, co tam zobaczy, ale wiedziala, ze zarowno ze strachem, jak i z czekajacym ja odkryciem na pewno sobie poradzi. Najgorsza zawsze okazywala sie niewiedza, ucieczka od prawdy - to ona wywolywala nocne poty i koszmary. Ten pokoj, niniejszy od sypialni Templetonow, nie mial czesci wypoczynkowej. W rogu biurko. Podwojne lozko. Szafka nocna z mosiezna lampa, komoda, toaletka z wyscielana laweczka. Na scianie nad lozkiem portret Freuda wielkosci plakatu. Chyna nienawidzila Freuda. Ale do Laury, wrazliwej idealistki, przemawialo wiele aspektow jego teorii; byla zwolenniczka koncepcji niewinnego swiata, w ktorym kazdy jest ofiara wlasnego trudnego dziecinstwa pragnaca rehabilitacji. Laura lezala na lozku, na poscieli, twarza w dol. Wykrecone do tylu rece miala skute kajdankami. Druga para kajdanek morderca skul jej nogi w kostkach. Jedne kajdanki polaczone byly z drugimi lancuchem. Zostala zgwalcona. Spodnie obszernej niebieskiej pizamy, rozciete z precyzja godna bieglego krawca, lezaly rozpostarte po obu stronach w postaci dwoch niebieskich placht materialu. Gora pizamy, poddarta i sklebiona, zaslaniala teraz szyje i kark ofiary. Chyna weszla glebiej do pokoju. Czula, jak strach ja opuszcza, ustepujac bezgranicznemu zalowi rozsadzajacemu jej serce, jednoczesnie sprawiajac, ze stawalo sie zimne i puste. Kiedy poczula zapach meskiego nasienia, do strachu i zalu dolaczyl gniew. Pochylajac sie nad lozkiem tak mocno zacisnela piesci, ze wbila sobie bolesnie paznokcie we wnetrze dloni. Mokry od potu jasny kosmyk wlosow przylepil sie do policzka Laury. Jej delikatna kredowobiala twarz byla zacieta w wyrazie meki, a oczy zamkniete z calej sily. Nie byla martwa, choc wydawalo sie to niemozliwe. Szeptala cos, jednak tak cicho, ze slow nie bylo slychac nawet z odleglosci kilku centymetrow, ale tak zarliwie, ze ich znaczenie nie ulegalo watpliwosci. Byla to modlitwa. Ta sama, ktora Chyna odmawiala nieskonczenie wiele razy dawno temu w roznych dalekich miejscach: prosba o litosc, blaganie o ratunek, o to, by wyszla z tego koszmaru cala, nietknieta, prosze Cie, Boze, cala i nietknieta. W tamte noce Chyna uniknela zarowno zgwalcenia, jak i smierci. Blagania Laury w polowie okazaly sie nieskuteczne, mimo to dalej modlila sie o ocalenie. Ten przejaw rozpaczliwej, ale szczerej wiary wzruszyl Chyne. Przez zacisniete z rozpaczy gardlo zdolala jedynie powiedziec: -To ja. Powieki Laury otworzyly sie gwaltownie; z niedowierzaniem przewrocila blekitnymi oczyma, jak sploszony kon. -Wszyscy nie zyja. -Ciii - szepnela Chyna. -Krew. Jego rece. -Szszsz... Wydostane cie stad. -Cuchnal krwia. Nie zyje Jack. Nina. Wszyscy. Jack, brat Laury, ktorego Chyna nie zdazyla poznac. Nina, jej bratowa. Najwyrazniej morderca, zanim przyszedl do glownego budynku, zlozyl wizyte w domku dozorcy na terenie winnic. Cztery trupy. I znikad zadnej pomocy na obszarze calej wielkiej posiadlosci. Chyna z niepokojem spojrzala w strone otwartych drzwi, po czym szybko sprawdzila kajdanki na rekach Laury. Zamkniete na mur. Ze spetanymi rekami i nogami, do tego jeszcze polaczonymi lancuchem, Laura byla calkowicie unieruchomiona. Nie moglaby nawet stac, coz dopiero chodzic. A Chyna nie miala sily jej niesc. W lustrze toaletki stojacej w drugim koncu pokoju zobaczyla swoje odbicie; byla wstrzasnieta widokiem wlasnej sciagnietej twarzy, na ktorej malowalo sie przerazenie. Starajac sie na uzytek przyjaciolki zrobic pewniejsza mine, znowu pochylila sie nad lozkiem i wyszeptala tak cicho, jak cicho modlila sie Laura: -Czy jest tu bron? -Co? -Czy jest gdzies w domu bron? -Nie ma. -Nigdzie w calym domu? -Nie, nie ma. -Cholera. -Jack. -Co? -Jack ma bron. -Pistolet? W bungalowie? - spytala Chyna. -Jack ma pistolet. I tak nie zdazylaby pojsc do bungalowu po bron i wrocic tu do Laury przed morderca. Zreszta najprawdopodobniej tamten znalazl juz bron i zabral. -Wiesz, kto to jest? -Nie. - Blekitne oczy Laury pociemnialy z rozpaczy. - Idz stad. -Znajde bron. -Idz stad - powtorzyla naglaco przyjaciolka, a jej czolo pokryl perlisty pot. -Noz - powiedziala Chyna. -Nie umieraj za mnie - jeknela Laura. A potem cichutko dodala: - Chyna, uciekaj. Uciekaj, na milosc Boska! -Ja tu wroce. -Uciekaj. Z zewnatrz dolecial jakis odglos. Warkot silnika zblizajacej sie ciezarowki. Chyna, zdumiona, zerwala sie na nogi. -Ktos jedzie. Nadchodzi pomoc. Pokoj Laury znajdowal sie we frontowej czesci domu. Chyna podeszla do blizszego okna, skad widac bylo kilometrowy podjazd prowadzacy do dwupasmowej drogi lokalnej. W odleglosci jakichs czterystu metrow ostre swiatla reflektorow przebijaly noc. Sadzac z wysokosci, na jakiej sie znajdowaly, woz musial byc duzy. To, ze ktos sie pojawil o tej porze w tak odludnym miejscu, graniczylo z cudem. Ale jednoczesnie z nadzieja przyszla mysl: przeciez morderca rowniez musial slyszec odglos silnika. Czlowiek czy tez ludzie w ciezarowce nie maja zielonego pojecia, w co sie laduja. Kiedy sie zatrzymaja przed domem, to jakby juz byli martwi. -Poczekaj... - Chyna dotknela mokrego czola przyjaciolki, zeby jej dodac otuchy, i ruszyla w strone drzwi, zostawiajac Laure pod okiem zadowolonego z siebie, ponurego Zygmunta Freuda. Korytarz byl pusty. Chyna pospieszyla do kretych schodow, zawahala sie, zanim znalazla w sobie odwage, by dac nura w otwierajaca sie ponizej ciemna czelusc, ale uswiadomila sobie, ze nie ma wyboru. Ruszyla najszybciej jak tylko mogla, nie trzymajac sie poreczy. Blizej sciany czula sie bezpieczniej. Minela kolekcje wielkich landszaftow w ozdobnych ramach, sprawiajacych wrazenie okien z widokiem na prawdziwe sielankowe krajobrazy. Kiedys byly to kolorowe, wesole sceny. Teraz wygladaly zlowrogo: pelne skrzatow lasy, czarne rzeki, smiertelnie ponure pola. Foyer. Owalny dywan na wypolerowanej debowej klepce. Za zamknietymi drzwiami na prawo gabinet Paula Templetona. Na lewo, za lukowym wejsciem, nie oswietlony living-room. Morderca mogl byc wszedzie. Na zewnatrz warkot silnika stawal sie coraz glosniejszy. Jakby ciezarowka miala zamiar wjechac do domu. W chwili kiedy kierowca nacisnie pedal hamulca, zginie zastrzelony przez przednia szybe. Albo gdy tylko wysiadzie. Chyna musi go ostrzec, nie tylko dla jego dobra, ale dla dobra swojego i Laury. Byl ich jedyna nadzieja. Pewna, ze pozeracz pajakow jest blisko, przygotowana w kazdej chwili na brutalny atak, przestala uwazac i rzucila sie w strone frontowych drzwi. Owalny dywan zmarszczyl sie pod jej nogami, pofaldowal i o maly wlos spod nich nie uciekl. Potknela sie, wyciagnela rece, zeby zamortyzowac upadek, i z calej sily walnela rozpostartymi dlonmi o drzwi. Taki halas, taki piekielny lomot z pewnoscia musial odwrocic uwage mordercy od zblizajacego sie wozu. Macajac chwile w ciemnosci, Chyna znalazla galke drzwi. Dyszac ciezko otworzyla je szeroko. Chlodny wiatr z polnocnego zachodu, pachnacy swiezo skopana ziemia i srodkami grzybobojczymi, swistal w nagich galeziach klonow, ktorymi wysadzana byla droga przy domu, a kiedy Chyna wychodzila na ganek, wdarl sie do foyer. Tymczasem ciezarowka minela dom. Za chwile pojawi sie po raz drugi na koncowej petli podjazdu, wystarczajaco szerokiej, by pomiescic ciezkie maszyny w okresie zbiorow, i zaparkuje przodem do drogi lokalnej. Ale nie byla to ciezarowka, tylko woz kempingowy. Stary model, o zaokraglonej linii, dobrze utrzymany, dlugosci jakichs dwunastu metrow, niebieski albo zielony. W poznozimowym blasku ksiezyca jego chromy lsnily jak rtec. Zdziwiona, ze jeszcze nie zostala pchnieta nozem, zastrzelona czy uderzona od tylu, ogladajac sie za siebie na otwarte drzwi, w ktorych nadal nie pojawial sie morderca, Chyna ruszyla ku stopniom ganku. Woz zawrocil na petli podjazdu i zaczal sie kierowac w jej strone, omiatajac snopami swiatel stodole Templetonow i inne zabudowania. Cienie modrzewi, klonow i bluszczy uciekaly przed podskakujacymi reflektorami. Migotaly ciemna szachownica przez drewniana krate ganku, wzdluz bialej balustrady, na trawniku i na wysadzanej kamieniami sciezce, rozciagajac sie w niewyobrazalny sposob i strzelajac w gore, jakby chcialy sie oderwac od drzew, ktore je rzucaly. Panujaca w domu gleboka cisza, ciemnosci na dole, brak spodziewanego ataku mordercy i wreszcie pojawienie sie wlasnie w tym momencie wozu kempingowego - wszystko to nagle ulozylo sie Chynie w przerazajaco logiczna calosc: kierowca wozu jest morderca. -Nie! - zawolala z rozpacza. Szybko cofnela sie ze stopni ganku z powrotem do foyer. Tuz za nia pojawily sie swiatla samochodu, ktory wlasnie zrobil petle na podjezdzie, i przebily kratke ganku, rzucajac geometryczne wzory na podloge i frontowa sciane domu. Zamknela drzwi i po omacku zaczela szukac zasuwy. Znalazla. Zamknela ciezki zamek. Dopiero wtedy zdala sobie sprawe ze swojego bledu. Frontowe drzwi byly otwarte, poniewaz tedy wyszedl morderca. Jesli zastanie je zamkniete, zorientuje sie, ze Laura nie jest jedyna zywa osoba w domu, i polowanie zacznie sie od nowa. Spocone palce Chyny zesliznely sie z mosieznego guzika, ale zamek otworzyl sie z glosnym szczeknieciem. Morderca musial zaparkowac wczesniej samochod przy koncu niespelna kilometrowego podjazdu, blizej drogi lokalnej, i do domu przyjsc piechota. Slychac juz bylo chrzest opon na zwirze. Hamulce wydaly ciche westchnienie, a potem jeszcze cichszy jek i woz zatrzymal sie przed domem. Chyna przypomniala sobie o pomarszczonym dywanie, padla na kolana i zaczela starannie wygladzac rekami faldy. Gdyby morderca potknal sie o posciagany dywan, wiedzialby, ze to nie on zostawil go w takim stanie. Na zewnatrz rozlegly sie kroki: na kamiennej sciezce slychac bylo stukot obcasow. Chyna zerwala sie na nogi i zwrocila w strone gabinetu. Nie, to bez sensu. Nie wiedziala przeciez, gdzie sie uda morderca. Jego kroki na drewnianych stopniach ganku odbijaly sie gluchym echem. Chyna rzucila sie przez foyer i dala nura do ciemnego living-roomu, gdzie stanela jak wryta bojac sie, ze wpadnie na jakis mebel i przewroci go. Posuwala sie wolniutko, wyciagnietymi przed siebie rekami wymacujac w ciemnosci droge i nie widzac nic poza blotnistoczerwonymi widmami swiatel wozu kempingowego, ktorych obraz w dalszym ciagu majaczyl na siatkowkach jej oczu. Drzwi wejsciowe otworzyly sie. Chyna przykucnela kolo fotela na srodku living-roomu. Jesli morderca wejdzie i zapali swiatlo, z pewnoscia ja zobaczy. Nie zamykajac za soba drzwi, mezczyzna wszedl do holu. Obrysowany mgliscie blaskiem saczacym sie z korytarza na pietrze, minal living-room i skierowal sie prosto do schodow. Laura. Chyna w dalszym ciagu nie miala zadnej broni. Pomyslala o pogrzebaczu od kominka. Nic z tego. Chyba ze za pierwszym ciosem rozwali mu glowe albo zlamie reke - w przeciwnym razie natychmiast jej ten pogrzebacz wyrwie. Strach przysporzy jej wprawdzie sil, ale moga okazac sie niewystarczajace. Zamiast po omacku miotac sie po pokoju, zaczela pelzac, wydalo jej sie bowiem, ze w ten sposob bedzie sie poruszala pewniej i szybciej. Znalazla sie przy wejsciu do jadalni i skrecila w strone, gdzie spodziewala sie znalezc drzwi do kuchni. Wpadla na krzeslo, ktore z lomotem uderzylo o noge stolu. Na stole cos przesunelo sie z brzekiem i Chyna przypomniala sobie starannie poukladane w miedzianej misce ceramiczne owoce. Nie sadzila, zeby morderca tam na gorze uslyszal te odglosy, wiec czolgala sie dalej. A zreszta, slyszal czy nie, i tak nie pozostawalo jej nic innego. Kiedy natknela sie na wahadlowe drzwi do kuchni wczesniej, niz sie spodziewala, wstala z podlogi. Wpadajace przez okna swiatlo ksiezyca juz przedtem bylo bardzo slabe, ale teraz jak gdyby zgaslo zupelnie. Chynie z przerazenia scierpla skora. Obrocila sie i przylgnela do futryny drzwi, przekonana, ze morderca jest gdzies tuz, ze stoi na tle okna calkowicie blokujac swiatlo. Ale nie, nigdzie go nie bylo. Srebrny blask przestal malowac szyby. Najwyrazniej chmury burzowe, ktore zaczely nadciagac z polnocnego zachodu, musialy calkowicie przeslonic ksiezyc. Pchnela wahadlowe drzwi i weszla do kuchni. Stwierdzila, ze wcale nie musi zapalac swietlowek pod sufitem. Na gornej czesci dwuczesciowej kuchni znajdowal sie zegar cyfrowy, ktory emitowal wystarczajaco silne swiatlo, by mogla sie w miare swobodnie poruszac. Przypomniala sobie, ze na lewo od stalowego zlewozmywaka na ladzie kuchennej lezy deska do krojenia i ze zlewozmywak znajduje sie pod szerszym z dwoch okien. Sunac reka po zimnym granitowym blacie, namacala zapamietana drewniana powierzchnie. Na gorze, ponad nia, panowala gleboka cisza, glebsza niz kiedykolwiek dotychczas. Co ten cholerny skurwysyn wyprawia tam na gorze w tej ciszy, co on tam na gorze wyprawia z Laura? - pomyslala w panice. Pod deska byla szuflada, w ktorej Chyna spodziewala sie znalezc noze. Znalazla. Porzadnie powkladane w odpowiednie otwory. Wyciagnela jeden. Za krotki. Nastepny. Ten byl do chleba, z tepym, zaokraglonym czubkiem. Trzeci okazal sie nozem rzeznickim. Ostroznie przeciagnela ostrzem po opuszce kciuka i uznala, ze jest dostatecznie ostre. Na gorze rozlegl sie krzyk Laury. Chyna ruszyla w strone drzwi do jadalni, ale po chwili sie cofnela; nie odwazy sie isc tamtedy. Zamiast tego pospieszyla do kuchennych schodow, mimo ze wejscie po nich bez halasu bylo niemozliwe. Zapalila swiatlo na schodach. Morderca jej tu nie zobaczy. Na gorze Laura znow krzyknela - byl to straszliwy skowyt rozpaczy, bolu i przerazenia, podobny do tych, jakie musialy rozbrzmiewac w komorach gazowych Dachau albo w pozbawionych okien syberyjskich celach przesluchan z czasow Gulagu. Nie wolanie o pomoc ani nawet prosba o litosc, tylko blaganie o ratunek za wszelka cene - nawet smierci. Chyna szla po schodach ku temu krzykowi, jakby musiala pokonywac fizyczny opor, jakby byla nurkiem usilujacym doplynac do powierzchni morza i majacym przeciwko sobie bezmiar mas wodnych. Krzyk, zimny jak arktyczny prad, mrozil ja, wywolujac odretwienie i lodowate pulsowanie w kosciach. Z najwyzszym trudem powstrzymywala chec - czy nawet wiecej: nakaz - by krzyczec razem z Laura, by razem z nia wyc jak pies, ktory w ten sposob solidaryzuje sie w cierpieniu z innymi psami, tlumila w sobie pierwotna potrzebe wykrzyczenia rozpaczy wyniklej z samego poczucia bezsilnosci czlowieka we wszechswiecie pelnym martwych gwiazd. Krzyk Laury przeszedl w zwykly szloch, zakonczony wolaniem matki, chociaz musiala wiedziec, ze jej matka nie zyje. -Mamo, mamo, mamoooo... Bylo to wolanie bezradnego malego dziecka, zbyt przerazonego zyciem, by szukac jakiejkolwiek innej pociechy poza cieplem matczynej piersi i zapamietanym z okresu plodowego znajomym biciem jej serca. I nagle - cisza. Martwa cisza. Na polpietrze, w polowie drogi na gore, Chyna uswiadomila sobie nieoczekiwanie, ze wielotonowy ciezar tego krzyku unieruchomil ja calkowicie. Nogi odmowily jej posluszenstwa; miesnie lydek i ud drzaly jak po odbytym maratonie. Myslala, ze upadnie. Obecna cisza, ktora mogla oznaczac koniec wszelkiej nadziei, stala sie rownie nieznosna jak krzyk. Chyna pochylila glowe pod jej ciezarem, wielkim jak ciezar korony z zelaza, opuscila ramiona, zapadla sie w siebie. Najlatwiej byloby teraz osunac sie po scianie na podloge, odrzucic noz i zwinac sie w klebek. Odczekac, az morderca sobie pojdzie. Az sie pojawi ktos z rodziny albo przyjaciol, znajdzie ciala, sprowadzi policje i wszystkim sie zajmie. Zamiast tego jednak po kilkusekundowym zaledwie odpoczynku Chyna zmusila sie do dalszej wspinaczki. Serce walilo jej tak mocno, ze kazde uderzenie mialo sile nokautu. Cale jej cialo ogarnelo drzenie, nad ktorym nie potrafila zapanowac. W dloni, zacisnietej i zbielalej z wysilku, trzymala noz, ktory wycinal przed nia w powietrzu koslawe wzory, i Chyna zastanawiala sie, czy znajdzie w sobie dosc sily, by skutecznie dzgac i ciac. Ale bylo to myslenie czlowieka przegranego, a ona w ciagu ubieglych dziesieciu lat dokonala w sobie przemiany i miala wole wytrwania. Stare drewniane schody zaprotestowaly pod jej ciezarem, jednak szla szybko, nie baczac na halas. Niezaleznie od tego, czy Laura zyje, czy nie, morderca, zajety swoja gra, z pewnoscia nie slyszy nic poza lomotem wlasnej krwi w uszach i wewnetrznymi glosami, ktore w tej wazkiej chwili przemawialy do niego naglaco. Chyna znalazla sie w korytarzu na gorze. Gnana lekiem o Laure i gniewem zrodzonym z niedawnej chwili slabosci, pospieszyla przed siebie, mijajac zamkniete drzwi pokoju goscinnego, zakret korytarza w ksztalcie litery L, uchylone drzwi pokoju Templetonow i padajacy z nich snop bursztynowego swiatla. Przebiegajac pod sciana, wzdluz ogrodu splowialych roz, czula, jak jej zlosc zamienia sie w furie. Zdumiona wlasna odwaga, przesliznela sie po dywanie, jakby zjezdzala po oblodzonym zboczu, i bez wahania, z nozem uniesionym wysoko w gore w pewnej rece, ktora juz nie drzala, oszalala z przerazenia i rozpaczy, wpadla prosto w otwarte drzwi pokoju Laury, gdzie Freud bez wrazenia przyjal to, co dzialo sie pod jego okiem, i gdzie na lozku znalazla juz tylko zmierzwiona posciel. Obrocila sie na piecie z niedowierzaniem. Laury nie bylo. Pokoj swiecil pustka. Poprzez odglos wlasnego oddechu i walenia serca zlowila uchem brzek lancucha. Ale nie w pokoju. Gdzies indziej. Nie baczac na niebezpieczenstwo, wrocila na korytarz, przechylila sie przez balustrade i wyjrzala do holu. Na dole, w bladym swietle padajacym z gory, zobaczyla morderce wychodzacego przez otwarte drzwi frontowe na ganek. Z Laura na rekach. Dziewczyna byla zawinieta w przescieradlo - jej biala reka zwisala bezwladnie, a glowa, z twarza ukryta w jasnych wlosach, kolysala sie na plecach mezczyzny. Najwyrazniej nieprzytomna, nie stawiala zadnego oporu. Mezczyzna musial akurat schodzic po mrocznych schodach w chwili, kiedy Chyna je mijala. Tak byla skupiona na tym, zeby dostac sie do pokoju przyjaciolki, tak nastawiona na atak, ze go przegapila, mimo ze lancuch i kajdanki z pewnoscia brzeczaly i wtedy. I to glosno, skoro on takze jej nie uslyszal. Bo przeciez gdyby byl swiadom jej obecnosci, zostawilby Laure i ruszyl za nia. Instynkt podpowiedzial Chynie, zeby weszla kuchennymi schodami. Cale szczescie, ze go posluchala. Idac schodami frontowymi, natknelaby sie na schodzacego wlasnie morderce. Rzucilby wtedy na nia Laure i dopadl ich obu na dole, kopniakiem wytracil jej noz z reki, o ile wczesniej sama by go nie zgubila, i zamordowal na podlodze w holu. Nie moze dopuscic do tego, zeby zabral Laure. Obawiajac sie, ze rozmyslanie o tym wszystkim znow podziala na nia paralizujaco, nie zwracajac na nic uwagi, zeszla na dol. Gdyby zdolala zaskoczyc morderce i wbic mu noz w plecy, Laura moze mialaby jeszcze szanse. Stac ja na to. Nie jest znow taka strachliwa. Wsadzi mu noz w plecy gleboko, starajac sie trafic w serce od tylu, przedziurawi pluco, wyszarpnie noz i znow uderzy, przebije skurwysyna sluchajac, jak skamle o litosc, a potem bedzie klula raz przy razie, raz przy razie, az bydlak zamilknie na zawsze. Nigdy w zyciu nikogo nie skrzywdzila. Ale teraz zrobi to, zniszczy go, bo bardzo boi sie o Laure, bo na sama mysl o tym, ze moglaby zawiesc przyjaciolke, dostaje mdlosci. Tym razem owalny dywan nie zmarszczyl sie pod jej nogami i ruszyla prosto do otwartych drzwi. Nie trzymala juz noza wysoko, tylko nisko przy boku. Jesli morderca uslyszy jej kroki, odwroci sie i wtedy ona wbije mu noz w brzuch ponizej Laury, ktora niosl na rekach. Bedzie to lepsze od ciosu w plecy, gdzie ostrze mogloby natrafic na lopatke albo na zebro czy wreszcie zesliznac sie po kregoslupie. Musi znalezc najmieksza czesc. Wtedy stanie z nim twarza w twarz. Spojrzy mu prosto w oczy. Czy sie zawaha? Nie, skurwysyn ma to jak w banku, zasluzyl sobie na to. Pomyslala o Sarze zwinietej na podlodze kabiny prysznicowej, pod nieustajacym lodowatym deszczem. Nie, teraz sie nie zlamie. Stacja na to. Stacja na to. Wychodzac z domu byla nie tylko gotowa zabijac, ale nawet zginac w konfrontacji z morderca. Okazalo sie jednak, ze jest nie dosc szybka. Mezczyzna, zamiast schodzic w tej chwili po stopniach ganku, tak jak sie tego spodziewala, zblizal sie juz do samochodu. Ciezar, ktory niosl, w najmniejszym nawet stopniu go nie opoznil; byl niesamowicie szybki. Gdy Chyna dawala krok na plyte sciezki, jej gumowe podeszwy klapnely na tyle glosno, ze mogloby to byc slyszalne nawet przez wycie wiatru. Ksiezyc sie schowal, a wraz z nim polowa gwiazd, zaslonieta przez zwaly chmur, ale gdyby morderca uslyszal Chyne i odwrocil sie, bez trudu by ja zobaczyl. Najwyrazniej jednak jej nie uslyszal, bo sie nie odwrocil. Zeszla ze sciezki na tlumiaca kroki trawe i z determinacja podazyla za nim. W wozie otwartych bylo dwoje drzwi: w kabinie te od strony kierowcy i drugie po tej samej stronie, mniej wiecej w jednej trzeciej dlugosci samochodu od konca. Morderca wybral te drugie. Musial sie obrocic bokiem i przyciagnac Laure blizej do siebie, zeby sie razem z nia przecisnac przez drzwi, a potem pokonac jeszcze dwa stopnie, byl jednak rownie zreczny jak szybki. Zniknal we wnetrzu wozu, zanim Chyna zdazyla go dosiegnac. Zastanawiala sie, czy nie wejsc za nim do srodka. Ale we wszystkich oknach wisialy zaslony, wiec nie wiedziala, czy skrecil w lewo, czy w prawo. Poza tym, jesli polozyl Laure zaraz po wejsciu, mialby dogodna sytuacje, moglby sie lepiej bronic, gdyby Chyna go zaatakowala. Byl na swoim terenie, a ona nie chciala narazac swojej zemsty na niepowodzenie. Przylgnela plecami do sciany wozu kolo otwartych drzwi. Jesli morderca wyjdzie, zaatakuje go, gdy tylko dotknie stopa ziemi. W dalszym ciagu miala do wygrania element zaskoczenia, moze nawet bardziej niz kiedykolwiek dotychczas. Teraz, kiedy mezczyzna byl juz bliski udanej ucieczki i pewien powodzenia swojego przedsiewziecia, mogl sie okazac malo ostrozny. Moze zreszta wcale nie wysiadzie, ale przynajmniej bedzie musial sie wychylic, zeby zamknac drzwi. Stojac na stopniu i siegajac do klamki, znajdzie sie w bardzo chwiejnej rownowadze - wtedy Chyna skorzysta z okazji i wbije mu noz, zanim bedzie mial szanse sie cofnac. Jakis ruch w srodku. Lomot. Chyna zesztywniala. Nie pojawil sie. Znow cisza. Nagle od strony polnocno-wschodniej wiatr przyniosl ostry zapach krwi, jakby tam byla rzeznia. Po chwili zapach rozwial sie i dziewczyna zdala sobie sprawe, ze w rzeczywistosci wcale go nie czula, ze to po prostu wspomnienie zapachu krwi unoszacego sie nad zakrwawiona posciela Templetonow. Aluminiowa sciana wozu ziebila ja w plecy i Chyna wzdrygnela sie. Zaczela sie denerwowac. Powracajacy strach tlumil w niej wscieklosc, odsuwajac chec zemsty i na pierwszym planie stawiajac pragnienie przetrwania. Ale w dalszym ciagu bylo ja na to stac. Tak, bylo ja stac. Za wszelka cene starala sie podsycac w sobie gniew. I wtedy morderca wyszedl z samochodu, ale nie drzwiami obok niej. Wyszedl przez otwarte drzwi szoferki. Chynie zaparlo dech. W lodowatym wietrze zwiastujacym burze poczula gorycz porazki, chociaz wiedziala, ze to tylko niosacy sie od winnic zapach srodkow grzybobojczych. Byl za daleko, poza tym jego uwagi nie odwracal juz teraz ciezar niesionej na rekach Laury ani brzek jej kajdanek - z pewnoscia uslyszalby nadchodzaca Chyne. Nie miala juz do wygrania elementu zaskoczenia. Mezczyzna stal przed drzwiami kabiny kierowcy, w odleglosci jakichs dziesieciu metrow od niej, i przeciagal sie niemal leniwie. Poruszyl poteznymi ramionami, jakby chcial z nich strzasnac zmeczenie, i potarl kark. Gdyby odwrocil sie w lewo, zobaczylby ja natychmiast. Jesli nie zachowa calkowitego spokoju, dostrzeze jej najmniejszy ruch nawet katem oka. Stojac do niego z wiatrem, bala sie, ze mezczyzna poczuje jej strach. Plynna gracja ruchow bardziej przypominal zwierze niz czlowieka; bez trudu mogla sobie wyobrazic, ze jest obdarzony zwinnoscia dzikiego stworzenia i jakimis dodatkowymi, nadprzyrodzonymi zmyslami. Mimo ze nie trzymal w reku pistoletu czy rewolweru z tlumikiem, z ktorego zabil Paula Templetona, to przeciez mogl go miec za paskiem. Gdyby Chyna zaczela uciekac, wyciagnalby blyskawicznie bron i na miejscu polozyl ja trupem. A zreszta nie, on by jej nie zabil. To by bylo za proste. Co najwyzej postrzelilby ja w noge i w ten sposob unieruchomil. Po czym zaladowalby ja do samochodu razem z Laura. Zeby z nia sobie pozniej poigrac. Skonczywszy sie przeciagac, morderca ruszyl razno w strone domu. Chodnikiem. Na ganek. I do srodka. Nawet sie nie obejrzal. Dlugo wstrzymywany i nagle wypuszczony oddech uchodzil z Chyny w urywanym, spazmatycznym rytmie strachu; nabierajac powietrza, dziewczyna wzdrygnela sie. W obawie, ze do reszty opusci ja odwaga, pospieszyla do drzwi szoferki i wdrapala sie na siedzenie kierowcy. Miala nadzieje, ze znajdzie kluczyki w stacyjce; moglaby wtedy pojechac z Laura do Napa na policje. Ale kluczykow nie bylo. Spojrzala w strone domu zastanawiajac sie, na jak dlugo morderca w nim zniknal. Moze teraz, kiedy juz wszystkich pozabijal, poszedl szukac kosztownosci. Albo sobie wybrac jakies pamiatki. To mu zajmie piec, dziesiec minut, a moze i wiecej. Akurat tyle, ile potrzeba Chynie na wyciagniecie Laury z samochodu i ukrycie jej gdzies. Moze sie jakos uda. Ostatecznie w dalszym ciagu miala noz. I teraz, kiedy znajdowala sie na terenie mordercy bez jego wiedzy, odzyskala bezcenny element zaskoczenia. Serce walilo jej jak szalone, w wysuszonych ustach czula metaliczny smak goraczkowego niepokoju. Siedzenie kierowcy bylo obrotowe i Chyna mogla odwracajac sie przejsc prosto do saloniku, gdzie znajdowaly sie wbudowane w sciany wozu sofy pokryte materialem w krate. Stalowa podloga byla pokryta wykladzina, ale po wielu latach eksploatacji wozu skrzypiala nieco pod nogami. Chyna spodziewala sie, ze wewnatrz wozu bedzie panowal zapach jak w teatrze Grand Guignol, w ktorego sadystycznych sztukach wszystko jest realistyczne, ale powietrze przesycone bylo zapachem swiezo parzonej kawy i cynamonowych buleczek. Jakie to dziwne - i zarazem jak straszliwie niepokojace - ze taki czlowiek czerpie satysfakcje z roznych niewinnych przyjemnosci. -Laura - szepnela Chyna, jak gdyby mezczyzna mogl ja uslyszec az z domu. - Laura! - powtorzyla. Za salonikiem, nie oddzielona od niego drzwiami, znajdowala sie kuchenka i przytulna jadalna wneka z czyms w rodzaju lozy wybitej czerwonym plastikiem. Nad stolem we wnece wisiala zapalona teraz lampa, zasilana z akumulatora. Ale nigdzie ani sladu Laury. Opusciwszy jadalnie, Chyna przesunela sie w strone otwartych tylnych drzwi po prawej stronie, przez ktore wszedl morderca z nieprzytomna Laura na rekach. -Laura! Z tylu wozu po stronie kierowcy znajdowal sie krotki ciasny korytarzyk, oswietlony mala, slaba lampka; bylo tu tez okienko w dachu, teraz ciemne. Po lewej stronie Chyna dojrzala dwoje zamknietych drzwi, trzecie, na samym koncu, byly uchylone. Pierwsze prowadzily do malenkiej lazienki. Pomieszczenie bylo majstersztykiem ekonomicznego planowania: klozet, umywalka, apteczka i miniaturowa kabina prysznicowa w rogu. Za drugimi drzwiami miescila sie garderoba. Na chromowanym precie wisialo kilka sztuk ubran. W samym koncu korytarza znajdowala sie mala sypialnia wylozona tapeta imitujaca boazerie i przylegajacy do niej schowek z plastikowymi drzwiami harmonijkowymi. Skape swiatlo saczace sie z korytarza kiepsko oswietlalo wnetrze, zwlaszcza ze Chyna stala w drzwiach niemal calkowicie je wypelniajac. Mimo to widziala wystarczajaco duzo, zeby rozpoznac Laure. Dziewczyna lezala twarza w dol na waskim lozku, owinieta w przescieradlo, spod ktorego wystawaly tylko jej male bose stopy i zlote wlosy. Powtarzajac naglaco imie przyjaciolki, Chyna podeszla do lozka i padla na kolana. Laura nie odpowiadala. Chyna nie byla w stanie jej dzwignac, nie moglaby jej niesc - tak, jak to robil ten mezczyzna - postanowila wiec ja ocucic. Odkryla przescieradlo i zobaczyla twarz przyjaciolki. Oczy Laury nie byly juz blekitne jak niebo; teraz przypominaly szafiry - moze dlatego, ze w pokoju panowaly ciemnosci, a moze dlatego, ze zamroczyla je smierc. W jej otwartych ustach lsnila krew. Ten porabany skurwysyn zabral ja ze soba, mimo ze byla martwa, Bog raczy wiedziec po co - pewnie po to, zeby moc jej jeszcze przez pare dni dotykac, patrzec na nia i mowic do niej, zeby mu przypominala o jego tryumfie. Wzial ja sobie na pamiatke. Chyna doznala bolesnego skurczu zoladka, ale nie z obrzydzenia czy niesmaku, tylko ze strasznego poczucia winy i kleski, z bezsilnosci i czarnej rozpaczy. -Och, kochanie - powiedziala do martwej przyjaciolki. - Przepraszam cie, najmilsza. Tak bardzo cie przepraszam. Wiedziala, ze nie mogla zrobic nic wiecej. No bo i coz mogla zrobic? Przeciez by nie zaatakowala mordercy golymi rekami, kiedy za nim stala w korytarzu na gorze, a on gruchal do zwisajacego z gory pajaka. Co mogla poradzic? Nie dostalaby sie do kuchni ani troche predzej, nie znalazlaby noza szybciej i nie wrocila z nim na gore sprawniej, niz to zrobila. -Przepraszam... Jej przyjaciolka, sliczna, kochana i dobra dziewczyna, juz nigdy nie znajdzie meza, na temat ktorego tak czesto fantazjowala, nigdy nie bedzie miala dzieci, ktorych tak pragnela. Dwadziescia trzy lata pelne idealow i nadziei... -Kocham cie, Lauro. Wszyscy cie kochamy - wyszeptala Chyna. Wszelkie slowa wyrazajace zal i rozpacz wydawaly sie niewystarczajace, pozbawione jakiegokolwiek znaczenia. Laura odeszla na zawsze, a wraz z nia cale cieplo i dobro, i nawet najserdeczniejsze slowa byly tylko slowami. Chyna poczula skurcz zoladka, wszystko sie w niej zassalo, wciagajac ja w czarna dziure w jej wlasnym wnetrzu. Jednoczesnie poczula, jak w jej piersi wzbiera placz, ktory - nie hamowany - przerodzilby sie w wybuch. Pojedyncza lza zapoczatkowalaby potop. Nawet najcichszy jek przeszedlby w niepowstrzymany szloch. Nie mogla zaryzykowac poddania sie rozpaczy. W kazdym razie nie teraz, kiedy znajdowala sie w tym samochodzie. Morderca moze lada chwila wrocic. Nie bedzie oplakiwac Laury, dopoki sie stad nie wydostanie, dopoki on nie odjedzie. Nie ma powodu, zeby tu dluzej przebywala, skoro Laura ponad wszelka watpliwosc nie zyje, skoro juz nic nie da sie dla niej zrobic. Gdzies w poblizu z calej sily trzasnely drzwi, wprawiajac w drzenie cienkie metalowe scianki pojazdu. Wrocil morderca. Cos zgrzytnelo. I jeszcze raz. Z nozem w reku Chyna szybko wycofala sie do sciany kolo otwartych drzwi. Tlumiony zal byl jak wysokooktanowe paliwo napedzajace jej zlosc; pragnela ranic morderce, ciac, wypruwac mu flaki, slyszec jak wrzeszczy, pokazac mu, tak jak on pokazal Laurze, co znaczy smiertelnosc. Wejdzie do pokoju i wtedy go dzgne. Wejdzie, a ja go dzgne. Byla to modlitwa, nie plan. Wejdzie, a ja go dzgne. Wejdzie, a ja go dzgne. W mrocznym pokoju pociemnialo. Mezczyzna stal w drzwiach, zaslaniajac mizerne swiatlo wpadajace z korytarza. W kompletnej ciszy noz w rece Chyny podskakiwal szalenczo, w gore i w dol, jak igla w maszynie do szycia, fastrygujac w powietrzu scieg jej strachu. Stal w drzwiach. Tuz obok. Tuz. Wejdzie, zeby jeszcze raz spojrzec na sliczna martwa blondynke, zeby jeszcze raz poczuc dotyk jej chlodnej skory, i wtedy, w chwili gdy bedzie przekraczal prog, Chyna go dopadnie i przebije. Ale mezczyzna zamknal drzwi i odszedl. Chyna, wsluchana w jego oddalajace sie kroki i skrzypienie pokrytej wykladzina stalowej podlogi, zastanawiala sie, co robic. Trzasnely drzwi po stronie kierowcy. Zawarczal silnik. Hamulec puscil z cichym zgrzytem. Byli w drodze. Rozdzial 3 Martwe dziewczyny leza tak samo udreczone w ciemnosci, jak i w swietle. Gdy woz kempingowy jechal poznaczonym koleinami podjazdem, kajdanki Laury dzwonily nieustannie, a przescieradlo, w ktore byla luzno owinieta, tylko czesciowo tlumilo ten dzwiek.Przytulona do sciany z tworzywa kolo drzwi sypialni Chyna Shepherd niemal wierzyla, ze Laura nawet po smierci buntuje sie przeciwko niesprawiedliwosci tego morderstwa. Brzek, brzek. Od czasu do czasu spod opon tryskaly fontanny zwiru, uderzajac w podwozie. Jeszcze chwila i samochod wyjedzie na droge lokalna o gladkiej asfaltowej nawierzchni. Gdyby Chyna chciala w tym momencie wyskoczyc, morderca z cala pewnoscia uslyszalby trzask tylnych drzwi, ktore wiatr wyrwalby jej z reki - albo zobaczylby ja w bocznym lusterku. Wsrod tych uspionych zimowych winnic, gdzie najblizsze domy byly zamieszkane tylko przez zmarlych, niewatpliwie zaryzykowalby zatrzymanie wozu i pogon, a ona daleko by nie uciekla. Lepiej zaczekac. Niech ujedzie jeszcze kilkanascie kilometrow droga lokalna albo niech skreci w jakas wieksza droge, niech sie znajda w miescie czy przynajmniej tam, gdzie jest jakis ruch. Wsrod ludzi, ktorzy odpowiedza na jej wolanie o pomoc, nie bedzie taki skory do pogoni. Zaczela macac wzdluz sciany w poszukiwaniu wylacznika swiatla. Drzwi byly szczelnie zamkniete; do korytarza nie przedostawala sie nawet najmniejsza poswiata. Znalazla wylacznik, nacisnela. Bez efektu. Zarowka u sufitu musiala sie przepalic. Chyna przypomniala sobie lampke przymocowana z boku do szafki nocnej. Zanim zdazyla po omacku przejsc przez maly pokoj, samochod zwolnil. Zawahala sie z wylacznikiem lampki w reku. Serce walilo jej jak szalone, bala sie, ze morderca zatrzyma woz, wysiadzie i przyjdzie do malej sypialenki. Teraz, kiedy nic juz nie moglo uratowac Laury, kipiaca wscieklosc Chyny nieco ochlodla i dziewczyna miala tylko jedno w glowie: ukryc sie i uciec, zeby dostarczyc wladzom informacji niezbednych do jego ujecia. Samochod jednak sie nie zatrzymal, tylko szerokim hakiem skrecil w lewo, na asfaltowa droge, po czym znow nabral szybkosci. O ile Chyna dobrze zapamietala, najblizsze skrzyzowanie to autostrada stanowa nr 29, ktora jechaly z Laura poprzedniego dnia. Przed tym skrzyzowaniem byly juz tylko boczne drogi prowadzace do innych winnic, do niewielkich farm i domow. Malo prawdopodobne, zeby mezczyzna zamierzal w ktorymkolwiek z tych domostw zlozyc wizyte czy wymordowac kolejna Bogu ducha winna pograzona we snie rodzine. Zaczynalo switac, a poza tym jego apetyt na zbrodnie zostal chyba, przynajmniej chwilowo, zaspokojony. Chyna przycisnela wylacznik i na lozko padl krag mrocznego swiatla. Probowala nie patrzec na cialo, mimo ze bylo niemal calkowicie ukryte pod przescieradlem. Gdyby teraz zaczela myslec o Laurze, wessaloby ja bagno czarnej rozpaczy i zwatpienia. A jesli ma przezyc, musi byc caly czas naladowana energia, musi zachowac zdolnosc jasnego myslenia. Chociaz nie spodziewala sie znalezc zadnej lepszej broni od noza kuchennego, nie miala nic do stracenia i mogla poszukac. Skoro morderca byl uzbrojony w pistolet z tlumikiem, mogl miec w samochodzie i inna bron. W szafce nocnej byly dwie szufladki. Gorna zawierala opakowanie gazikow, kilka zielonych i zoltych gabek uzywanych do zmywania naczyn, maly plastikowy flakon jakiegos przezroczystego plynu, motek bawelnianej tasmy, grzebien, szczotke do wlosow z szylkretowa raczka, do polowy oprozniona tubke zelu K-Y, flakon aloesowego toniku do skory, cienkie szczypce oczkowe z izolowanymi zoltym plastikiem uchwytami i nozyczki. Bez trudu mogla sobie wyobrazic, do czego morderca uzywal wiekszosci tych przedmiotow; o przeznaczeniu innych wolala nie myslec. Prawdopodobnie niektore z kobiet trafiajacych na to lozko byly jeszcze zywe. Zaczela sie zastanawiac nad nozyczkami, ale szybko doszla do wniosku, ze w razie czego noz bedzie lepszy. Nizsza, glebsza szuflade niemal calkowicie wypelnial twardy plastikowy pojemnik, ktory kojarzyl sie Chynie z akcesoriami wedkarskimi. Po otwarciu znalazla w nim jednak przybory do szycia: wiele szpulek nici w roznych kolorach, poduszke do szpilek, kilka zestawow igiel, przyrzad do ich nawlekania, spora kolekcje guzikow i inne drobiazgi. Nic z tego nie nadawalo sie do jej celow, wiec odlozyla pudelko. Kiedy wstawala z kleczek, zauwazyla, ze okienko nad lozkiem jest zabite dykta. Miedzy dykta a rama okna wystawaly skrawki niebieskiego materialu - brzeg tkaniny, ktora obciagnieta byla plytka. Z zewnatrz robilo to wrazenie zaslonki. Od srodka zadna ofiara, nawet ta, ktorej by sie w jakis sposob udalo uwolnic z pet, nie zdolalaby otworzyc okienka i wezwac kierowcow innych pojazdow na pomoc. Poniewaz w ciasnym pomieszczeniu nie bylo juz zadnych innych sprzetow, jedynym miejscem, w ktorym Chyna moglaby jeszcze szukac broni, byl przylegajacy do sypialni rodzaj schowka czy garderoby. Okrazyla wiec lozko i podeszla do umocowanych na szynie u sufitu drzwi harmonijkowych. Odsunela drzwi, ktore zlozyly sie po lewej stronie, odslaniajac wnetrze, a w nim... trupa mezczyzny. Szok byl tak wielki, ze Chyne rzucilo z powrotem na lozko. Materac podcial jej kolana, w wyniku czego malo nie upadla do tylu na Laure. Wprawdzie udalo jej sie utrzymac rownowage, ale wypuscila z reki noz. Wygladalo na to, ze tylna sciana garderoby zostala wzmocniona przyspawanymi do boku pojazdu stalowymi plytami, do ktorych z kolei przysrubowano dwa szeroko rozstawione stalowe pierscienie. Zwloki wisialy na nich uczepione za zamkniete na przegubach rak kajdany, przywodzac na mysl Ukrzyzowanie. Stopy mezczyzny - jak stopy Chrystusa - tez zlaczone razem, nie byly jednak przybite, ale przyczepione specjalna szekla do pierscienia umocowanego w podlodze. Chlopak byl mlody, z pewnoscia przed dwudziestka - siedemnasto - czy moze osiemnastoletni. Jego szczuple, blade cialo, odziane tylko w plocienne biale szorty, bylo paskudnie zmasakrowane. Glowa nie zwisala na piersi, tylko przekrzywiona na bok spoczywala na bicepsie uniesionego lewego ramienia. Ofiara miala geste, czarne, kedzierzawe wlosy; powieki zamknietych oczu morderca zszyl mocno zielona nicia. Dwa guziki, przyszyte zolta nitka do gornej wargi, polaczone byly z para podobnych guzikow przyszytych do wargi dolnej. Chyna uswiadomila sobie, ze mowi cos do Boga, ze z jej ust wydobywa sie bezladny blagalny belkot. Zacisnela zeby, dlawiac sie slowami, chociaz to, ze przebija sie przez warkot silnika i szum opon i dotra az na przod wozu, bylo zupelnie nieprawdopodobne. Zaciagnela plastikowa harmonijke. Mimo ze cienka i lekka, zapadla ciezko jak drzwi sejfu pancernego. Magnetyczny zamek zaskoczyl z trzaskiem przypominajacym lamanie kosci. W zadnym ze znanych jej podrecznikow nie natrafila na opis zbrodni o charakterze socjopatycznym na tyle plastyczny, by odczuwala potrzebe zaszycia sie w najdalszym kacie z kolanami podciagnietymi pod brode, objeta ramionami. Zrobila to wlasnie teraz. Musi sie wziac w garsc, i to szybko, ale najpierw powinna opanowac rozszalaly oddech. Wciagala powietrze spazmatycznymi haustami, ale im glebiej i szybciej oddychala, tym bardziej macilo jej sie w glowie, a mrok zawezal pole widzenia. Miala uczucie, jakby patrzyla wzdluz ciemnego tunelu w kierunku znajdujacej sie na jego drugim koncu obskurnej sypialni wozu kempingowego. Powtarzala sobie, ze ukryty w garderobie chlopak byl juz z pewnoscia martwy, kiedy oprawca zabral sie do igly. A jesli nie martwy, to przynajmniej nieprzytomny. Postanowila przestac o tym myslec; takie mysli sprawialy, ze tunel stawal sie dluzszy i wezszy, sypialnia bardziej odlegla, swiatla mroczniejsze. Ukryla twarz w zimnych dloniach, ale twarz wydawala sie jeszcze zimniejsza. Nie wiadomo dlaczego przed oczyma stanela jej jak zywa twarz matki. I nagle zrozumiala. Dla matki perspektywa zbrodni i przemocy miala posmak romantycznej przygody. Przez jakis czas zyly obie w komunie w Oakland, gdzie wszyscy mowili o potrzebie uczynienia swiata lepszym i gdzie dorosli najczesciej spedzali wieczory przy stole kuchennym popijajac wino, palac trawe i dyskutujac o tym, jak zniesc znienawidzony system, a czasem grajac w bezika lub w oko i planujac wprowadzenie Utopii. Niektorzy zbyt byli owladnieci idea rewolucji, by sie interesowac czymkolwiek innym. Mowiono o tym, jak latwo mozna powysadzac mosty i tunele paralizujac transport, jak wprowadzic calkowity chaos w telekomunikacji niszczac instalacje - i wreszcie przekonywano o koniecznosci puszczenia z dymem wszystkich fabryk przetworstwa miesnego, zeby polozyc kres brutalnemu mordowaniu zwierzat. Dla zapewnienia srodkow na finansowanie wszystkich tych przedsiewziec projektowano skomplikowane rabunki bankow i smiale napady na wozy pancerne przewozace pieniadze. Droga prowadzaca do pokoju i wolnosci czesto bywa poznaczona kraterami eksplozji i usiana trupami. Po Oakland, Chyna wraz z matka wyruszyly w droge, by po kilku tygodniach znow wyladowac w Key West, u starego przyjaciela Jima Woltza, zarliwego nihilisty tkwiacego po uszy w handlu narkotykami i nielegalnym handlu bronia stanowiacym produkt uboczny tego pierwszego procederu. Pod swoim domem polozonym nad oceanem Jim Woltz wykopal bunkier, w ktorym zgromadzil osobista kolekcje liczaca dwiescie sztuk broni palnej. Matka Chyny, Anna, byla piekna kobieta, nawet w zle dni, kiedy nekala ja depresja, a jej zielone oczy stawaly sie szare od smutkow i rozpaczy, ktorych przyczyn nie potrafila wyjasnic. Ale przy tamtym stole kuchennym w Oakland czy w chlodnym bunkrze pod domem w Key West - w gruncie rzeczy zawsze, kiedy u jej boku znajdowal sie mezczyzna w rodzaju Woltza - jej porcelanowa cera stawala sie jeszcze jasniejsza niz zwykle, niemal przezroczysta, podniecenie ozywialo delikatne rysy i w jakis magiczny sposob Anna nabierala wtedy wdzieku, gietkosci i elegancji, stawala sie tez bardziej skora do usmiechu. Perspektywa przemocy rozswietlala jej piekna twarz blaskiem promiennym jak zachod slonca na Florydzie, a szmaragdowozielone oczy stawaly sie w takich chwilach zniewalajace i nieodgadnione jak wody Zatoki Meksykanskiej, gdy ciemnieja o zmierzchu. Mimo ze perspektywa przemocy mogla miec romantyczny posmak, rzeczywistosc oznaczala zawsze krew, kosci, rozklad i pyl. Rzeczywistosc to Laura na lozku i martwy mlody mezczyzna ukryty za harmonijkowymi drzwiami garderoby. Chyna siedziala, kryjac w zimnych dloniach jeszcze zimniejsza twarz, swiadoma tego, ze nigdy nie bedzie tak intrygujaco piekna jak matka. W koncu zdolala zapanowac nad oddechem. Samochod jechal, przypominajac jej o nocach, kiedy jako dziecko sypiala w pociagach, autobusach i na tylnych siedzeniach samochodow, ukolysana miarowym ruchem pojazdu i szumem opon, niepewna, dokad ja matka zabiera, i marzaca o tym, by nalezec do jednej z rodzin pokazywanych w programach telewizyjnych - z zapijaczonymi, ale kochajacymi rodzicami, z zabawnym sasiadem, czesto lekkomyslnym, choc nigdy zlosliwym, i z psem, ktory zna pare sztuczek. Jednak marzenia mialy to do siebie, ze sie nie spelnialy, wiec Chyna budzila sie z koszmarow sennych, wygladajac przez okna na obce krajobrazy i proszac Boga, zeby ta kolejna podroz trwala wiecznie. Droga bowiem obiecywala spokoj, a miejsce przeznaczenia z reguly okazywalo sie pieklem. Tym razem mialo byc nie inaczej. Obojetne, dokad zmierzali, Chyna nie miala ochoty tam jechac. Chciala wysiasc pomiedzy jednym a drugim celem podrozy z nadzieja na znalezienie drogi do lepszego zycia, o ktore tak rozpaczliwie walczyla przez ostatnie dziesiec lat. Wyszla z kata sypialni, zeby podniesc noz, ktory wypuscila z reki, kiedy ja odrzucilo na widok martwego mezczyzny. Potem obeszla lozko i zgasila lampke nocna. Przebywanie w ciemnosci ze zmarlymi jej nie przerazalo; niebezpieczni byli tylko zywi. Samochod ponownie zwolnil i skrecil w lewo. Chyna przechylila sie w przeciwnym kierunku, zeby utrzymac rownowage. Z pewnoscia wjechali wlasnie na autostrade stanowa nr 29. Gdyby skrecili w prawo, pojechaliby wzdluz doliny Napa na poludnie, do miasta Napa. Nie bardzo wiedziala, jakie miejscowosci poza St. Helena i Calistoga lezaly na polnocy. Ale nawet pomiedzy miastami musialy byc winnice, farmy i rozne wiejskie gospodarstwa. Gdziekolwiek wysiadzie, z pewnoscia w jakiejs rozsadnej odleglosci znajdzie pomoc. Po omacku doszla do drzwi i przystanela z reka na galce, czekajac, az instynkt znow jej podpowie, co robic. Prawie cale zycie Chyny przypominalo balansowanie na napietej linie i pewnej szczegolnie trudnej nocy, kiedy miala dwanascie lat, doszla do wniosku, ze instynkt to w gruncie rzeczy nic innego, jak cichy glos Boga. Modlitwy sa wysluchiwane, ale trzeba oczekiwac odpowiedzi i wierzyc. W wieku lat dwunastu Chyna zapisala w swoim dzienniku: "Pan Bog nie krzyczy - On szepcze, i w tym szepcie kryje sie wskazowka, jak postepowac". Czekajac na ten szept, myslala o martwym chlopaku w garderobie, z pewnoscia zabitym tego samego dnia, i o Laurze, jeszcze cieplej, lezacej na zapadnietym lozku. Sara, Paul, brat Laury Jack, zona Jacka Nina - szesc osob zamordowanych w przeciagu dwudziestu czterech godzin. Pozeracz pajakow nie byl zwyklym zabojca-socjopata. Byl "na glodzie", trawila go potrzeba, pragnienie zabijania. Ale Chyna, ktora chciala pojsc w slady swoich mistrzow, robiac doktorat z kryminologii - nawet gdyby mialo to dla niej oznaczac szesc lat pracy w charakterze kelnerki - czula, ze ten facet nie jest tylko po prostu na glodzie. Czula, ze ma do czynienia z kims nieobliczalnym, tylko czesciowo przystajacym do stereotypow znanych jej z dziedziny psychologii zboczen, z kims tak odmiennym jak przybysz z kosmosu, z mordercza machina, bezlitosna i niezwyciezona. Nie ma mowy, zeby mu sie wymknela, jesli nie poslucha cichego szeptu instynktu. Przypomniala sobie, ze siedzac wtedy przez chwile za kierownica, widziala duze lusterko wsteczne. Samochod nie mial tylnego okna i lustro zapewnialo kierowcy widok saloniku i jadalni, ktore mial za soba. Moglby nawet widziec wszystko, az do konca korytarza, do lazienki i sypialni, a przy odrobinie szczescia moglby zerknac w lustro akurat w momencie, kiedy Chyna otwieralaby drzwi i wysiadajac z samochodu bylaby widoczna. Kiedy uznala, ze nadszedl wlasciwy moment, otworzyla drzwi. Wreszcie cos pozytywnego, dobry omen: gorne swiatlo w korytarzu bylo zgaszone. Stojac w mroku, cichutko zamknela za soba drzwi sypialni. Lampa nad stolem jadalnym palila sie jak poprzednio. Z przodu wozu jarzyla sie zielono deska rozdzielcza, a reflektory za przednia szyba przypominaly srebrzyste miecze. Chyna przesunela sie obok lazienki i po wyjsciu z opiekunczego cienia przykucnela za boczna sciana wylozonej boazeria wneki jadalnej. Spojrzala przez polkolista loze na odlegla o jakies siedem metrow glowe kierowcy. Wydal jej sie w jakis sposob bardzo bliski i - po raz pierwszy - bezbronny. Mimo to nie byla taka glupia, zeby przeczolgac sie do przodu i zaatakowac go w chwili, kiedy prowadzil samochod. Gdyby uslyszal, jak sie zbliza, albo spojrzal w lusterko wsteczne, moglby gwaltownie skrecic kierownice czy nadepnac na pedal hamulca i wtedy Chyna by sie przewrocila, a on zatrzymalby samochod i dopadl jej, zanim zdazylaby dosiegnac tylnych drzwi, albo obrocilby sie razem z calym siedzeniem i ja zastrzelil. Drzwi, przez ktore morderca wniosl Laure, znajdowaly sie tuz obok, na lewo od Chyny. Siedziala na podlodze, z nogami na stopniu, twarza do nich, zaslonieta przed wzrokiem kierowcy wneka jadalna. Odlozyla noz. Gdyby wyskoczyla, najprawdopodobniej skonczyloby sie to upadkiem i turlaniem po ziemi, a wtedy, majac noz w reku, latwo moglaby sie nim przebic. Nie zamierzala jednak wyskakiwac, dopoki mezczyzna nie zatrzyma wozu albo nie wejdzie w zakret na tyle ostry, ze bedzie musial w znacznym stopniu zmniejszyc szybkosc. Nie mogla ryzykowac zlamania nogi czy utraty przytomnosci, bo to by jej uniemozliwilo ucieczke i ukrycie sie. Gdyby ulegla kontuzji, mezczyzna zaparkowalby na poboczu autostrady i wrocil do niej na piechote. Nie miala watpliwosci, ze od razu zorientowalby sie, ze chce uciec. Uslyszalby, jak otwiera drzwi albo jak wiatr w nich swiszcze, i widzialby jej ucieczke w lusterku wstecznym lub bocznym. Nawet gdyby przyjac malo prawdopodobna wersje wypadkow - ze nie zostanie zauwazona - to przeciez wiatr i tak glosno zatrzasnie za nia drzwi. A wtedy morderca zacznie podejrzewac, ze od jakiegos czasu nie byl sam na sam ze swoja kolekcja trupow, zjedzie z autostrady i w panice wroci zobaczyc, co sie dzieje. Zreszta moze i bez paniki. Znacznie bardziej prawdopodobne, ze rozpocznie metodyczne poszukiwania z ponura determinacja i sprawnoscia maszyny. Samochod zwolnil, a serce Chyny skoczylo jak szalone. Widzac, ze kierowca dalej redukuje szybkosc, przykucnela na gornym stopniu i polozyla reke na klamce. Kiedy woz zatrzymal sie, Chyna probowala otworzyc drzwi - jednak bez skutku. Nie mogla znalezc zadnego zatrzasku. Przypomniala sobie zgrzyt, ktory uslyszala bedac w sypialni, kiedy pozeracz pajakow wrocil do wozu i zamykal drzwi. Zgrzyt, zgrzyt. Byl to prawdopodobnie odglos obracanego klucza. Moze w wozie byl zamek ze specjalnym zabezpieczeniem ze wzgledu na dzieci - zeby nie wypadly w czasie jazdy. A moze ten pieprzniety skurwysyn sam przerobil zamkniecie, zeby uniemozliwic wlamanie czy wizyte przypadkowego intruza, ktory moglby sie natknac na jakies zakute w kajdanki trupy z pozaszywanymi ustami i oczami. Jesli sie trzyma w sypialni ludzkie zwloki, ostroznosci nigdy nie za wiele. Przezornosc nakazuje zastosowanie wszelkich mozliwych srodkow zabezpieczajacych. Samochod przejechal przez skrzyzowanie i znow zaczal nabierac szybkosci. Powinna wiedziec, ze ucieczka nie bedzie latwa. Nic nie jest latwe. Nigdy. Usiadla wsparta o bok wneki jadalnej, twarza do drzwi, myslac goraczkowo. Wczesniej, kiedy wracala z kabiny kierowcy, zauwazyla z przodu po drugiej stronie, za fotelem pasazera, jeszcze jedne drzwi. W wiekszosci tego typu wozow bylo tylko dwoje drzwi, ale to musial byc stary model, trzydrzwiowy. Chyna nie miala jednak ochoty isc do przodu i tamtedy probowac ucieczki. Nie chciala tego robic z tych samych powodow, dla ktorych nie zdecydowala sie zaatakowac mordercy od tylu: mogl zobaczyc, jak nadchodzi, naglym zahamowaniem zwalic ja z nog i zastrzelic, zanim zdazylaby sie pozbierac. No coz, przynajmniej jedno mogla zapisac na swoja korzysc: nie wiedzial, ze ma pasazerke. Jezeli wiec nie moze po prostu otworzyc drzwi i wyskoczyc, jezeli zostala zmuszona do tego, zeby go zabic, to nie pozostaje jej nic innego, jak tylko czekac w ukryciu, a potem zaatakowac skurwysyna znienacka, wypruc mu flaki, przejsc przez jego trupa i wydostac sie przodem. Jeszcze pare minut temu byla gotowa go zabic - bez trudu ponownie wprawi sie w stan takiej gotowosci. Przenikajace podloge wibracje silnika powodowaly, ze posladki Chyny byly na pol zdretwiale; zalowala, ze niecalkowicie. Wykladzina dywanowa nie amortyzowala wstrzasow w dostatecznym stopniu i dziewczyna zaczela odczuwac dotkliwy bol kosci ogonowej. Przenosila ciezar ciala z jednego posladka na drugi, nachylala sie do przodu i odginala do tylu, ulga jednak nie trwala dluzej niz kilka sekund. Bol promieniowal az na plecy, nasilajac sie z kazda chwila. Dwadziescia minut, pol godziny, czterdziesci minut, godzina i dluzej - Chyna skracala sobie meke, wymyslajac rozne scenariusze swojej ucieczki, gdy woz kempingowy wreszcie sie zatrzyma i kierowca wysiadzie. Musi sie skoncentrowac. Przekalkulowac wszystko do najdrobniejszych szczegolow. Przewidziec tysiace ewentualnosci. Ale nie mogla myslec o niczym innym, tylko o bolu. W samochodzie panowal chlod, a do wneki, w ktorej znajdowaly sie stopnie, nie docieralo zadne ogrzewanie. Wibracje silnika i drgania wywolane nierownosciami nawierzchni przenikaly podeszwy butow Chyny, nieublaganie katujac jej piety i stopy. Zaczela poruszac palcami w obawie, ze kiedy przyjdzie czas dzialania, w zdretwialych stopach i lydkach dostanie kurczu, ktory ja unieruchomi. Z dziwnym rozbawieniem, niepokojaco bliskim rozpaczy, pomyslala: pal szesc sprawiedliwosc. Teraz daj mi, Boze, wygodne krzeslo, zebym mogla na nim posadzic swoj udreczony tylek, zebym mogla choc przez chwile odpoczac i przywrocic nogom normalna temperature, a potem, jesli chcesz, mozesz sobie zabrac moje zycie. Przedluzajaca sie bezczynnosc wywolala uczucie poglebiajacej sie depresji. Wczesniej, jeszcze w domu, kiedy po raz pierwszy uslyszala intruza, zanim jeszcze wszedl do pokoju goscinnego, wiedziala, ze bezpieczenstwo to ruch. Teraz od ruchu zalezalo takze jej emocjonalne bezpieczenstwo. Ale okolicznosci wymagaly, zeby sie wlasnie nie ruszala, zeby czekala. Miala zbyt wiele czasu na myslenie i zbyt wiele niepokojacych spraw do rozpamietywania. W jej oczach wezbraly lzy i doszla do wniosku, ze bol posladkow, kregoslupa czy lodowata dretwota nog to tylko pozor cierpienia - prawdziwy bol miala w sercu: meke, ktora musiala tlumic od chwili, kiedy znalazla Paula i Sare, kiedy poczula amoniakalny zapach nasienia w pokoju Laury i zobaczyla metalicznie polyskujace w mroku ogniwa lancucha. Bol fizyczny byl jedynie nedznym pretekstem do placzu. Gdyby jednak sobie pofolgowala, musialaby wylac morze lez - za Paula, za Sare, za Laure, za caly zalosny rodzaj ludzki - i ten placz przerodzilby sie w bezsensowny akt zalu wywolany poczuciem, ze nadzieja, ktora nam tak ciezko przychodzi, tak czesto obraca sie w koszmar. Poddanie sie lzom byloby takie latwe, przynoszace ulge. Jednak bylyby to zarazem samolubne lzy kleski, ktore nie tylko oczyscilyby jej serce z zalu, ale takze uwolnily ja od potrzeby troszczenia sie o kogokolwiek, o cokolwiek. Kiedy morderca uslyszalby jej szloch i zastalby ja siedzaca nad stopniami przy drzwiach, z pewnoscia by ja ogluszyl, zawlokl do sypialni i zgwalcil obok ciala jej przyjaciolki. Przezylaby chwile przerazenia, jakiego nie zaznala w zyciu, ale przynajmniej wszystko to trwaloby krotko. I tym razem byloby ostateczne. Uwolnilby ja raz na zawsze od potrzeby dociekania "dlaczego", od meki nieustannego spadania z kruchej platformy nadziei na dno rozpaczy. Od dawna, byc moze od tamtego okropnego wieczoru swoich osmych urodzin i oszalalego karalucha, Chyna wiedziala, ze bycie ofiara czesto oznaczalo czyjs swiadomy wybor. Jako dziecko nie potrafila wyartykulowac tego intuicyjnego przekonania i nie wiedziala, dlaczego tak wielu ludzi cierpi; z wiekiem zaczela dostrzegac w tym brak poczucia wlasnej wartosci, masochizm i slabosc. Nie cale nasze cierpienie spoczywa w rekach losu; najczesciej sami sciagamy je sobie na glowe. Chyna nigdy nie chciala wystepowac w roli ofiary, zawsze wybierala opor, walke, zawsze trzymala sie nadziei, bronila swojej godnosci, wierzyla w przyszlosc. Ale postawa ofiary miala swoje uroki - oznaczala zwolnienie od odpowiedzialnosci i troski o cokolwiek. Strach przeradza sie w rezygnacje; poczucie kleski budzi litosc nad soba. Dygotala w stanie skrajnego emocjonalnego pobudzenia, niepewna, czy zdola zachowac rownowage, czy tez podda sie i upadnie. Samochod znow zwolnil. Skrecali w prawo, coraz bardziej wytracajac szybkosc. A moze nawet zjezdzali z autostrady, zeby sie zatrzymac. Ponownie sprobowala klamki. Wiedziala, ze drzwi sa zamkniete, mimo to ponawiala te proby - nie potrafila ot tak po prostu dac za wygrana. Wjezdzajac na niewielkie wzniesienie, dalej tracili szybkosc. Krzywiac sie z bolu w lydkach i udach i jednoczesnie czujac ulge, Chyna uniosla sie i spojrzala do przodu. Widok glowy mordercy od tylu - najbardziej chyba znienawidzony w jej zyciu - na nowo obudzil w niej gniew. Mozg ukryty w tej kostnej czaszy az buzowal od zbrodniczych fantazji. Jakie to potworne, ze on zyje, a Laura lezy martwa. Ze znow zobaczy zachod slonca i bedzie czerpal z niego radosc, ze zakosztuje smaku brzoskwini, poczuje zapach kwiatow. Tyl czaszki tego czlowieka kojarzyl sie Chynie z gladkim chitynowym pancerzem owada i byla przekonana, ze gdyby go kiedykolwiek dotknela, okazalby sie tak zimny, jak wedrujacy po jej ciele karaluch. Za kierowca, za przednia szyba, na szczycie wzniesienia, ku ktoremu zmierzali, pojawil sie budynek, niewyrazny i trudny do zidentyfikowania. Kilka wysokich lamp sodowych rzucalo zolte siarczane swiatlo. Chyna znow ukucnela za wneka jadalna. Wziela do reki noz. Osiagneli szczyt wzniesienia i znow, stale zwalniajac, znalezli sie na rownej drodze. Obrociwszy sie tylem do wyjscia, dziewczyna postawila lewa noge na nizszym stopniu, a prawa na wyzszym. Plecami oparta o zamkniete drzwi, przyczajona w cieniu, poza zasiegiem swiatla palacej sie we wnece lampy, szykowala sie do ataku na morderce, gdyby dal jej szanse i przyszedl na tyl wozu. Z glebokim westchnieniem hamulcow pneumatycznych samochod zatrzymal sie wreszcie. Bez wzgledu na to, gdzie sie znajdowali, w poblizu mogli byc ludzie. Ludzie, ktorzy przyjda Chynie z pomoca. Tylko czy byliby dostatecznie blisko, zeby ja uslyszec, gdyby zaczela krzyczec? A nawet gdyby ja uslyszeli, to czy zdazyliby na czas? Z pewnoscia morderca bylby przy niej pierwszy, z bronia gotowa do strzalu. Moze sie zatrzymali na przydroznym parkingu: kilka stolikow, tablica z ostrzezeniem o niebezpieczenstwie pozaru, toalety. Moze morderca zrobil przerwe w podrozy, zeby skorzystac z szaletu publicznego albo z klozetu wewnatrz samochodu. O tej martwej godzinie switu, po trzeciej nad ranem, mogli byc tu jedynymi podroznymi, wiec nikt by nie uslyszal jej wolania o pomoc. Morderca wylaczyl silnik. Cisza. Zadnych wibracji. Kiedy woz ogarnal calkowity bezruch, Chyna zaczela dygotac. Drzenie miesni brzucha. Znow strach. Tak bardzo chciala zyc. Wolalaby, zeby mezczyzna wysiadl i dal jej szanse ucieczki, ale przypuszczala, ze raczej skorzysta z toalety wewnatrz wozu. A wtedy musi przejsc kolo niej. Jezeli nie bedzie mogla uciec, musi z nim skonczyc. Zaczela sie bezsensownie zastanawiac, czy to, co by z niego wycieklo, gdyby go przebila nozem, byloby krwia, czy moze jakas bialawa substancja jak po rozgnieceniu karalucha. Nasluchiwala ciezkich krokow i gluchego tapniecia, gdy postawi noge na jakims slabym spojeniu podlogi, ale wszedzie panowala cisza. Moze w tej chwili przeciaga sie, porusza zdretwialymi ramionami, rozciera byczy kark, strzasajac z siebie zmeczenie podrozy. Albo moze ja mimo wszystko zobaczyl w lusterku wstecznym z twarza blyszczaca jak ksiezyc w pelni w swietle lampy stojacej na stole w jadalni. Moze sie wysunal z fotela kierowcy i teraz skrada sie do niej, omijajac znane sobie skrzypiace miejsca w podlodze. Zaraz sie wsliznie do lozy jadalnej, przechyli przez oparcie i strzeli do niej, przyczajonej na stopniach, z bliska. Strzeli jej w twarz. Uniosla glowe i spojrzala w lewo. Byla za nisko, zeby zobaczyc lampe wiszaca nad stolem; widziala tylko jej blask. Zastanawiala sie, czy bedzie moment ostrzezenia, czy tez morderca po prostu wyloni sie nagle z lozy, otwierajac do niej ogien. Rozdzial 4 Intensywnosc.Wierzy w zycie maksymalnie intensywne. Siedzac za kierownica, zamyka oczy i masuje zdretwialy kark. Probuje pozbyc sie bolu. Bolu, ktory przyszedl sam z siebie i sam z siebie minie w odpowiednim momencie. Nigdy nie zazywa tylenolu ani zadnych innych tego rodzaju swinstw. Stara sie czerpac z bolu przyjemnosc - ile sie tylko da. Czubkami palcow wymacuje szczegolnie bolesne miejsce na lewo od trzeciego kregu szyjnego i mocno je uciska. W ciemnosci pod jego powiekami bol wywoluje kaskady bialoszarych blyskow, ktore sa jak dalekie fajerwerki w wypranym z koloru swiecie. Co za przyjemnosc. Bol to jeden z elementow zycia. Akceptujac go, mozna w cierpieniu znalezc zadziwiajaca satysfakcje. A co wazniejsze, intensywne przezywanie wlasnego bolu ulatwia czerpanie przyjemnosci z bolu innych. Dwa kregi nizej wymacuje jeszcze bolesniejsze miejsce - efekt zapalenia sciegna czy miesnia, cudowny maly ukryty w ciele guziczek, ktory po nacisnieciu powoduje bol milo promieniujacy do ramienia i wzdluz miesnia czworobocznego. Poczatkowo dotyka tego miejsca delikatnie, jakby w milosnej pieszczocie, pojekujac z cicha, a potem atakuje je ostro, wywolujac rozkoszne cierpienie, ktore sprawia, ze z sykiem wciaga powietrze przez zacisniete zeby. Intensywnosc. Nie spodziewa sie, ze bedzie zyl wiecznie. Jego czas w tym ciele jest ograniczony, a zatem cenny i dlatego nie moze zostac zmarnowany. Nie wierzy w reinkarnacje ani w zadne inne formy zycia pozagrobowego, o ktorych mowia najwieksze religie swiata - chociaz od czasu do czasu czuje, ze jest bliski objawienia. Sklania sie ku koncepcji duszy niesmiertelnej, zywiac nadzieje, ze i jego dusza zostanie kiedys uniesiona w wyzsze rejony. Ale jesli tak sie stanie, to jedynie dzieki jego wlasnym smialym czynom, a nie zadnej lasce uswiecajacej. Gdyby wiec mial stac sie bogiem, to dlatego, ze zyje jak bog - bez leku, bez wyrzutow sumienia, bez zadnych ograniczen, majac zmysly wyostrzone do granic mozliwosci. Kazdy czuje zapach rozy i moze sie nim rozkoszowac. Jednak on od dawna cwiczy w sobie zdolnosc odczuwania destrukcji piekna, gniotac w dloni jej kwiat. Gdyby mial teraz roze i gdyby pogryzl jej platki, moglby poczuc nie tylko smak samej rozy, ale i smak jej czerwieni; podobnie moglby smakowac zoltosc jaskrow i blekit hiacyntow. Moglby sprobowac smaku pszczoly lazacej po kwiecie w odwiecznej misji zapylania, gleby, z ktorej ten kwiat wyrasta, i wiatru, ktory go piescil w lecie. Nigdy jednak nie spotkal nikogo, kto by potrafil zrozumiec intensywnosc, z jaka on obcuje ze swiatem, i te intensywnosc wyzszego rzedu, do ktorej dazy. Moze z jego pomoca zrozumie to kiedys Ariel. Teraz jest naturalnie jeszcze za mloda. Ponowne ucisniecie wrazliwego miejsca na karku. Bol. Wzdycha. Z siedzenia pasazera bierze zlozony plaszcz przeciwdeszczowy. Wprawdzie nie pada, ale musi zakryc poplamione krwia ubranie, zanim wejdzie do srodka. Mogl sie przebrac przed opuszczeniem domu Templetonow, ale noszenie zakrwawionych rzeczy sprawia mu przyjemnosc. To go podnieca. Wstaje z fotela kierowcy i wklada plaszcz. U Templetonow umyl rece, chociaz tez wolalby je zostawic takie, jak byly. Ale ubranie mozna bez trudu ukryc pod plaszczem, natomiast z rekami jest gorzej. Nigdy nie wklada rekawiczek. Oznaczaloby to, ze sie boi wpadki, a przeciez on sie nie boi. Mimo ze zarowno policja federalna, jak i stanowa ma jego odciski palcow, to odciski, ktore zostawia na miejscu przestepstwa, nigdy nie beda pasowaly do tamtych znajdujacych sie przy jego nazwisku. Jak caly swiat, policja ma kompletnego bzika na punkcie komputeryzacji, a juz w tej chwili wiekszosc bankow odciskow palcow istnieje w postaci cyfrowej. Ulatwia to szybki zapis i obrobke obrazu. O wiele latwiej manipulowac danymi elektronicznymi niz tradycyjna kartoteka, poniewaz mozna to robic na znaczna odleglosc. Po co mialby sie wlamywac do tajnych archiwow, skoro moze z drugiego konca kontynentu nawiedzac ich komputery jak duch. Dzieki swojej inteligencji, talentom i powiazaniom moze manipulowac danymi. Uzywanie rekawiczek, nawet chirurgicznych, lateksowych, stwarzaloby bariere dla doznan zmyslowych. A on lubi, jak jego reka sunie delikatnie po jedwabistym zlotym puszku na udzie kobiety, lubi czuc pod palcami gesia skorke na ciele ofiary, delektowac sie buchajacym od niej cieplem, a potem, juz po wszystkim, czuc, jak to cieplo powoli uchodzi. Kiedy zabija, musi, ale to bezwzglednie musi czuc wilgoc. Odciski palcow figurujace pod jego nazwiskiem w roznych bankach danych naleza w rzeczywistosci do mlodego zolnierza piechoty morskiej. Bernarda Petaina, ktory zginal tragicznie podczas manewrow w Camp Pendleton wiele lat temu. Odciski palcow, czesto krwawe, ktore on zostawia na miejscu zbrodni, nie pasuja do zadnych ze znajdujacych sie w kartotekach wojska, FBI, Wydzialu Komunikacji czy do jakichkolwiek innych. Konczy zapinanie plaszcza, nastawia kolnierz i oglada swoje rece. Krew pod trzema paznokciami. Moze to byc rownie dobrze smar albo brud. Nikt go przeciez nie bedzie podejrzewal. On sam czuje zapach krwi na swoim ubraniu nawet przez czarny nylonowy plaszcz i podpinke, ale inni nie sa az tacy wrazliwi. Patrzac na brudne paznokcie, znow slyszy tamte krzyki, rozbrzmiewajace posrod nocy jak najcudowniejsza muzyka, jakby dom Templetonow byl sala koncertowa, a on i gluche winnice jedyna publicznoscia. Gdyby go kiedykolwiek zlapano na goracym uczynku, na nowo pobrano by mu odciski palcow, odkryto jego manipulacje z komputerami i ostatecznie skojarzono z dluga lista nie rozwiazanych morderstw. Ale on sie tym nie przejmuje. Nigdy nie wezma go zywcem, nigdy nie beda sadzic. A to, czego sie o nim dowiedza po jego smierci, tylko przysporzy mu chwaly. Nazywa sie Edgler Foreman Winston Vess. Z liter zawartych w jego nazwisku mozna by ulozyc dluga liste slow zwiazanych z sila i wladza: DEMON, WOLA, GROT, GRAD, OGROM, TRON i inne. Jak rowniez slow o bardziej abstrakcyjnych konotacjach, jak GLORIA, ETOS, MORES, MAG czy AMOR. Czasami lubi na koniec powiedziec cos szeptem do swojej ofiary. Jego ulubione zdanie to: "Bog sie mnie boi". Zreszta sprawa odciskow palcow czy innych dowodow zbrodni jest bez znaczenia, poniewaz nigdy nie zostanie zlapany. Ma w tej chwili trzydziesci trzy lata i zabawia sie w ten sposob juz od dawna, a jeszcze nigdy nie znalazl sie w prawdziwym niebezpieczenstwie. Ze schowka miedzy siedzeniami kierowcy i pasazera wyjmuje pistolet Heckler Koch P7. Wczesniej zaladowal juz trzynastostrzalowy magazynek. Odkreca tlumik, poniewaz tej nocy nie zamierza odwiedzac zadnych innych domow. Poza tym tlumik jest juz z pewnoscia zniszczony przez oddane strzaly. Od czasu do czasu sni na jawie, ze jednak stalo sie niemozliwe i zlapali go na goracym uczynku, ze zostal otoczony przez brygade SWAT*. [* SWAT (ang.) Special Weapons and Tactics - Specjalna Bron i Taktyka (przyp. tlum.)] Z jego doswiadczeniem i wiedza bylaby to pelna napiecia, ekscytujaca proba sil. Jezeli istnieje cos takiego jak tajemnica sukcesu Edglera Vessa, to polega ona na jego glebokim przekonaniu, ze zaden splot wydarzen nie moze byc ani dobry, ani zly, a jedno doswiadczenie jakosciowo lepsze od drugiego. Wygranie dwudziestu milionow dolarow na loterii nie jest czyms bardziej pozadanym niz dostanie sie w rece brygady specjalnej, i odwrotnie: potyczka z policja nie jest niczym gorszym od wygrania calych tych pieniedzy. Wartosc wszelkich doswiadczen nie polega bowiem na ich pozytywnym czy negatywnym wplywie na zycie, a jedynie na samej ich swietlistej potedze, na ladunku energii, stopniu okrucienstwa, roznorodnosci doznan zmyslowych, jakich dostarczaja. Na intensywnosci. Odklada tlumik do schowka miedzy siedzeniami. Do prawej kieszeni plaszcza wrzuca pistolet. Nie spodziewa sie klopotow, ale mimo to nie rusza sie bez broni. Ostroznosci nigdy nie za wiele. A poza tym nadarzaja sie rozne okazje. Kiedy znow siada na miejscu kierowcy, wyjmuje kluczyki ze stacyjki i sprawdza, czy hamulec jest dobrze zaciagniety. Otwiera drzwi i wysiada. Wszystkie osiem dystrybutorow jest samoobslugowych. Parkuje samochod na zewnetrznej z dwoch wysepek. Musi isc do kasjera do znajdujacego sie na terenie stacji benzynowej sklepu, zaplacic z gory i powiedziec, z ktorej pompy bedzie korzystal, zeby mu ja otworzono. Noc oddycha gleboko. Na wiekszych wysokosciach silne porywy wiatru gnaja chmury z polnocnego zachodu na poludniowy wschod. Tu, na poziomie ziemi, slabsze chlodne podmuchy hulaja pomiedzy dystrybutorami, przelatuja ze swistem wzdluz wozu kempingowego i trzepocza polami plaszcza wokol nog Vessa. Budynek sklepu - na dole ciemnozolte cegly, wyzej biale aluminium i wielkie okna wystawowe pelne towarow - wznosi sie na tle wzgorz porosnietych duzymi krzewami; wiatr wzdycha wsrod galezi glucho i tesknie. O tej porze na autostradzie 101 ruch jest niewielki. Przejezdzajace ciezarowki przecinaja ten wiatr z krzykiem, ktory budzi dziwne, jurajskie skojarzenia. Przy wewnetrznej wysepce pod zolta lampa sodowa stoi zaparkowany pontiac z rejestracja stanu Waszyngton. Poza wozem Vessa jest jedynym samochodem w zasiegu wzroku. Nalepka na zderzaku informuje: ELEKTRYCY WIEDZA, JAK SIE WTYKA. Na dachu budynku sklepowego czerwony neon, umieszczony tak, zeby go bylo jak najlepiej widac z autostrady 101, glosi: OTWARTE 24 GODZINY NA DOBE. Czerwien to rodzaj dzwieku, ktory na autostradzie odroznia kazda przejezdzajaca ciezarowka. W czerwonym blasku rece Vessa wygladaja tak, jakby ich nigdy nie myl. Kiedy sie zbliza do wejscia, szklane drzwi staja otworem i wychodzi z nich mezczyzna z torba chipsow ziemniaczanych porcja rodzinna i opakowaniem szesciu puszek coca-coli. Jest to pucolowaty facet z dlugimi bokobrodami i sumiastym wasem. Mijajac Vessa, pokazuje w niebo i mowi: -Idzie burza. -To dobrze. - Vess lubi burze. A zwlaszcza lubi prowadzic samochod podczas burzy. Im bardziej ulewny deszcz, tym lepiej, i zeby niebo rozdzieraly blyskawice, drzewa trzeszczaly w porywach wiatru, a droga byla sliska jak lod. Mezczyzna z sumiastym wasem idzie do pontiaca. Vess wchodzi do sklepu zastanawiajac sie, co tez moze robic ten czlowiek o tej porze na drodze w polnocnej Kalifornii. Intryguje go mechanizm przelotnego zazebiania sie ludzkich losow, zawsze kryjacego w sobie mozliwosc jakichs dramatycznych wydarzen, ktore sie czasem realizuja, a czasem nie. Czlowiek zatrzymuje sie, zeby zatankowac benzyne, kupuje chipsy i coca-cole, wymienia z jakims nieznajomym pare slow na temat pogody i rusza w dalsza droge. A nieznajomy moglby pojsc za nim do samochodu i spokojnie rozwalic mu strzalem czaszke. Oczywiscie wiazaloby sie to z pewnym ryzykiem dla strzelajacego, jednak niezbyt powaznym; mozna by to zalatwic bardzo dyskretnie. Byc moze przeznaczenie nie istnieje, ale powinno istniec. Maly sklep jest cieply, czysty i jasno oswietlony. Na lewo od drzwi ciagna sie trzy rzedy polek z typowymi towarami. Sa to paczkowane artykuly zywnosciowe, podstawowe leki, pisma ilustrowane, powiesci kieszonkowe, pocztowki, maskotki do wieszania na lusterku wstecznym i najrozniejsze puszki, ktore kupuja badz ludzie zatrzymujacy sie na kempingach, badz tacy jak Vess, podrozujacy w domach na kolkach. Pod tylna sciana stoja wysokie chlodziarki pelne piwa i rozmaitych napojow oraz dwie zamrazarki z lodami. Na prawo od drzwi znajduje sie kontuar oddzielajacy stanowiska dwoch kasjerow i czesc biurowa od pomieszczenia dla klientow. Na tej zmianie sa dwaj pracownicy, obaj mezczyzni. W dzisiejszych czasach nikt w takich miejscach nie pracuje w pojedynke, i to jeszcze w nocy. Facet przy kasie rejestrujacej jest piegowatym rudzielcem niewiele po trzydziestce i ma na bialym czole pieciocentymetrowej srednicy znamie, rozowe jak surowy losos. To znamie w jakis niesamowity sposob przywodzi na mysl zmarlego we wczesnym stadium zycia plodowego embriona, ktory pozostawil na czole brata-blizniaka odcisk swojego ciala. Rudy kasjer czyta ksiazke. Kiedy podnosi glowe, Vess widzi, ze jego oczy sa szare jak popiol, ale czyste i bystre. -Czym moge sluzyc? - pyta. -Stoje przy siodmym dystrybutorze - odpowiada Vess. Radio jest nastawione na muzyke country. Alan Jackson spiewa o polnocy w Montgomery, o wietrze, o lelku kozodoju, o przejmujacym zimnie i duchu Hanka Williamsa. -Jak pan bedzie placil? - pyta kasjer. -Jesli pozwole sobie uzyc jeszcze chocby raz karty kredytowej, Bank Amerykanski wysle kogos, zeby mi nogi poprzetracal - odpowiada Vess i kladzie na kontuarze studolarowy banknot. - Pewnie z grubsza wypadnie jakies szescdziesiat zielonych. Kombinacja piosenki, znamienia i przenikliwych szarych oczu kasjera - i moze czegos jeszcze - budzi w Vessie dziwny niepokoj. Jakby za chwile mialo sie wydarzyc cos szczegolnego. -Cena Bozego Narodzenia, ktora wszyscy placimy, prawda? - zagaduje kasjer wybijajac naleznosc. -Tegoroczne Boze Narodzenie bede splacal jeszcze w przyszle Boze Narodzenie. Drugi kasjer siedzi nieco dalej przy kontuarze na wysokim stolku. Nie ma przed soba kasy, zajmuje sie jakimis rachunkami lub robi inwentaryzacje - w kazdym razie odwala jakas papierkowa robote. Vess poczatkowo nie zwrocil na niego uwagi i dopiero teraz uswiadamia sobie, ze to wlasnie on wywolal w nim tamto dziwne poczucie czegos szczegolnego. -Idzie burza - mowi. Mezczyzna podnosi glowe znad rozlozonych papierow. Musi miec niewiele ponad dwadziescia lat i przynajmniej w polowie azjatycka krew; jest bardzo przystojny. Wiecej niz przystojny. Kruczoczarne wlosy, sniada cera, oczy polyskliwe jak oliwa i glebokie jak studnia. Jest tez w jego urodzie cos miekkiego, cos na granicy zniewiescialosci - ale niezupelnie. Ariel bylaby nim zachwycona. Jest dokladnie w jej typie. -Na niektorych przeleczach gorskich jest tak zimno, ze moze spasc snieg - mowi Azjata. Ma przyjemny, melodyjny glos, ktory by z pewnoscia oczarowal Ariel. Jest rzeczywiscie pelen uroku. Do kasjera wydajacego reszte Vess mowi: -Niech pan to na razie zatrzyma, bede bral jeszcze jakies chipsy. Ale najpierw zatankuje. Pospiesznie opuszcza sklep w obawie, ze kasjerzy dostrzega jego podniecenie. Mimo ze nie byl w sklepie dluzej jak minute, noc wydaje mu sie znacznie zimniejsza, niz kiedy wchodzil. Orzezwiajaca. Wyczuwa w powietrzu aromat sosen i swierkow, a nawet naplywajacy z polnocy zapach jodel. Wdycha slodka zielonosc gesto zalesionych wzgorz, ktore ma za soba, lapie rzeska won nadchodzacego deszczu, zaciaga sie ozonem piorunow, ktore jeszcze nie zagrzmialy, napawa sie ostrym strachem malych stworzen, ktore juz dygocza na polach i w lasach w oczekiwaniu burzy. Upewniwszy sie, ze mezczyzna opuscil samochod, Chyna, trzymajac przed soba noz, przeszla chylkiem do przodu. Okna w pomieszczeniu jadalnym i w saloniku byly zasloniete, wiec nie widziala nic na zewnatrz. Dopiero kiedy sie znalazla w kabinie kierowcy, przez przednia szybe zobaczyla, ze przyjechali na stacje benzynowa. Nie miala pojecia, gdzie moze sie znajdowac morderca. Wysiadl nie dalej jak minute temu. Moze byc w poblizu samochodu, w odleglosci paru metrow od drzwi. Nie slyszala, zeby otwieral wlew paliwa czy wkladal do niego koncowke pompy. Ale ze sposobu, w jaki woz byl zaparkowany, wywnioskowala, ze tankowanie musi sie odbywac z prawej strony, a wiec tam nalezalo sie go spodziewac. Bala sie ruszyc, ale jeszcze bardziej bala sie zostac w wozie, wsliznela sie wiec na siedzenie kierowcy. Swiatla byly zgaszone i tablica rozdzielcza ciemna, jednak blask padajacy z wneki jadalnej dostatecznie oswietlal Chyne, by byla widoczna z zewnatrz. Wlasnie z sasiedniego stanowiska odjechal jakis pontiac, a jego tylne swiatla szybko pochlonela ciemnosc. Chyna zorientowala sie, ze woz mordercy jest w tej chwili jedynym samochodem na stacji benzynowej. W stacyjce nie znalazla kluczykow. Zreszta i tak by nie probowala odjechac. Moglaby tego probowac tylko tam, wsrod winnic, gdzie nie bylo nadziei na zadna pomoc. Tu musza byc jacys pracownicy, a poza tym w kazdej chwili moze ktos nadjechac. Otworzyla drzwi i skrzywila sie, slyszac glosne skrzypienie. Zeskoczyla na ziemie, ale upadla i ze spoconej reki wypuscila noz, ktory zabrzeczal na asfalcie i potoczyl sie ginac jej z oczu. Pewna, ze sciagnela na siebie uwage mordercy i ze juz za chwile bedzie przy niej, pozbierala sie szybko i stanela na nogi. Z rekami wyciagnietymi przed siebie w dramatycznym gescie obrony obrocila sie najpierw w lewo, potem w prawo. Ale pozeracza pajakow nigdzie na jasno oswietlonym asfalcie nie bylo widac. Cicho zamknela drzwi samochodu, rozgladajac sie dokola w poszukiwaniu noza, jednak nigdzie nie mogla go dojrzec. Nagle zamarla na widok mezczyzny wychodzacego z budynku w odleglosci jakichs stu piecdziesieciu metrow od niej. Mial na sobie dlugi plaszcz i Chyna pomyslala, ze to nie moze byc morderca, ale natychmiast przypomniala sobie dziwny szelest - jak gdyby materialu - ktory slyszala, zanim mezczyzna wysiadl z wozu. Jedynym miejscem, w ktorym moglaby sie ukryc, byly dystrybutory przy drugiej wysepce, jednak dzielilo ja od nich jakies sto metrow otwartej i dobrze oswietlonej przestrzeni. Poza tym mezczyzna zblizal sie do tej samej wysepki, tyle ze z drugiej strony. Bez watpienia znalazlby sie tam szybciej i zlapal ja, zanim zdolalaby sie ukryc. Gdyby probowala schowac sie za jego wozem, zauwazylby ja i usilowal dociec, skad sie wziela. Jego psychoza miala prawdopodobnie charakter paranoiczny, wiec z pewnoscia przyjalby, ze caly czas przebywala w jego samochodzie. I wtedy zaczalby ja scigac. Do skutku. Dlatego kiedy Chyna zobaczyla, jak wychodzi ze sklepu, padla plasko na asfalt. Liczac na to, ze dystrybutory zaslonia mu widok, wczolgala sie pod samochod. Morderca nie krzyknal ani nie przyspieszyl kroku. Nie zauwazyl jej. Ze swojej kryjowki patrzyla, jak nadchodzi. Kiedy sie zblizyl, w zoltym swietle lampy poznala jego czarne skorzane buty, te same, ktore jeszcze kilka godzin temu obserwowala spod lozka w pokoju goscinnym Templetonow. Obrocila glowe, zeby patrzec, jak obchodzi samochod od tylu i zatrzymuje sie po prawej stronie wozu przy jednej z pomp. Asfalt ziebil ja w uda, brzuch i piersi. Przez dzinsy i bawelniany sweter wysysal z niej cale cieplo, az zaczela dygotac. Sluchala, jak morderca wyjmuje z uchwytu koncowke weza, jak otwiera klapke wlewu paliwa, zdejmuje zakretke. Obliczyla sobie, ze napelnienie zbiornika zajmie mu kilka minut, i zaczela juz zawczasu wyczolgiwac sie ze swojej kryjowki - zaraz po tym, jak uslyszala odglos wkladania koncowki weza do wlewu. W dalszym ciagu rozplaszczona na brzuchu, dostrzegla nagle noz. Lezal na asfalcie. Jakies dziesiec metrow od przedniego zderzaka. Na ostrzu lsnilo zolte swiatlo. Gdy wysuwala sie na otwarta przestrzen, ale jeszcze zanim wstala, uslyszala odglos krokow. Zajrzala pod samochod i doszla do wniosku, ze morderca musial zamocowac koncowke weza specjalnym klipsem w otworze wlewu, bo znow gdzies poszedl. Nerwowo i tak cicho, jak to tylko bylo mozliwe, wsunela sie z powrotem pod samochod. Slyszala, jak nad jej glowa benzyna leje sie do baku. Mezczyzna przeszedl wzdluz prawej strony wozu, okrazyl przod i zatrzymal sie przy drzwiach od strony kierowcy. Nie otworzyl ich jednak. Stal chwile bez ruchu, a potem podszedl do noza, schylil sie i podniosl go. Chyna wstrzymala oddech, chociaz to, ze mezczyzna domysli sie pochodzenia noza, bylo praktycznie niemozliwe. Nigdy go przedtem nie widzial. Nie mogl wiedziec, ze nalezal do Templetonow. I mimo ze znalezienie noza na terenie stacji benzynowej, na podjezdzie do jednego z dystrybutorow, bylo bezsprzecznie dziwne, to przeciez noz mogl z powodzeniem wypasc z pierwszego lepszego przejezdzajacego tedy samochodu. Z nozem w reku mezczyzna wsiadl do wozu, pozostawiajac nie zamkniete drzwi. Rozbrzmiewajace nad glowa Chyny na stalowej podlodze kroki przypominaly dudnienie bebna szamana. Wywnioskowala, ze morderca zatrzymal sie we wnece jadalnej. Vess nie nalezy do ludzi, ktorzy we wszystkim widza jakies znaki czy zwiastuny. Jastrzab przelatujacy na tle ksiezyca w pelni o polnocy nie stanowi dla niego ani zapowiedzi nieszczescia, ani jakiegos szczegolnego powodzenia. Czarny kot przebiegajacy droge, stluczone lusterko, wiadomosc o narodzinach dwuglowego cielecia - zadna z tych rzeczy go nie niepokoi. We wszystkich dzialaniach towarzyszy mu silne przekonanie, ze jest kowalem wlasnego losu i ze duchowa transcendencja - o ile cos takiego w ogole moze sie zdarzyc - stanowi jedynie wynik odwaznego dzialania i maksymalnie intensywnego zycia. Mimo to jednak widok duzego rzeznickiego noza zmusza go do zastanowienia. Ma on w sobie cos z totemu i niemal magiczna symbolike. Vess kladzie go ostroznie na ladzie kuchennej, swiatlo lampy nadaje ostrzu wilgotny polysk. Gdy podnosil noz z asfaltu, ostrze bylo zimne, ale rekojesc zaskakujaco ciepla, jakby w przewidywaniu goraca jego dloni. Kiedys poeksperymentuje z tym dziwnie porzuconym nozem, zeby sie przekonac, czy stanie sie cos szczegolnego, gdy go uzyje. W tej chwili jednak na nic mu sie nie przyda. Ma oczywiscie pod reka, w prawej kieszeni plaszcza, hecklera kocha P7, ale nawet i ta bron w jego pojeciu nie dorasta do sytuacji. Kasjerzy ze stacji znajduja sie wprawdzie w strefie wielkomiejskiego zagrozenia domow towarowych 7-Eleven, ale wydaja sie dostatecznie cwani, zeby sie zabezpieczyc. Nawet Beverly Hills i Bel Air zamieszkane przez bogatych aktorow i byle gwiazdy futbolu nie sa juz nocami bezpieczne ani dla swoich mieszkancow, ani przed nimi. Ci dwaj z pewnoscia maja spluwy i wiedza, jak sie nimi posluzyc. Vess musialby uzyc broni o wyjatkowej skutecznosci. Otwiera szafke na lewo od kuchenki. Na polce w podwojnym sprezynowym uchwycie tkwi automatyczny dwunastostrzalowy mossberg z krotka lufa. Vess wyjmuje bron z uchwytow i kladzie na blacie kuchennym. Magazynek jest juz naladowany. Mimo ze Edgler Vess nie nalezy do Amerykanskiego Stowarzyszenia Automobilistow, to jednak kiedy podrozuje, jest przygotowany na kazda ewentualnosc. W szafce trzyma pudelko zapasowych nabojow, otwarte dla wygody. Wyjmuje kilka i kladzie obok mossberga, mimo iz nie sadzi, zeby mu byly potrzebne. Szybko rozpina plaszcz, ale go nie zdejmuje. Przenosi pistolet z prawej zewnetrznej kieszeni do prawej wewnetrznej, na piersi. Tam tez chowa zapasowe naboje. Z szuflady kuchennej wyjmuje polaroid. Wklada go nastepnie do kieszeni, z ktorej wlasnie wyjal hecklera kocha P7. Z portfela wyciaga zdjecie swojej dziewczyny Ariel i wsuwa je do tej samej kieszeni, w ktorej jest aparat. Nozem sprezynowym, jeszcze lepkim po tym wszystkim, do czego zostal uzyty u Templetonow, wycina podszewke lewej kieszeni i wydziera resztki materialu. Gdyby teraz wrzucil do kieszeni jakies drobne, wypadlyby prosto na podloge. Wklada bron pod pole rozpietego plaszcza i trzyma ja przez dziurawa kieszen. Kamuflaz jest skuteczny. Nie wyglada podejrzanie. Szybko idzie do sypialni, a potem na przod wozu, cwiczac krok. Moze poruszac sie swobodnie, bron nie obija mu sie o nogi. Potrafi jednak brac przyklad ze zwinnosci i szybkosci tamtego pajaka z domu Templetonow. To, co zrobi szarookiemu kasjerowi ze znamieniem, jest mu calkowicie obojetne, ale z twarza mlodego Azjaty postanawia uwazac. Musi miec dla Ariel dobre fotki. Chyna slyszala, jak nad jej glowa morderca porusza sie w obrebie wneki jadalnej. Kiedy przenosil ciezar z nogi na noge, rozlegalo sie skrzypienie podlogi. Z miejsca, w ktorym sie znajdowal, nie mogl nic widziec, chyba zeby odsunal zaslony. Przy odrobinie szczescia mogloby jej sie udac uciec. Gdyby zostala pod samochodem i poczekala, az zatankuje i odjedzie, to potem moglaby wejsc do budynku i zadzwonic na policje. Ale przeciez znalazl noz; na pewno probuje dociec, skad sie wzial, i chociaz Chyna nie wyobrazala sobie, w jaki sposob moglby wydedukowac prawde i na tej podstawie domyslic sie jej obecnosci, to w sposob calkowicie irracjonalny byla przekonana, ze jesli zostanie pod samochodem, on z pewnoscia ja tam znajdzie. Wyczolgala sie spod wozu, ukucnela, rzucila okiem w strone otwartych drzwi, a potem okien. Zaslony byly zaciagniete. Osmielona, podniosla sie, przeszla do wewnetrznej wysepki i stanela pomiedzy pompami. Obejrzala sie do tylu, ale morderca pozostawal w wozie. Z nocnych ciemnosci weszla w jasne swiatlo i muzyke country. Za kontuarem na prawo siedzialo dwoch pracownikow stacji i wlasnie zamierzala im powiedziec, zeby wezwali policje, kiedy zobaczyla przez oszklone drzwi, ktore ledwie zdazyly sie za nia zamknac, jak tamten, mimo ze jeszcze nie skonczyl tankowac, wysiada z wozu i idzie w strone sklepu. Patrzyl w dol. Nie widzial jej. Odsunela sie od drzwi. Mezczyzni patrzyli na nia wyczekujaco. Gdyby im powiedziala, zeby wezwali policje, chcieliby wiedziec dlaczego, a przeciez nie bylo czasu na dyskusje, nie bylo czasu nawet na telefon. Zamiast tego powiedziala: "Bardzo was prosze, nie mowcie mu, ze tu jestem", i zanim zdazyli jej odpowiedziec, odeszla w drugi koniec sklepu wzdluz polek wyladowanych po obu stronach towarami na wysokosc niemal dwoch metrow. Kiedy kryla sie za polkami, slyszala, jak drzwi sie otwieraja i do sklepu wchodzi morderca. Razem z nim wpadlo do srodka westchnienie wiatru, po czym drzwi sie na powrot zamknely. Rudy kasjer i mlody Azjata o aksamitnych, czarnych jak noc oczach patrza na niego dziwnie, jakby wiedzieli o nim cos, czego nie powinni wiedziec, i malo brakuje, by wyjal spod plaszcza spluwe i zabil ich bez zadnych wstepow. Tlumaczy sobie jednak, ze zle ich rozumie, ze sa nim po prostu tylko zaintrygowani, jako ze mimo wszystko jest postacia nietuzinkowa. Ludzie czesto wyczuwaja w nim te jego szczegolna sile domyslajac sie, ze prowadzi zycie ciekawsze i pelniejsze niz oni. Na przyjeciach jest popularny i na ogol ma u kobiet powodzenie. A w tych mezczyznach, jak i w wielu innych, po prostu wzbudzil zainteresowanie. Zreszta zalatwiajac ich tak od razu, bez slowa, pozbawilby sie calej przyjemnosci gry wstepnej. W radio Alan Jackson skonczyl juz spiewac i Vess nastawiajac ucha mowi z uznaniem: -Cholernie lubie te Emmylou Harris, a wy? Chyba nikt tak nie spiewa tych rzeczy jak ona, nikt tak jak ona nie potrafi czlowieka poruszyc do glebi, prawda? -Tak, rzeczywiscie jest dobra - odpowiada rudzielec. Poczatkowo wydawal sie bardziej kontaktowy; teraz robi wrazenie powsciagliwego. Mezczyzna o egzotycznej urodzie nie odzywa sie ani slowem. Jest niby tajemniczy bozek w tej swiatyni Zen pelnej Twinkies, balonikow Hersheya, orzeszkow do piwa, krakersow i doritos. -Lubie piosenki o rodzinie i ognisku domowym - oznajmia Vess. -Pan na urlopie? - pyta rudzielec. -Ja to wlasciwie zawsze jestem na urlopie, bracie. -Pan chyba jeszcze za mlody na emeryture. -Cale zycie to urlop, jesli spojrzec na nie z wlasciwej strony. Troche polowalem. -Tu, w tych stronach? A na jaka zwierzyne jest teraz sezon? - dziwi sie rudzielec. Azjata nie mowi nic, ale jest czujny. Bierze z polki kielbaske Slim Jim i otwiera plastikowe opakowanie, nie spuszczajac z Vessa oka. Mezczyzni zupelnie nie podejrzewaja, ze w ciagu minuty beda martwi, i ta ich cieleca nieswiadomosc sprawia Vessowi ogromna frajde. Bo to naprawde moze byc zabawne - patrzec, jak dramatycznie ich oczy sie rozszerza, kiedy padnie strzal. Zamiast odpowiedziec rudemu kasjerowi, Vess sam zadaje pytanie: -A pan tez jest mysliwym? -Lubie wedkowac - odpowiada tamten. -Szczerze mowiac, mnie to nigdy nie interesowalo. -Taki kontakt z przyroda to wspaniala rzecz: lodka, jezioro, spokojna woda... Vess potrzasa glowa. -W ich oczach nic nie widac. Rudzielec mruga speszony. -W czyich oczach? -Mam na mysli ryby. Te ich oczy sa takie plaskie, szkliste. Jezu. -Nigdy nie mowilem, ze sa ladne. Ale nic nie smakuje lepiej, jak zlowiony wlasnorecznie losos czy pstrag. Edgler Vess przez chwile slucha muzyki, pozwalajac mezczyznom obserwowac siebie. Piosenka rzeczywiscie autentycznie go porusza. Czuje dojmujaca samotnosc i tesknote kochanka oddalonego od domu. Jest czlowiekiem wrazliwym. Azjata odgryza kawalek slim jima. Je elegancko, prawie nie poruszajac szczeka. Vess decyduje, ze zabierze nie dokonczona kielbaske dla Ariel. Bedzie mogla dotknac ustami tego samego miejsca, ktorego dotykal tamten. Ten intymny kontakt z pieknym mlodym mezczyzna bedzie jego prezentem dla Ariel. -Z przyjemnoscia mysle o powrocie do domu, do mojej Ariel - mowi. - Czy to nie ladne imie? -Bardzo ladne - odpowiada rudzielec. -I wyjatkowo do niej pasuje. -To zona? - Przyjacielski sposob bycia rudzielca nie jest juz tak naturalny jak wtedy, kiedy Vess prosil go, zeby odblokowal pompe numer siedem. Kasjer jest wyraznie skrepowany, choc stara sie nie dac tego po sobie poznac. Czas ich przestraszyc, zobaczyc, jak zareaguja. Ciekawe, czy ktorys z nich sie domysli, co ich czeka. -Gdzie tam - odpowiada Vess, - Wiezy malzenskie to nie dla mnie. Moze kiedys... A zreszta Ariel jest jeszcze za mloda, ma dopiero szesnascie lat. Mezczyzni nie wiedza, co odpowiedziec. Szesnascie lat to polowa tego, co ma ten facet. Szesnascie lat to jeszcze dziecko. To karalne. Ryzyko, jakie Vess podejmuje, jest podniecajace. W kazdej chwili moze ktos zjechac z autostrady, moze sie zjawic jakis inny klient i jeszcze to ryzyko zwiekszyc. -Najpiekniejsze stworzenie pod sloncem - mowi Vess i oblizuje wargi. - Mowie o Ariel - dodaje. Wyjmuje z kieszeni zdjecie i kladzie je na kontuarze. Mezczyzni przygladaja mu sie zdziwieni. -Istny aniol - ciagnie Vess. - Porcelanowa cera. Po prostu zapiera dech. Na jej widok jajka ci graja jak kastaniety. Rudy kasjer z ledwie ukrywanym niesmakiem patrzy na monitor znajdujacy sie na lewo od kasy rejestrujacej i mowi: -Wlasnie sie panu skonczylo te szescdziesiat zielonych. -Prosze mnie zle nie zrozumiec - podejmuje Vess. - Ja jej nigdy nawet nie tknalem... w kazdym razie nie w ten sposob. Od roku jest zamknieta w piwnicy, gdzie moge ja ogladac, kiedy zechce. Czekam, az moja laleczka dojrzeje i stanie sie jeszcze slodsza. Mezczyzni gapia sie na niego szklanymi, rybimi oczyma. Vess przez chwile napawa sie ich spojrzeniem, a potem usmiecha sie i mowi: -Troche was rozruszalem, co? Zaden z mezczyzn nie odwzajemnia usmiechu. Rudy kasjer, wyraznie spiety, pyta: -Czy bedzie pan jeszcze cos kupowal, czy mam wydac reszty? Vess przybiera najpowazniejszy wyraz twarzy, na jaki go stac. Prawie sie rumieni. -Przepraszam, jesli ktoregos z panow urazilem. Ale ze mnie juz taki kawalarz. Uwielbiam robic numery... -Ja mam szesnastoletnia corke - oswiadcza rudy kasjer - wiec nie widze w tym nic smiesznego. Vess mowi do Azjaty: -Kiedy wracam z polowania, zawsze przywoze ze soba jakies trofea. Jak nie przymierzajac matador ogon czy uszy byka... Czasami jest to po prostu zdjecie, jako upominek dla Ariel. A pan z pewnoscia by sie jej spodobal. Z tymi slowy Vess unosi mossberga udrapowanego w pole plaszcza jak w czarny calun, ujmuje go w obie dlonie i jednym strzalem zmiata ze stolka rudego kasjera; zaraz potem laduje bron od nowa. A ten Azjata... Jakzez jego oczy sie rozszerzaja. O, tego w oczach ryby nigdy nie zobaczy. Jeszcze rudzielec nie zdazyl sie zwalic na podloge, a juz egzotyczny dzentelmen o bajecznych oczach siega pod kontuar po bron. Vess ostrzega: -Nie waz sie, bo ci wladuje w dupe caly magazynek. Mimo to Azjata wyciaga smitha wessona 38 chiefs special, wiec Vess chcac nie chcac mierzy ze swojej spluwy przez kontuar i wygarnia mu w piers, zeby nie zepsuc pieknej twarzy. Mezczyzna spada ze stolka, wypuszczajac bron z reki, zanim leszcze zdazyl oddac chocby jeden strzal. Rudzielec krzyczy. Vess podnosi klape w kontuarze i wchodzi na teren sluzbowy. Rudy kasjer, ten, na ktorego czeka w domu szesnastoletnia corka, lezy na podlodze zwiniety jak embrion, w pozie przypominajacej ksztalt znamienia na wlasnym czole. Obejmuje sie rekami, jakby w obawie, ze sie rozpadnie. W radio Garth Brooks spiewa Thunder Rolls. Teraz kasjer jednoczesnie krzyczy i placze. Jego krzyki odbijaja sie echem od grubych szyb w oknach, choc huk wystrzalu jeszcze nie przebrzmial. W kazdej chwili moze wejsc do sklepu jakis nowy klient; moment jest az bolesnie intensywny. Kolejny strzal wykancza rudego kasjera. Egzotyczny przystojniak jest nieprzytomny; za chwile tez bedzie gotowy. Na szczescie jego twarz jest nietknieta. Niby pielgrzym klekajacy przed sanktuarium, Vess pada na kolano, by jeszcze zdazyc, nim umierajacy wyda ostatnie tchnienie. Przypomina ono kruchy trzepot skrzydel owada. Vess nachyla sie i wdycha je gleboko wraz z zapachem slim jima. Teraz cos z wdzieku i urody Azjaty staje sie jak gdyby i jego udzialem. Po piosence Brooksa nastepuje stary numer Johnny'ego Casha A Boy Named Sue, na tyle glupi, ze moze popsuc caly nastroj. Vess gasi radio. Ladujac bron, oglada dokladnie pomieszczenie za kontuarem i dostrzega na scianie rzad wylacznikow. Sa przy nich tabliczki z napisami informujacymi, ktory wylacznik obsluguje ktore swiatlo. Vess gasi cale zewnetrzne oswietlenie, lacznie z neonem CZYNNE 24 GODZINY. Kiedy na koniec gasi rowniez swietlowki pod sufitem, sklep wcale nie pograza sie w ciemnosci. Swiatelka w dlugim rzedzie chlodziarek jarza sie niesamowitym blaskiem za drzwiami z izolowanego szkla. Na scianie wisi oswietlony zegar reklamujacy piwo Coorsa, a lampa stojaca na kontuarze oswietla papiery, nad ktorymi pracowal mezczyzna o wschodniej urodzie. Mimo to cienie sa glebokie, a stacja robi wrazenie nieczynnej. Malo prawdopodobne, zeby ktokolwiek zjechal tu z autostrady. Naturalnie zastepca szeryfa na hrabstwo czy patrol drogowy moglby sie zainteresowac, dlaczego stale otwarta stacja benzynowa zostala nagle zamknieta. Dlatego tez Vess nie zwleka z tym, co mu jeszcze zostalo do zrobienia. Chyna, skulona i przycisnieta plecami do ostatniego rzedu polek, najdalej jak tylko mogla od kontuaru kasjera, z jednej strony czula sie nadmiernie wyeksponowana przez swiatla wystaw po prawej, z drugiej zagrozona przez ciemnosci po lewej. Byla przekonana, ze w ciszy, jaka zalegla po strzelaninie i naglym ustaniu muzyki, morderca slyszy jej spazmatyczny, urywany oddech. Nie mogla jednak opanowac ani oddechu, ani drzenia, tak jak nie moze opanowac drzenia zajac przyczajony w cieniu wilka. Moze mruczenie agregatow chlodziarek i zamrazarek mnie uratuje, pomyslala. Chciala sie wychylic i spojrzec najpierw w jedna, potem w druga strone, zeby sprawdzic, jak wyglada sytuacja w najblizszych pasazach miedzy polkami, ale nie mogla sie zdobyc na tyle odwagi. Zywila jakas szalencza pewnosc, ze kiedy sie wychyli, znajdzie sie twarza w twarz z pozeraczem pajakow. Wydawalo jej sie, ze nie moze byc straszniejszego przezycia od znalezienia cial Paula i Sary, a potem Laury, jednak to bylo gorsze. Tym razem znajdowala sie w pomieszczeniu, w ktorym dokonywano zbrodni, dostatecznie blisko, by nie tylko slyszec krzyki, ale i odbierac je jak ciosy wymierzone w nia sama. Sadzila, ze morderca zamierza obrabowac sklep, lecz przeciez nie musial zabijac pracownikow, zeby dostac pieniadze. Widac bylo wyraznie, ze nie powoduje nim zadna koniecznosc. Zabil tych ludzi, bo mu to po prostu sprawialo przyjemnosc. Szedl za ciosem, byl na glodzie. Nad Chyna zapadla nie konczaca sie noc. Jakby nastapila awaria kosmicznej machiny, zaciely sie jakies tryby. Gwiazdy zatrzymaly sie w miejscu. Koniec ze wschodami slonca. Z zamarznietego nieba splywa na ziemie koszmarny chlod. Cos blysnelo i Chyna obronnym gestem zaslonila twarz. Po chwili zdala sobie sprawe, ze to blyska w drugim koncu sklepu. Jeszcze raz. Edgler Vess nie jest mysliwym, jak powiedzial rudemu kasjerowi; jest koneserem kolekcjonujacym ciekawe twarze, ktore najczesciej rejestruje kamera swojej pamieci, ale od czasu do czasu rowniez polaroidem. Wspomnienie wielkiej pieknosci codziennie ozywia jego mysli, stanowiac podstawe przyjemnych marzen. Kazdy blysk flesza zatrzymuje sie w ogromnych oczach mezczyzny o egzotycznej urodzie, migoczac w nich, jakby byl jego duchem uwiezionym za rogowkami i usilujacym sie wydostac ze stygnacej cielesnej powloki. Kiedys Vess zabil w Newadzie niezwyklej urody brunetke, przy ktorej Claudia Schiffer i Kate Moss wygladaly jak wiedzmy. Zanim ja starannie zniszczyl, zrobil jej szesc zdjec. Na trzech zdolal ja nawet grozbami sklonic do usmiechu; usmiech miala promienny. Raz na trzydziesci dni w ciagu trzech miesiecy, jakie nastapily po tym pamietnym wydarzeniu, kroil na kawalki i zjadal jedno ze zdjec, na ktorych sie usmiechala, czerpiac z owego aktu niszczenia piekna szczegolna podniete. Czul potem ten usmiech gdzies w brzuchu i uwazal, ze dzieki temu sam staje sie piekniejszy. Nie pamieta nazwiska tamtej brunetki. Nazwiska nigdy nie mialy dla niego znaczenia. Ale znajomosc nazwiska mlodego mezczyzny o egzotycznej urodzie moglaby sie okazac pomocna, kiedy bedzie opisywal Ariel ten epizod. Vess odklada wiec polaroid, przewraca zmarlego na bok i wyjmuje mu z kieszeni portfel. W swietle lampy stojacej odczytuje z prawa jazdy nazwisko zabitego: Thomas Fujimoto. Postanawia nazywac go Fuji. Jak gore. Z powrotem chowa prawo jazdy do portfela, a portfel do kieszeni. Nie bierze zadnych pieniedzy ofiary. Nie ruszy tez gotowki z kasy - wyjmie sobie tylko czterdziesci dolarow, ktore mu sie naleza. Nie jest zlodziejem. Po zrobieniu trzech zdjec pozostaje mu juz tylko dotrzymanie danej Fujiemu obietnicy i udowodnienie, ze jest slowny. Zadanie niezbyt przyjemne, ale Vessowi wydaje sie zabawne. Teraz musi sobie poradzic z systemem bezpieczenstwa, ktory zarejestrowal wszystko, co robil. Nad frontowymi drzwiami jest umieszczona kamera wideo skierowana na stanowiska kasjerow. Edgler Foreman Winston Vess nie ma najmniejszej ochoty ogladac siebie w telewizyjnych wiadomosciach. Kiedy sie siedzi w wiezieniu, intensywne zycie jest praktycznie niemozliwe. Chyna zdolala jakos opanowac oddech, ale serce walilo jej w piersi tak mocno, ze przed oczami miala pulsujace obrazy, a w gardle czula lomot tetnic szyjnych, jakby przechodzily przez nie potezne wstrzasy elektryczne. Jak zwykle przekonana, ze gwarancja bezpieczenstwa jest ruch, wychylila sie do swiatla i wyjrzala za rog w alejke przed chlodziarkami. Mordercy nie bylo w zasiegu wzroku, ale slyszala, jak sie porusza w drugim koncu sklepu: ukradkowe ruchy i szelest, jakby szczur myszkowal wsrod jesiennych lisci. Na rekach i kolanach, z zoladkiem zacisnietym w nerwowym skurczu, przeczolgala sie na tyle daleko, ze mogla spojrzec w waskie przejscie miedzy polkami i poszukac wzrokiem czegos, co by sie nadawalo na bron. Bez noza czula sie calkowicie bezbronna. Niestety nie handlowano tu nozami. Najblizej niej wisialy na specjalnych tabliczkach przywieszki do kluczy, obcinacze do paznokci, grzebyki kieszonkowe, sztyfty do tamowania krwi, opakowania wilgotnych chusteczek higienicznych, bibulki do czyszczenia okularow, karty do gry i jednorazowe zapalniczki. Siegnela reka i wziela z polki zapalniczke. Nie bardzo sobie wyobrazala, w jaki sposob by mogla uzyc jej w obronie wlasnej, jednak w braku stalowego ostrza ogien byl jedyna dostepna bronia. Nagle nad jej glowa zablysly swietlowki. Zastygla w ich blasku. Spojrzala w drugi koniec sklepu. Mordercy nie bylo widac, ale na scianie jego pochylony cien najpierw rozrosl sie do niebywalych rozmiarow, a potem skurczyl i przesunal poza zasieg wzroku Chyny jak cien krazacej wokol lampy cmy. Vess zapala swiatlo tylko po to, zeby spojrzec na umieszczona nad drzwiami wejsciowymi kamere wideo. Oczywiscie kompromitujaca tasma nie znajduje sie w kamerze. Gdyby dostep do niej byl tak latwy, pierwszy lepszy przyglup, oprych zyjacy z okradania stacji benzynowych i tego typu sklepow wdrapalby sie na stolek, wyjal dowod rzeczowy i zabral ze soba albo zniszczyl. Kamera musi przesylac obraz do aparatu wideo, ktory go rejestruje w jakims innym miejscu. Ten system zainstalowano pozniej, wiec kabel zostal ulozony na scianie - okolicznosc sprzyjajaca Vessowi, w przeciwnym razie bowiem poszukiwania zajelyby mu znacznie wiecej czasu. Kabel nie zostal nawet ukryty nad podwieszonym sufitem. Przypiety do cienkiej plyty ze sztucznego tworzywa, biegnie wierzchem do przepierzenia za kontuarem kasjerow i dalej przez dziure o srednicy dwunastu i pol milimetra przechodzi do sasiedniego pomieszczenia. Do tego pomieszczenia prowadza rowniez drzwi. Znajduje sie w nim biurko, szare metalowe szafy na akta, maly sejf z zamkiem cyfrowym i szafy z materialu drewnopodobnego. Na szczescie aparat wideo nie jest schowany w sejfie. Kabel ze sklepu przechodzi przez otwor w scianie, a potem jeszcze przez dwa uchwyty na dlugosci jakichs dwudziestu paru centymetrow, przez gore jednej z szaf i opada w dol. Bez jakiejkolwiek proby kamuflazu. Vess otwiera gorne drzwi szafy, nie znajduje tego, czego szuka, sprawdza na dole. Tutaj jeden na drugim stoja trzy aparaty. W dolnym slychac szept tasmy, a nad slowem RECORD pali sie swiatelko. Vess naciska guzik STOP, potem EJECT i wklada kasete do kieszeni. Moglby odtworzyc tasme Ariel. Jakosc nagrania nie bedzie najlepsza; system jest stary i technologia przestarzala, ale dziewczyna z pewnoscia doceni jego smialy wyczyn, mimo ze sceny utrwalone na czarno-bialej tasmie, wielokrotnie uzywanej, sa jakby przeswietlone. Na biurku stoi telefon. Vess odlacza go od zakonczonego wtyczka przewodu i kolba pistoletu rozwala tarcze. Prawdopodobnie za cztery czy piec godzin, o osmej albo o dziewiatej, przyjdzie druga zmiana. Ale wtedy juz po Vessie nie bedzie sladu. Po co im ulatwiac wezwanie policji. Plany moga mu sie skomplikowac, moze go cos zatrzymac tutaj albo na autostradzie i wtedy te pol godziny, ktore zyska niszczac telefon, bedzie na wage zlota. Na tablicy kolo drzwi wisi osiem kluczy z przywieszkami. Z wyjatkiem obecnego godnego pozalowania epizodu, stacja jest czynna dwadziescia cztery godziny na dobe, lecz mimo to maja tu rowniez klucz od drzwi wejsciowych. Vess zdejmuje go z kolka. Znalazlszy sie ponownie za kontuarem, w czesci sluzbowej, zamyka za soba drzwi biura, przyciska wylacznik i swietlowki sufitowe gasna. Przez chwile stoi w skapym swietle, oddychajac przez usta, oblizujac wargi i napawajac sie kwasnym zapachem prochu. Dotyk mroku odczuwa na twarzy i rekach jako cos milego; cienie sa zmyslowe jak delikatne, drzace dlonie. Omijajac ciala, podchodzi do kontuaru i bierze sobie z szufladki kasy swoje czterdziesci dolarow. Smith wesson 38 chiefs special mlodego Azjaty lezy na kontuarze w stozku swiatla lampy tam, gdzie go Vess kilka minut temu starannie polozyl. Nie potrafi ukrasc cudzej broni, tak samo jak nie potrafilby wziac pieniedzy, ktore do niego nie naleza. Nadgryziony przez ofiare slim jim tez lezy na kontuarze. Niestety opakowanie zostalo wyrzucone. Vess bierze z polki nastepna kielbaske, zrecznie odgryza koncowke plastikowego opakowania i wyrzuca zawartosc, a nastepnie wklada do niego krotsza kielbaske (krotsza o to, co odgryzl Azjata) i skreca plastik. Wklada paczuszke do kieszeni razem z kaseta wideo - dla Ariel. Placi za druga kielbaske, wydajac sobie reszte z kasy. Na kontuarze stoi telefon. Vess wyciaga przewod z gniazdka i miazdzy tarcze aparatu kolba pistoletu. Teraz wyrusza na zakupy. Chyna z ulga powitala wygaszenie swiatel, przerazona halasami, a potem nagla cisza, jaka po nich zalegla. Wyczolgala sie z alejki oswietlonej swiatelkami chlodziarek i wrocila do swojego schronienia na koncu rzedu polek, gdzie cichutko wyjela z kartonowo-plastikowego opakowania jednorazowa zapalniczke. W chwili gdy palily sie swietlowki i nie obawiala sie, ze chwiejny plomyk ja zdradzi, wyprobowala zapalniczke; wszystko gralo. Teraz, trzymajac w reku te smieszna bron, modlila sie, zeby morderca jak najszybciej dokonczyl dziela - chocby to bylo ograbianie kasy - i wreszcie sie wyniosl. Przeciez nie stawi mu czola uzbrojona jedynie w zapalniczke Bic na butan. Gdyby jednak sie na nia natknal, moglaby ewentualnie wykorzystac moment zaskoczenia, rzucic mu zapalniczke w twarz, parzac go bolesnie, albo - zanim zdazy odskoczyc - podpalic mu wlosy. Bardziej prawdopodobne jednak, iz jego refleks okaze sie tak blyskawiczny, ze zanim Chyna zdazy mu cokolwiek zrobic, facet wytraci jej zapalniczke z reki. Nawet gdyby go oparzyla, zyskalaby jedynie cenne sekundy, zeby sie odwrocic i zaczac uciekac. Oparzony i cierpiacy zacznie ja gonic, a z takimi dlugimi nogami musi byc bardzo szybki. Wynik poscigu bedzie zalezal od tego, czyja motywacja okaze sie silniejsza: jej strach czy jego dzika wscieklosc. Uslyszala skrzypienie klapy kontuaru i kroki. Polprzytomna ze strachu i napiecia, poczula przyplyw otuchy, bo wydalo jej sie, ze morderca wychodzi. Nagle jednak zorientowala sie, ze zamiast zmierzac ku drzwiom wyjsciowym, mezczyzna zbliza sie do niej. Siedziala przyklejona plecami do odwrotnej strony ostatniego rzedu polek, niepewna, gdzie on sie znajduje. Czy w pierwszym z trzech przejsc blizej frontu sklepu? Czy w srodkowym juz obok na lewo od niej? Nie. W trzecim. Na prawo. Nadchodzil od strony chlodziarek. Bez pospiechu. Jakby nie wiedzial, ze ona tu jest, i jakby nie szykowal sie do ataku. Unoszac sie do przysiadu, ale nie za wysoko, Chyna wysunela sie na lewo, do srodkowego z trzech przejsc. Tutaj swiatla chlodziarek odbijaly sie od plytek sufitu, nie rozjasniajac reszty sklepu. Wszystkie towary tonely w mroku. Dziekujac Bogu za swoje buty na miekkich podeszwach, dziewczyna ruszyla w strone kontuaru kasjerow, kiedy nagle przypomniala sobie o opakowaniu po zapalniczce. Zostawila je na podlodze, na koncu rzedu polek, tam gdzie przedtem przycupnela. Morderca zobaczy je, moze nawet na nie nadepnie i pomysli, ze wczesniej jakis zlodziejaszek wyjal zapalniczke z opakowania, zeby ja latwiej schowac do kieszeni. A moze bedzie wiedzial...? Intuicja moze rownie dobrze podpowiadac pewne rzeczy jemu, jak i jej. Jezeli intuicja jest szeptem Boga, to niewykluczone, ze inny, nie tak dobry bog podpowiada takim jak on. Odwrocila sie, wychylila za rog i zlapala puste opakowanie. Sztywny plastik zaszelescil w jej drzacej dloni, ale odglos byl bardzo cichy i jeszcze dodatkowo zagluszony przez kroki. Kiedy zaczela isc druga alejka, morderca musial sie znalezc przynajmniej w polowie trzeciej. Ale on sie nie spieszyl, podczas gdy ona skradala sie najszybciej, jak tylko mogla, dlatego znalazla sie na poczatku swojego przejscia, zanim mezczyzna dotarl do konca swojego. W tym koncu rzedu polek, zamiast plaskiej deski jak w tamtym, znajdowal sie okragly stojak z pretow na ksiazki i kiedy Chyna wysunela sie zza rogu, o malo na niego nie wpadla. W pore jednak zlapala rownowage i schowala sie za stojak. Zauwazyla lezaca na podlodze fotografie. Bylo to zdjecie wykonane polaroidem - zblizenie uderzajaco pieknej dziewczyny lat okolo szesnastu, z dlugimi platynowoblond wlosami. Twarz nastolatki robila wrazenie spokojnej, ale nie rozluznionej, jakby zastygla w wystudiowanym wyrazie lagodnosci, jakby jej prawdziwe uczucia mialy tak wielka sile, ze dajac im upust, skazywalaby sie na samounicestwienie. Oczy jednak zadawaly klam spokojnemu wyrazowi twarzy: byly lekko rozszerzone, czujne, bolesnie wymowne - okna, przez ktore wyzierala udreczona dusza, pelna gniewu, leku i rozpaczy. Zdjecie, ktore morderca pokazywal pracownikom stacji. Ariel. Dziewczyna z piwnicy. Mimo ze nie bylo miedzy nimi zadnego podobienstwa, Chyna miala wrazenie, ze zamiast na fotografie - patrzy w lustro. W oczach Ariel dostrzegla bowiem to samo przerazenie, ktore nie opuszczalo jej w dziecinstwie, te sama rozpacz i samotnosc. Kroki mezczyzny sprowadzily ja na ziemie. Sadzac po odglosie, nie mogl juz byc w trzeciej alejce. Musial skrecic za rog w samym koncu sklepu i znalezc sie w srodkowym pasazu. Szedl teraz leniwie, bez pospiechu ta sama droga, ktora przed chwila ukradkiem przebyla Chyna. Co on do diabla robi? Miala ochote zabrac fotografie, ale nie smiala. Odlozyla ja w to samo miejsce. Obeszla stojak z ksiazkami kieszonkowymi i znalazla sie w trzecim pasazu, ktory morderca wlasnie opuscil, po czym ruszyla raz jeszcze do konca rzedu polek. Trzymala sie blisko lewej strony, unikajac oswietlonych szklanych drzwi chlodziarek po prawej w obawie, ze moglaby rzucac cien i ze morderca zobaczylby go na plytkach sufitu. Wciaz slyszala jego ciezkie kroki, ale zeby ustalic, w jakim kierunku idzie, musialaby sie zatrzymac, bala sie jednak przystanac - mezczyzna znow mogl zatoczyc kolo i natknac sie na nia, kiedy bedzie widoczna. Doszla do konca rzedu polek i skrecila za rog, niemal pewna, ze zmienil kierunek i zaraz na niego wpadnie. Ale nie wpadla. Przykucnela i oparla sie plecami o scianke zamykajaca rzad polek dokladnie w tym samym miejscu, od ktorego zaczela. Ostroznie polozyla sobie miedzy stopami puste opakowanie po zapalniczce Bic, tam, skad je niecala minute temu podniosla. Nasluchiwala. Zadnych krokow. Poza mruczeniem chlodziarek - cisza. Z uniesionym kciukiem i zacisnieta w piesci zapalniczka szykowala sie do zapalenia ognia. Vess wpycha dwa opakowania serowo-orzechowych krakersow, orzechowy batonik Plantersa i dwa baloniki Hersheya z migdalami do kieszeni plaszcza, w ktorych ma juz pistolet, aparat i wideokasete. Oblicza w pamieci naleznosc. Zeby nie tracic czasu i nie bawic sie z kasa, zaokragla ja wzwyz i zostawia pieniadze na kontuarze. Potem podnosi zdjecie Ariel i zatrzymuje sie chlonac atmosfere pomieszczenia, w ktorym przed chwila zgineli ludzie. Bo jest to specyficzna atmosfera - jak cisza w teatrze po wspanialym przedstawieniu miedzy ostatnia kurtyna a szalencza owacja; poczucie tryumfu, ale takze podniosla swiadomosc wiecznosci. Majac za soba krzyki i krew zakrzepla w male spokojne jeziorka, Vess moze lepiej ocenic efekty swoich smialych wyczynow i napawac sie cicha intensywnoscia smierci. Wreszcie opuszcza sklep. Kluczem zdjetym z kolka i oznaczonym odpowiednia przywieszka zamyka za soba drzwi. Na rogu budynku znajduje sie publiczny telefon. Nie mogac wyrwac zbrojonego przewodu, uderza sluchawka o budke piec, dziesiec, dwadziescia razy, tlukac plastikowa obudowe, spod ktorej ukazuje sie wnetrze aparatu. Ze zmasakrowanej sluchawki wyrywa mikrofon, rzuca go na chodnik i metodycznie miazdzy obcasem. Na koniec odwiesza bezuzyteczna sluchawke. Zadanie zostalo wypelnione. To nie zaplanowane interludium wypadlo wprawdzie satysfakcjonujace, ale spowodowalo nieoczekiwane opoznienie. Vess ma do przejechania kawal drogi. Nie jest zmeczony. Przed wizyta u Templetonow przespal cale popoludnie i kawal wieczoru. Mimo to nie chcialby juz dluzej zwlekac. Teskni za domem. Daleko na polnocy blyskawice delikatnie trzepocza pomiedzy warstwami gestych chmur. Vessa cieszy perspektywa burzy. Tu, na ziemi, tumult i zamieszanie stanowia podstawowe elementy ludzkiego srodowiska i z niezrozumialych wzgledow widok poteznych wyladowan w wyzszych regionach dziala na Vessa uspokajajaco. Mimo ze nie zna uczucia strachu, to jednak czasem widok spokojnego nieba - obojetne blekitnego czy zachmurzonego - dziwnie go deprymuje, czesto wiec w pogodne, wygwiezdzone noce woli nie patrzec w gore. Teraz nie widac zadnych gwiazd. W gorze zalegaja jedynie szarpane lodowatym wiatrem ponure masy chmur, na ulamek sekundy pekajace zylkami blyskawic, brzemienne ulewnym deszczem. Vess spieszy do wozu kempingowego, nie mogac sie doczekac, kiedy podejmie przerwana podroz na polnoc, na spotkanie burzy i tego momentu nocy, gdy wyladowania elektryczne przybiora forme piorunow, gwaltowna wichura bedzie wyrywala drzewa z korzeniami, a deszcz zaleje ziemie niszczycielskim potopem. Przycupnieta za polkami Chyna sluchala, jak drzwi najpierw sie otwieraja, a potem zamykaja, nie mogac uwierzyc, ze morderca wreszcie wyszedl i ze moze to oznaczac koniec jej meczarni. Wstrzymujac oddech czekala, az drzwi sie ponownie otworza i znow uslyszy jego kroki. Kiedy jednak zamiast tego uslyszala zgrzyt klucza w zamku i odglos zaskakiwania zasuwy, ruszyla srodkowym pasazem, nisko pochylona, cicho jak kot, zywiac przesadna obawe, ze morderca nawet z zewnatrz uslyszy najlzejszy szmer. Gwaltowne lomotanie odbijajace sie echem od scian budynku sprawilo, ze stanela jak wryta. Morderca walil czyms wsciekle, ale nie miala pojecia czym i o co. Kiedy lomot ustal, po chwili wahania wyprostowala sie i wychylila zza polek. Wyjrzala na prawo i omijajac wzrokiem pierwszy pasaz popatrzyla na szklane drzwi i okna wystawowe od frontu. Przy zgaszonych swiatlach zewnetrznych pompy staly pograzone w mroku tak gestym, jakby to bylo muliste dno rzeki. Poczatkowo nie widziala mordercy, ktory w swoim czarnym plaszczu niemal stapial sie z noca. Ale potem zobaczyla ruch - szedl do samochodu. Nawet gdyby obejrzal sie za siebie, to i tak by jej nie dostrzegl w slabo oswietlonym wnetrzu sklepu. Mimo to kiedy wylonila sie na otwarta przestrzen, serce walilo jej jak oszalale. Zdjecie Ariel zniknelo z podlogi. Chyna wolalaby wierzyc, ze go nigdy nie bylo. Ale teraz pracownicy stacji byli wazniejsi od Ariel i mordercy. Huk strzalow i nagla cisza, jaka zalegla po szarpiacych serce krzykach, swiadczyly o tym, ze mezczyzni nie zyja. Musi sie jednak upewnic. Jesli w ktoryms z nich jakims cudem kolacze sie jeszcze zycie i jesli bedzie mogla sprowadzic pomoc - policje i lekarza - przynajmniej w czesci odkupi swoje dotychczasowe winy. Nie byla w stanie zrobic nic, zeby powstrzymac zadnego krwi potwora; po prostu chowala sie przed nim, rozpaczliwie proszac Boga o dar niewidzialnosci. Bylo jej niedobrze - jakby w zoladku miala mnostwo zimnych ostryg, lecz jednoczesnie czula dojmujaca radosc, ze zyje, podczas gdy tylu innych zostalo zamordowanych. Uczucie to, mimo ze calkowicie zrozumiale, napelnilo ja wstydem: miala nadzieje, ze moze zdola jakos uratowac choc tych dwoch kasjerow - zarowno ze wzgledu na siebie, jak i na nich. Podniosla klape kontuaru i wzdrygnela sie, slyszac przejmujacy pisk zawiasow. Lampa stojaca rzucala krag swiatla. Obaj mezczyzni lezeli na podlodze. -Ach! - wykrzyknela Chyna. - Boze. O zadnej pomocy nie moglo byc juz mowy. Odwrocila sie natychmiast czujac, jak oczy zachodza jej mgla. Na kontuarze pod lampa zobaczyla rewolwer. Gapila sie na niego z niedowierzaniem, mrugajac, zeby powstrzymac lzy. Musial nalezec do jednego z pracownikow. Slyszala rozmowe pomiedzy morderca a mezczyznami i jak przez mgle przypomniala sobie jego ostre polecenie, ktore moglo dotyczyc wlasnie rzucenia broni. Tej broni. Zlapala oburacz rewolwer i zachwiala sie od jego ciezaru. Gdyby morderca wrocil, juz nie byla bezbronna - wiedziala, jak sie obchodzic z bronia. Niektorzy z co bardziej szalonych przyjaciol jej matki byli w tym biegli - ludzie trawieni nienawiscia, z dziwnym blaskiem w oczach bedacym czesto skutkiem zazywania narkotykow; u innych ten blask pojawial sie jedynie wtedy, gdy mowili o swoim oddaniu prawdzie i sprawiedliwosci. Kiedy mieszkala na polozonej w odosobnieniu farmie w Montanie, kobieta o imieniu Doreen i jej przyjaciel Kirk nauczyli dwunastoletnia Chyne, jak sie obchodzic z pistoletem, mimo ze jej drobne ramiona za kazdym razem podskakiwaly jak szalone od kopniecia broni. Cierpliwie uczac ja strzelania mowili, ze kiedys bedzie z niej prawdziwy bojownik i chluba ruchu. Ale ona chciala sie jak najlepiej zapoznac z bronia wcale nie po to, zeby sie nia poslugiwac w tej czy innej szlachetnej sprawie, tylko zeby sie moc bronic przed dziwnymi znajomymi matki, ludzmi napedzanymi narkotykowym gniewem, ktorzy patrzyli na nia z jakims niezdrowym pozadaniem. Byla za mala, zeby sobie cenic ich awanse, za bardzo sie szanowala, zeby ich zachecac, jednak - dzieki matce - nie byla az tak nieswiadoma, zeby nie rozumiec, czego od niej chcieli. Teraz, z rewolwerem jednej z ofiar w rece, odwrocila sie i zobaczyla rozbity telefon. -Cholera. Przedostala sie do publicznej czesci sklepu i pobiegla prosto do drzwi wejsciowych. Woz kempingowy wciaz stal zaparkowany przy dalszej z wysepek. Swiatla mial zgaszone. Poczatkowo morderca byl niewidoczny, ale juz po chwili wyszedl zza samochodu w rozpietym plaszczu, ktorego poly lopotaly na wietrze jak peleryna. Mimo ze dzielilo go od sklepu niecale dwadziescia metrow, z pewnoscia nie mogl jej widziec. Nawet nie patrzyl w jej strone, jednak Chyna na wszelki wypadek cofnela sie o krok. Prawdopodobnie odkladal na miejsce koncowke weza, a potem zakrecal wlew paliwa. Po chwili przeszedl wzdluz samochodu do miejsca kierowcy. Chyna zamierzala zadzwonic na policje i powiedziec im, ze morderca jedzie na polnoc autostrada 101. Ale zanim znajdzie telefon, zadzwoni i wytlumaczy policjantom cala sytuacje, tamten zyska godzine przewagi. W ciagu tej godziny bedzie mial wiele mozliwosci zboczenia z drogi. Moze jechac dalej na polnoc do Oregonu, skrecic na wschod w kierunku Nevady albo na zachod w strone wybrzeza, zeby potem znow skrecic na poludnie i jadac wzdluz wybrzeza Pacyfiku zniknac w miejskim labiryncie San Francisco. Im wiecej kilometrow nakreci, zanim zostanie ogloszony komunikat policyjny, tym trudniej go bedzie zlapac. Wkrotce znajdzie sie w innym okregu, a potem nawet w innym stanie, co bardzo skomplikuje sprawe oblawy. Kiedy Chyna sie nad tym zastanowila, doszla do wniosku, ze niewiele mialaby policjantom do powiedzenia. Woz mordercy mogl byc rownie dobrze zielony, jak i niebieski - wlasciwie nie wiedziala jaki. Widziala go tylko albo w ciemnosci, albo w zmieniajacym kolory zoltym swietle lamp sodowych stacji benzynowej. Nie znala tez ani marki, ani numerow rejestracyjnych samochodu. Morderca sie wymykal. Bez pospiechu, wyraznie przekonany, ze nic mu nie grozi, wsiadl do samochodu i zamknal drzwi od strony kierowcy. Ucieknie. Jezu, nie, to niemozliwe, nie do pomyslenia. Nie mozna mu pozwolic uciec, bo nigdy nie zaplaci za to, co zrobil Laurze, im wszystkim, a co gorsza, bedzie mial szanse ponownie to zrobic. Nie, Boze, daj, zebym mogla temu cholernemu, podlemu skurwysynowi jednym strzalem rozwalic leb. Znow podeszla do drzwi. Mozna je bylo otworzyc tylko kluczem, a ona klucza nie miala. Slyszala, jak morderca zapala silnik. Gdyby strzalem wybila szybe, z pewnoscia by uslyszal, mimo warkotu silnika i pewnej odleglosci. A nawet jesli sie jakos wydostanie, to i tak bedzie za daleko, zeby go zabic. Osiemnascie, dwadziescia metrow, w nocy, z broni recznej, z dystrybutorami na linii strzalu. Wykluczone. Musialaby podejsc bardzo blisko, do samego wozu, i wsadzic lufe przez okno. Ale kiedy morderca uslyszy brzek tluczonego szkla i zobaczy Chyne wychodzaca ze sklepu, to nigdy w zyciu nie bedzie miala okazji sie do niego zblizyc. Bo wtedy role sie odwroca i to on ja zacznie podchodzic, on ja zacznie scigac po terenie calej stacji, a jego spluwa jest lepsza bronia od jej rewolweru. W samochodzie zapalily sie swiatla. -Nie. Podbiegla do drzwiczek w kontuarze, przemknela przez nie jak strzala i wymijajac zwloki zabitych mezczyzn rzucila sie do tylnych drzwi. Musialo byc zapasowe wyjscie, wymagaly tego zarowno wzgledy praktyczne, jak i przepisy przeciwpozarowe. Drzwi ustapily i Chyna znalazla sie w calkowitej ciemnosci. Nie bylo tu chyba zadnych okien. Moze trafila do jakiegos magazynku albo lazienki. Zamknela drzwi, zeby swiatlo nie przedostalo sie do sklepu. Potem, sunac reka po scianie, namacala na lewo wlacznik i zapalila swiatlo. Znajdowala sie w malym pomieszczeniu biurowym. Na biurku stal kolejny roztrzaskany aparat telefoniczny. Na wprost, dokladnie naprzeciwko drzwi, przez ktore dopiero co weszla, dostrzegla drugie drzwi. Nie bylo w nich zadnego zamka. To pewnie lazienka, pomyslala. Na lewo, w tylnej scianie budynku, zobaczyla metalowe drzwi z dwiema poteznymi zasuwami. Zamki ustapily i drzwi stanely otworem. Do pomieszczenia wtargnal lodowaty powiew. Za sklepem dostrzegla szeroki na jakies szesc metrow pas asfaltu, a za nim strome wzgorze ze zwartym szeregiem drzew, czarnych na tle nocnego nieba i niespokojnych na wietrze. Swiatlo lampy zabezpieczonej druciana klatka ukazalo dwa zaparkowane samochody, prawdopodobnie nalezace do pracownikow stacji. Przeklinajac morderce, Chyna puscila sie pedem w prawo wzdluz krotszej sciany budynku, skrecila za rog i pobiegla obok publicznych toalet. Jeszcze nigdy w zyciu nie wyrzadzila nikomu fizycznej krzywdy, ale teraz byla gotowa zabic, teraz wiedziala, ze moze to zrobic bez chwili wahania, bez odrobiny litosci. Bo do takiego stanu morderca ja doprowadzil: do stanu slepej zwierzecej furii. A najgorsze, ze bylo jej z tym dobrze, ze ta wscieklosc w porownaniu ze strachem i bezradnoscia, jakie przezyla, wydawala jej sie szampanskim uczuciem, przyspieszala tetno, upajala swiadomoscia dzikiej, pierwotnej sily. Zadza krwi, jaka ja opanowala, powinna ja przerazic, ale bardzo jej sie to podobalo i wiedziala, ze spodoba jej sie jeszcze bardziej, kiedy dopadnie samochodu i posle mordercy kule przez okno, a potem otworzy drzwi i jeszcze dolozy krwawiacemu skurwysynowi... wywlecze go z wozu na ziemie i wladuje w niego caly magazynek, zeby juz nigdy, nigdy wiecej nie wybral sie na polowanie. Skrecila za drugi rog i znalazla sie przed frontem budynku. Woz kempingowy odjezdzal wlasnie sprzed wysepki z pompami paliwa. Chyna rzucila sie za nim, biegnac predzej niz kiedykolwiek dotychczas, prujac wiatr, ktorego ukaszenia wyciskaly jej lzy z oczu, i klapiac halasliwie podeszwami butow o asfalt. Teraz zamiast modlic sie: "Boze, pozwol mi przed tym czlowiekiem uciec" - prosila: "Boze, spraw, zebym go mogla zlapac", zamiast: "Boze, spraw, zeby mnie nie zabil" - "Boze, pomoz mi go zabic". Samochod kempingowy nabieral szybkosci, oddalajac sie coraz bardziej. Juz w tej chwili znajdowal sie poza terenem stacji benzynowej i wjezdzal na odgalezienie drogi, ktore mialo go wyprowadzic z powrotem na autostrade. Nigdy go nie dogoni. Morderca ucieknie bezkarnie. Chyna zatrzymala sie i stanela na szeroko rozstawionych nogach. W prawej rece trzymala rewolwer. Uniosla go, ujmujac w obie dlonie. Wyciagnela ramiona, usztywnila lokcie. Przyjela postawe strzelca. Kiedy dojdzie do rewolucji, kazda porzadna dziewczyna powinna wiedziec, jak to sie robi. Serce Chyny walilo, a jej ramiona za kazdym uderzeniem podskakiwaly tak gwaltownie, ze nie mogla utrzymac broni na celu. Poza tym samochod byl za daleko, z pewnoscia by spudlowala. A gdyby nawet dopisalo jej szczescie i gdyby zdolala wladowac w tyl wozu caly magazynek, to co z tego - kierowca znajdowal sie poza zasiegiem jej strzalu. Bylo po wszystkim. Mogla naturalnie szukac pomocy, znalezc najblizszy dzialajacy telefon, zadzwonic na policje i starac sie maksymalnie skrocic czas jego przewagi, ale tu i teraz bylo juz po wszystkim. Jednak tak naprawde wcale nie bylo po wszystkim i Chyna doskonale o tym wiedziala, niezaleznie od tego, jak bardzo chciala miec to za soba. Nie bylo po wszystkim, poniewaz byla jeszcze Ariel. "Ma dopiero szesnascie lat. Najpiekniejsze stworzenie pod sloncem. Istny aniol. Porcelanowa cera. Po prostu zapiera dech. Od roku zamknieta w piwnicy. Ja jej nigdy nawet nie tknalem... w kazdym razie nie w ten sposob. Czekam, az dojrzeje, az sie stanie jeszcze slodsza". W pamieci Chyny zdjecie Ariel bylo tak wyrazne i dokladne jak wtedy, gdy trzymala je w rece. Ten lagodny wyraz twarzy zachowywany z tak oczywistym trudem. Te pelne udreki oczy. Sluchajac rozmowy mordercy z pracownikami stacji czula, ze mezczyzna mowi prawde. Ten cholerny zboczeniec wywnetrzal sie przed nimi, zwierzal ze swoich sekretow, czerpiac podniete z przyznawania sie do zbrodniczych perwersji, poniewaz wiedzial, ze godziny obu kasjerow sa policzone i ze nigdy nie beda mieli szansy nikomu o tym powiedziec. Ariel. Te oczy. Ta udreka. Koncentrujac sie na wlasnym przetrwaniu, Chyna usunela ze swiadomosci wszelkie mysli o uwiezionej dziewczynie. Ale kiedy znalazla rewolwer, od razu wmowila sobie, ze o niczym innym nie marzy, jak tylko o tym, zeby zabic tego skurwysyna, roztrzaskac mu leb, poniewaz nie mogla spojrzec prawdzie w oczy. A prawda byla taka, ze Chyna bala sie go zabic, bo gdyby nie zyl, mogliby nigdy nie znalezc Ariel albo mogliby ja znalezc za pozno - wiele dni po tym, gdy umrze z glodu albo z pragnienia w swojej piwnicznej celi. Bo morderca moze ja trzymac w piwnicy swego domu, ktorego adres najprawdopodobniej uda sie ustalic na podstawie znalezionych przy nim dokumentow, ale rownie dobrze moze ja wiezic gdzies indziej, w jakims odleglym miejscu, do ktorego droge zna tylko on. Chyna powinna go unieszkodliwic i umozliwic policji wyciagniecie z niego prawdy o miejscu pobytu Ariel. Gdyby udalo jej sie dogonic samochod, sprobowalaby otworzyc drzwi po stronie kierowcy i biegnac obok postrzelic w noge tego podlego skurwysyna, raniac go na tyle dotkliwie, zeby sie zatrzymal. Ale musiala ukrywac przed soba te prawde, poniewaz ranienie mordercy bylo znacznie bardziej ryzykowne od rozwalenia mu glowy, a gdyby przyznala sama przed soba, co tak naprawde powinna zrobic, moglaby nie znalezc w sobie tyle odwagi, zeby biec tak szybko i chciec tak bardzo, jak tego wymagala sytuacja. Ze swoim ladunkiem trupow, z kierowca, ktorego imie z powodzeniem mogloby brzmiec Legion*, [* Legion - nazwa ducha nieczystego (patrz Ewangelia wg sw. Marka i sw. Lukasza) - przyp. tlum.] potezny woz kempingowy - prawdziwe pieklo na kolkach - znikal w perspektywie drogi, ktora juz wkrotce miala go doprowadzic do autostrady 101. Ten czlowiek mial gdzies dom, a pod tym domem piwnice, w ktorej od roku wiezil szesnastoletnia dziewczyne imieniem Ariel, jeszcze nie tknieta, ale juz wkrotce mogaca stac sie ofiara gwaltu, jeszcze zywa, ale juz nie na dlugo. -Ona naprawde istnieje - wyszeptala Chyna do wiatru. Tylne swiatla samochodu powoli stapialy sie z noca. Chyna nerwowo przebiegala wzrokiem skrawek bezludnego krajobrazu. Znikad zadnej pomocy. Zadnych swiatel w oknach domow w najblizszej okolicy. Nic - tylko drzewa i ciemnosc. Cos sie jarzylo slabo na polnocy za pagorkiem czy dwoma, ale nie miala pojecia, co by to moglo byc, poza tym i tak by tam nie dotarla szybko na piechote. Na autostradzie od strony poludnia pojawila sie poprzedzona blaskiem reflektorow ciezarowka, ale nie skrecila do zamknietej stacji benzynowej, zeby zatankowac paliwo. Przemknela z halasem, a jej kierowca nawet nie byl swiadom obecnosci Chyny. Samochod mordercy dojezdzal juz do autostrady. Placzac z rozczarowania, ze zlosci i z leku o dziewczyne, ktorej nie miala okazji nawet poznac, a takze z rozpaczy na mysl o poczuciu winy, jakie by ja dreczylo, gdyby Ariel zginela, Chyna odwrocila sie i ruszyla biegiem obok pomp paliwa na tyly domu, ta sama droga, ktora dopiero co przebyla. W czasie calego dziecinstwa nikt nigdy nie podal jej reki. Nikogo nie obchodzilo, czy sie smuci, boi czy moze czuje sie bezradna. I teraz, kiedy pomyslala o tamtym zdjeciu, wydalo jej sie hologramem: w zaleznosci od tego, pod jakim katem na nie patrzyla, przedstawialo albo twarz Ariel, albo jej wlasna. Biegnac prosila Boga, zeby nie musiala znow tam wchodzic i przeszukiwac cial. Gdzies daleko blysnelo i zaraz potem przetoczyl sie odlegly grzmot, przypominajacy stukot ciezkich buciorow na pustych schodach do sutereny. Na stromych wzgorzach za budynkiem wciaz wzmagajacy sie wiatr biczowal czarne drzewa. Pierwszym samochodem, jaki zobaczyla, byl bialy chevrolet. Dziesiecioletni. Nie zamkniety. Kiedy usiadla za kierownica, sprezyny zniszczonego siedzenia jeknely, a pod jej nogami zaszelescil papierek po cukierku. Wewnatrz smierdzialo zastarzalym dymem papierosowym. W stacyjce nie bylo kluczykow. Zajrzala za oslonke przeciwsloneczna. Pod siedzenie kierowcy. Drugim samochodem byla honda, nowsza od chevroleta. Pachnialo w niej cytrynowym odswiezaczem powietrza, a kluczyki znajdowaly sie w szufladce na konsoli. Chyna polozyla rewolwer na siedzeniu pasazera, w zasiegu reki, nie majac ochoty sie z nim rozstawac. Od kiedy dorosla, zawsze uwazala, ze najlepszy sposob na unikniecie klopotow to rozwaga i ostroznosc. Nie miala broni w reku od czasu, kiedy w wieku lat szesnastu opuscila matke, ale teraz nie wyobrazala sobie zycia bez niej, nie wyobrazala sobie, ze kiedykolwiek bedzie inaczej - i ta swiadomosc ja przerazala. Silnik zapalil natychmiast. Opony zapiszczaly, gdy ruszala. Spod wirujacych kol buchnal dym, samochod wyskoczyl zza budynku i przemknal obok pomp. Droga dojazdowa do autostrady byla pusta. Po samochodzie mordercy ani sladu. Autostrada 101 byla w tym miejscu czteropasmowa, kierunki jazdy oddzielal pas zieleni, morderca nie mogl wiec nawrocic, zeby jechac na poludnie. Musial jechac na polnoc, wiec w tym krotkim czasie przewagi, jaka zyskal, nie mogl odjechac daleko. Chyna ruszyla za nim. Rozdzial 5 O czwartej nad ranem ruch na szosie jest niewielki, ale kazda para reflektorow szemrze lagodnie w uszach Edglera Vessa. Jest to mily dzwiek, wyrozniajacy sie wyraznie na tle ryku silnikow przejezdzajacych samochodow i modulowanego zawodzenia opon na asfalcie.Vess pogryza podczas jazdy jeden z balonikow Hersheya. Jedwabistosc rozpuszczajacej sie na jezyku czekolady przywoluje skojarzenia z muzyka Angela Badalamentiego, a muzyka Badalamentiego przywodzi na mysl woskowana powierzchnie szkarlatnego anturium, anturium zas z kolei budzi intensywne zmyslowe wspomnienie chlodnego smaku i chrupkosci korniszonow, ktore na kilka sekund calkowicie zaglusza rzeczywisty smak czekolady. Wsluchany w szept reflektorow nadjezdzajacych z przeciwka samochodow i pograzony w swobodnym ciagu skojarzen, Vess czuje sie calkowicie szczesliwy. Doswiadcza zycia znacznie bardziej intensywnie niz inni ludzie. Majac nie zasmiecony bzdurami i falszywymi emocjami umysl, jest w stanie dostrzec to, czego inni nie dostrzegaja. Rozumie nature swiata, cel istnienia i prawde kryjaca sie za Wielkim Klamstwem; dzieki tym zdolnosciom jest wolny - a bedac wolnym, jest zawsze szczesliwy. Natura swiata to doznania zmyslowe. Unosimy sie w oceanie bodzcow zmyslowych: ruchu, koloru, faktury, ksztaltu, goraca, zimna, naturalnych symfonii dzwiekow, nieskonczonej liczby zapachow i smakow niemozliwych do wyodrebnienia i opisania. Tylko doznanie zmyslowe moze przetrwac. Wszystko, co zyje, umiera. Wielkie miasta ulegaja zagladzie. Metal koroduje, kamien wietrzeje. W ciagu epok kontynenty zmieniaja ksztalt, cale lancuchy gorskie znikaja, morza wysychaja. Kiedy slonce ulegnie samozniszczeniu, planeta zamieni sie w pare. Ale nawet w pustce przestrzeni kosmicznej, pomiedzy systemami slonecznymi, w prozni, ktora nie przewodzi dzwiekow, zawsze jest jeszcze swiatlo i ciemnosc, zimno, ruch, ksztalt i przerazajaca panorama wiecznosci. Jedynym celem istnienia jest wiec otwarcie sie na doznania zmyslowe i zaspokajanie potrzeb w miare, jak sie rodza. Edgler Vess wie, ze nie ma doznan zlych albo dobrych - istnieja tylko obojetne, lecz kazde z nich jest warte przezycia. Wartosci negatywne czy pozytywne to tylko kwestia interpretacji neutralnych bodzcow, ktore sa tyle samo warte - czy raczej tak samo pozbawione znaczenia - co istota ludzka. Gorycz sprawia Vessowi dokladnie taka sama przyjemnosc jak slodycz dojrzalej brzoskwini; czasem rozgryza i zjada kilka tabletek aspiryny wcale nie po to, by pozbyc sie bolu glowy, ale zeby moc delektowac sie niezrownanym smakiem lekarstwa. Kiedy sie przypadkowo skaleczy, nie odczuwa z tego powodu strachu - bol jest dla niego po prostu inna forma przyjemnosci. Nawet smak wlasnej krwi go fascynuje. Edgler Vess nie jest pewien, czy istnieje niesmiertelna dusza, ale zywi glebokie przekonanie, ze jezeli rzeczywiscie cos takiego istnieje, to nie przynosimy tego sobie na swiat tak, jak na przyklad uszy czy oczy. Wierzy, ze dusza powstaje przez nawarstwianie sie w ciagu calego naszego zycia osadow doznan zmyslowych w ten sam sposob, w jaki rafa koralowa powstaje z milionow wapiennych szkieletow morskich polipow. Wedlug niego, jesli ktos chce miec jakakolwiek dusze, musi sie otworzyc na wszelkie mozliwe doznania, rzucic sie w bezdenny ocean bodzcow zmyslowych, jakim jest swiat, i doswiadczac wszystkiego nie baczac na dobro czy zlo, sprawiedliwosc czy niesprawiedliwosc, bez leku. On sam buduje sobie najbardziej skomplikowana, wielowarstwowa dusze, jaka kiedykolwiek znalazla sie na tym poziomie egzystencji. Wielkie Klamstwo polega na twierdzeniu, ze takie pojecia jak milosc, wina i nienawisc sa rzeczywiste. Gdyby zaprosic Edglera Vessa do jednego pokoju z jakimkolwiek ksiedzem i pokazac im obu olowek, z pewnoscia zgodza sie co do jego koloru, ksztaltu i rozmiaru. Gdyby im zawiazac oczy i podsunac pod nos cynamon, poznaja go po zapachu. Ale gdyby im przyprowadzono matke tulaca dziecko w ramionach, ksiadz zobaczy milosc tam, gdzie Vess dostrzeze jedynie kobiete czerpiaca przyjemnosc z doznan zmyslowych wynikajacych z kontaktu z malenstwem - z jego slodkiego niemowlecego zapachu, z delikatnosci rozowej skorki, z rozkosznej kraglosci precyzyjnie uformowanej buzi, z melodyki perlistego smiechu. Oczywista bezradnosc i kruchosc dziecka sprawiaja jej gleboka satysfakcje. Najwiekszym przeklenstwem ludzkosci jest jej dazenie do bycia czyms wiecej, niz jest. Wszyscy mezczyzni i kobiety to w pojeciu Vessa jedynie zwierzeta - sprytne wprawdzie, ale tylko zwierzeta. Gady rozwiniete z tych ryb z nogami, ktore pierwsze wylonily sie z pierwotnego morza. Sa one - jak Vess dobrze wie - motywowane i ksztaltowane wylacznie przez bodzce zmyslowe, ale zarazem niezdolne do tego, by przyznac fizycznym doznaniom prymat nad intelektem i emocjami. Co wiecej, boja sie swojej gadziej swiadomosci, boja sie swoich potrzeb i pragnien i probuja ograniczyc poszukiwanie doznan zmyslowych, poslugujac sie takimi klamstwami jak milosc, wina, nienawisc, odwaga, lojalnosc i honor. Filozofie Edglera Vessa mozna strescic w jednym zdaniu: nalezy poddac sie swojej gadziej naturze. A ocena czlowieka zalezy od nawarstwionych w nim pokladow doznan. Jest to filozofia funkcjonalna, ktora nie wymaga od swoich wyznawcow aprobowania ani czarno-bialych wartosci, co tak bardzo krepuje osoby wierzace, ani klopotliwych sprzecznosci etyki sytuacyjnej, wyznawanej zarowno przez nowoczesnych ateistow, jak i tych, ktorych religie stanowi polityka. Vess po prostu zyje. Do tego sie to wszystko sprowadza. Jadac na polnoc autostrada 101 i konczac drugi batonik Hersheya, Vess nie po raz pierwszy stwierdza, ze konsystencja rozpuszczajacej sie czekolady jest podobna do konsystencji krzepnacej krwi. Wspomina spokojna cisze bajorek krwi, jakie sie zebraly w kabinie prysznicowej wokol pani Templeton, zanim zaklocil ich spokoj puszczajac zimna wode. Przypomnienie gluchego bebnienia wody w tamtej kabinie uswiadamia mu lodowatosc nadchodzacej ulewy rozpetanej przez burze, ku ktorej zdaza. Widzi szybki blysk na tle chmur i wie, ze ma on smak ozonu. Poprzez monotonny warkot silnika slyszy grzmot pioruna i ten dzwiek rowniez wywoluje w jego pamieci zywy obraz; oczy mlodego Azjaty otwierajace sie szeroko, szeroko, szeroko przy pierwszym huku wystrzalu. Nawet w prozni miedzy galaktykami jest swiatlo i ciemnosc, kolor, faktura, ruch, ksztalt i bol. Autostrada coraz bardziej sie wznosila, a lasy stopniowo przyblizaly do niej. Na szerokim zakrecie swiatla hondy myszkujac po okolicznych wzgorzach wylowily z mroku potezne sylwetki swierkow i sosen. Wkrotce byc moze pojawia sie sekwoje. Chyna caly czas naciskala pedal gazu. Nigdy dotychczas nie zdarzylo jej sie przekroczyc dozwolonej szybkosci. Nigdy nie zaplacila mandatu za naruszenie przepisow ruchu. Teraz bylaby szczesliwa, gdyby zatrzymal ja jakis policjant. Uwazana byla za dobrego kierowce - zawsze bowiem we wszystkim, lacznie z szybkoscia, z jaka prowadzila samochod, cenila sobie umiar. Sadzac z wypadkow, jakie sie zdarzaly innym, szansa na przetrwanie wiazala sie scisle z zachowaniem umiaru, a cale zycie Chyny uplywalo pod znakiem walki o przetrwanie, tak jak zycie zakonnicy uplywa pod znakiem wiary, a meza stanu - wladzy. Rzadko kiedy zdarzalo sie, zeby wypila wiecej niz jeden kieliszek wina, nigdy nie zazywala narkotykow, nie uprawiala niebezpiecznych sportow, stosowala diete niskotluszczowa, bezsolna i bezcukrowa, trzymala sie z dala od zlego towarzystwa, unikala wyrazania skrajnych opinii i, ogolnie rzecz biorac, starala sie niczym szczegolnym nie wyrozniac - a wszystko to po to, zeby przetrwac. Na przekor wszystkiemu zdolala jakos przetrwac wypadki ostatnich kilku godzin. Morderca nawet nie wiedzial o jej istnieniu. Udalo sie. Byla wolna. Miala to z glowy. Teraz sprytnie, madrze i zgodnie ze zdrowym rozsadkiem - wiec zgodnie z wlasnymi zasadami - powinna dac mordercy spokoj, pozwolic mu uciec, a sama zjechac na pobocze drogi i podziekowac Bogu, ze pozostala nietknieta i zywa. Jadac, caly czas przekonywala sama siebie, ze Ariel, wieziona w piwnicy mlodziutka dziewczyna o anielskiej twarzy, w gruncie rzeczy nie istnieje. Ze fotografia mogla przedstawiac jedna z dziewczyn, ktore ten zboczeniec juz zamordowal, a historia o jej uwiezieniu to tylko wytwor chorej wyobrazni, psychotyczna wersja bajki braci Grimm o Roszpunce w jej pustelni, gra, ktora morderca prowadzil z pracownikami stacji. -Klamczucha - mruknela pod swoim adresem. Dziewczyna z fotografii na pewno gdzies zyje, nie jest wytworem wyobrazni. W gruncie rzeczy Ariel to Chyna, jedna i ta sama osoba, poniewaz wszystkie nieszczesliwe dziewczyny laczy wspolne cierpienie. Dlatego Chyna nie zdejmowala nogi z gazu i kiedy honda wspiela sie na wzniesienie, zobaczyla jakies poltora kilometra przed soba zjezdzajacy wlasnie lagodna linia autostrady woz kempingowy. Zaparlo jej dech. -O Jezu - szepnela. Zblizala sie do niego ze zbyt wielka szybkoscia, zdjela wiec noge z gazu. Kiedy odleglosc miedzy nia a morderca wyniosla szescset metrow, dostosowala szybkosc do szybkosci jego samochodu zwiekszajac nieco dystans - w nadziei, ze scigany nie zauwazyl jej poczatkowego pospiechu. Morderca jechal teraz z szybkoscia osiemdziesieciu, osiemdziesieciu pieciu kilometrow na godzine, co bylo rozsadne na tej autostradzie, zwlaszcza ze znajdowali sie na odcinku bez pasa zieleni oddzielajacego kierunki ruchu i o wezszych pasach niz dotychczas. Jezeli bedzie sie trzymala w odpowiedniej odleglosci za nim, mezczyzna nie bedzie niczego podejrzewal; o tej sennej porze nie kazdy kierowca w Kalifornii musi leciec na zlamanie karku czy byc samobojczo nieostrozny. Jadac juz teraz znacznie wolniej, Chyna mogla nie sledzic drogi przed soba z taka uwaga jak poprzednio, zaczela wiec rozgladac sie po samochodzie w poszukiwaniu telefonu komorkowego. Prawde mowiac, nie spodziewala sie, ze nocny pracownik stacji benzynowej bedzie mial taki telefon, choc w dzisiejszych czasach polowa ludzi byla w tego typu telefony wyposazona - nie tylko sprzedawcy, posrednicy handlu nieruchomosciami i prawnicy. Obszukala wszystkie mozliwe schowki i zajrzala nawet pod siedzenie kierowcy, ale niestety jej pesymizm okazal sie w pelni uzasadniony. Z przeciwleglej strony jechal wielki woz ze sprzetem wiertniczym i z kierowca, ktoremu najwyrazniej sie nie spieszylo, luz za nim mercedes i wreszcie - po dlugiej przerwie - ford. Chyna uwaznie przygladala sie wszystkim samochodom, majac nadzieje, ze jeden z nich okaze sie wozem policyjnym. Staralaby sie wtedy zwrocic na siebie uwage klaksonem albo "haftowaniem", widocznym w jego tylnym lusterku. Gdyby sie jednak spoznila z klaksonem albo gdyby policjant nie spojrzal w lusterko i nie zauwazyl jej szalonego slalomu, zawrocilaby i probowala dogonic woz patrolowy. Nie zanosilo sie jednak na szybkie spotkanie z policjantem. Wszystko wskazywalo na to, ze szczescie sprzyja mordercy. Jechal ze spokojem, ktory wytracal Chyne z rownowagi. Moze wlasnie ten spokoj byl gwarantem jego szczescia, chociaz nawet osoba tak mocno osadzona w rzeczywistosci jak ona latwo mogla poddac sie przesadowi, przypisujac mordercy nadnaturalna moc. Nie. To tylko czlowiek, pomyslala. A poza tym ma rewolwer. Juz nie jest bezbronna. Najgorsze ma za soba. Znow blyskawica rozdarla niebo na polnocy, ale tym razem nie byla blada ani rozmyta przez warstwy chmur, tylko tak jasna, jakby z drugiej strony nocy przezieralo przez nia nagie slonce. W tych stroboskopowych blyskach samochod mordercy zdawal sie wibrowac, jakby za chwile boski gniew mial go rozerwac na strzepy wraz z kierowca. W tym swiecie jednakze odplata za zlo byla sprawa smiertelnikow - Bog spokojnie czekal z wymierzaniem sprawiedliwosci do przyszlego zycia. W pojeciu Chyny byl to jedyny okrutny aspekt Jego boskosci, choc tego okrucienstwa wydawalo jej sie az nadto. Po blyskawicach rozlegl sie huk piorunow, ale deszcz utknal, zabutelkowany gdzies w wyzszych rejonach nocy. Chyna caly czas wypatrywala jakiegos patrolu drogowego, jednak na prozno. Najblizszym miastem, w ktorym moglby byc posterunek policji albo przynajmniej woz patrolowy, byla Eureka, ale nawet od niej dzielila Chyne przynajmniej godzina drogi. Jako dziecko chowala sie pod lozkami, w schowkach czy szafach, na dachach lub na gornych galeziach drzew, zima w stodolach, a w letnie upalne noce na plazach, by przeczekac wybuchy namietnosci czy gniewu doroslych, zawsze z przerazeniem, ale i z cierpliwoscia godna wyznawcy filozofii zen. Teraz jednak, jak nigdy dotychczas, przezywala meki niecierpliwosci. Pragnela widziec tego czlowieka za kratkami, zakutego w kajdanki, skrzywdzonego. Pragnela, by nastapilo to juz, natychmiast, bez chwili zwloki, zanim on znow bedzie mogl zabijac. Jej wlasne zycie nie bylo w tej chwili zagrozone, teraz chodzilo o zycie mlodziutkiej dziewczyny, ktorej nie znala, i Chyna ze zdumieniem - a takze z pewnym skrepowaniem - pomyslala: jak to mozliwe, zeby jej tak bardzo nalezalo na zupelnie obcej osobie? Moze zreszta zawsze taka byla, tylko nigdy dotychczas nie znalazla sie w sytuacji, ktora by jej pomogla zdac sobie z tego sprawe. Ale nie. Oszukuje sama siebie. Jeszcze dziesiec lat temu nie ruszylaby w poscig za samochodem mordercy. Ani piec lat temu. Ani w zeszlym roku. Moze nawet wczoraj tez nie. Teraz jednak zaszla w niej jakas wielka zmiana. I wcale nie za sprawa brutalnosci, jakiej byla swiadkiem kilka godzin temu w domu Templetonow. Gdzies w glebi duszy miala swiadomosc, ze ta niepokojaca zmiana dokonuje sie juz od dawna, ze przypomina powolna zmiane biegu rzeki - dzien po dniu, niedostrzegalnie, centymetr po centymetrze. I nagle, w pewnym momencie, samo przetrwanie przestalo jej wystarczac: ostatni skrawek ziemi zostal podmyty, ostatni kamien przesuniety - rzeka zmienila koryto. Kolejne blyskawice, jeszcze gwaltowniejsze niz poprzednio, ukazaly sekwoje tak wielkie, ze przywodzily na mysl wieze katedr. Znow blysnelo i znow rozlegly sie ogluszajace grzmoty, po czym niebo peklo i lunal ulewny deszcz. W pierwszej chwili krople deszczu wydawaly sie grube i mlecznobiale w swietle reflektorow, jak gdyby noc byla wygaszonym kandelabrem z mnostwem wisiorow z krysztalu gorskiego. Bebnily w przednia szybe, w maske samochodu, w asfalt nawierzchni. Woz mordercy znikal powoli w strugach ulewy. W ciagu kilku sekund krople - coraz bardziej geste - znacznie sie zmniejszyly. W swietle reflektorow wydawaly sie teraz srebrzystoszare i nie padaly juz prostopadle, ale ukosnie, podrywane gwaltownym wiatrem. Chyna nastawila wycieraczki na maksymalna predkosc, ale w miare jak zmniejszala sie widocznosc, coraz czesciej tracila woz kempingowy z oczu. Jego kierowca mimo pogarszajacych sie warunkow jazdy nie tylko nie zmniejszal szybkosci, ale - wrecz przeciwnie - caly czas przyspieszal. Zeby ani na sekunde nie tracic go z oczu, Chyna zmniejszyla dzielaca ich odleglosc do okolo szescdziesieciu metrow, choc bala sie, iz morderca zorientuje sie, ze jest scigany. Niewielki ruch w kierunku wschodnim zmniejszyl sie jeszcze bardziej z powodu wzmagajacej sie burzy, jak gdyby wiekszosc kierowcow zmylo z autostrady. We wstecznym lusterku rowniez nie bylo widac zadnych swiatel. Psychopata w wozie kempingowym narzucil tempo, ktoremu tylko Chyna mogla sprostac. Tu, na otwartej przestrzeni, czula sie niemal tak samotna jak wewnatrz tamtej rzezni na kolkach. A potem nagle, gdy puste pasy asfaltu i kaskady deszczu staly sie bardziej monotonne niz grozne, morderca gwaltownie nacisnal pedal hamulca i nawet nie zadajac sobie trudu, zeby wlaczyc kierunkowskaz, zjechal z autostrady na prawo. Chyna zmniejszyla predkosc, znow zaniepokojona, ze jesli jadac zbyt blisko skreci w te sama droge, mezczyzna zacznie cos podejrzewac. Ale ich samochody byly jedynymi pojazdami w zasiegu wzroku, wiec o jakimkolwiek ukryciu sie nie mogla nawet marzyc. Nie pozostawalo jej nic innego, jak tylko jechac za nim. Kiedy znalazla sie przy koncu zjazdu, woz mordercy zniknal w deszczu i rzadkiej mgle, ale zdazyla jeszcze zauwazyc, ze skrecil w lewo. Dwupasmowa droga prowadzila na zachod, a znak informowal, ze jest to teren Narodowego Parku Sekwoi im. Humboldta. Chyna miala przed soba trzy miejscowosci: Honeydew, Petrolie i Capetown. Nigdy o nich nie slyszala i byla przekonana, ze to niewielkie przydrozne osady, gdzie prozno by szukac policji. Pochylona nad kierownica i wpatrzona w zalana deszczem przednia szybe, wjechala glebiej na teren parku. Morderca mogl mieszkac w jednym z tych trzech osiedli albo na obrzezach ktoregos z nich. Zgubienie go na chwile bylo z jej strony rozsadnym posunieciem - nie chciala, zeby sie zorientowal, ze go sciga. Wkrotce jednak znow bedzie musiala miec go w zasiegu wzroku. Nie mogla dopuscic, by zniknal jej w drugim koncu parku i zboczyl w jakis podjazd czy droge prywatna. Im glebiej droga wkrecala sie pomiedzy niebotyczne drzewa, z tym mniejsza sila deszcz uderzal w honde, co jednak nie znaczylo, ze burza sie uspokajala - po prostu ogromne sekwoje zatrzymywaly najwieksze upusty wodne. Na tej wezszej, kretej drodze utrzymanie szybkosci, z jaka jechali autostrada 101, bylo niemozliwe. Zreszta morderca najwyrazniej doszedl do wniosku, ze juz nie musi sie spieszyc - byc moze dlatego, ze ostatnie ofiary i stacje benzynowa zostawil dostatecznie daleko za soba - i kiedy Chyna w niecala minute znow go dogonila, jechal z predkoscia ponizej dozwolonej. Teraz, z odleglosci mniejszej niz dotychczas, zauwazyla, ze jego woz nie ma tablicy rejestracyjnej. Z tego, co wiedziala, Kalifornia i niektore inne stany nie wystawialy tymczasowych numerow dla nowo zakupionych pojazdow i do chwili nadejscia wlasciwej tablicy rejestracyjnej z Wydzialu Ruchu Drogowego mozna bylo zupelnie legalnie jezdzic bez numerow. Albo moze przed przyjazdem do Templetonow - zeby nie ryzykowac spotkania ze swiadkiem o dobrej pamieci - morderca zdjal tablice. Zwalniajac nieco pedal gazu, Chyna spojrzala na szybkosciomierz i zauwazyla czerwone swiatelko ostrzegawcze: wskaznik paliwa znajdowal sie ponizej kreski "zero". Nie miala pojecia, od jak dawna palilo sie swiatelko, poniewaz cala uwage skupila na umykajacym jej pojezdzie i na zagrozeniu, jakie stanowila mokra nawierzchnia. W baku bylo moze jeszcze piec do dziesieciu litrow, ale rownie dobrze mogla juz gonic resztkami. Sciganie mordercy az do jego domu przestalo wchodzic w gre. Potega sekwoi to nie ich wielkosc, piekno, spokoj czy ponadczasowosc. Potega sekwoi to ich sila. Edgler Vess opuszcza okno i gleboko wdycha zimne powietrze przesycone aromatem sekwoi, ktore maja zapach sily. Ta sila wnika w niego wraz z zapachem sekwoi, wzmacniajac jego wlasna sile. Sekwoje oznaczaja sile, bo zadne drzewo nie moze rownac sie z nimi wielkoscia, bo sa starozytne - niejeden z tych olbrzymow istnial juz wiele wiekow przed narodzeniem Chrystusa. Ich niezwykla kora, gruba jak zbroja i bogata w tanine, czyni je niemal calkowicie odpornymi na pasozyty, choroby i ogien. Sekwoje reprezentuja sile, bo trwaja, podczas gdy wszystko wokol umiera. Ludzie i zwierzeta mijaja je, a potem sami przemijaja; ptaki siadaja wysoko na ich galeziach, ale i one pewnego dnia w naglej ciszy serca spadaja z poteznego konaru lub prosto z nieba na ziemie i tam znajduja swoj koniec. Tymczasem sekwoje dalej strzelaja w gore. Na cienistym poszyciu u ich stop niechetne sloncu paprocie i rododendrony kwitna rok po roku, ale i one umieraja, stajac sie pozywka dla nastepnych pokolen swego gatunku. Chrystus, ksiaze pokoju i prorok milosci, wyzional ducha na krzyzu z dzikiego derenia, ale za Jego zycia ani jedno z tych drzew nie padlo pod ciosami burzy. Choc nie dbaly o pokoj i nie znaly milosci, jednak przetrwaly. Zbierajaca swe odwieczne zniwo Smierc rzuca rozedrgane cienie na obojetne sekwoje, bezsilna wobec poteznych pni. Sila to zycie i obojetnosc na cierpienia tych, ktorzy gina. Sila to karmienie sie smiercia innych, tak jak sekwoje czerpia zyciodajne soki z nieustannego rozkladu gatunkow, ktore kiedys zyly, choc krotko, u ich stop. I to jest takze czastka filozofii Edglera Foremana Winstona Vessa. Przez otwarte okno wdycha aromat sekwoi - czasteczki zapachu osiadaja w komorkach jego pluc i w ten sposob potega tysiacleci przenika do swiezo dotlenionej krwi Vessa, przeplywa przez jego serce, siegajac do najodleglejszych zakatkow ciala, napelniajac je sila i energia. Sila to Bog, Bog to natura, natura to sila. a ta sila jest w nim, Edglerze Vessie, i stale rosnie. Gdyby byl wyznawca jakiejs wiary, bylby zarliwym panteista przekonanym, ze wszystkie rzeczy sa swiete: kazde drzewo, kazdy kwiat, kazde zdzblo trawy, kazdy ptak i zuk. Dzisiejszy swiat jest pelen panteistow; gdyby Vess mial sie do nich przylaczyc, czulby sie wsrod nich jak w domu. Kiedy wszystko jest swiete, nic nie jest swiete. Dla Vessa na tym wlasnie polega piekno panteizmu. Jezeli zycie dziecka jest tyle samo warte co zycie sojki czy szarej sowy, to Vess moze zabijac ladne dziewczynki z taka sama nonszalancja, z jaka rozgniotlby butem skorpiona, i z takimi samymi wyrzutami sumienia, choc ze znacznie wieksza przyjemnoscia. Ale Vess nie jest wyznawca zadnej wiary. Kiedy bierze zakret wjezdzajac na prosty odcinek drogi wysadzany sekwojami niespotykanej grubosci, rozlega sie trzask czarnej skory nieba i przezieraja przez nia biale kosci blyskawicy. Huk pioruna wstrzasa powietrzem jak ryk wscieklosci. Deszcz zmywa z nieba zapach blyskawicy i niesie go przez noc. Dwa zapachy sily, blyskawica i sekwoje - elektrycznosc i czas, wsciekly zar i niewzruszone przetrwanie - sa teraz Vessowi dane, wiec wdycha je gleboko, z przyjemnoscia. Wybierajac droge lokalna przez park sekwojowy i wyjezdzajac z powrotem na autostrade 101 na poludnie od Eureki, straci pol godziny lub godzine, w zaleznosci od sily burzy i od tego, z jaka szybkoscia bedzie jechal. Jednak mimo ze tak bardzo spieszy sie do domu i do Ariel, nie moze sobie odmowic przyjemnosci poczucia potegi sekwoi. Z tylu za nim pojawiaja sie swiatla, widoczne w bocznym lusterku. Samochod. Na autostradzie przez godzine jechal za nim jakis samochod, utrzymujac staly dystans. Ale to musi byc inny woz, kierowca tej hondy wydaje sie bardziej agresywny, coraz bardziej zmniejsza odleglosc miedzy nimi, jadac ze znaczna predkoscia. Honda mimo zakazu wyprzedza woz kempingowy, wjezdzajac na pas przeznaczony dla przeciwnego kierunku. Szosa jest pusta i znajduja sie na prostej, ale wyprzedzajacy nie zdazy zakonczyc manewru przed najblizszym zakretem o slabej widocznosci, zwlaszcza ze nawierzchnia jest zdradliwie sliska. Vess zwalnia. Honda zrownuje sie z jego wozem. Przez przednia szybe Vess ledwie moze zobaczyc kierowce - strugi deszczu i nastawione na maksymalna szybkosc wycieraczki przeslaniaja mu widok. Miga mu tylko ciemnoczerwona koszula czy sweter. Biala dlon na kierownicy. Szczuply przegub reki kaze sie domyslac, ze kierowca jest prawdopodobnie kobieta. Wyglada na to, ze jedzie sama. Potem honda zostawia go z tylu. Vess widzi jej dach, ale przednia szyba znajduje sie poza zasiegiem jego wzroku. Zblizaja sie do zakretu. Vess znow zmniejsza szybkosc. Przez otwarte okno slyszy ryk hondy, ktorej kierowca jeszcze bardziej przyspiesza. Cala potega wielkiej maszyny wydaje sie w tym majestatycznym lesie nieskuteczna i slaba, przypomina brzeczenie natretnego komara w stadzie sloni. Kosztem niewielkiego wysilku, ktory by nawet nie przyspieszyl bicia jego serca, Vess moglby skrecic kierownice w lewo, wyrznac swoim wielkim wozem w honde i zmiesc ja z drogi - wtedy albo sie przewroci i splonie w wybuchu paliwa, albo roztrzaska sie na kawalki w czolowym zderzeniu z jedna z sekwoi o szesciometrowej srednicy. Vess ma ochote ulec tej pokusie. Oszczedza jednak kobiete w hondzie - jest nastawiony na doznania raczej subtelne niz wybuchowe. Efektem udanej wyprawy do Napa Valley byla nie tylko rodzina Templetonow, ktora stanowila glowny cel, ale takze autostopowicz wiszacy teraz w garderobie przy sypialni niczym wielbiciel amontillado u Poego na kamiennej scianie piwnicy, nie mowiac juz o dwoch pracownikach stacji benzynowej. A to oznacza bogactwo wrazen az do przesytu. Rafa duszy powstaje z wielorakosci doznan, a nie z ich nieustannego powtarzania. Teraz ponura muzyka krwi i cieple wybuchy krzykow nie sa Vessowi potrzebne; woli napawac sie wilgotnym zapachem deszczu, czuc majestatyczna wielkosc sekwoi i wsluchiwac sie w chlodne kolysanie ukrytych w nocnych mrokach paproci. Przyciska pedal hamulca i zmniejsza szybkosc. Honda smiga obok niego podnoszac fontanny brudnej wody. Wchodzi w zakret z blyskiem swiatel hamowania: czerwien posrod czarnej burzy, czerwien polyskujaca na ciemnej, mokrej korze wielkich drzew, apokaliptyczne smugi czerwieni falujace na asfalcie. A potem - cisza. Edgler Vess znow jest sam za kolem swojej arki w bezbarwnym swiecie szarego deszczu, czarnych cieni i bialych, roziskrzonych reflektorow wlasnego samochodu, spokojny i gotow do duchowego obcowania z poteznymi drzewami, z ktorych moze czerpac sile. Mysl o Chrystusie na Jego pionowym lozu z drzewa dereniowego i o cichych i pokornych, ktorzy maja dziedziczyc Ziemie, wywoluje usmiech na jego twarzy. Vess nie chce nic dziedziczyc. Jest szalejacym ogniem, poteznym i goracym. Wypali ze swiata caly kolor, wykorzysta kazda iskierke doznania, jaka ten swiat jest mu w stanie zaoferowac, i zostawi za soba krolestwo popiolow. Niech cisi i pokorni dziedzicza popioly. Wyprzedzajac woz kempingowy z nadmierna szybkoscia, by zdazyc przed pojawieniem sie podwojnej ciaglej linii, Chyna umierala ze strachu, ze przegrzany silnik hondy zakaszle sie, zadlawi i odmowi posluszenstwa. Teraz, kiedy juz zobaczyla ostrzegawcze swiatelko wskaznika paliwa, nie musiala patrzec na tablice rozdzielcza, zeby stale widziec czerwona poswiate. Ale samochod poslusznie szedl dalej na jakichs fuzlach, oparach, moca dziwnej laski. Zeby zrealizowac swoj plan, musiala zachowac pewien dystans miedzy soba a wozem mordercy, wyciskala wiec z hondy ile tylko sie dalo. Waska droga zakrecala, potem szla prosto, nastepnie schodzila lagodnie w dol, znow zakrecala i znow wznosila sie nieznacznie, by za chwile ostatecznie opasc w dol. Pomimo tych wzniesien i spadkow teren byl uksztaltowany raczej monotonnie, jednak w miare zblizania sie do niedalekiego juz Pacyfiku przejawial stala tendencje spadkowa. Na obecnym odcinku drogi, za poboczami, wznosily sie niskie kopce miekkiej ziemi, co kolidowalo z planami Chyny. Ale po chwili droga, biegnaca znow rowno z poziomem otaczajacego ja lasu, na swym kolejnym prostym, prawie niewidocznie opadajacym odcinku, stwarzala mozliwosci, ktore idealnie odpowiadaly planom Chyny. Obliczyla sobie, ze musiala zyskac minute czy nawet poltorej przewagi nad morderca - oczywiscie w zaleznosci od tego, jak bardzo zwiekszyl szybkosc po tym, kiedy go wyprzedzila. Tak czy inaczej, nawet minute przewagi uznala za wystarczajaca. Zredukowala szybkosc do niecalych piecdziesieciu kilometrow na godzine, ale mimo to w gestym lesie wciaz miala wrazenie, ze jedzie za szybko. Zwolnila wiec do czterdziestu, caly czas zastanawiajac sie nad szalenczym wyczynem, ktorego zamierzala dokonac. Po chwili zjechala z drogi, przeleciala przez prawe pobocze, podskoczyla na plytkim rowie melioracyjnym i wyrznela w pien jednej z najgrubszych sekwoi. Lewy reflektor poszedl w drobny mak, a zderzak zgodnie ze swoim przeznaczeniem pekl, pogial sie i odpadl. Dzieki pasowi bezpieczenstwa nie rzucilo Chyny na kierownice ani nie wyleciala przez przednia szybe, ale idacy ukosnie przez piersi pas tak mocno werznal jej sie w cialo, ze az jeknela z bolu. Silnik pracowal w dalszym ciagu. Nie majac czasu, zeby wysiasc i obejrzec przod samochodu, Chyna bala sie, ze szkody moga nie byc dosc powazne, by przekonac morderce, ze ktos odniosl w wypadku ciezkie obrazenia. Kiedy pojawi sie tu za kilka sekund, musi wziac cala te scene za dobra monete, w przeciwnym razie jej plan spali na panewce. Wrzucila wsteczny bieg i wycofala honde, pozostawiajac pien sekwoi prawie nie naruszony. Ziemia byla pokryta mokrymi szpilkami, na ktorych kola zaczely buksowac, ale widocznie spadlo za malo deszczu, by powstalo bloto. Dzwoniac i klekoczac, samochod przeskoczyl przez plytki row melioracyjny, w ktorym stalo zaledwie kilka centymetrow mulistej wody, i znalazl sie z powrotem na drodze. Chyna spojrzala na szczyt lagodnego wzniesienia, z ktorego wlasnie zjechala. Jak dotychczas nie bylo widac nawet slabej poswiaty reflektorow zblizajacego sie zza zakretu samochodu. Ale nadjezdzal. Co do tego nie bylo watpliwosci. Musial byc blisko. Nie miala czasu, zeby sie cofnac chocby do polowy wzniesienia, musiala jednak nabrac szybkosci. Lewa noga wdusila pedal hamulca, prawa pedal gazu. Silnik zajeczal. Samochod wyrywal sie niczym spiety ostroga kon napierajacy na brame rodeo. Chyna czula, jak przypominajaca zywe stworzenie honda chce skoczyc do przodu, i jednoczesnie zastanawiala sie, ile gazu trzeba, by sie zabila lub zostala uwieziona we wraku. A potem jeszcze troche nacisnela pedal, poczula zapach spalenizny i zdjela noge z hamulca. Opony jak szalone zawirowaly na mokrym asfalcie, honda zadrzala, skoczyla do przodu, rozpryskujac wode przesadzila row i znow zatrzymala sie na sekwoi. Tym razem poszlo prawe swiatlo, zazgrzytal metal, pogieta maska odskoczyla wydajac odglos przypominajacy brzdakniecie na banjo, ale przednia szyba wytrzymala. Silnik zakrztusil sie. Oznaczalo to albo ostateczny koniec paliwa, albo uszkodzenie w wyniku zderzenia z drzewem. Chyna, z trudem lapiac oddech, z ostrym bolem nadwerezonego przez pas ramienia, proszac Boga, zeby silnik jeszcze troche wytrzymal, znow wrzucila wsteczny bieg. Kiedy morderca wyjedzie zza zakretu, zastanie droge zablokowana. Chyna zmusi go, by sie zatrzymal i wysiadl z samochodu. Zmasakrowana honda rzezac zaparla sie, a potem nagle zaskoczyla i kiedy Chyna z ulga wyszeptala "Jezu", wytoczyla sie tylem na droge. Stajac w poprzek obu pasow Chyna lekko skrecila kierownice, ustawiajac samochod pod takim katem, zeby wyjezdzajacy zza zakretu morderca mogl natychmiast zobaczyc zrujnowany przod hondy. Silnik jeknal dwa razy i zgasl, ale to juz nie mialo znaczenia. Zdazyla zajac wlasciwa pozycje. W ciszy, jaka zalegla, odniosla wrazenie, ze bebniacy o dach i zacinajacy w szyby deszcz jeszcze sie nasilil. W gorze za zakretem nadal panowaly ciemnosci. Chyna zaciagnela reczny hamulec, zeby samochod nie zsunal sie do tylu, kiedy zdejmie noge z pedalu hamulca. Oba reflektory byly stluczone, ale zasilane z akumulatora wycieraczki, ktorych nie wylaczyla, wciaz pracowaly. Otworzyla drzwi od strony kierowcy, czujac sie w swietle wewnetrznej lampki niebezpiecznie wystawiona na widok, i wysiadla z samochodu. Do chwili, gdy pojawi sie woz mordercy, czyli za dwadziescia, moze za dziesiec sekund - trudno jej bylo to ocenic, poniewaz nie umiala powiedziec, ile czasu minelo, od kiedy sama pokonala zakret - musi byc z dala od samochodu, w ukryciu. Bron. Zanim na dobre opuscila samochod, przypomniala sobie o rewolwerze. Zanurkowala z powrotem do wnetrza, ale nie znalazla go na siedzeniu pasazera. Podczas pierwszego lub drugiego zderzenia z drzewem bron musiala spasc na podloge. Chyna, pochylona nad konsola, zaczela rozpaczliwie macac w ciemnosci. Natrafila na zimna stal, na lufe, i jej palec instynktownie wsliznal sie do gladkiego otworu. Z westchnieniem ulgi podniosla rewolwer i mocno ujela go w reke, po czym wygramolila sie z samochodu, zostawiajac otwarte drzwi. Lodowaty deszcz z wiatrem przejal ja chlodem. Noc pojasniala z lekka, a pnie sekwoi przy poboczu na zakrecie zaplonely delikatna poswiata, jakby je nagle posrebrzyl blask ksiezyca. Chyna rzucila sie przez sliski asfalt, przesadzila row melioracyjny i zadygotala, gdy zimna woda wlala jej sie wierzchem do butow. Po tej stronie drogi drzewa rosly w odleglosci szesciu czy dziesieciu metrow od pobocza. Ruszyla w kierunku poteznej kepy sekwoi po drugiej stronie drogi, dokladnie naprzeciwko kolosa, w ktorego uderzyla maska samochodu. Zanim dotarla do pierwszego drzewa, posliznela sie na gabczastej warstwie mokrych igiel, upadla i wyladowala na kupce szyszek. Miazdzone szyszki wydaly pod jej plecami glosne chrupniecie, ktorego zrodlem, sadzac po ostrym bolu, rownie dobrze mogl byc jej kregoslup. Gdyby nie koniecznosc trzymania w reku broni i obawa, ze zatka lufe ziemia i mokrym igliwiem, wolalaby sie doczolgac do kryjowki na czworakach. Zerwala sie szybko na nogi i ruszyla przed siebie widzac, jak droga za nia rozblyska swiatlem. Woz mordercy wzial zakret. Chyna znajdowala sie w odleglosci jakichs czterech do pieciu metrow od drogi, zbyt blisko, poniewaz w tym miejscu poszycie pod gigantycznymi sekwojami - glownie paprocie - bylo skape, szczegolnie w najblizszym otoczeniu. Morderca nie moze jej zobaczyc. Gdyby ja dostrzegl, wszystko byloby stracone. Na szczescie jej dzinsy byly ciemne, nie starte do bialosci pumeksem ani nie wyblyszczone, sweter malinowy, nie bialy lub zolty, wlosy nie blond, tylko czarne. A jednak biegnac czula sie nie mniej widoczna, niz gdyby miala na sobie slubna suknie. Uwage mordercy zajmie jednak przede wszystkim blokujaca droge honda. Nie tak zaraz zacznie sie rozgladac na boki, a juz jezeli, to przede wszystkim spojrzy w prawo, tam gdzie samochod zjechal z drogi i uderzyl w drzewo, nie zas w lewo, gdzie Chyna probowala sie ukryc. Wmawiajac sobie, ze jest bezpieczna i ze nie zostala zauwazona, ale w gruncie rzeczy niezupelnie w to wierzac, dotarla do najblizszej grupy wielkich sekwoi. Rosly zadziwiajaco blisko siebie, zwlaszcza jak na takie giganty. Schowala sie za gleboko pobruzdzony pien kolosa o srednicy czterech i pol metra, ktory zyl z jeszcze wiekszym okazem w symbiozie tak bliskiej, ze odstep miedzy nimi wynosil nie wiecej niz szescdziesiat centymetrow. Najnizsze konary nad glowa Chyny znajdowaly sie na wysokosci czterdziestu pieciu czy piecdziesieciu metrow od ziemi i widac je bylo tylko w swietle blyskawic. Miala wrazenie, ze stoi pomiedzy kolumnami podtrzymujacymi sklepienie katedry, zbyt wielkiej, by mogl ja zbudowac czlowiek. Nastroszone galezie tworzyly na wysokosci pietnastu pieter majestatyczne krzyzowe sklepienia. Ze swojego wilgotnego i ciemnego schronienia Chyna pilnie wpatrywala sie w droge. Zza koronkowej przeslony niskich paproci widziala rosnace z kazda chwila swiatla wozu mordercy, w ktorych krople deszczu srebrzyly sie perliscie. Towarzyszylo im ciche kwilenie hamulcow pneumatycznych. Edgler Vess zatrzymuje sie na asfalcie, poniewaz pobocze jest i za waskie, i za malo utwardzone jak na jego pojazd. Ale mimo ze droga jest o tej porze, przed switem i w tak fatalna pogode, najwyrazniej malo uczeszczana, nie zamierza blokowac ruchu ani chwili dluzej, niz to jest niezbednie konieczne. Doskonale zna kodeks drogowy stanu Kalifornia. Ustawia dzwignie biegow w pozycji PARKOWANIE i zaciaga hamulec reczny, zostawia jednak silnik i swiatla zapalone. Nie zadaje sobie trudu, zeby wlozyc plaszcz przeciwdeszczowy ani zeby zamknac za soba drzwi. Krople deszczu bebnia po asfalcie, spiewaja na metalowych karoseriach samochodow, na lisciach drzew nuca murmurando. Odglosy deszczu sprawiaja mu przyjemnosc, podobnie jak przejmujacy chlod, jak zyzny zapach paproci i gliniastej ziemi. Jest to ta sama honda, ktora go kilka minut temu wyprzedzala. Biorac pod uwage wariacka szybkosc, z jaka jechala, Vess wcale nie jest zdziwiony, ze widzi ja w tak zalosnym stanie. Najwidoczniej samochod wyrzucilo z drogi i wpadl na drzewo. A potem, zanim silnik ostatecznie odmowil posluszenstwa, prowadzaca honde kobieta zdazyla ja jeszcze wycofac z powrotem na droge. Ale gdzie jest ta kobieta? Mogl ktos nadjechac z zachodu i zabrac poszkodowana do szpitala. Bylby to jednak troche dziwny zbieg okolicznosci. Wypadek musial sie wydarzyc nie dalej jak minute czy dwie temu. Drzwi po stronie kierowcy sa otwarte, wiec Vess zaglada do srodka i widzi kluczyki w stacyjce. Wycieraczki caly czas omiataja przednia szybe. Swiatla tylne, wewnetrzna zarowka pod sufitem i lampki kontrolne na tablicy rozdzielczej - wszystko to sie pali. Vess odchodzi od samochodu i patrzy na drzewo, do ktorego prowadza slady opon. Kora jest zdarta, ale tylko powierzchownie. Zaintrygowany, przyglada sie lasowi po tej stronie drogi. Niewykluczone, ze kobieta, ogluszona uderzeniem w glowe, wysiadla z samochodu i poszla przed siebie. Moze nawet teraz jeszcze idzie w glab lasu, zagubiona i otepiala, albo lezy gdzies ranna i nieprzytomna wsrod paproci. Rosnace blisko siebie sekwoje tworza labirynty korytarzy - wiecej tu drzew niz wolnej przestrzeni. Nawet w samo poludnie w bezchmurny dzien swiatlo sloneczne przenika gaszcz tylko w postaci nielicznych pojedynczych promykow; w wiekszej czesci tych dzikich ostepow panuje mrok, jakby kazda z wielu setek tysiecy nocy, ktore uplynely od zarania istnienia tych lasow, zostawila po sobie jakis osad mroku. Teraz, o tej czarodziejskiej porze switu, czern jest tak czysta, ze wydaje sie zywym stworzeniem, przyczajonym, drapieznym, a jednak przyjaznym. Ta szczegolna czern porusza Edglera Vessa, budzac w nim pragnienie doznan, ktore moga byc mu dane, doznan tajemnych i powodujacych przemiany, jakich nawet nie potrafi sobie wyobrazic. Gleboko w sekwojowym lesie, w korytarzach spekanej kory, w sekretnym bastionie zwierzecej namietnosci, gdzie mieszkaja cienie starsze od historii czlowieka, czeka na niego mistyczna przygoda. Jesli rzeczywiscie kobieta z hondy blaka sie gdzies po lesie, moglby zaparkowac samochod i sprobowac jej poszukac. Moze noz, ktory znalazl na stacji benzynowej, to omen, i moze to wlasnie jej krwi ma upuscic tym ostrzem. Wyobraza sobie, jak sie rozbiera i wchodzi nago w sekwojowy gaszcz, jak wiedziony pierwotnym instynktem tropi te kobiete, a potem powala ja na ziemie, czujac na skorze lodowaty dotyk deszczu i mgly i widzac przy kazdym oddechu pare buchajaca ze swoich ust. Ale on, nieczuly na zimno, udziela swego ciepla nocy, szarpiac ubranie na ofierze, ktora przewraca na lesna sciolke. Na sama mysl o tym doznaje erekcji, zastanawiajac sie jednoczesnie, czy ma atakowac najpierw nozem, czlonkiem czy moze... zebami. Te decyzje podejmie jednak pozniej, kiedy juz zlapie kobiete, i w duzej mierze zalezec ona bedzie od atrakcyjnosci ofiary. Jedno jest wszakze dla Vessa pewne: cokolwiek sie wydarzy, bedzie to doswiadczenie bezprecedensowe i tajemnicze, a przede wszystkim niewyobrazalnie intensywne. Jednakze mniej wiecej za godzine wstanie swit i byloby z jego strony nierozsadnie dluzej zwlekac. Powinien zwiekszyc dystans pomiedzy soba a miejscami swoich nocnych rozrywek. Byc Edglerem Vessem to miedzy innymi umiec powsciagac swoje namietnosci, gdy uleganie im mogloby okazac sie niebezpieczne. Gdyby natychmiast poddawal sie kazdej zachciance, bylby bardziej zwierzeciem niz czlowiekiem, zreszta najprawdopodobniej juz od dawna martwym lub siedzacym w wiezieniu. Byc Edglerem Vessem to byc wolnym, ale nie lekkomyslnym, szybkim, ale nie impulsywnym. Wazne jest tez poczucie proporcji, i synchronizacji. Jesli chodzi o synchronizacje, to musi byc ona na poziomie synchronizacji mistrza stepowania. Wazny jest tez mily usmiech. Majac prawdziwie mily usmiech i dobry mechanizm samokontroli, mozna zajsc naprawde daleko. Vess usmiecha sie do lasu. Woz mordercy stal na asfalcie w odleglosci jakichs szesciu metrow od rozbitej hondy, dziwnie maly w porownaniu z gigantycznymi sekwojami. Gdy morderca szedl droga w swietle wlasnych reflektorow do uszkodzonego samochodu, Chyna czolgala sie pod gore ciemnym lasem, poruszajac sie rownolegle do niego, ale w przeciwnym kierunku. Okrazyla drzewo na prawo od siebie, sciskajac rewolwer w prawej rece, a lewa opierajac sie o pien dla utrzymania rownowagi na wypadek, gdyby sie potknela o wystajacy korzen czy jakas inna przeszkode. Wyczuwala dlonia powtarzajacy sie gleboki relief gotyckich lukow utworzonych przez szczeliny w grubej korze. Z kazdym niepewnym krokiem, jaki stawiala obchodzac pien, czula, ze sekwoja jest bardziej budynkiem niz drzewem, pozbawiona okien warowna forteca wzniesiona przeciwko wscieklosci calego swiata. Zatoczywszy polkole az do szerokiej na dlugosc ramienia przerwy pomiedzy jednym a drugim pniem, wyjrzala przez nia jeszcze raz. Morderca stal przy otwartych drzwiach hondy, patrzac w las po drugiej stronie drogi. Martwila sie, ze zanim zdazy zrealizowac swoj plan, moze nadjechac jakis inny samochod. Ruszyla naprzod okrazajac drugie drzewo. Bylo jeszcze wieksze od pierwszego, a jego kora powtarzala znajomy wzor gotyckich lukow. Mimo ostrego zawodzenia wiatru wysoko nad jej glowa i lodowatego prysznicu zbierajacych sie w gornych galeziach kropel deszczu, las wydal jej sie dobrym, bezpiecznym miejscem, ciemnym i zimnym, ale niegroznym. W dalszym ciagu byla sama ze swoimi klopotami, jednak o dziwo, po raz pierwszy w ciagu tej nocy nie czula sie samotna. Znow wyjrzala przez nastepna luke w scianie lasu i zobaczyla, ze morderca wsiada do hondy. No tak, chcac przejechac swoim wozem, musi usunac z drogi jej rozbity samochod. Rzucila okiem w strone wozu kempingowego. Wiedziala, co kryje w swoim wnetrzu - wiszace w garderobie na lancuchach cialo mezczyzny i zawinieta w biale przescieradla martwa kobiete - i wydal jej sie tym razem zlowrogi jak machina wojenna. Moze przeciez przeczekac wszystko w lesie. Zapomniec o calym planie. Morderca wreszcie odjedzie, a zycie potoczy sie dalej. Tak latwo czekac, by przetrwac. Policja znajdzie Ariel. W jakis sposob i w pore. Bez czyjegos rozpaczliwego heroizmu. Chyna oparla sie o drzewo; nagle poczula sie slaba. Slaba i rozdygotana, niemal fizycznie chora z rozpaczy, ze strachu. Rozlegl sie zgrzyt rozrusznika i tylne oraz wewnetrzne swiatla hondy przygasly; mezczyzna probowal uruchomic silnik. A potem Chyna uslyszala inny halas. Znacznie blizej. Za soba. Szelest, trzask, ciche parskanie jakby sploszonego konia. Odwrocila sie przestraszona. W lunie swiatel wozu mordercy zobaczyla w lesie sekwojowym anioly. A przynajmniej tak jej sie przez chwile wydawalo. Dokola siebie widziala lagodne twarze, blade na tle ciemnosci, ze swietlistymi, wpatrzonymi w nia oczyma. Ale nawet w tej skapej poswiacie jej nadzieja, ze to rzeczywiscie anioly, byla watla. Po krotkiej chwili niepewnosci stwierdzila, ze patrzy na stadko jeleni nadbrzeznych bez poroza. W kilkumetrowym odstepie pomiedzy pierwszym szeregiem drzew a sciana lasu stalo pol tuzina zwierzat, tak blisko, ze Chyne dzielily od nich zaledwie trzy kroki. Glowy jeleni byly uniesione, uszy nastawione czujnie, oczy wpatrzone w Chyne. Choc ploche z natury, byly nia wyraznie zaciekawione i wcale sie jej nie baly. Kiedys przez dwa miesiace Chyna przebywala z matka na ranczo w Mendocino County, gdzie grupa dobrze uzbrojonych survivalistow* [* Survivalisci - ruch, ktory powstal w Anglii w latach osiemdziesiatych; jego czlonkowie kolekcjonowali roznego rodzaju bron reczna, jak pistolety czy noze, oraz inne przedmioty o charakterze wojskowym i uzywali ich do cwiczen quasi-militarnych (przyp. tlum.).] oczekiwala wybuchu wojen rasowych, ktore wedlug nich mialy wkrotce zniszczyc spoleczenstwo. Chyna caly wolny czas spedzala wtedy zwiedzajac okolice: przepiekne wzgorza i doliny, lasy sosnowe, zlote pola, na ktorych staly pojedyncze okazy ogromnych debow z konarami czarnymi na tle nieba i gdzie od czasu do czasu pojawialy sie niewielkie stadka jeleni nadbrzeznych, zawsze trzymajace sie z daleka od ludzi. Podchodzila je nie z pasja mysliwego, ale z naiwna dziecieca przebiegloscia, tak samo plochliwa jak one, ale i zarazem nieodparcie przyciagana przez promieniujacy od nich spokoj. Podczas tych dwoch miesiecy nie udalo jej sie nigdy podejsc do nich blizej niz na jakies dwadziescia siedem, trzydziesci metrow; widzac, jak idzie ku nim niedbalym krokiem, pryskaly na pola czy w gory. Teraz jednak to one wlasnie do niej podeszly, czujnie, lecz bez leku, jakby byly tamtymi zwierzetami z dziecinstwa, ktore wreszcie uwierzyly w jej pokojowe zamiary. Jelenie nadbrzezne powinny pasc sie blizej morza, na lakach za lasami sekwojowymi, gdzie trawa jest bujna i zielona od zimowych deszczy, i chociaz zwierzeta te czesto spotyka sie takze w lesie, to jednak ich obecnosc tutaj, w deszczu i ciemnosciach przedswitu, wydawala sie czyms osobliwym. Po chwili Chyna dostrzegla poza pierwszym stadkiem jeszcze inne - jednego tu, drugiego tam, trzeciego i wiecej, miedzy drzewami, nieco dalej niz te pierwsze. Niektore byly ledwie widoczne w mrocznej glebi lasu, gdzie nie siegala juz swietlista luna reflektorow wozu mordercy. W sumie naliczyla ich chyba ze dwanascie. Wszystkie staly nieruchomo, jakby zasluchane w jakas lesna muzyke, niedostepna ludzkiemu uchu. Kolejna blyskawica rozpostarla na niebie krzywe konary i wypuscila ku ziemi sekate korzenie, oswietlajac las na krotka chwile, w ktorej Chyna dokladniej zobaczyla wszystkie zwierzeta. Bylo ich wiecej, niz myslala. Staly we mgle, wsrod paproci i kwitnacych rododendronow, rozjasnione drgajacymi listkami swiatla. Glowy uniesione, kleby pary buchajace z czarnych nozdrzy, oczy utkwione w Chyne. Spojrzala na droge. Morderca zrezygnowal z prob uruchomienia silnika. Wrzucil bieg i honda zaczela toczyc sie do tylu po lagodnym spadku. Jeszcze jeden rzut oka w strone jeleni i Chyna wyszla spomiedzy dwoch sekwoi. Morderca ostro skrecil kierownice w prawo i honda wlasnym ciezarem stoczyla sie lukiem do tylu, ustawiajac sie przodem w dol. Idac przez rzadkie paprocie i rozsiane tu i tam kepy trawy, Chyna podeszla do drogi. Nie czula juz w nogach slabosci, chwila wahania minela. Kierowana przez morderce honda zjechala ze wzniesienia i zatrzymala sie na prawym poboczu. Chyna moglaby podejsc i zastrzelic go w samochodzie albo podczas wysiadania. Ale dzielila ich teraz odleglosc piecdziesieciu, szescdziesieciu metrow, wiec by ja z pewnoscia zobaczyl, gdyby zaczela sie zblizac. Nie majac przewagi, jaka daje moment zaskoczenia, bedzie musiala strzelac tak, zeby zabic, i w ten sposob odda Ariel niedzwiedzia przysluge. Bo jesli ta kanalia zginie, beda zmuszeni szukac dziewczyny. I moga jej nigdy nie znalezc. Poza tym sukinsyn z pewnoscia jest uzbrojony i gdyby doszlo do wymiany ognia, niewatpliwie zwyciezy, bo naturalnie i lepiej strzela, i ma wiecej odwagi. A ona - do kogo zwroci sie o pomoc? Jest sama, tak jak w dziecinstwie. Dlatego teraz szybko schowaj sie, nakazala sobie. Nie dzialaj pochopnie. Poczekaj na wlasciwy moment. Wybierz go sama, kiedy zas nadejdzie, panuj nad przebiegiem konfrontacji. Znow przerazajaca blyskawica, a potem dlugi grzmot, jakby wsrod nocy walily sie jakies ogromne budowle. Chyna doszla do wozu mordercy. O Boze. Drzwi po stronie kierowcy staly otworem. O Jezu, o Boze. Nie, ona nie moze tego zrobic. Musi to zrobic. W dole, na poboczu, klekoczac pogieta blacha, zatrzymywala sie wlasnie honda. Teraz jednak Chyna ma rewolwer. Czuje w rece jego ciezar. Z bronia to zupelnie co innego. Z bronia jest bezpieczna. Kto uratuje tamta dziewczyne z piwnicy, tamta dziewczyne, ktora dojrzewa dla zboczonego zbrodniarza, dziewczyne taka jak ona sama? Na kogo moga liczyc przestraszone dziewczynki kryjace sie w szafach czy pod lozkami, na kogo moga liczyc poza karaluchami? Na kogo moga liczyc, jak nie na nia, na Chyne? Dlaczego nie ma innego wyboru? Ale skoro odpowiedz jest taka oczywista, to po co w ogole pytac? Na dole honda zatrzymala sie wreszcie. Czujac w reku ciezar broni, Chyna wdrapala sie do kabiny wozu kempingowego i usiadla za kierownica. Obrocila sie w fotelu, wstala i pospieszyla do tylu, szepczac caly czas: "O Jezu, Jezu" - i powtarzajac sobie, ze tak trzeba, ze to szalenstwo, ktore popelnia, jest czyms wlasciwym, bo tym razem ma bron. Zastanawiala sie jednak, czy jak przyjdzie co do czego i bedzie musiala stanac twarza w twarz z morderca, zdobedzie sie na odwage. Naturalnie do bezposredniej konfrontacji moze nigdy nie dojsc. Zamierzala ukrywac sie w samochodzie, dopoki nie dojada do jego domu i nie zobaczy, gdzie bydlak trzyma dziewczyne. Z ta informacja bedzie mogla isc na policje i wtedy zlapia skurwysyna, uwolnia Ariel i... I co? I ratujac dziewczyne, Chyna uratuje siebie. Przed czym - nie byla do konca pewna. Przed zyciem oznaczajacym zaledwie przetrwanie? To szalenstwo, ale teraz juz nie ma odwrotu. W glebi serca Chyna jednak wiedziala, ze ryzykujac wszystko popelnia mniejsze szalenstwo niz zyjac bez celu innego jak tylko przetrwanie. Jakby pchnieta do przodu gwaltownym uderzeniem serca, znalazla sie w tyle samochodu. Zamkniete drzwi prowadzace do sypialni. Jezu. Nie chciala tam wchodzic. Nie chciala wchodzic do pomieszczenia, w ktorym lezala martwa Laura. I obok w garderobie mezczyzna. I przybory do szycia pod reka, na wszelki wypadek. Jezu. Ale bylo to najlepsze miejsce, zeby sie ukryc, wiec otworzyla drzwi, weszla, zamknela je za soba, przesunela sie w lewo w gestej ciemnosci i przywarla plecami do sciany. Moze morderca nie pojedzie prosto do domu. Moze w jakims momencie pomiedzy tu a tam przyjdzie na tyl wozu popatrzec sobie na swoje trofea. Wtedy Chyna zabije go, gdy tylko sukinsyn przekroczy prog. Wladuje w niego caly magazynek. Nie bedzie ryzykowala. Tylko ze wtedy moga nigdy nie znalezc Ariel. Albo ja znajda, kiedy juz bedzie za pozno, kiedy juz umrze z glodu, a to straszna, powolna smierc. Tak czy owak, jesli morderca wejdzie do sypialni, Chyna nie poprzestanie na polsrodkach. Nie zrani go i nie bedzie trzymala zywcem, zeby policja mogla go przesluchac - nie w tym ciasnym pomieszczeniu, gdzie mialby nad nia taka ogromna przewage i gdzie tak wiele elementow planu moze zawiesc. Swiatla wygaszone, wylaczone wycieraczki. Edgler Vess siedzi w rozbitym samochodzie na poboczu i mysli. Ma do wyboru wiele mozliwych wariantow. Zycie to zawsze bufet pelen smakolykow, to jeden wielki szwedzki stol uginajacy sie pod ciezarem nieskonczonych okazji, ekscytujacych doznan i doswiadczen, jednak chyba nigdy nie ofiarowalo tyle, co teraz. Vess chcialby nadarzajaca sie okazje wykorzystac do konca, wyciagnac z niej maksimum podniecenia i najostrzejszych doznan, ale wobec tego nie moze dzialac pochopnie. Szczescie mu sprzyja: w lusterku wstecznym mignela dziewczyna. Lekko jak sarna przemknela po asfalcie, chwila wahania przy otwartych drzwiach jego samochodu, a potem - hop do srodka, gdzie zniknela mu z oczu. To musi byc kobieta z hondy. Kiedy go wyprzedzala, przez przednia szybe jej samochodu zobaczyl czerwony sweter. Mogla odniesc powazne obrazenia glowy w wypadku. Jest najprawdopodobniej zamroczona, zdezorientowana i przestraszona. To by tlumaczylo, dlaczego nie zwrocila sie do niego bezposrednio o pomoc czy o podwiezienie do najblizszej stacji obslugi. Jezeli jej mysli rzeczywiscie sa zmacone, irracjonalna decyzja zabrania sie z nim w charakterze pasazera na gape moze jej sie wydawac calkowicie sensowna. Ale nie robila wrazenia rannej w glowe ani w ogole poszkodowanej w jakikolwiek inny sposob. Idac droga nie potykala sie ani nie zataczala, przeciwnie - szla szybko i pewnie. Z tej odleglosci i we wstecznym lusterku Vess nie dostrzeglby krwi, intuicyjnie wie jednak, ze krwi nie ma. Im dluzej zastanawia sie nad sytuacja, tym bardziej umacnia sie w przekonaniu, ze wypadek zostal sfingowany. Ale dlaczego? Gdyby chodzilo o rozboj, zaczepilaby go, gdy tylko wysiadl z samochodu. Poza tym nie jezdzi przeciez zadnym z tych "jachtow drogowych" za trzysta tysiecy dolarow, ktore juz samym swoim szpaniarstwem zwracaja uwage zlodziei. Jego pojazd ma siedemnascie lat i chociaz jest dobrze utrzymany, to przeciez nie moze byc wart wiecej jak piecdziesiat tysiecy. Rozbijanie stosunkowo nowej hondy po to tylko, by okrasc stary woz, w ktorym trudno sie spodziewac jakichkolwiek skarbow, wydaje sie pozbawione sensu. W dodatku zostawil kluczyki w stacyjce i silnik na chodzie, wiec gdyby takie byly jej zamiary, mogla spokojnie odjechac. Zreszta trudno sobie wyobrazic, by samotna kobieta planowala napad rabunkowy noca na pustej drodze. Takie zachowanie nie pasuje do zadnego kryminalnego scenariusza. Vess jest zaklopotany. Gleboko zaklopotany. W jego nieskomplikowanym zyciu rzadko trafiaja sie tajemnice. Po prostu sa rzeczy, ktore mozna zabic, i rzeczy, ktorych zabic nie mozna. Niektore sposrod rzeczy dajacych sie zabic sa trudniejsze do zabicia niz inne, a niektore sa przyjemniejsze w zabijaniu. Jedne krzycza, inne placza, jeszcze inne robia jedno i drugie, a sa tez i takie, ktore z drzeniem i w milczeniu przyjmuja smierc, jakby cale zycie spedzily w oczekiwaniu tej ostatecznej chwili. Tak mijaja mu dni: w przyjemnej prostocie strumienia ostrych doznan, po ktorym rzadko zegluje zagadka. Ale kobieta w czerwonym swetrze jest zagadka, tajemnicza i intrygujaca - zagadka, z jaka Vess nigdy jeszcze dotychczas sie nie spotkal. Nie potrafi sobie nawet wyobrazic, jakie go w zwiazku z nia czekaja wrazenia, i jest podniecony na sama mysl o takiej nowince. Wysiada z hondy i zamyka drzwi. Przez chwile stoi i patrzy na las w strugach zimnego deszczu, majac nadzieje, ze nie wzbudzi podejrzen, gdyby kobieta obserwowala go z wnetrza jego wozu. Po prostu zastanawia sie, co sie stalo kierowcy hondy. Przyzwoity obywatel, ktory troszczy sie o ofiare wypadku i nawet bierze pod uwage przeszukanie lasu. Po niebie scigaja sie blyskawice, biale i kanciaste jak biegnace szkielety. Nastepujace po nich grzmoty sa tak potezne, ze odzywaja sie w kosciach Edglera Vessa grzechotem, odczuwanym przez niego jako przyjemna wibracja. Z lasu wynurza sie nagle kilka jeleni i powoli przemieszcza miedzy drzewami w strone rosnacych na skraju paproci. Poruszaja sie ze stateczna gracja, w ciszy, ktora po wybrzmieniu pioruna wydaje sie wprost niebianska. Ich oczy lsnia w blasku reflektorow. Jelenie bardziej przypominaja zjawy niz prawdziwe zwierzeta. Pojawiaja sie nastepne - dwa, piec, siedem i jeszcze wiecej. Niektore przystaja, jakby pozowaly, inne ida dalej, ale potem rowniez sie zatrzymuja, az wreszcie z tuzin jeleni stoi bez ruchu - wszystkie wpatrzone w Vessa. Sa bardzo piekne i zabicie ich byloby wysoce satysfakcjonujace. Gdyby mial pod reka jedna ze swoich spluw, zastrzelilby tyle sztuk, ile by zdolal, zanimby umknely. Jako mlody chlopak zaczynal od zwierzat. A scislej od owadow, ale szybko przeszedl do zolwi i jaszczurek, potem zas przerzucil sie na koty i wieksze gatunki. Jako nastolatek, kiedy tylko dostal prawo jazdy, krecil sie nocami po bocznych drogach i czesto wczesnym rankiem, jeszcze przed szkola, potrafil ustrzelic jelenia, bezpanskiego psa, krowe na pastwisku czy nawet konia w corralu, jesli byl pewien, ze ujdzie mu to na sucho. Na mysl o tym, ze moglby zabic te wszystkie jelenie, ogarnia go nostalgia. Widok ich krwi uczynilby czerwiensza jego wlasna krew, pobudzil jej krazenie. Chociaz zwykle pelne rezerwy i plochliwe, zwierzeta patrza na niego odwaznie. Wcale nie szykuja sie do ucieczki. Ich ufnosc uderza Vessa jako cos dziwnego i sprawia, ze czuje sie nieswojo. Ale przeciez czeka na niego dziewczyna w czerwonym swetrze, niewatpliwie duzo bardziej interesujaca od wszystkich jeleni razem wzietych. Edgler Vess jest teraz doroslym mezczyzna, nie chlopcem, i jego zapotrzebowanie na silne wrazenia chodzi innymi drogami niz w przeszlosci. Wraca do swojego samochodu. Stajac przy drzwiach stwierdza, ze kobiety nie ma ani na siedzeniu kierowcy, ani pasazera. Wslizguje sie wiec za kierownice, obraca do tylu, ale nie widzi nikogo w saloniku ani w czesci jadalnej wozu. Krotki ciemny korytarzyk takze robi wrazenie pustego. Zwrocony przed siebie, nie spuszczajac z oka wstecznego lusterka, Vess otwiera schowek miedzy siedzeniami. Pistolet lezy na miejscu, tak jak go zostawil, bez tlumika. Z bronia w reku okreca sie na siedzeniu, wstaje i idzie do tylu, do kuchni i pomieszczenia jadalnego. Noz znaleziony na stacji benzynowej nadal lezy na blacie kuchennym. Vess otwiera szafke na lewo od kuchenki i stwierdza, ze mossberg tkwi bezpiecznie w uchwytach sprezynowych, w ktore go wstawil po zabiciu pracownikow stacji. Nie wie, czy dziewczyna ma bron. Z tamtej odleglosci nie byl w stanie dostrzec, czy trzymala cos w reku, czy nie, jak rowniez - co nie mniej wazne - czy jest dostatecznie ladna, zeby byc atrakcyjna ofiara. Idzie dalej w glab wozu przez swoje ciasne krolestwo, szczegolnie ostroznie poruszajac sie przy koncu wneki jadalnej, za ktora znajduja sie stopnie. Ale tutaj tez nikogo nie ma. Potem korytarz. Odglos deszczu. Silnik pracujacy na wolnych obrotach. Otwiera drzwi do lazienki, szybko i halasliwie, swiadom, ze w tej akustycznej blaszanej puszce na kolach zachowanie ciszy jest praktycznie niemozliwe. W malej lazience rowniez wszystko w porzadku - zadnego pasazera na gape na sedesie ani w kabinie prysznicowej. Teraz kolej na plytka szafe z zasuwanymi drzwiami. Tez nikogo tam nie ma. Jedynym miejscem, jakie mu jeszcze zostalo do przeszukania, jest sypialnia. Vess staje przed ostatnimi zamknietymi drzwiami, zafascynowany mysla o siedzacej tam skulonej dziewczynie, nieswiadomej tych, z ktorymi dzieli swoja kryjowke. Wzdluz progu i futryny drzwi nie widac nawet nitki swiatla, a zatem musiala wejsc po ciemku. Najwyrazniej jak dotad nie usiadla jeszcze na lozku i nie odkryla spiacej krolewny. Mozliwe, ze posuwajac sie ostroznie dokola malego pokoiku namacala harmonijkowe drzwi. Niewykluczone, ze jesli Vess otworzy drzwi do sypialni, to wlasnie w tym momencie dziewczyna odsunie plastikowa harmonijke i bedzie probowala szybko i cicho wsliznac sie do garderoby, gdzie zamiast sportowych koszul poczuje wiszacy tam obcy, zimny ksztalt. Edgler Vess jest ubawiony. Pokusa, zeby nagle otworzyc drzwi, jest przemozna. Zeby zobaczyc, jak dziewczyna odskakuje od wiszacego w garderobie ciala, wpada na lozko, odskakuje od martwej dziewczyny, wrzeszczac najpierw na widok zaszytych ust chlopaka, potem na widok trupa w kajdankach, a na koniec jego samego. Jednakze po takim spektaklu beda musieli od razu przejsc do rzeczy, i wtedy Vess dowie sie szybko, kim ona jest i co tu robi. Edgler Vess dochodzi do wniosku, ze nie chce, aby to niezwykle doswiadczenie, ubarwione tajemnica, zbyt szybko sie skonczylo. Ze znacznie wieksza przyjemnosc sprawi mu przedluzenie napiecia i poglowienie sie nad zagadka. Ostatnie wydarzenia zaczynaly juz go nuzyc. Ale ten nieoczekiwany zwrot w sytuacji wyraznie go ozywil. Naturalnie w takim sposobie rozegrania sprawy kryje sie pewne ryzyko. Ale bez ryzyka nie ma mowy o intensywnym zyciu. Ryzyko lezy u zrodel intensywnej egzystencji. Vess wycofuje sie cicho spod drzwi sypialni. Glosno wchodzi do lazienki, oddaje mocz, spuszcza wode, zeby dziewczyna nie pomyslala, ze przyszedl tu jej szukac. Jesli w dalszym ciagu bedzie myslala, ze on nie wie o jej obecnosci, zacznie realizowac zamiary, ktore ja tu przywiodly, a Vess jest tych zamiarow bardzo ciekaw. Wraca na przod wozu, zatrzymujac sie w kuchni, zeby sobie z termosa stojacego na blacie przy kuchence napompowac kawy. Zapala tez kilka swiatel, zeby dobrze widziec w lusterku wstecznym cale wnetrze wozu. Zasiada ponownie za kierownica i popija kawe. Jest goraca, czarna i gorzka, dokladnie taka, jaka lubi. Wstawia filizanke w uchwyt przymocowany do tablicy rozdzielczej. Wklada odbezpieczony pistolet, kolba do gory, do otwartego schowka miedzy siedzeniami. W jednej sekundzie moze polozyc na nim reke, obrocic sie na siedzeniu i zastrzelic kobiete, nie tracac kontroli nad pojazdem. Ale nie sadzi, zeby zamierzala mu zrobic krzywde, w kazdym razie niepredko. Gdyby taki byl jej pierwotny zamysl, to juz by go probowala zrealizowac. Dziwne. -Dlaczego? Co dalej? - mowi glosno, bawiac sie teatralnoscia tej niezwyklej sytuacji. - Co teraz? No co? Dziwne, dziwne. Znow popija kawe. Jej aromat przywodzi mu na mysl chrupka strukture przypalonej grzanki. Na zewnatrz jelenie zdazyly juz zniknac. Noc tajemnic. Wzmagajacy sie wiatr smaga dlugie liscie paproci. Wilgotna czerwien kwitnacych rododendronow, rozprysnieta po lesie, wyglada jak slady zbrodni. Las stoi nieporuszony. W tych wielkich, ciemnych, pionowych formach zakleta jest potega czasu. Edgler Vess wrzuca bieg i zwalnia reczny hamulec. Rusza. Po wyminieciu rozbitej hondy patrzy w lusterko wsteczne. Drzwi sypialni sa zamkniete. Kobieta nadal pozostaje w ukryciu. Teraz, kiedy woz jest w ruchu, byc moze pasazerka na gape odwazy sie zapalic swiatlo, co jej umozliwi zawarcie znajomosci z towarzyszami podrozy. Twarz Vessa rozjasnia usmiech. Ze wszystkich ekspedycji, jakie ma na swoim koncie, ta jest najbardziej interesujaca, ta go najbardziej podnieca. A przeciez jeszcze sie nie skonczyla. Chyna siedziala na podlodze w ciemnosci, oparta plecami o sciane. Obok niej lezal rewolwer. Byla nietknieta i zywa. -Chyna Shepherd, nietknieta i zywa - wyszeptala modlitewnym tonem. W dziecinstwie czesto modlila sie zarliwie o zachowanie tych dwoch darow - cnoty i zycia - i jej modlitwy czesto bywaly niespojne i niezborne. W koncu zaczela podejrzewac, ze Boga znuzyly jej nie konczace sie rozpaczliwe blagania o pomoc, ze ma juz serdecznie dosc jej bezradnosci, tego, ze Chyna nie potrafi sama dac sobie rady i nieustannie wpada w jakies tarapaty, ze wyczerpala sie juz cala przeznaczona dla niej pula laski. Ostatecznie Bog jest bardzo zajety - rzadzi przeciez calym wszechswiatem, musi miec stale na oku rzesze pijakow i glupcow, a do tego jeszcze maci mu wszechobecny diabel, wybuchaja wulkany, zeglarze gina w sztormach, padaja wroble. Kiedy skonczyla dziesiec czy jedenascie lat, sprowadzila swoja modlitwe do nastepujacej formuly: "Boze, tu Chyna Shepherd, mowie z... - tu nalezalo wstawic nazwe aktualnego miejsca pobytu - prosze cie i blagam, spraw, abym z tego wyszla nietknieta i zywa". Wkrotce jednak, doszedlszy do wniosku, ze Bog to przeciez Bog i dobrze wie, gdzie ona sie znajduje, jeszcze bardziej skrocila swoja modlitwe: "Boze, tu Chyna Shepherd, prosze cie, pozwol, zebym z tego wyszla nietknieta i zywa". Na koniec, przekonana, ze Bog ma juz dosc jej prosb, zredukowala swoj apel do telegraficznego minimum: "Chyna Shepherd, nietknieta i zywa". W sytuacjach podbramkowych - lezac pod jakims lozkiem czy kryjac sie w garderobie za ubraniem albo na zasnutym pajeczynami i cuchnacym kurzem strychu, a raz nawet rozciagnieta plasko na ziemi w szczurzym lajnie pod starym, murszejacym domem - powtarzala szeptem albo skandowala cicho te piec slow, bez konca i niestrudzenie: "Chyna Shepherd, nietknieta i zywa - nie dlatego, zeby sie bala, ze Pan Bog, zajety innymi sprawami, nie uslyszy jej wolania, ale zeby sobie przypomniec, ze On jednak tam jest, ze odebral wiadomosc i ze jej pomoze, jesli tylko bedzie dostatecznie cierpliwa. Kiedy kryzys mijal, kiedy cofala sie czarna fala strachu, a skolatane serce zaczynalo znow bic spokojnym, czystym rytmem, od nowa powtarzala owe magiczne piec slow, jednak tym razem juz z inna intonacja - tym razem nie byla to prosba o ocalenie, tylko meldunek: "Chyna Shepherd, nietknieta i zywa", raport marynarza w czasie wojny po nieprzyjacielskim nalocie powietrznym: "Wszyscy obecni i przytomni, sir". Chyna byla obecna i przytomna i tymi samymi co zawsze piecioma slowami wyrazala za to wdziecznosc, majac nadzieje, ze Bog wyczuje roznice w jej tonie i zrozumie. Stalo sie to dla malej Chyny czyms w rodzaju zabawy - czasem nawet przy takim raporcie salutowala, nie widzac w tym nic niewlasciwego, uwazala bowiem, ze Bog musi miec poczucie humoru. -Chyna Shephera, nietknieta i zywa - powtorzyla. Tym razem z sypialni wozu kempingowego nie tylko slala raport, ze przetrwala, ale takze blagala zarliwie, by Bog zechcial jej oszczedzic gwaltu i brutalnosci, jakie ja mogly czekac. Jako dziewczynka byla niezadowolona ze swego imienia - chyba ze prosila Boga o przetrwanie. Wydawalo jej sie glupim, frywolnym przekreceniem prawdziwego slowa i kiedy inne dzieci jej na ten temat dokuczaly, nie miala nic na swoja obrone. Jesli wziac pod uwage, ze jej matka miala na imie po prostu Anna, wybranie dla corki imienia Chyna wydawalo sie z jej strony nie tylko czyms frywolnym, ale bezmyslnym czy nawet zlosliwym. Przez wieksza czesc ciazy Anna zyla w komunie radykalnych zielonych - byla to komorka nieslawnej Armii Ziemi - ktorzy uwazali, ze w obronie natury pewna doza gwaltu jest usprawiedliwiona. Nabijali na przy klad drzewa gwozdziami w nadziei, ze drwale potraca rece w wypadkach z pilami elektrycznymi. Spalili dwie przetwornie miesa, a w nich dwoch pechowych nocnych strozow, zniszczyli sprzet budowlany na dwoch nowych dzialkach przeznaczonych pod zabudowe mieszkaniowa na dzikich, nie zagospodarowanych terenach i zabili pewnego naukowca ze Stanford w akcie potepienia jego doswiadczen laboratoryjnych na zwierzetach. Pod wplywem takich przyjaciol Anna Shepherd rozwazala najrozniejsze imiona dla swojej corki: Hiacynt, Laka, Ocean, Niebo, Snieg, Deszcz, Lisc, Motyl... Ale zanim przyszedl czas porodu, rozstala sie z Armia Ziemi i nazwala swoja corke Chyna - od Chin. "Wiesz co, kochanie, nagle pewnego dnia uswiadomilam sobie, ze Chiny to jedyne spoleczenstwo, w ktorym panuje sprawiedliwosc, a poza tym to piekne imie" - wyjasnila potem dziewczynce. Nigdy nie mogla sobie przypomniec, dlaczego "i" zmienila na "y", a "y" na "a", byc moze dlatego, ze pracowala wtedy w laboratorium produkujacym amfetamine, pakujac narkotyk w przystepne pieciodolarowe dzialki i wystarczajaco czesto sama go probujac, by miec kilkudniowe przerwy w zyciorysie. Tylko wiec wtedy, kiedy prosila Boga o przetrwanie, byla zadowolona ze swojego imienia, sadzila bowiem, ze dzieki niemu Bog ja lepiej zapamieta i nie pomyli z milionami Marii, Karolin, Lind, Tracych i Jane. Teraz juz nie budzilo ono w Chynie ani niecheci, ani uczuc pozytywnych. Bylo po prostu zwyczajnie imieniem, jak wiele innych. Zrozumiala, ze to, kim jest - a wiec jej prawdziwa osobowosc - nie ma nic wspolnego z imieniem i bardzo niewiele z tym, jakie zycie przez szesnascie lat wiodla u boku swojej matki. Nie moze byc przeciez odpowiedzialna za wszystkie nienawisci i zadze, jakie czula, za swinstwa, jakich musiala sluchac, za zbrodnie, jakich byla swiadkiem, i za rzeczy, ktorych wielu sposrod przyjaciol matki domagalo sie od niej. Nie zostala okreslona ani przez swoje imie, ani przez haniebne doswiadczenia, ale przez wlasne marzenia i nadzieje, przez aspiracje, godnosc osobista i wytrwalosc. Nie byla glina w rekach innych, ale skala, z ktorej wlasnymi rekami wykuwala czlowieka, jakim chciala byc. Do takich wnioskow doszla jednak dopiero w ubieglym roku, kiedy skonczyla dwadziescia piec lat. Ta madrosc nie splynela na nia w jednym krotkim momencie olsnienia, tylko przychodzila stopniowo, niby barwinek, ktory pelznac powoli, pewnego dnia, jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki, pokrywa brunatna ziemie dywanem delikatnych zielonych listkow i malutkich blekitnych kwiatkow. Cenna wiedza zawsze wydaje sie ciezko zdobywana, kiedy ja gromadzimy - dopiero z perspektywy czasu robi wrazenie czegos, co latwo przyszlo. Stary woz kempingowy telepal sie przez noc ku switowi, skrzypiac jak dawno nie uzywane drzwi, tykajac jak zardzewialy zegar, zbyt skorodowany, by odmierzac wiernie kazda sekunde. Szalenstwo. Cala ta eskapada to szalenstwo. Ale do tego, co postanowila zrobic teraz, prowadzilo cale jej dotychczasowe zycie. Bezwarunkowa odwaga nie jest wylaczna domena pol bitewnych i mezczyzn. Chyna, cala mokra, dygocaca z zimna i przerazona, po raz pierwszy w zyciu byla pogodzona ze soba. -Ariel - powiedziala cicho, jakby chciala te druga, nieznana dziewczyne podniesc na duchu. Rozdzial 6 Edgler Vess wyjezdza z lasu w mzawke switu, poczatkowo szarego jak stal, a potem nieco jasniejszego, jedzie dalej przez nadbrzezne laki o takim samym ponurym metalicznym odcieniu jak niebo, wraca na autostrade 101, potem znow zanurza sie w lasy, tym razem sosnowo-swierkowe, i opuszcza hrabstwo Humboldt przekraczajac granice hrabstwa Del Norte, obszaru jeszcze bardziej bezludnego niz ten poprzedni, by wreszcie ostatecznie pozegnac autostrade 101 i zjechac na droge wiodaca w kierunku polnocno-wschodnim.Przez pierwsza czesc podrozy czesto spoglada w lusterko wsteczne, ale drzwi do sypialni pozostaja zamkniete, a gosc wydaje sie zadowolony z towarzystwa trupow czy moze nadal pozostaje nieswiadom ich istnienia. W tym pomieszczeniu okno jest zabite dykta i swiatlo poranka nie przenika do wewnatrz. Vess jest doskonalym kierowca i nawet w tak zla pogode jedzie szybko i sprawnie. Najlepiej robimy te rzeczy, ktore najbardziej lubimy, dlatego Edgler Vess jest taki dobry w zabijaniu i dlatego laczy te namietnosc z upodobaniem do prowadzenia samochodu: zamiast polowac w bliskim sasiedztwie domu, odbywa dalekie wyprawy. Przebywajac w otwartym terenie z nieustannie zmieniajacym sie krajobrazem, Vess ma staly doplyw wrazen wizualnych. Jako czlowiek obdarzony maksymalnie wyostrzonymi zmyslami, a takze zdolnoscia poslugiwania sie nimi w sposob holograficzny, moze piekny widok odbierac rowniez jako muzyke. Pochwycony przez otwarte okno zapach bywa dla niego nie tylko doznaniem wechowym, ale takze dotykowym; slodka won bzu na przyklad - cieplym kobiecym oddechem, ktory czuje na skorze. Wtulony w fotel kierowcy swojego domu na kolkach, Vess plynie przez bogate morze doznan zmyslowych, ktore omywaja go jak woda kadlub gleboko zanurzonej lodzi podwodnej. Wjezdza juz na teren Oregonu. Gory wybiegaja mu naprzeciw, wciagajac go do swoich twierdz. Widoczne na stromych wzgorzach gestniejace kepy drzew sa w uporczywym deszczu bardziej szare niz zielone i przygladanie sie im przypomina wgryzanie sie zebami w twardy lod o lekko metalicznym, ale przyjemnym smaku. Vess niemal czuje ukaszenia zimna na wargach. Teraz juz rzadko kiedy spoglada w lusterko wsteczne. Ukryta w wozie dziewczyna jest tajemnica, ale tego typu tajemnic nie rozwiazuje sie przez sama chec ich rozwiazania. W koncu musi sie odslonic, a intensywnosc tego doswiadczenia bedzie wynikala glownie z elementu niespodzianki, jaka stanowia jej cele i sekrety. Oczekiwanie to rozkosz. Przez ostatnie kilka godzin podrozy radio w samochodzie milczy, chociaz wcale nie dlatego, zeby Vess sie bal, ze dzwieki muzyki zaglusza kroki skradajacej sie do niego kobiety - po prostu rzadko slucha muzyki prowadzac samochod. W fonotece swojej pamieci ma dosc melodii, ktore lubi najbardziej: krzykow i piskow, blagalnych szeptow, wrzaskow cienkich jak papier, spazmatycznych szlochow i erotycznych wybuchow ostatecznej rozpaczy. Zjezdzajac z autostrady stanowej na droge lokalna, Vess szczegolnie zywo wspomina Sare Templeton w kabinie prysznicowej, jej krzyki i odglosy duszenia sie stlumione przez zielona gabke do zmywania naczyn, ktora wepchnal do gardla kobiety, zalepiajac potem jej usta dwoma paskami tasmy klejacej. Zadna muzyka w radio od Eltona Johna poprzez Gartha Brooksa, Pearl Jam i Cheryl Crow do Mozarta czy Beethovena nie moze sie rownac z tym wspanialym doznaniem. Zalana deszczem dwupasmowa droga lokalna doprowadza Vessa do jego prywatnego podjazdu. Wejscie jest solidnie zamkniete, po jego obu stronach rosna sosnowe zagajniki z gestym poszyciem kolczastych krzewow. Brama, zrobiona z rurek stalowych i drutu kolczastego umocowanych do metalowych slupkow tkwiacych w betonowych fundamentach, jest wyposazona w zdalnie sterowany silnik elektryczny i kiedy Edgler Vess naciska guzik recznego pilota wyjetego ze schowka miedzy siedzeniami, brama powoli otwiera sie do wewnatrz. Po wprowadzeniu samochodu na teren posesji Vess ponownie zaciaga reczny hamulec, opuszcza okno i skierowuje pilota do tylu. W bocznym lusterku widac, jak brama sie zamyka. Podjazd jest niemal tak samo dlugi jak u Templetonow, posiadlosc Vessa ma powierzchnie piecdziesieciu czterech akrow i przylega do panstwowego ugoru o boku dlugosci wielu kilometrow. Vess nie jest tak zamozny jak Templetonowie, ale ziemia jest tu tansza niz w Napa Valley. Mimo ze podjazd nie zostal wyasfaltowany, malo na nim blota i samochodowi nie grozi ugrzezniecie. Gorna cienka warstwa gleby zostala zdjeta az do znajdujacego sie pod spodem lupku i w ten sposob powstala droga dojazdowa, moze troche nierowna, ale ostatecznie nie jest to przeciez Nowy Jork. Vess wjezdza na niewielkie wzniesienie pomiedzy rzedami wysokich sosen i swierkow. Potem drzewa troche rzedna i droga prowadzi dalej przez lysy pagorek, schodzac lagodnym lukiem ku malej dolinie z domem na tle pasma wzgorz skapanych w strugach deszczu i porannej mgle. Na widok domu serce Vessa wzbiera radoscia. Bo w tym domu cierpliwie czeka na niego Ariel. Budynek jest maly, ale solidny, wzniesiony z bali polaczonych zaprawa murarska. Stare bale sa prawie czarne od warstw smoly; czas przyciemnil cement na kolor tabaczkowobrazowy, z wyjatkiem miejsc, gdzie swieze naprawy po pstrzyly go brunatnymi i szarymi plamami. Dom pochodzi z poznych lat dwudziestych i jest dzielem wlasciciela rodzinnej firmy wyrebu lasu. Powstal na dlugo przed tym, zanim weszly w zycie przepisy odbierajace drobnym przedsiebiorcom prawo dzialania w tej branzy i zanim wladze zakazaly indywidualnym drwalom wyrebu na okolicznych terenach publicznych. Elektrycznosc zalozono tu w latach czterdziestych. Edgler Vess jest wlascicielem domu od szesciu lat. Po wprowadzeniu sie zmienil instalacje elektryczna, unowoczesnil kanalizacje, powiekszyl lazienke na pietrze, i - juz naturalnie calkowicie na wlasna reke i po cichu - podjal wielkie prace nad przebudowa piwnic. Niektorym jego posiadlosc moglaby wydac sie odizolowana, niedogodnie odlegla od sieci supermarketow czy kina, ale dla Edglera Vessa, ktorego rozrywek wiekszosc sasiadow nigdy nie zrozumie, taka izolacja byla podstawowym wymogiem, gdy szukal nieruchomosci do kupienia. Jednak w letnie popoludnie czy wieczor, siedzac na frontowym ganku w bujanym fotelu z gietego drewna i spogladajac na rozlegle obejscie i ciagnace sie calymi akrami pelne polnych kwiatow laki - efekt dzialania drwala i jego synow - czy tez wpatrujac sie w ogromne polacie rozgwiezdzonego nieba, nawet najwiekszy mieszczuch musialby przyznac, ze takie odosobnienie ma swoje uroki. Przy ladnej pogodzie Edgler Vess lubi zjesc sobie obiad i wypic pare piw na ganku. Kiedy znuzy go gorska cisza, zaczyna sie wsluchiwac w glosy tych, ktorzy leza pochowani na lakach: w ich jeki i lamenty stanowiace dla jego uszu muzyke znacznie milsza od jakiejkolwiek muzyki radiowej. Na nalezacym do Vessa terenie znajduje sie jeszcze niewielka stodola, nie dlatego jednak, zeby pierwotny wlasciciel uprawial ziemie, ktora wydarl lasom, ale dlatego, ze trzymal tam konie. Budynek ten, wzniesiony na cementowym fundamencie i z podmurowka z kamienia, stanowi typowa dla tych stron drewniana konstrukcje. Wiatr, deszcz i slonce juz dawno pokryly cedrowe sciany srebrna patyna, ktora Vess szczegolnie sobie ceni. Poniewaz nie trzyma koni, stodola pelni role garazu. Teraz jednak, zamiast jechac tam prosto, zatrzymuje sie przy domu. W samochodzie znajduje sie pasazerka na gape i Vess wkrotce bedzie musial sie nia zajac. Woli wiec zaparkowac woz tutaj, zeby moc z domu sledzic rozwoj wypadkow. A poza tym w stodole jest cos, czego wolalby, zeby nie widziala. Spoglada w lusterko wsteczne. Dalej ani sladu dziewczyny. Gaszac silnik, ale nie wylaczajac wycieraczek, Vess czeka na pojawienie sie swoich strozow. Poznomarcowy poranek jest ozywiony zacinajacym deszczem i ruchem wywolanym wiatrem; samo z siebie nic sie nie rusza. Psy zostaly tak wytresowane, ze nie rzucaja sie od razu na kazdy zblizajacy sie pojazd, a nawet w stosunku do spieszonych intruzow dzialaja z pewnym opoznieniem, wzbudzajac ich zaufanie i wciagajac w ten sposob w strefe, z ktorej nie ma ucieczki. Ci straznicy wiedza, ze dzialania tego rodzaju sa rownie wazne jak dzika furia, ze najbardziej udane ataki bywaja poprzedzone starannie wykalkulowana cisza, ktora ma na celu zmylenie ofiary i zwabienie jej w pulapke. Wreszcie na tylach domu pojawia sie nisko przy ziemi pierwsza czarna glowa, gladka jak kula, jesli nie liczyc nastawionych uszu. Pies waha sie, czy wyjsc na otwarta przestrzen, pilnie sledzi rozwoj wypadkow, zeby sie upewnic, czy dobrze rozumie, o co chodzi. -Dobry pies, dobry - szepcze Vess. Obok najblizszego rogu stodoly, miedzy sciana z cedrowego drewna a pniem ogoloconego z lisci klonu, pojawia sie nastepny pies. W deszczu wydaje sie cieniem cienia. Vess nie zauwazylby swoich straznikow, gdyby nie wiedzial, jak ich wypatrywac. Nieprawdopodobna dyscyplina psow przynosi mu chlube jako instruktorowi. Gdzies w poblizu czaja sie kolejne dwa psy, moze za samochodem, a moze pelzaja na brzuchu gdzies w krzakach, gdzie jeszcze ich Vess nie widzi. Wszystkie sa piecio - lub szescioletnimi dobermanami w calym swoim psim rozkwicie. Vess nie obcial im ani uszu, ani ogonow, jak to sie zwykle robi z dobermanami, poniewaz czuje do nich sympatie. Postrzega swiat tak samo, jak jego zdaniem postrzegaja go zwierzeta - ma ten sam pierwotny dar patrzenia, te same potrzeby, te sama zdolnosc odbierania doznan. Laczy ich pokrewienstwo. Pies stojacy za rogiem domu wybiega naprzod; drugi, znajdujacy sie przy stodole, wymyka sie spod ciemnych konarow klonu. Trzeci podnosi sie zza poteznego, na pol skamienialego pienka dawno scietego cedru, ktory obrosl platanina ostrokrzewu. Woz kempingowy musi byc dobermanom dobrze znany. Choc wzrok nie stanowi ich mocnej strony, pozwala im jednak rozpoznac Vessa przez szybe. Majac wech dwadziescia tysiecy razy ostrzejszy od wechu czlowieka, bez watpienia wyczuwaja jego zapach nawet mimo deszczu i mimo tego, ze znajduje sie on wewnatrz samochodu. Jednak nie machaja ogonami ani w zaden inny sposob nie wyrazaja swojej radosci - sa w dalszym ciagu na sluzbie. Czwarty pies pozostaje w ukryciu, ale trzy pierwsze ostroznie podazaja ku Vessowi przez deszcz i mgle. Glowy maja uniesione, spiczaste uszy postawione i lekko podane do przodu. W swojej zdyscyplinowanej ciszy i obojetnosci na burze przypominaja nocne stadko jeleni w sekwojowym lesie. Zasadnicza roznica polega jednak na tym, ze gdyby na miejscu ukochanego pana znalazl sie ktokolwiek inny, dobermany - dalekie od lagodnosci jeleni - rzucilyby sie nieszczesnikowi do gardla. Mimo ze Chyna nigdy by w to nie uwierzyla, to jednak szum opon i ruch samochodu ukolysaly ja do snu. Snily jej sie dziwne domy, w ktorych geometria pokoi byla cudaczna i stale sie zmieniala. W ich scianach zylo cos glodnego i nienasyconego, co nocami przemawialo do niej przez kratki wentylacyjne i gniazdka elektryczne, szeptem komunikujac jej o swoich potrzebach. Obudzilo ja hamowanie. Zorientowala sie natychmiast, ze samochod najpierw sie zatrzymal, a potem ruszyl pod gore, zaledwie przed chwila. Przespala to pierwsze zatrzymanie, ktore wprawdzie nieco zaklocilo jej sen, ale go nie przerwalo. Teraz, chociaz znow byli w ruchu i morderca niewatpliwie siedzial za kierownica, chwycila lezacy obok niej na ziemi rewolwer, podniosla sie i stanela plecami oparta o sciane, napieta i czujna. Z nachylenia podlogi i wysilku, z jakim pracowal silnik, wywnioskowala, ze pokonuja wzniesienie. W pewnym momencie osiagneli szczyt i zaczeli z niego zjezdzac. Wkrotce znow sie zatrzymali i tym razem silnik zgasl. Jedynym dzwiekiem, jaki do niej docieral, byl szum deszczu. Czekala na kroki. Chociaz wiedziala, ze nie spi, nadal miala uczucie, jakby wszystko dzialo sie we snie, a ona sluchala szumu deszczu, ktory wydawal jej sie szeptem w otaczajacym mroku. Edgler Vess nie spieszac sie zaklada plaszcz przeciwdeszczowy i wsuwa do kieszeni hecklera kocha P7. Na wypadek gdyby dziewczynie przyszlo do glowy przeszukac po jego wyjsciu samochod, zabiera z szafki w kuchni mossberga. Gasi swiatla. Kiedy wysiada z wozu, nie baczac na zimny deszcz, podbiegaja do niego trzy wielkie psiska, a czwarte wychodzi zza pojazdu. Wszystkie drza z podniecenia na jego widok, ale nadal utrzymuja sie w ryzach, zeby ich nie posadzono o to, ze zaniedbuja sie w swoich obowiazkach. Zawsze przed kolejna wyprawa Vess ustawia dobermany na "atak", wymawiajac slowo NIETZSCHE. Kazdy, kto sie osmieli wejsc na teren posiadlosci, zostanie rozszarpany, chyba ze wymowi wyraz SEUSS, co sprawi, ze psy beda dla niego przyjacielskie jak pierwsze lepsze oswojone kundle, pod warunkiem naturalnie, ze przybysz nie okaze sie na tyle nierozsadny, by zagrozic ich panu. Oparlszy strzelbe o bok samochodu, Vess wyciaga rece do psow. Gromadza sie wokol niego skwapliwie, zeby obwachac jego palce. Wesza, sapia, liza, liza, o tak, bardzo sie za nim stesknily. Vess kuca znizajac sie do ich poziomu i teraz ich rozkosz jest niewypowiedziana. Uszy im drgaja, przez chude boki przechodzi dreszcz rozkoszy; popiskuja ze szczescia i wszystkie naraz pchaja sie zazdrosnie do pana w oczekiwaniu pieszczot, glaskania i drapania. Mieszkaja w przylegajacej do tylow stodoly ogromnej psiarni, ktora w okresie zimy ogrzewa sie elektrycznie, zeby zapewnic im komfort i zdrowie. -Czesc, Muenster. Co u ciebie, Liederkranz? Hej, Tilsiter, ale z ciebie cholerny sukinsyn. A co z toba, Limburger, grzeczny byles? Kazdy z dobermanow na dzwiek swego imienia chetnie by sie polozyl na grzbiecie obnazajac brzuch, wymachujac w powietrzu lapami i laszac sie - naturalnie gdyby nie byl na sluzbie. Najwieksza przyjemnosc sprawia Vessowi obserwowanie walki, jaka sie toczy w jego psach miedzy tresura a naturalnymi odruchami, slodkiej meki, w wyniku ktorej dwa z nich nerwowo posikuja. Wewnatrz psiarni zainstalowal elektryczne dozowniki, ktore podczas jego nieobecnosci automatycznie wydzielaja kazdemu psu stosowne porcje jedzenia. System zegarowy odpowiedzialny za pory posilkow jest wyposazony w zapasowa baterie na wypadek krotkiej przerwy w dostawie pradu. Gdyby taka awaria sie przedluzala, psy zawsze maja w odwodzie polowanie; okoliczne laki roja sie od nornic, dzikich krolikow i wiewiorek, a dobermany sa wspanialymi mysliwymi. Gdyby natomiast zawiodl komunalny wodociag, z pewnoscia trafia do pobliskiego zrodla znajdujacego sie na terenie posiadlosci. Eskapady Edglera Vessa z reguly nie trwaja dluzej jak trzy dni lacznie z weekendem, rzadko przedluzaja sie do pieciu, ale psy sa zaopatrzone na dziesiec dni, nie liczac nornic, krolikow i wiewiorek. Stanowia sprawny i pewny system bezpieczenstwa - tu nie ma zadnych zwarc, zadnych uszkodzonych czujnikow, skorodowanych stykow, i przede wszystkim - falszywych alarmow. A jak te psy go kochaja! Odnosza sie do niego z bezgraniczna lojalnoscia, na ktora nie byloby stac zadnej elektronicznej pamieci czy przewodow, kamer czy podczerwonych czujnikow ciepla. Czuja krew na jego dzinsach i drelichowej marynarce i pchaja mu pod plaszcz gladkie lby, z uszami polozonymi po sobie, weszac teraz lapczywie i napawajac sie nie tylko zapachem krwi, ale i zalegajacym w ubraniu Vessa odorem strachu, jaki wydzielaly z siebie jego ofiary, zapachem bolu, bezradnosci i stosunku, ktory mial z ta mloda imieniem Laura. Ta symfonia ostrych woni podnieca psy, ale takze zwieksza ich respekt dla pana. Byly uczone zabijania nie tylko w obronie wlasnej, nie tylko dla jedzenia; byly uczone, by zachowujac zelazna dyscypline zabijac z czystej przyjemnosci i dla zadowolenia swego pana. Maja swiadomosc, ze ich pan dorownuje im okrucienstwem. Tyle ze w przeciwienstwie do nich nie musial byc niczego uczony. Ich szacunek dla Edglera Vessa osiaga szczyty, wiec skomla cicho, drza i przewracaja oczami w modlitewnym uwielbieniu. Vess wstaje, bierze strzelbe i zatrzaskuje drzwi samochodu. Psy przypadaja do jego boku przepychajac sie, zeby byc jak najblizej pana, jednoczesnie w strugach szarego deszczu czujnie wypatrujac zagrozenia. Cicho, tak zeby kobieta wewnatrz wozu bron Boze tego nie uslyszala, Vess wypowiada slowo SEUSS. Psy zastygaja w bezruchu, patrzac na niego z uniesionymi glowami. -SEUSS - powtarza ich pan. Dobermany nie sa juz "ustawione na atak" i nie rozerwa automatycznie na sztuki kazdego, kto sie znajdzie w obrebie posesji. Otrzasaja sie, jakby chcialy zrzucic z siebie napiecie, po czym zaczynaja biegac dokola sfrustrowane, weszac w trawie i obok przednich kol samochodu. Przypominaja platnych mordercow mafii, ktorzy po reinkarnacji odzyskali utracona samoswiadomosc po to tylko, by odkryc, ze w nowym zyciu sa ksiegowymi. Gdyby jednak jakis nieproszony gosc zagrozil ich panu, z pewnoscia skoczylyby mu na pomoc bez wzgledu na to, czy zdazylby wymowic slowo NIETZSCHE, czy nie. Rezultat nie bylby przyjemny. Sa wytresowane tak, ze najpierw skacza do gardla, po czym gryza w twarz - oczy, nos, wargi - wzbudzajac przerazenie i sprawiajac straszliwy bol. Potem rozszarpuja krocze i brzuch. Nie zabijaja natychmiast i nie odchodza; powaliwszy ofiare na ziemie poswiecaja jej sporo czasu - dopoki sie nie upewnia, ze dobrze wypelnily powierzone im zadanie. Nawet czlowiek uzbrojony w strzelbe nie poradzilby sobie z nimi wszystkimi, przynajmniej jeden zdazylby mu skoczyc do gardla. Ogien z broni palnej ich nie odstrasza - nic ich nie odstrasza. Najprawdopodobniej hipotetyczny intruz unieszkodliwilby najwyzej dwa, zanim pozostala para by go rozszarpala. -BUDA - mowi Edgler Vess. To jedno slowo wystarcza, zeby psy rzucily sie pedem do stodoly. Ale i teraz nie szczekaja, poniewaz tak zostaly wyszkolone. W normalnych okolicznosciach Vess pozwolilby im zostac i cieszyc sie swoja obecnoscia, zaprosilby je do domu, by mu towarzyszyly w popoludniowej drzemce, wtulone jeden w drugiego, tworzace razem czarny, podpalany dywan. Piescilby je wtedy i przemawial do nich czule, bo przeciez to bardzo poczciwe psiska i nalezy sie im nagroda. Jednak obecnosc dziewczyny w czerwonym swetrze nie pozwala Vessowi potraktowac psow tak, jak na to zasluguja. Jesli pozostana widoczne, splosza ja i bedzie sie bala wyjsc z samo chodu. Trzeba jej dac pewna swobode dzialania. Albo przynajmniej zludzenie swobody dzialania. Vess jest ciekawy, jak sie zachowa. Musi miec jakis cel, jakas motywacje dla swoich dotychczasowych dziwnych posuniec. Kazdy ma jakis cel. Celem Edglera Vessa jest na przyklad zaspokajanie stale rosnacych apetytow, poszukiwanie coraz bardziej brutalnych doswiadczen, nurzanie sie w doznaniach zmyslowych. Ale bez wzgledu na to, do czego dazy dziewczyna w czerwonym swetrze, Vess jest pewien, ze i tak w koncu jej prawdziwym celem bedzie zaspokojenie jego celow. Stanowi ona bowiem wspaniala rozmaitosc silnych, wysmienitych doznan w jednym ludzkim kawalku, przygotowanym specjalnie dla niego jak batonik Hersheya w brazowo-srebrnym opakowaniu czy kielbaska Slim Jim zgrabnie obciagnieta plastikiem. Ostatni z dobermanow znika za stodola w psiarni. Edgler Vess idzie przez mokra trawe do domu z bali i po stopniach z polnych kamieni wchodzi na ganek. Mimo ze ma przy sobie mossberga, stara sie robic wrazenie rozluznionego - na wypadek gdyby dziewczyna z sypialni na tylach wozu przeszla na przod, zeby go obserwowac przez okno. Pozostawiajac na deskach podlogi srebrzysta smuge sluzu i dzwigajac na grzbietach spiralnie zwiniete skorupy, kilka wczesnych slimakow sprawdza aure swoimi na wpol przezroczystymi galaretowatymi rozkami. Vess bardzo uwaza, zeby zadnego z nich nie rozdeptac. Z listwy pod okapem w rogu ganku zwisa oryginalna ozdoba. Jest zrobiona z dwudziestu osmiu malych bialych morskich muszelek o pieknym rozowym wnetrzu; wiekszosc z nich ma spiralny ksztalt. Wisior z muszelek nie najlepiej spisuje sie na wietrze: dzwieki, jakie wydaje, sa plaskie. Wita Vessa atonalnym pobrzekiwaniem, ktore jednak wywoluje na jego twarzy usmiech, poniewaz ozdoba ta ma dla niego duza wartosc - jesli nie sentymentalna, to przynajmniej nostalgiczna. Ten okaz ludowego rekodziela nalezal kiedys do mlodej kobiety, ktora mieszkala na przedmiesciu Seattle w stanie Waszyngton. Miala trzydziesci dwa lata i byla adwokatka, wystarczajaco zamozna, zeby mieszkac sama we wlasnym domu w eleganckiej dzielnicy. Jak na osobe dostatecznie twarda, zeby prosperowac - mimo tak ostrej konkurencji - w zawodzie prawniczym, miala zadziwiajaco cukierkowa, dziewczeca sypialnie: lozko z rozowym baldachimem obszytym koronka i fredzlami, kapa w rozyczki, krochmalone falbanki, pokazna kolekcja misiow, obrazki przedstawiajace angielskie dworki obrosniete winem i otoczone ogrodkami pelnymi pierwiosnkow, a do tego kilka wiszacych ozdob z muszelek. W tej sypialni Vess robil jej rozne podniecajace rzeczy. A potem zabral ja swoim samochodem w miejsce wystarczajaco odlegle, by moc tam robic rzeczy jeszcze bardziej podniecajace. Spytala: "Dlaczego?" - a on jej odpowiedzial: "Bo ja to wlasnie robie", i w tym zdaniu zawarl cala prawde o sobie i cale uzasadnienie swojego istnienia. Edgler Vess nie pamieta, jak sie nazywala, ale czule wspomina wiele zwiazanych z nia szczegolow. Niektore czesci jej ciala byly tak rozowe, gladkie i rozkoszne jak wnetrza tych wiszacych muszelek. Szczegolnie zywo zachowal w pamieci obraz jej malych dloni, delikatnych jak dlonie dziecka. Byl zafascynowany jej rekami. Wprost oczarowany. Nigdy dotychczas nie odbieral niczyjej kruchosci tak intensywnie jak wtedy, kiedy trzymal w rekach jej male, drzace, ale silne dlonie. Och, byly chwile, kiedy czul sie jak zakochany sztubak. Kiedy powiesil na ganku wisiorek z muszelek jako pamiatke po pani mecenas, dodal do niego jeszcze jeden element. Wisi teraz na kawalku zielonej nitki: jej szczuply palec wskazujacy, zredukowany do golych kostek, ale w dalszym ciagu niezaprzeczalnie wytworny - trzy kostki palcowe od czubka az do stawu srodreczno-paliczkowego dzwonia sobie o male muszelki, wachlarzyki i spiralki. Dyn-dyn. Dyn-dyn. Vess wchodzi do domu. Zamyka za soba drzwi, ale nie na zasuwe, tak zeby dziewczyna w czerwonym swetrze mogla wejsc, gdyby zechciala. Kto wie, co jej przyjdzie do glowy? Juz do tej pory zachowywala sie dostatecznie zdumiewajaco i tajemniczo. Podnieca go to. Z ciemnego frontowego pokoju zaraz na lewo prowadza schody na gore. Vess wspina sie na pietro po dwa stopnie naraz, trzymajac sie debowej poreczy. Z niewielkiego korytarza jest wejscie do dwoch sypialni i lazienki. Jego pokoj to ten na lewo. Po wejsciu do siebie Vess rzuca na lozko mossberga i podchodzi do okna wychodzacego na poludnie. W oknie wisi zaslona na podszewce, ktora kupil w Kmarcie nie dlatego, ze jest ladna, ale dlatego, ze byla tania i przydatna. Nie musi jej odsuwac, zeby widziec stojacy na dole samochod. Dwa namarszczone platy materialu nie calkiem sie stykaja i kiedy Vess przyklada oko do kilkucentymetrowej szpary, widzi caly pojazd jak na dloni. Dziewczyna w dalszym ciagu musi byc wewnatrz, chyba ze sie wymknela zaraz za nim, co jest bardzo malo prawdopodobne. Przez przednia szybe Vess widzi siedzenia kierowcy i pasazera, ale oba sa puste. Wyjmuje z kieszeni pistolet i kladzie go na komodzie. Nastepnie zdejmuje plaszcz i rzuca go na rowniutko zascielone lozko przykryte kordonkowa narzuta. Kiedy ponownie spoglada przez okno, w dalszym ciagu nie ma sladu tajemniczej kobiety. Idzie do lazienki. Biala glazura, biala farba, biala wanna, biala umywalka, biala toaleta, wypolerowane mosiezne krany z bialymi ceramicznymi galkami. Wszystko lsni. Na lustrze nawet najmniejszej smugi. Edgler Vess lubi jasne, czyste lazienki. Przez jakis czas, juz bardzo dawno temu, mieszkal ze swoja babka w Chicago, ale babka nie potrafila utrzymac lazienki w stanie, ktory by go zadowalal. Wreszcie rozzloscil sie i zabil stara wiedzme. Mial jedenascie lat, kiedy dzgnal ja nozem. Teraz siega za zaslonke i odkreca kran z zimna woda na caly regulator. Nie zamierza brac prysznica, wiec nie bedzie marnowal cieplej wody. Szybko mocuje prysznic i reguluje strumien wody, ktora leci do wanny z wlokna szklanego, wypelniajac lazienke lomotem. Wie z doswiadczenia, ze ten odglos mimo bebnienia deszczu po dachu niesie sie po calym domu i ze jest znacznie glosniejszy niz prysznic przy sypialni Sary Templeton; niewatpliwie bedzie go slychac na dole. Na polce nad toaletka stoi radio z zegarem. Vess wlacza je i reguluje glosnosc. Radio jest nastawione na stacje Portland nadajaca wiadomosci dwadziescia cztery godziny na dobe. Kapiac sie i robiac toalete Edgler Vess lubi sluchac wiadomosci, nie dlatego jednak, zeby byl jakos szczegolnie ciekaw najnowszych wydarzen z dziedziny polityki czy kultury, ale dlatego, ze w dzisiejszych czasach wiadomosci to glownie doniesienia o tym, ze ktos kogos zabil czy okaleczyl, informacje o wojnach, terroryzmie, gwaltach, napadach, morderstwach. A kiedy ludzie nie sa w stanie zabijac sie w takim tempie, zeby dziennikarze nie narzekali na brak roboty, wtedy zawsze ratuje sytuacje natura, podrzucajac jakies gustowne tornado, huragan, trzesienie ziemi czy wreszcie wybuch zupelnie nowej epidemii. Czasem sluchajac wiadomosci, ktore nierzadko przywoluja wspomnienia jego wlasnych "zabojczych" wyczynow, Vess dochodzi do wniosku, ze i on jest jedna z sil natury: huraganem, piorunem, pedzacym przez kosmos z zawrotna szybkoscia asteroidem rozbijajacym w pyl napotkane po drodze planety, destylatem ludzkiego okrucienstwa w jednej osobie. Zywiolem. Ta mysl sprawia mu przyjemnosc. Ale dzis wiadomosci nie beda pasowaly do scenariusza. Vess spiesznie przekreca galke, szukajac stacji nadajacej muzyke. Take the A Train Duke'a Ellingtona. Wspaniale. Muzyka wielkiej orkiestry wywoluje przed jego oczyma blyski swiatla towarzyszace cieciu krysztalu, swietliste babelki w kieliszku szampana, a takze przypomina mu zapach swiezo przekrojonej limonki czy cytryny. Edgler Vess wyraznie czuje w powietrzu jej dzwieki - niektore mienia sie i pekaja jak banki, inne odskakuja od niego jak male kauczukowe pileczki, a jeszcze inne sa jak zeschniete jesienne liscie na wietrze: jest to bardzo dotykalna muzyka, zywa i rozweselajaca. Dziewczyna zostanie delikatnie ukolysana przez ten swingowy rytm. Trudno jej bedzie uwierzyc, tak, uwierzyc, ze przy takiej muzyce mogloby jej stac sie cos zlego. Wspaniale. Vess spieszy z powrotem do sypialni, do okna, od ktorego odszedl nie dalej jak minute temu. Deszcz bebni o szybe, splywa po niej strumieniami. Na dole, na podjezdzie, samochod stoi jak poprzednio. Dziewczyna w dalszym ciagu musi byc w srodku. Z pewnoscia nie wyskoczy z wozu ni z tego, ni z owego, ale bedzie wysiadala ostroznie, rozgladajac sie wokol. Zreszta nawet gdyby zdazyla wysiasc w tym czasie, kiedy Vess byl w lazience, to i tak z pewnoscia siedzialaby teraz skulona, oparta plecami o woz, usilujac sie zorientowac, gdzie jest, ocenic sytuacje. Ze swojego wysokiego punktu obserwacyjnego Vess widzi prawie caly teren dokola samochodu, z wyjatkiem jednego miejsca z lewej strony z tylu, ale dziewczyny nie ma nigdzie w zasiegu jego wzroku. -Jak tylko bedziesz gotowa - mowi, majac na mysli panne Desmond, grana przez Glorie Swanson bohaterke filmu "Bulwar Zachodzacego Slonca". Film ten wywarl na nim wielkie wrazenie, kiedy go po raz pierwszy obejrzal w telewizji. Mial wtedy trzynascie lat i byl to pierwszy rok po zdjeciu z niego nadzoru sadowego ustanowionego za zabicie babki. Niby wiedzial, ze Norma Desmond to tylko tragiczny filmowy czarny charakter, ze zarowno autor, jak i rezyser chcieli, zeby sie wcielila w te role, ale mimo to ja podziwial, wiecej nawet - kochal. Jej egoizm byl przejmujacy, jej zaabsorbowanie soba niemal heroiczne. Byla najautentyczniejsza postacia, z jaka Vess kiedykolwiek spotkal sie w filmie. Bo tacy sa naprawde ludzie; wszystko inne to tylko pozory i hipokryzja - milosc, wspolczucie i altruizm to zwykle bzdury; wszyscy sa tacy jak Norma Desmond, tylko nie potrafia sie do tego sami przed soba przyznac. A Norma miala gdzies caly swiat i kazdego naginala do swojej woli nawet wtedy, kiedy juz nie byla mloda, piekna ani slawna. A gdy nie mogla zlamac Williama Holdena, smialo wziela spluwe i zastrzelila go, co bylo dowodem takiej sily i bezczelnosci, ze mlody Edgler nie mogl tej nocy spac z podniecenia. Lezal z otwartymi oczami zastanawiajac sie, jak by to bylo, gdyby spotkal kobiete tak wspaniala i autentyczna jak Norma Desmond, a potem ja zlamal, zabil i wzial od niej cala sile jej egoizmu, wzbogacajac nia wlasna osobowosc. Moze ta tajemnicza dziewczyna jest wlasnie troche podobna do Normy Desmond? W kazdym razie musi byc odwazna, to juz wiadomo. Vess nie ma pojecia, co ona sobie wyobraza i o co jej do jasnej cholery chodzi. Zreszta kiedy pozna motywy jej dzialania, moze sie okazac, ze nie ma nic wspolnego z Norma Desmond. Tak czy siak, stanowi w jego dotychczasowych doswiadczeniach zupelnie nowy, bardzo interesujacy element. Deszcz. Wiatr. Woz kempingowy. Po Take the A Train idzie w radio String of Pearls. -Jak tylko bedziesz gotowa - szepcze cicho Edgler Vess w faldy niebieskiej zaslony. Kiedy morderca wysiadl z samochodu i trzasnal za soba drzwiami, Chyna przez dluzsza chwile czekala w ciemnej sypialni sluchajac monotonnej kolysanki deszczu. Powtarzala sobie, ze jest rozsadna. Sluchaj. Czekaj. Az bedziesz pewna. Absolutnie pewna. Ale w ktoryms momencie musiala przyznac, ze opuscila ja zimna krew. Mimo ze prawie calkowicie wyschla podczas jazdy na polnoc z hrabstwa Humboldt, w dalszym ciagu czula sie przemarznieta, a przyczyna jej dreszczy byla lodowata bryla watpliwosci, jaka miala w sercu. Pozeracz pajakow poszedl sobie, dla niej zas nawet ciemne pomieszczenie, ktore dzielila z dwoma trupami, bylo lepsze od perspektywy ponownego spotkania z tym czlowiekiem. Wiedziala, ze on wroci, ze w gruncie rzeczy ta sypialnia nie jest bezpiecznym miejscem, ale na jakis czas to, co wiedziala, zostalo zdominowane przez to, co czula. Gdy wreszcie przemogla paraliz, zaczela sie poruszac z beztroska nonszalancja, jakby wszelkie wahanie moglo stac sie przyczyna nowego, jeszcze gorszego paralizu, ktorego juz nie bedzie w stanie przezwyciezyc. Jednym ruchem otworzyla drzwi sypialni, dala nura w korytarz, caly czas trzymajac przed soba bron na wypadek, gdyby sie okazalo, ze jednak morderca nie wysiadl, i ruszyla do przodu obok lazienki, przez wneke jadalna weszla do saloniku i zatrzymala sie kilka krokow od fotela kierowcy. Jedynym swiatlem byla slaba szara poswiata saczaca sie przez swietlik w dachu za nia i przez przednia szybe, ale to wystarczylo, by zobaczyla, ze mezczyzny nie ma w samochodzie. Byla sama. Na zewnatrz, na wprost przed wozem kempingowym, rozciagalo sie skapane w strugach deszczu podworko z kilkoma ociekajacymi woda drzewami i prymitywnym podjazdem prowadzacym do zniszczonej stodoly. Chyna przysunela sie do okna po prawej stronie, ostroznie odsunela rog brudnej zaslonki i zobaczyla w odleglosci jakichs szesciu metrow dom z bali. Jego sciany, ze starosci upstrzone plamami, pokryte wieloma warstwami smoly i splywajace strugami deszczu, lsnily jak wezowa skora. Nie majac naturalnie zadnej pewnosci przyjela, ze jest to dom mordercy. Tamtym mezczyznom ze stacji benzynowej powiedzial, ze po "polowaniu" zawsze wraca do domu, a wszystko, cokolwiek im mowil, robilo wrazenie prawdy, lacznie z przechwalkami na temat Ariel. Morderca musi byc tam, w srodku. Chyna znow podeszla do przodu samochodu, nachylila sie nad siedzeniem kierowcy i spojrzala na stacyjke. Ale kluczykow w niej nie bylo. Nie bylo ich takze w schowku pomiedzy siedzeniami. Wsliznela sie na miejsce pasazera, czujac sie pomimo strug deszczu na szybie niebezpiecznie wystawiona na widok. Jednak ani w schowku pomiedzy siedzeniami, ani w plytkiej skrytce na rekawiczki, ani w kieszonkach na drzwiach czy pod siedzeniami nie znalazla zadnych papierow, z ktorych moglaby sie dowiedziec czegokolwiek o wlascicielu samochodu. Wkrotce mezczyzna tu wroci. Dla jakiegos kretynskiego powodu zadal sobie wiele trudu, zeby przywlec tu te trupy, totez chyba nie zostawi ich na dlugo w samochodzie. Deszcz przeslanial Chynie widok, wiec nie byla tego pewna, ale wydalo jej sie, ze zaslony w oknach na parterze po tej stronie domu sa zasuniete. A zatem morderca nie wyjrzy ot tak sobie i nie zobaczy jej, gdy bedzie wysiadala z samochodu. Dwoch okien na pietrze nie widziala nawet w polowie tak dobrze jak te na dole, ale one tez pewnie byly zasloniete. Uchylila drzwi i natychmiast pchnal ja zimny sztylet wiatru. Wysiadla i zamknela za soba drzwi najciszej, jak tylko mogla. Niespokojne niebo wisialo nisko nad ziemia. Za domem porosniete lasem wzgorza ginely w perlowej mgle. Nad wzgorzami, na tle zaciagnietego nieba, Chyna wyczuwala wznoszace sie wysoko szczyty gor, z pewnoscia tak wczesna wiosna jeszcze pokryte snieznymi czapami. Pospieszyla w strone domu i po kamiennych stopniach weszla na ganek kryjac sie przed deszczem, ktory tak mocno zacinal, ze znow zdazyla przemoknac do suchej nitki. Oparla sie plecami o szorstka sciane. Blizsze z dwoch okien znajdujacych sie po obu stronach drzwi wejsciowych bylo szczelnie zasloniete. W srodku muzyka. Swing. Chyna popatrzyla na laki ciagnace sie wzdluz drogi, ktora prowadzila od domu do szczytu niskiego pagorka, po czym ginela z oczu. Byc moze za wzgorzem znajduja sie inne domy, gdzie mieszkaja ludzie, ktorzy przyjda jej z pomoca. Jednak czy kiedykolwiek przez wszystkie lata jej zycia znalazl sie ktos, kto jej pomogl? Przypomniala sobie dwa krotkie postoje, ktore ja obudzily, i doszla do wniosku, ze przejezdzali wtedy przez brame. Ale jesli nawet byli na prywatnym podjezdzie, to przeciez musi on laczyc sie z droga publiczna, gdzie Chyna znajdzie pomoc u okolicznych mieszkancow albo przygodnych kierowcow. Szczyt wzgorza dzielila od domu odleglosc jakichs czterystu metrow. Spory obszar otwartej przestrzeni do przebycia. Gdyby morderca zobaczyl Chyne, z pewnoscia nie zdazylaby uciec. Ale przeciez w dalszym ciagu nie ma pewnosci, czy to jego dom. A nawet gdyby byl, skad pewnosc, ze trzyma w nim Ariel? Gdyby przyprowadzila policje i gdyby sie okazalo, ze Ariel tu nie ma, morderca moglby nigdy nie wyjawic, gdzie ja wiezi. Musi sie upewnic, czy Ariel jest tu w piwnicy. A jesli sie okaze, ze rzeczywiscie jest i Chyna wroci z policja, morderca moze sie zabarykadowac w domu. Trzeba by brygady specjalnej, zeby go wykurzyc, ale zanimby sie do niego dobrali, moglby zabic Ariel i popelnic samobojstwo. Byloby to prawie pewne. Zorientowalby sie, ze koniec z jego wolnoscia, ze te jego numery naleza do przeszlosci, i zrozumialby, ze jedyne, co mu pozostalo, to takie wlasnie ostatnie apokaliptyczne szalenstwo. Chyna nie zniesie mysli, ze moglaby stracic te dziewczyne tak szybko po tym, jak stracila Laure, po tym, jak zawiodla Laure. Nie moze dalej zawodzic ludzi tak, jak przez cale zycie zawodzili ja inni. Sensu zycia nie nalezy szukac w wykladach z psychologii czy podrecznikach, ale w dbalosci o bliznich, w poswieceniu, wierze i czynie. Chyna nie zamierza ryzykowac. Chce zyc, ale nie dla siebie, tylko dla innych. Dobrze, ze przynajmniej ma bron. I przewage zaskoczenia. Wczesniej, jeszcze u Templetonow, i pozniej w samochodzie albo na stacji benzynowej takze mogla wygrac element zaskoczenia, ale wtedy nie miala rewolweru. Nagle zdala sobie sprawe z tego, ze szuka pretekstu, by wejsc do domu. A wejscie do domu to oczywiste szalenstwo, Jezu, to idiotyczne posuniecie, Jezu, tak, ale Chyna juz podjela decyzje, ze wejdzie. Dziewczyna wysiada z samochodu. W prawej rece ma rewolwer. Bron ma chyba kaliber 38; moze to byc chiefs special, popularny wsrod niektorych policjantow. Ale ta dziewczyna nie porusza sie jak policjantka ani nie trzyma tak broni, chociaz widac wyraznie, ze jest z nia otrzaskana. Nie, to nie moze byc funkcjonariuszka policji. Edgler Vess jeszcze nigdy nie byl tak zaintrygowany jak przez te mala odwazna dame, te tajemnicza awanturnice. To prawdziwa gratka. Kiedy dziewczyna sprintem pokonuje odleglosc od samochodu do domu i niknie mu z oczu, Vess przechodzi od okna w poludniowej scianie sypialni do okna w scianie wschodniej. W nim rowniez wisi niebieska zaslona, ktora Vess rozsuwa. Ani sladu dziewczyny. Vess czeka, wstrzymujac oddech, ale jego gosc nie pojawia sie na sciezce wiodacej w kierunku wschodnim. Po uplywie mniej wiecej pol minuty wie juz, ze dziewczyna nie zamierza uciekac. Uciekajac, sprawilaby mu gorzki zawod. Vess nie mysli o niej jako o kims, kto by uciekal. Wie, ze dziewczyna jest odwazna. Chce, zeby byla odwazna. Gdyby zaczela uciekac, poslalby za nia psy - nie po to, zeby ja zabily, tylko po prostu zatrzymaly. A potem, kiedy by juz dziewczyne odzyskal, wypytalby ja o wszystko spokojnie, bez pospiechu. Ona jednak najwyrazniej sama idzie do niego. Z jakichs nie wyobrazalnych powodow idzie za nim az do domu. Z rewolwerem. Musi byc ostrozny. Ale coz to dla niego za frajdal Ta jej bron tylko przydaje calej przygodzie dreszczyku. Sprawia, ze przezycie Vessa staje sie jeszcze bardziej intensywne. Ganek frontowy znajduje sie dokladnie pod oknem, przy ktorym Vess stoi, ale z gory nie widac go z powodu wystajacego dachu. Tajemnicza dziewczyna jest gdzies na ganku. Vess czuje jej bliskosc, moze nawet dokladnie pod soba. Bierze pistolet z nocnego stolika i bezszelestnie idzie po dywanie do otwartych drzwi. Wychodzi na korytarz i szybko zbliza sie do schodow. Tu przystaje. Widzi jedynie podest ponizej. Nasluchuje. Gdyby dziewczyna otworzyla drzwi wejsciowe, Vess by o tym wiedzial, poniewaz jeden z zawiasow jest zardzewialy i skrzypi. Dzwiek nieglosny, ale bardzo charakterystyczny. A ze Vess nasluchuje tego konkretnego odglosu, wylowi go nawet sposrod symfonii bebnienia deszczu o dach, lomotu wody lecacej do wanny czy nadawanego przez radio In the Mood. To szalenstwo. Ale ona tego dokona. Dla Ariel. Dla Laury. A takze dla siebie. Moze nawet glownie dla siebie. Dosyc ukrywania sie po latach spedzonych pod lozkami, w szafach, na strychach. Po latach godzenia sie ze wszystkim, chodzenia ze spuszczona glowa musi cos zrobic albo wybuchnie. Od chwili urodzenia i jeszcze dlugo po tym, gdy odeszla od matki, zyla w wiezieniu strachu i wstydu, tak przyzwyczajona do przypisanego sobie losu, ze nawet nie widziala krat, za ktorymi siedziala. Teraz, wyzwolona slusznym gniewem, upila sie wolnoscia. Podmuch lodowatego wiatru eksplodowal pod dachem ganku fontanna deszczowych kropli. Muszelki zagrzechotaly gniewnym, plaskim dzwiekiem. Chyna przesunela sie obok okna starajac sie nie rozdeptac slimakow. Zaslony nadal pozostawaly szczelnie zsuniete. Drzwi frontowe byly zamkniete, ale nie na zamek. Pchnela je ostroznie do wewnatrz. Jeden zawias zaskrzypial. Orkiestra zakonczyla utwor tuszem i zaraz potem gdzies w glebi domu odezwaly sie dwa glosy jednoczesnie. Chyna zastygla w progu, zanim zorientowala sie, ze to reklama. Z radia plynela muzyka. Niewykluczone, ze morderca mieszka tu z kims jeszcze poza Ariel i kolekcja podobnych jej trofeow, zywych i martwych, ktore zwozi ze swoich wypraw. Trudno sobie wyobrazic, zeby mial rodzine, zone i dzieci, psychopatyczna gromadke, ktora go oczekuje w domu. Zdarzaja sie jednak rzadkie przypadki dzialajacych pospolu socjopatycznych typow, jak na przyklad ci dwaj mezczyzni, ktorzy jakies dwadziescia lat temu okazali sie Dusicielem ze Wzgorz w Los Angeles w dwoch osobach. Tak czy siak, w glosach z radia nie bylo zadnego zagrozenia. Trzymajac przed soba rewolwer, Chyna weszla do domu. Za nia wdarl sie ze swistem wiatr, ktory o malo jej nie zdradzil, tarmoszac nieforemnym abazurem, szybko wiec zamknela drzwi. Dzwieki z radia splywaly schodami gdzies na lewo od niej, nie spuszczala wiec oka z pozbawionego drzwi otworu u stop schodow na wypadek, gdyby poza tymi dzwiekami splynelo z gory cos wiecej. Frontowy pokoj na parterze zajmowal cala szerokosc niewielkiego budynku i chociaz byl oswietlony jedynie skapym, saczacym sie przez okna szarym swiatlem, Chyna go widziala wyraznie i stwierdzila, ze wcale nie wyglada tak, jak sie spodziewala. Na jego umeblowanie skladaly sie dwa zielone skorzane fotele z podnozkami, kryta szkocka krata sofa na grubych, toczonych nogach, dwa debowe stoliki w rustykalnym stylu i regal z jakimis trzystoma ksiazkami. Na palenisku kominka zbudowanego z glazow lsnil mosiezny ruszt, a na gzymsie stal stary zegar z dwoma rogaczami z brazu wspinajacymi sie na tylne nogi. Wystroj pokoju byl calkowicie, choc nie ostentacyjnie meski - bez spogladajacych ze scian szklanym wzrokiem glow jeleni czy niedzwiedzi, bez sztychow o tematyce mysliwskiej, bez wystawionych na widok strzelb - po prostu wygoda i przytulnosc. W miejsce oczekiwanego przez Chyne balaganu - schludnosc i porzadek. Zamiast brudu - czystosc; nawet w ciemnych katach pokoj byl starannie odkurzony. Zamiast zaduchu smierci - cytrynowy zapach pasty do mebli i subtelna won lesnego odswiezacza powietrza, pomieszanego z przyjemnym zapachem wegla drzewnego z kominka. Zacheciwszy sluchaczy do korzystania z uslug podatkowych, a potem do kupowania paczkow, radiowe glosy wybuchnely glosnym entuzjazmem, ktory niosl sie na dol po schodach. Morderca zbyt mocno podkrecil radio, jakby chcial zagluszyc jakies inne dzwieki. I rzeczywiscie, Chyna pochwycila jakis odglos, podobny do deszczu, a jednak inny. Po chwili juz wiedziala: prysznic. To dlatego tak glosno nastawil radio. Biorac prysznic, sluchal muzyki. Ma szczescie. Jak dlugo morderca pozostaje pod prysznicem, ona moze spokojnie szukac Ariel. Szybko przemierzyla frontowy pokoj i przez uchylone drzwi weszla do kuchni. Kanarkowa glazura, szafki z drewna sosnowego z sekami. Na podlodze szare winylowe plytki w zolto-zielono-czerwony wzorek, elegancko wyszorowane. Wszystko na swoim miejscu. Z dzinsow Chyny, przemoczonej do suchej nitki lacznie z wlosami, kapala na te czysta podloge woda. Na lodowce wisial przylepiony tasma kalendarz otwarty juz na kwietniu, z kolorowa fotografia przedstawiajaca dwoje kociat - czarne i biale - ktore wygladaly ciekawie z ogromnego bukietu lilii. Zwyczajnosc tego domu przejela Chyne groza: wszystko czyste, wszedzie porzadek, przytulne akcenty; przerazajaca byla swiadomosc, ze mieszkajaca tu osoba moze sobie spokojnie za dnia spacerowac po ulicach i pomimo okrucienstw, jakich sie dopuszcza, uchodzic za normalnego czlowieka. Nie mysl o tym. Ruszaj sie. Bezpieczenstwo jest w ruchu. Przeszla obok kuchennych drzwi. Przez cztery szybki w ich gornej polowie zobaczyla kuchenny ganek, zielen, pare duzych drzew i stodole. Bez zadnych architektonicznych podzialow kuchnia przechodzila w jadalnie i razem z nia zajmowala mniej wiecej dwie trzecie szerokosci domu. Wokol okraglego stolu z ciemnej sosny, wspartego na czyms w rodzaju masywnego bebna zamiast nog, staly cztery ciezkie sosnowe krzesla z poduszkami przywiazanymi do oparcia i siedzenia. Na gorze znow rozbrzmiala muzyka, ale w kuchni wydawala sie cichsza niz we frontowym pokoju. Gdyby jednak Chyna byla milosniczka wielkich orkiestr, z pewnoscia by ja rozpoznala. Za to halas lecacej wody wyrazniejszy byl w kuchni niz w pokoju, poniewaz rury biegly w gore po tylnej scianie. Plynaca do lazienki woda dudnila glucho w miedzianej rurze, ktora nie byla ani przymocowana, ani zaizolowana tak, jak powinna, i w pewnym miejscu, przy kolku w scianie, wibrowala, co przypominalo gwaltowne stukanie: tatta-tatta-tatta-tatta. Gdyby ten odglos nagle ucichl, Chyna wiedzialaby, ze bezpieczny dla niej czas w tym domu juz sie skonczyl. W ciszy, jaka nastapi, moze liczyc najwyzej na minute lub dwie, bo tyle w przyblizeniu zajmie mordercy wytarcie sie. Potem moze sie pojawic praktycznie wszedzie. Rozejrzala sie za aparatem telefonicznym, ale znalazla tylko gniazdko. Gdyby byl telefon, moglaby zadzwonic na policje, zakladajac, ze w tej zapadlej dziurze jest jakis posterunek. Majac swiadomosc, ze pomoc jest w drodze, spokojniej prowadzilaby dalsze poszukiwania. W polnocnym koncu pomieszczenia jadalnego byly drugie drzwi. Mimo ze morderca bral prysznic na gorze, przekrecila galke najciszej, jak tylko mogla, po czym ostroznie przekroczyla prog. Znalazla sie w pomieszczeniu stanowiacym polaczenie pralni z magazynkiem. Pralka. Elektryczna suszarka. Na dwoch polkach staly w wielkim porzadku butelki i pudelka ze srodkami czystosciowymi, a w powietrzu unosil sie zapach jakby detergentu i wybielacza. Szum wody i stukanie rury byly tu nawet glosniejsze niz w kuchni. Na lewo, za pralka i suszarka, odkryla kolejne drzwi, z surowych sosnowych desek pomalowanych na zielony kolor, w odcieniu limonki. Otworzyla je i zobaczyla schody prowadzace do ciemnej piwnicy; serce zabilo jej mocniej. -Ariel - powiedziala cicho, ale nie uzyskala zadnej odpowiedzi, poniewaz mowila bardziej do siebie niz do kogokolwiek innego. Na dole zadnych okien. Zadnego przecieku chocby najmetniejszego swiatla tego deszczowego poranka przez jakiekolwiek szpary czy kratki wentylacyjne. Ciemno jak w kazamatach. Ale jesli rzeczywiscie ten bydlak trzyma tu dziewczyne, to dlaczego nie zaopatrzyl tych drzwi w solidny zamek? Mialy tylko zwykla galke, ktora wystarczylo przekrecic, zeby wejsc. No coz, wiezien moze byc zamkniety w pozbawionej okien celi jeszcze znacznie glebiej albo nawet zakuty w kajdanki. Ariel moze nie moc sie dostac do tych schodow i drzwi, nawet pozostawiana przez wiele dni sam na sam ze swoimi gorzkimi myslami, co by wyjasnialo, dlaczego morderca nie widzi potrzeby stawiania jeszcze jednej przeszkody na drodze jej ucieczki takze wtedy, gdy nie ma go w domu. Tak czy owak, wydaje sie dziwne, ze nie boi sie na przyklad, iz podczas jego nieobecnosci ktos sie wlamie do domu, zejdzie do piwnicy i odkryje wieziona w niej dziewczyne. Biorac pod uwage wiek budynku i brak jakichkolwiek widocznych urzadzen alarmowych, Chyna watpila, czy dom ma jakis system bezpieczenstwa. Czlowiek z takimi tajemnicami powinien wprawic stalowe drzwi do piwnicy, z zamkami tak niezawodnymi, jak zamki bankowych skarbcow. Brak systemu zabezpieczen mogl oznaczac, ze Ariel tu nie ma. Chyna nie chciala sie nawet zastanawiac nad taka ewentualnoscia. Musi znalezc Ariel. Wyszla na schody i zaczela macac wzdluz sciany w poszukiwaniu wylacznika; kiedy go znalazla i nacisnela, zapalily sie swiatla zarowno na podescie, jak i w suterenie. Gole betonowe stopnie okazaly sie dosyc strome. Wygladaly na znacznie nowsze niz reszta domu, moze nawet byly zupelnie swiezo dobudowane. Szybki strumien wody i glosny stukot luznej rury swiadczyly o tym, ze morderca nadal jest w lazience na gorze, zajety zmywaniem z siebie sladow zbrodni. Tatta-tatta-tatta... Glosniej niz poprzednio, ale w dalszym ciagu szeptem, Chyna powiedziala: -Ariel. Stojace powietrze na dole nie przynioslo zadnej odpowiedzi. Powtorzyla jeszcze glosniej: -Ariel. Nic. Nie miala ochoty schodzic do tego pozbawionego okien lochu bez zadnej drogi ucieczki poza schodami, nawet jesli drzwi nie byly zamkniete. Ale jednoczesnie nie przychodzil jej do glowy zaden inny sposob sprawdzenia, czy Ariel rzeczywiscie jest w piwnicy. Tatta-tatta-tatta-tatta... Mimo ze Chyna dziecinstwo miala dawno za soba, ze byla dorosla i niby nad wszystkim panowala, ze wszystko bylo niby w porzadku, to i tak zawsze konczylo sie tym samym: okazywalo sie, ze jest calkowicie zdana na siebie, nieprzytomna ze strachu, sama w jakims ciasnym, ponurym, ciemnym pomieszczeniu bez wyjscia, uczepiona jedynie zwariowanej nadziei, sama wobec obojetnego swiata, bez nikogo, kto by sie o nia zatroszczyl, kto by sie zainteresowal, co sie z nia dzieje. Nasluchujac najmniejszej chocby zmiany w tonacji odglosow lecacej wody czy wibrujacej rury, zaczela schodzic w dol, po jednym stopniu, lewa reka trzymajac sie zelaznej barierki. Przed soba w prawej rece trzymala bron tak mocno, ze az ja bolaly klykcie. -Chyna Shepherd, nietknieta i zywa - powiedziala niepewnie. W polowie schodow obejrzala sie za siebie. Gorny podest znajdujacy sie na koncu tropu, jaki pozostawily jej mokre buty, wydawal sie odlegly o jakies czterysta metrow, tak samo jak odlegly wydawal jej sie z frontowego ganku szczyt pagorka. Alicja w glebi kroliczej nory, w samym srodku szalenstwa - bez zwariowanych herbatek. Stojacy w przejsciu pomiedzy kuchnio-jadalnia a pralnia Edgler Vess slyszy, jak tajemnicza dziewczyna wola Ariel. Jest zaledwie kilka metrow od niego, za rogiem, za pralka i suszarka, nie moze byc wiec watpliwosci co do imienia, jakie wypowiada. -Ariel. Zdumiony Vess stoi z otwartymi ustami wsrod zapachu detergentu i przytlumionego przez sciane terkotania miedzianych rur i mruga, podczas gdy jej glos rozbrzmiewa mu echem w pamieci. Przeciez ona w zaden sposob nie moze wiedziec o Ariel. Ale mimo to powtarza jej imie glosniej niz poprzednio. Edgler Vess czuje sie nagle przedmiotem okrutnego gwaltu, przesladowania, obserwacji. Spoglada za siebie na okna kuchni i jadalni, spodziewajac sie zobaczyc przylepione do szyb podniecone, oskarzycielskie twarze jakichs nieznajomych. Widzi jedynie deszcz i skapane w jego strugach szare swiatlo, ale uczucie udreki go nie opuszcza. To juz nie jest zabawa. W zadnym razie. Tajemnica staje sie zbyt gleboka, i zbyt niepokojaca. Jak gdyby dziewczyna nie wysiadla z hondy, tylko przeniknawszy niewidzialna bariere pomiedzy wymiarami przyszla z jakiegos innego swiata, z ktorego potajemnie go obserwowala. Sprawa ma wyraznie nadprzyrodzony zapach - konsystencje tez ma nieziemska; nagle won detergentu wydaje sie Vessowi wonia palonego kadzidla, a w powietrzu robi sie duszno od niewidzialnych obecnosci. Przestraszony i nekany watpliwosciami, nienawykly do obu tych uczuc, wchodzi do pralni, unoszac hecklera kocha P7. Palec trzyma na spuscie, naciskajac go lekko. Drzwi do piwnicy stoja otworem. Na schodach pali sie swiatlo. Dziewczyny nie widac. Vess puszcza spust nie strzelajac. W tych rzadkich wypadkach, kiedy ma gosci na kolacji albo w sprawach interesow, zawsze zostawia w pralni przynajmniej jednego psa. Doberman lezy sobie spokojnie i drzemie. Gdyby jednak mial tu wejsc ktokolwiek poza jego panem, z pewnoscia wyploszylby intruza. Podczas nieobecnosci Vessa psy czujnie patroluja caly teren i nie moze byc mowy o tym, zeby ktokolwiek dostal sie do domu, nie mowiac juz o piwnicy. Edgler Vess nigdy nie zalozyl zamka w tych drzwiach z obawy, ze moglyby sie kiedys zatrzasnac w chwili jego nieuwagi, gdy przebywa na dole, oddajac sie swoim ulubionym igraszkom. Oczywiscie przy zamku z kluczem takie niebezpieczenstwo nie istnieje, Vess nawet nie wyobraza sobie, by go zawiodl i uwiezil - jest to jednak sprawa zbyt powazna, by ryzykowac. Widywal w zyciu rozne z pozoru niewinne zbiegi okolicznosci, w wyniku ktorych gineli ludzie. Pewnego popoludnia pod koniec czerwca, przed zmrokiem, kiedy jechal do Reno w Nevadzie autostrada miedzystanowa 80, wyprzedzila go mloda blondynka w mustangu. Miala na sobie biale szorty i biala bluzke, a jej dlugie rudozlociste wlosy falowaly w wieczornym wietrze. Pod wplywem naglego pragnienia, zeby zmasakrowac te piekna twarz, Vess nacisnal gaz do dechy, nie chcac stracic z oczu znacznie szybszego mustanga, ale jego wysilki byly daremne. W miare jak droga wznosila sie ku Sierra Nevada, jego ciezki woz kempingowy tracil szybkosc i wkrotce mustang zostawil go z tylu. Jednak nawet gdyby zdolal dotrzymac tempa blondynce, to i tak ruch byl zbyt wielki - i zbyt liczni swiadkowie - by mogl ja zepchnac z autostrady, i wtedy jedna z detek mustanga strzelila. Przy takiej szybkosci malo go nie obrocilo, malo nie dachowal. Zaczelo go nosic po pasach w klebach walacego z opon niebieskiego dymu, wreszcie jednak dziewczyna zdolala zapanowac nad samochodem i zjechac na pobocze. Vess zatrzymal sie, zeby jej pomoc. Niesmialym usmiechem podziekowala mu za te gotowosc, a potem jakze gorzko plakala i jak podniecajaco wyrywala mu sie, broniac swojej urody i odwracajac twarz od jego ostrych narzedzi - dzielna mloda kobieta w drodze do Reno, pelna zycia, dopoki zwykly przypadek nie rzucil jej w ramiona Vessa. Skoro moze nawalic detka, to dlaczego nie zamek? Jesli przypadek moze dac, rownie dobrze moze zabrac. Edgler Vess zyje intensywnie, ale nie lekkomyslnie. Ta dziewczyna, wolajaca Ariel po imieniu, wtargnela w jego zycie jak tamta peknieta detka i nagle Vess zaczyna sie zastanawiac, czy to ona ma byc darem dla niego, czy on dla niej. Myslac o jej rewolwerze i zalujac, ze w poblizu nie ma dobermanow, skrada sie przez pralnie do drzwi piwnicy. Z dolu, ze schodow, niesie sie glos: -Chyna Shepherd, nietknieta i zywa. Slowa sa tak bardzo dziwne - a ich znaczenie tak bardzo tajemnicze - ze wydaja sie jakims zakleciem, tajemnym i zaszyfrowanym. Dziewczyna powtarza raz jeszcze, jakby skandowala: -Chyna Shepherd, nietknieta i zywa. Mimo ze Vess nie jest przesadny, ma w tej chwili poczucie, ze dzieje sie cos nadprzyrodzonego. Wlos mu sie jezy, dostaje gesiej skorki, mocniej zaciska dlon na pistolecie. Ostroznie wychyla sie przez otwarte drzwi i spoglada w dol schodow. Dziewczyne dzieli od celu juz tylko kilka stopni Jedna reka trzyma sie poreczy, w drugiej sciska rewolwer. To nie policjantka. To amatorka. Co nie przeszkadza, ze moze sie okazac nawalona detka dla Edglera Vessa, ktory robi sie niespokojny i chociaz dalej jest ogromnie ciekaw tej kobiety, to jednak nad te ciekawosc przedlozy ostatecznie wlasne bezpieczenstwo. Przechodzi ostroznie przez drzwi i staje na gornym podescie schodow. Mimo tak wielkiej bliskosci dziewczyna go nie slyszy, poniewaz wszystko jest tu z betonu, nic nie trzeszczy. Vess mierzy z pistoletu w sam srodek jej plecow. Pierwszy strzal zwali ja z nog - z rozpostartymi ramionami bedzie leciala w dol do piwnicy i wtedy, w locie, dosiegnie ja drugi strzal. A potem Vess zbiegnie po schodach, oddajac trzeci i czwarty strzal, starajac sie trafic w jej nogi. Rzuci sie na nia, przystawi jej lufe pistoletu do tylu glowy i wtedy, ale dopiero wtedy, kiedy juz ja sobie calkowicie podporzadkuje, kiedy juz bedzie nad nia panowal, zadecyduje, czy dziewczyna stanowi dla niego zagrozenie, czy nie i wobec tego moze zaryzykowac rozmowe, czy tez jest tak niebezpieczna, ze nic ponizej paru kulek nie wchodzi w gre. Kiedy dziewczyna przechodzi pod swiatlem, blisko podnoza schodow, Vess moze sie lepiej przyjrzec jej broni. Jest to rzeczywiscie smith wesson kaliber.38 chiefs special, tak jak mu sie wydawalo wczesniej, kiedy zobaczyl dziewczyne z okna sypialni na pietrze, ale nagle marka i model rewolweru nabieraja dla niego szczegolnego znaczenia. Czuje zapach kielbaski Slim Jim. Przypominaja mu sie czarne aksamitne oczy rozszerzone w chwili szoku, przerazenia i rozpaczy. Pare godzin temu Vess widzial juz taka bron. Nalezala do mlodego Azjaty ze stacji benzynowej, ktory wyjal ja spod kontuaru, ale nawet nie zdazyl uzyc. Chief's special jest dosc popularnym rewolwerem, jednak nie az tak, zeby natykac sie na niego na kazdym kroku. Edgler Vess wie, ze to ta sama bron. Chociaz wiec dziewczyna znajdujaca sie na schodach do piwnicy nadal jest bardzo tajemnicza, a jej obecnosc tutaj nie mniej zdumiewajaca niz byla, nie ma w niej nic nadprzyrodzonego. Zna imie "Ariel" nie dlatego, ze obserwuje Vessa z jakiegos innego swiata czy ze jest na uslugach sily wyzszej, ale po prostu dlatego, ze musiala byc tam, na stacji benzynowej, kiedy Vess rozmawial z jej dwoma pracownikami, ktorych pozniej zabil. Ale gdzie mogla sie ukrywac i jak mogl ja przegapic, dlaczego postanowila go scigac i skad czerpie odwage, by wdac sie w tak niebezpieczna przygode? Na te pytania nie odpowie mu sama intuicja - bedzie musial je zadac swojemu tajemniczemu gosciowi. Opuszczajac pistolet, Vess na wszelki wypadek cofa sie do pralni, zeby dziewczyna go nie zobaczyla, gdy spojrzy w gore. Strach i niesamowite poczucie obecnosci nadprzyrodzonych zlych mocy unosza sie jak mgla i Vess nie moze sie nadziwic wlasnej naiwnosci. i to wlasnie on, ktory nie ma zadnych zludzen co do istoty egzystencji. On, ktory wszystko widzi tak ostro. On, ktory uznaje prymat czystych doznan zmyslowych. Nawet on, najbardziej racjonalnie myslaca istota ludzka, dal sie nabrac na sily nadprzyrodzone. Smieje sie z wlasnej glupoty i natychmiast zapomina o calej sprawie. Do tej pory dziewczyna musiala juz sie znalezc na samym dole. Pozwoli jej na poszukiwania. Ostatecznie obojetne, jak dziwaczne przyczyny ja tu sprowadzily, Vess jest ciekaw jej reakcji na to, co odkryje. Znow wybornie sie bawi. Gra zaczyna sie od nowa. Chyna zeszla na sam dol. Na prawo miala zewnetrzna sciane z kamieni polaczonych zaprawa. W tym kierunku nie bylo po co isc. Na lewo znajdowalo sie pomieszczenie glebokosci ponad trzech metrow i szerokosci calego domu. Weszla do niego. W jednym koncu stal piec olejowy i wielki elektryczny bojler. W drugim wysokie metalowe szafy ze szparami wentylacyjnymi w drzwiach, warsztat i skrzynia z narzedziami na kolkach. Na wprost w scianie z betonowych blokow widnialy jakies dziwne drzwi. Pstryk - buch. Chyna obrocila sie w prawo gotowa do strzalu, ale zdala sobie sprawe, ze dziwny odglos pochodzi z pieca: najpierw zapalal sie elektryczny plomyk, a od niego zajmowalo sie paliwo. Poprzez szum pieca Chyna w dalszym ciagu slyszala wibrujaca rure: tatta-tatta-tatta. Stukot byl tu cichszy niz na schodach, ale slyszalny. Ledwie mogla teraz odroznic muzyke z lazienki na pietrze - niepewna nic melodii, pasaze na instrumenty dete czy moze zawodzacy klarnet? Najwyrazniej dla wyciszenia drzwi w tylnej scianie zostaly, jak w teatrze, obite brazowym winylem przepikowanym jak koldra w kwadraty za pomoca osmiu tapicerskich gwozdzi z duzymi okraglymi lbami pokrytymi takim samym winylem. Futryne rowniez obito takim samym materialem. W drzwiach nie bylo ani zasuwy ani nawet zwyklego zatrzasku, ktory by wzbranial wejscia. Polozywszy reke na obiciu, Chyna stwierdzila, ze tapicerka jest mieksza, niz sie wydawalo na oko. Miedzy plastikiem a drewnem musiala sie znajdowac przynajmniej pieciocentymetrowa warstwa gabki. Zlapala za dluga raczke z nierdzewnej stali w ksztalcie litery U. Kiedy pociagnela, drzwi cicho zaszuraly o obita winylem futryne. Jedno pasowalo idealnie do drugiego. Otwierajac sie, wydaly odglos podobny do tego, jaki towarzyszy otwieraniu prozniowo zamknietej puszki orzeszkow ziemnych. Od wewnatrz drzwi takze byly obite materialem izolacyjnym. Cala ich grubosc musiala sporo przekraczac dwanascie centymetrow. Za nimi znajdowal sie pokoik o powierzchni niecalych dwoch metrow kwadratowych i niskim suficie, przypominajacy kabine windy, z ta wszakze roznica, ze wszystkie plaszczyzny, z wyjatkiem podlogi, byly tu rowniez miekko obite. Podloge pokrywala gumowa mata w rodzaju tych, jakimi wyklada sie kuchnie restauracyjne dla wygody kucharzy, ktorzy pracuja na stojaco po kilka godzin bez przerwy. W metnym swietle zarowki tkwiacej w zaglebieniu sufitu Chyna zauwazyla, ze sciany nie sa tu obite winylem, tylko szara gruzelkowata bawelna. Dziwnosc tego miejsca wzmogla jej strach, ale jednoczesnie Chyna tak dobrze zrozumiala cel, jakiemu mial sluzyc ten tapicerowany przedpokoj, ze poczula nagly przyplyw mdlosci. Dokladnie naprzeciwko drzwi, ktore dopiero co otworzyla, znajdowaly sie kolejne drzwi. I one takze byly wyciszone i tkwily w obitej futrynie. Te wreszcie mialy zamki. W szarym materiale rysowaly sie dwa zaglebienia, w ktorych tkwily cylindry z mosiadzu. Chyna wiedziala, ze juz dalej bez kluczy nie wejdzie. Nagle dostrzegla na poziomie oczu mala, obita materialem klapke z galka, o powierzchni mniej wiecej pietnascie na dwadziescia piec centymetrow. Przypominala ona urzadzenie zaslaniajace judasza w drzwiach celi wieziennej o szczegolnie surowym rezimie. Tatta-tatta-tatta... Wygladalo na to, ze morderca bierze okropnie dlugi prysznic. Ale przeciez Chyna przebywala w jego domu nie wiecej jak trzy minuty; po prostu czas jej sie tak bardzo dluzyl. A jezeli gospodarz postanowil umyc sie wyjatkowo dokladnie, to teraz pewnie jest zaledwie w polowie swoich ablucji. Tatta-tatta... Chyna wolalaby trzymac zewnetrzne drzwi otwarte, kiedy wejdzie do przedpokoju i odsunie klapke na tych drugich, wewnetrznych drzwiach, ale odleglosc jest zbyt duza. Musi sie pogodzic z tym, ze drzwi sie za nia zamkna. Kiedy obite drzwi trafily w miekka futryne ze skrzypiacym szurnieciem, jakie wydaly ocierajace sie o siebie winylowe plaszczyzny, Chyna przestala slyszec wibrujaca rure. Cisza dzwonila jej w uszach tak przejmujaco, ze prawie nie slyszala swojego spazmatycznego oddechu. Pod zewnetrzna tkanina sciany musialy byc wylozone gruba warstwa tlumiacego dzieki materialu. A moze morderca zakrecil wode dokladnie w chwili, kiedy drzwi sie zatrzasnely, i teraz sie wyciera? Albo wklada szlafrok bez wycierania, schodzac jednoczesnie na dol. Przerazona Chyna, nie mogac zlapac tchu, ponownie otworzyla drzwi. Tatta-tatta-tatta. Szum wody lecacej pod cisnieniem z duza szybkoscia. Odetchnela z ogromna ulga. W dalszym ciagu byla bezpieczna. W porzadku, okay, zachowaj zimna krew, ruszaj sie, sprawdz, czy Ariel tu jest, i rob, co masz zrobic. Niechetnie puscila drzwi, ktore znow sie zamknely. I tym razem terkot rury ucichl. Chyna miala uczucie, ze sie dusi. Byc moze wentylacja w przedpokoiku byla niewystarczajaca, ale to chyba glownie dzwiekoszczelne sciany sprawialy, ze atmosfera w tym malenkim pomieszczeniu wydawala sie taka gesta, duszaca. Odsunela klapke w drzwiach. Przez otwor zobaczyla rozowe swiatlo. Wziernik byl zabezpieczony solidnym ekranem, ktory mial za zadanie chronic zagladajacego przed atakiem czegos czy kogos od wewnatrz. Przylozyla twarz do wziernika i jej oczom ukazal sie duzy pokoj wielkosci living-roomu, pod ktorym byl usytuowany. Miejscami tonal w glebokim mroku, a jego jedyne oswietlenie stanowily trzy lampy z obszytymi fredzla abazurami z materialu i rozowymi zarowkami okolo czterdziestu watow kazda. Na tylnej scianie wisialy w dwoch miejscach na mosieznych pretach plachty czerwono-zlotego brokatu, imitujace zaslony na oknach, ktorych przeciez tu, pod ziemia, byc nie moglo. Na lewo, ledwie widoczny w skapym swietle, wisial duzy postrzepiony gobelin przedstawiajacy scene z kobietami w dlugich sukniach i kloszowych kapeluszach jadacymi konno, po damsku, przez wiosenne kwietne laki, na tle zielonego lasu. Na umeblowanie pokoju skladaly sie: potezny fotel w pokrowcu, podwojne lozko z bialym zaglowkiem i wymalowana na nim scena, prawie niewidoczna w slabym rozowym swietle, polki na ksiazki rzezbione w liscie akantu, szafy z drzwiami przypominajacymi okna gotyckie, maly stol jadalny z bogato rzezbionym brzegiem, dwa krzesla w stylu Dyrektoriatu z tapicerka w kwiaty oraz lodowka. Calosci dopelniala ogromna ciemna szafa z szybkami w kwietne wzory, stara, ale najprawdopodobniej nie antyczna, zniszczona, ale ladna. Ponadto toaletka z potrojnym lustrem w pozlacanej rowkowanej ramie i wyscielana laweczka, a w najdalszym rogu - klozet i umywalka. Najbardziej jednak niesamowita w tym niesamowitym podziemnym pokoju, przypominajacym sklad rekwizytow do inscenizacji "Arszeniku i starych koronek", wydawala sie kolekcja lalek. Lalki Kewpie, Kapusciane Dzieci, Szmaciana Ann i wiele innych starych i nowych lalek, jedne na metr wysokie, inne mniejsze od kartonu mleka, w pieluchach, zimowych kombinezonach, wytwornych sukniach slubnych, spioszkach, strojach kowbojskich i tenisowych, pizamach, spodniczkach hula, kimonach, strojach klaunow, nocnych koszulkach i mundurach marynarskich. Wypelnialy polki na ksiazki, wygladaly przez szyby malych szafek, siedzialy na duzej szafie, na lodowce, staly lub siedzialy pod scianami na podlodze. Inne, zwalone jedna na druga w kacie i w nogach lozka, z rekami i nogami dziwacznie powykrecanymi, z glowami sztywno uniesionymi na polamanych szyjach, przypominaly sterty wesolo odzianych trupow czekajacych na transport do krematorium. Dwiescie, trzysta, a moze wiecej malych twarzyczek lsnilo w lagodnym swietle albo straszylo trupia bladoscia w mroku - jedne z porcelany, inne ze szmat, z drewna lub plastiku. Ich oczy ze szkla, metalu, guzikow, materialu czy malowanej ceramiki lsnily odbitym blaskiem swiatla jednej z trzech lamp lub - w miejscach okrytych mrokiem - jarzyly sie zmienna poswiata niby lezacy w haldach wegiel. Przez chwile Chyna byla niemal przekonana, ze te lalki widza, poza moze kilkoma, ktorym katarakta rozowego swiatla odebrala wzrok, i ze w ich przerazajacych oczach tli sie swiadomosc. Mimo ze zadna z nich sie nie poruszyla - ani nawet nie przesunela spojrzenia - otaczala je aura zycia, jak gdyby morderca byl czarownikiem, ktory wiezil w nich dusze swoich ofiar. I nagle - bezszelestny ruch w pokoju, cien wynurzajacy sie z mroku przybiera postac dziewczyny. W tej samej chwili lalki stracily caly swoj magiczny urok. Oczom Chyny ukazalo sie bowiem najpiekniejsze dziecko, jakie kiedykolwiek w zyciu widziala, piekniejsze nawet niz na zdjeciu, z prostymi lsniacymi wlosami, ktore w panujacym tu dziwnym swietle mialy uroczy kasztanowaty odcien, choc w rzeczywistosci byly platynowo-blond. Drobna, szczupla i pelna wdzieku istota o eterycznej, anielskiej urodzie, bardziej przypominajaca swietlistego ducha niz zwykla dziewczyne. Miala na sobie czarne czolenka, biale podkolanowki, granatowa lub czarna spodniczke i biala bluzke z krotkimi rekawami i ciemnymi naszywkami na kolnierzyku i klapie kieszonki, przywodzace na mysl mundurek szkolki parafialnej. Bez watpienia to morderca dostarczal jej ubran, w ktorych chcial ja widziec, i Chyna natychmiast zrozumiala, dlaczego preferowal taki wlasnie styl. Mimo ze w sensie fizycznym dziewczyna niewatpliwie byla szesnastolatka, to w ten sposob ubrana robila wrazenie znacznie mlodszej; ze szczuplymi ramionami, waskimi nadgarstkami i malymi dlonmi, ubrana w skromny mundurek, w tym rozowym swietle wygladala na jedenastoletnie dziecko w dniu konfirmacji, naiwne, niesmiale i niewinne. Socjopati maja pociag do piekna i niewinnosci, poniewaz odczuwaja potrzebe ich kalania. Kiedy poradza sobie z niewinnoscia, przychodzi kolej na urode, ktora niszcza i masakruja, by w swej zdeformowanej osobowosci moc sie postawic wyzej od przedmiotu wlasnego pozadania. A gdy juz niewinnosc i uroda przestaja istniec, gdy sa martwe i podlegaja procesowi rozkladu, wtedy swiat, przynajmniej w pewnym stopniu, przybliza sie do ich wewnetrznego pejzazu. Dziewczyna siedziala w fotelu. Miala w rekach ksiazke. Otworzyla ja i przewrociwszy kilka kartek zaczela czytac. Mimo ze z pewnoscia slyszala odsuwanie klapki przeslaniajacej otwor w drzwiach, nie podniosla wzroku. Najwyrazniej byla przekonana, ze to jak zwykle wiezacy ja mezczyzna. W przyplywie emocji, ktora scisnela jej serce, zdumiewajac swoja sila, Chyna powiedziala: -Ariel. Imie dziewczyny wpadlo przez otwor jak w proznie, bez zadnego odzewu, bez echa. Cela Ariel musiala byc wylozona licznymi warstwami materialu dzwiekochlonnego, prawdopodobnie jeszcze obficiej niz przedpokoj, a cala ta troska o wyciszenie wolan i krzykow wskazywala na to, ze jednak od czasu do czasu morderca zapraszal gosci. Moze na kolacje. A moze na piwo i wspolne ogladanie meczu. Fakt, ze sobie na cos podobnego pozwalal, stanowil jeszcze jeden dowod jego niebywalej, wprost bezprzykladnej bezczelnosci. Sama mysl o tym, ze w ogole mogl miec przyjaciol nie tak zboczonych jak on sam, ktorzy by ze zgroza przyjeli wiadomosc o tym, ze ich gospodarz wiezi w piwnicy dziewczyne i dla przyjemnosci wymordowuje cale rodziny, przyprawil Chyne o dreszcze. W codziennym zyciu ten potwor uchodzil za czlowieka. Ludzie smieli sie z jego dowcipow. Pytali go o rade. Dzielili z nim smutki i radosci. Moze nawet chodzil do kosciola. A w niektore sobotnie wieczory na tance: sunal wtedy dokola parkietu z jakas usmiechnieta kobieta w ramionach, bawiac sie przy dzwiekach tej samej muzyki co inni. Powtorzyla glosno: -Ariel. Dziewczyna nie podniosla glowy. Jeszcze glosniej, niemal wykrzykujac przez otwor w drzwiach jej imie, Chyna powtorzyla: -Ariel! Dziewczyna nadal nieruchomo siedziala w fotelu, ze skromnie zsunietymi nogami, z ksiazka na kolanach, z pochylona glowa i opadajacymi wlosami, ktore niemal calkowicie skrywaly jej twarz. Zachowywala sie jak glucha albo jakby byla dziewczynka ukryta w szafie, z rozmyslem odcinajaca sie od wrzaskliwych klotni pijanych i nacpanych doroslych, tak by niedostepna dla nikogo, mogla znalezc sie wreszcie we wlasnej glebokiej ciszy. Chyna przypomniala sobie czasy, kiedy juz samo chowanie sie przed matka i jej co grozniejszymi przyjaciolmi nie dawalo wystarczajacego poczucia bezpieczenstwa. Kiedy klotnie czy hulanki stawaly sie zbyt gwaltowne, a kretynski smiech i przeklenstwa szalaly wokol niej jak tornado nawet tam, gdzie sie ukryla, jej strach przybieral na sile i Chyna miala uczucie, ze peka jej serce lub eksploduje glowa. I wtedy w wyobrazni uciekala w bardziej przyjazne miejsca: przez tylna scianke szafy przedostawala sie do krainy Narnia, o ktorej czytala we wspanialych ksiazkach pana C. S. Lewisa, albo skladala wizyty w Ropuszym Dworze czy Puszczy z "O czym szumia wierzby", lub wreszcie chronila sie w wymyslonych przez siebie krolestwach. Zawsze jednak potrafila wrocic z tych ucieczek. Czasem tylko myslala, jak cudownie byloby pozostac na zawsze w takim dalekim miejscu, gdzie nie znalazlaby jej ani matka, ani nikt z jej towarzyszy, obojetne jak usilnie by szukali. W tych egzotycznych krolestwach rowniez czesto zdarzaly sie niebezpieczne sytuacje, ale byli tam takze prawdziwi wierni przyjaciele, jakich prozno by szukac po tej stronie magicznych szaf. Teraz, patrzac przez otwor w drzwiach na siedzaca w fotelu dziewczyne, Chyna byla przekonana, ze Ariel uciekla w rownie odlegle miejsce, ze oddalila sie od tego zalosnego swiata pod kazdym mozliwym wzgledem. Byc moze znalazla sie na drodze w glab siebie juz tak daleko, ze nie bylaby w stanie zawrocic. Dziewczyna uniosla wzrok znad ksiazki i siedziala teraz patrzac sie przed siebie - ale nie na twarz. Chyny widoczna w otworze ani na nic szczegolnego, tylko nu cos, co znajdowalo sie gdzies daleko, w swiecie nie majacym nic wspolnego z rzeczywistym swiatem. Nawet w slabym rozowym swietle Chyna widziala, ze jej oczy sa wbite w przestrzen i maja taki sam wyraz, jak oczy otaczajacych ja lalek. Morderca powiedzial mezczyznom na stacji benzynowej, ze jeszcze jej nie tknal "w ten sposob", i Chyna mu wierzyla, poniewaz w chwili kiedy odbierze Ariel niewinnosc, bedzie musial zniszczyc jej urode, a zaraz potem zabic. W gruncie rzeczy sam fakt, ze dziewczyna zyje, stanowil wystarczajacy dowod jej niewinnosci. Tymczasem jednak dzien po dniu, miesiac po miesiacu spedzala czas w dreczacym poczuciu zawieszenia, czekajac, az wiezacy ja skurwysyn zdecyduje, ze juz "dojrzala", az ja brutalnie wezmie, zionac jej w twarz nieswiezym oddechem, macajac goracymi niecierpliwymi lapskami, przywalajac obrzydliwym cielskiem. A w tym jednym jedynym pomieszczeniu nie bylo sie gdzie przed nim ukryc - Ariel nie mogla uciec na dach ani na plaze, na strych ani na drzewo, nic mogla sie pod nic wczolgac. -Ariel. Byc moze schronienie, jakie znalazla, znajdowalo sie na kartach ksiazki, ktora wlasnie trzymala na kolanach. Funkcjonowala w rzeczywistym swiecie czeszac sic, jedzac, myjac i ubierajac, ale zyla w jakims zupelnie innym wymiarze. W sercu Chyny, kolysanym dotychczas na fali smutku, rozszalala sie burza gniewu; przez otwor w obitych drzwiach powiedziala: -Jestem tu, Ariel. Jestem tu. Juz nic jestes sama. Wzrok Ariel nie opuscil krainy snow, a ona sama nadal przypominala jedna z otaczajacych ja lalek. -Jestem twoja strazniczka, Ariel. Przy mnie bedziesz bezpieczna. W miare jak dziewczyna siedzaca na fotelu dluga, kreta droga coraz glebiej wchodzila w swoje prywatne Gdzies Indziej, jej rece rozluznialy sie stopniowo i nagle ksiazka wysliznela sie z nich i spadla na podloge, ale towarzyszacy temu odglos zostal wchloniety przez specjalne sciany i sufit pokoju, ktore przepuscily jedynie cos w rodzaju cichego szeptu. Ariel, w dalszym ciagu nieruchoma, nie byla nawet swiadoma tego, ze ksiazka wysunela jej sie z rak. -Jestem twoja strazniczka - powtorzyla Chyna, nie bardzo zastanawiajac sie nad doborem slow. Bardziej bala sie o Ariel niz o siebie, serce walilo jej szybciej niz kiedykolwiek dotychczas. -...twoja strazniczka. Gorace lzy przeslonily Chynie wzrok, lzy obezwladniajace - slabosc, na ktora nie mogla sobie teraz pozwolic. Zaczela mocno mrugac, az oczy znow staly sie suche, a obraz czysty. Odwrocila sie na piecie i gniewnie pchnela zewnetrzne drzwi. Tatta-tatta-tatta-tatta... Kiedy z wyciszonego przedpokoiku wyszla do pierwszego pomieszczenia w suterenie, stukanie rury wydalo jej sie glosniejsze, niz je zapamietala. Tatta-tatta-tatta... Od czasu, kiedy odslonila klapke w drzwiach, mogla uplynac zaledwie minuta. Pieprzony zboczeniec w dalszym ciagu siedzial pod prysznicem, nagi i bezbronny. A Chyna juz teraz wiedziala, gdzie sie znajduje Ariel, juz nie bedzie musiala sie martwic o to, jak policja trafi do niej bez jego pomocy. Scisnawszy w reku bron, poczula sie znacznie lepiej. Poczula sie wspaniale. Gdyby mogla uwolnic Ariel i wyprowadzic ja stad, zrobilaby to chetnie bez uciekania sie do przemocy. Ale nie miala klucza, a wylamanie tych wewnetrznych drzwi z pewnoscia nie byloby proste. Tatta-tatta-tatta... Nie miala wyboru. Ruszyla w strone schodow. W jej reku blyskala blekitna stal. Nawet gdyby morderca zakonczyl ablucje i zakrecil wode, zanim Chyna do niego dotrze, to przeciez w dalszym ciagu bedzie nagi i bezbronny, bedzie sie wycieral. I wtedy ona wejdzie do lazienki i strzeli do niego z bliska, wladuje w niego caly magazynek - pierwszy strzal w pieprzone serce sukinsyna, a potem przynajmniej jeden w twarz, zeby miec pewnosc, ze zostal zalatwiony na dobre. Zadnego ryzyka. Ani odrobiny. Wykorzysta kazdy naboj, bedzie naciskala spust, dopoki nie uslyszy uderzenia iglicy o zupelnie pusty bebenek. Stac ja na to. Stac ja na to, zeby zabic tego zboczenca, zeby go zabijac raz po raz, az wreszcie naprawde zostanie zabity. Potrafi to zrobic. Zrobi to. Weszla po stromych schodach, po wlasnych mokrych sladach: Chyna Shepherd, juz nie w ukryciu, juz nie w tej dziurze, nietknieta i zywa, na zawsze opuszczajaca Narnie. Tatta-tatta-tatta... Idac zastanawiala sie, czy ma do niego strzelac przez zaslone - o ile zamiast drzwi do kabiny prysznicowej jest zaslona - bo jesli nie strzeli przez zaslone, bedzie musiala trzymac bron w jednej rece, a druga odsuwac plastik lub drzwi. Byloby to ryzykowne, poniewaz dziwna slabosc zaczela wpelzac w jej palce i nadgarstki. Rece tak bardzo jej sie trzesly, ze musiala oburacz ujac bron. Z sercem rozkolatanym jak miedziana rura na tylnej scianie domu, przerazona zblizajaca sie konfrontacja - nawet gdyby ten swir byl nagi i bezbronny - dotarla do gornego podestu schodow i weszla do pralni. Nie moze do niego strzelac przez zaslone, bo skad bedzie wiedziec, czy nie spudlowala. Jak mialaby go trafic w piers czy w glowe, skoro mierzylaby na slepo? Minawszy suszarke i pralke, idac przez pomieszczenie pachnace detergentem, dotarla do otwartych drzwi kuchni. Po przekroczeniu progu z pewnym opoznieniem zdala sobie sprawe, ze na gornym podescie schodow zauwazyla posrod wlasnych sladow wieksze od nich i miejscami nakladajace sie na nie inne mokre slady. Ale juz wpadala do kuchni z impetem wykluczajacym zatrzymanie sie, a z prawej strony, od wneki jadalnej, szedl na nia morderca. Duzy i silny, i wcale nie nagi ani bezbronny, poniewaz prysznic od samego poczatku mial byc tylko podstepem. Byl szybki, jednak Chyna okazala sie o ulamek sekundy szybsza. Usilowal ja zepchnac i rzucic na szafki kuchenne, ale wywinela mu sie. Uniosla w gore rewolwer o metr od jego twarzy, po czym nacisnela spust, jednak iglica wydala tylko suchy szczek trafiwszy na pusta komore. Cofnela sie gwaltownie, uderzajac o lodowke i zrzucajac z niej kalendarz w kocieta i lilie, ktory z halasem spadl na ziemie u jej stop. Morderca w dalszym ciagu szarzowal na nia. Chyna ponownie pociagnela za spust i rewolwer znow szczeknal, co bylo bez sensu, cholera jasna, bo przeciez pracownik stacji benzynowej nie mial szansy oddac z niego ani jednego strzalu, zanim sam dostal, wiec magazynek powinien byc pelen. Chyna po raz pierwszy miala okazje zobaczyc twarz mordercy. Dotychczas mignal jej tylko pare razy tyl albo czubek jego glowy, czy moze nawet bok policzka, ale z daleka. Wygladal zupelnie inaczej, niz sie spodziewala; nie mial bialej, nalanej twarzy o bladych wargach i poteznej szczece. Wprost przeciwnie: byl przystojny i mial niebieskie, czyste oczy, przyjemnie kontrastujace z ciemnymi wlosami. Nie bylo w nich ani sladu szalenstwa, podobnie jak w jego regularnych rysach i milym usmiechu. Usmiechajac sie caly czas, szedl prosto na nia i wtedy Chyna nacisnela spust po raz trzeci i po raz trzeci uslyszala suche szczekniecie. Usmiech nie schodzil mu z twarzy, kiedy wyrywal Chynie rewolwer z taka sila, ze malo nie zlamal jej palca. Jeknela z bolu. Morderca cofnal sie, trzymajac bron w reku, z wyrazem podniecenia w oczach. -Coz za dodatkowa atrakcja - powiedzial. Chyna skulila sie, oparta o lodowke, depczac po pyszczkach kociat z kalendarza. -Wiedzialem, ze to ten sam rewolwer, ale co by bylo, gdybym sie pomylil? Zamiast twarzy mialbym w tej chwili jedna wielka dziure, nieprawdaz, panienko? Oszolomiona ze strachu Chyna zaczela sie goraczkowo rozgladac za czyms, co mogloby spelnic role broni, ale nic takiego w poblizu nie bylo. -Jedna wielka dziure zamiast twarzy - powtorzyl mezczyzna, jakby ta perspektywa wydala mu sie zabawna. W ktorejs z szafek mogly byc noze, jednak Chyna nie miala pojecia, ktora szuflade wyciagnac. -Intensywne przezycie - rzekl morderca, usmiechajac sie do trzymanego w reku rewolweru. Na blacie w drugim koncu kuchni, przy zlewozmywaku, lezal pistolet, calkowicie poza zasiegiem Chyny. Nie mogla w to uwierzyc: morderca przyszedl tu z wlasna bronia, ale jej nie uzyl, tylko odlozyl i ruszyl ku niej z golymi rekami. -Jestes atrakcyjna kobieta. Natychmiast odwrocila wzrok od pistoletu - moze mezczyzna nie zauwazyl, ze go spostrzegla. Ale oczywiscie oszukiwala sie, bo on widzial wszystko, doslownie wszystko. Wycelowal w nia bron. -Bylas w nocy na stacji benzynowej. Chynie braklo tchu, jakby w ogole nie wciagala powietrza. W gruncie rzeczy oddychala zbyt szybko i zbyt plytko, o co byla na siebie wsciekla, zwlaszcza ze on zachowywal sie tak spokojnie. -Wiem, ze gdzies tam bylas, i wiem, ze kiedy wyszedlem, znalazlas ten rewolwer, ale niech mnie wszyscy diabli, jesli mam chocby blade pojecie, dlaczego teraz jestes tutaj. Moze mimo wszystko zdolalaby sie dostac do pistoletu, zanimby zdazyl ja powstrzymac. Tylko ze szansa byla jedna na milion. Na dwa miliony, trzy. Do licha, spojrz prawdzie w oczy: to niemozliwe. Mierzac z rewolweru w jej nos z odleglosci mniej wiecej poltora metra, morderca powiedzial smiejac sie: -No coz, chociaz to bron tamtego Azjaty, widze, ze przychodzac tutaj, pchalem sie w paszcze lwa. Mimo to mialem szczescie. A ty? Chyna zdawala sobie sprawe, ze pistolet jest dla niej praktycznie nieosiagalny, nie miala jednak nic do stracenia. Z nuta zniecierpliwienia w glosie morderca powiedzial: -Hej, kochanie, mowie do ciebie, moze bys mnie tak posluchala, co? Czy uwazasz, ze masz szczescie? Tak jak i ja? Usilujac nie patrzec na pistolet, a nie chcac patrzec w jego jasne, czyste oczy, Chyna spojrzala w lufe rewolweru i wykrztusila: "Nie". Wydalo jej sie, ze to slowo wraca do niej jak echo. -Chodz no, zobaczymy, czy rzeczywiscie. -Nie. -A gdziez twoje zamilowanie do przygody, pieszczoszko? Przekonamy sie, czy masz szczescie - powiedzial i pociagnal za spust. Mimo ze bron nie wypalila po trzykroc, Chyna byla przekonana, ze tym razem eksploduje jej prosto w twarz, bo takie wlasnie miala szczescie, cofnela sie wiec odruchowo. Trzask. -Owszem, masz szczescie, nawet wieksze niz ja. Nie miala pojecia, o czym ten swir mowi. Nie mogla skupic sie na niczym poza lezacym obok zlewozmywaka pistolecie, swojej ostatniej cudownej szansie. -Nie slyszalas, co powiedzialem Fujiemu, kiedy zaczal wyciagac te spluwe? - zapytal morderca. Cale to gadanie jeszcze bardziej Chyne zdenerwowalo. Spodziewala sie, ze zboczeniec bedzie do niej strzelal, zadawal jej rany ostrym narzedziem, bil ja, a moze nawet i gwalcil, torturami wymuszajac na niej odpowiedzi, ale w zadnym razie nie przypuszczala, ze bedzie z nim musiala prowadzic pogawedki, jakby to, co przezyli, bylo jedynie rozkoszna przejazdzka, wspolnym wypadem, podczas ktorego wydarzylo sie pare ciekawych epizodow. W dalszym ciagu celujac w nia z rewolweru, morderca oswiadczyl: -Powiedzialem Fujiemu: "Nie waz sie, bo ci wladuje w dupe caly magazynek". I zawsze dotrzymuje slowa. A ty? Jego slowa przyciagnely wreszcie uwage Chyny. -W takim skapym swietle i z cala ta rozprysnieta dokola krwia pewnie nie chcialas patrzec, co? Gdybys nie byla taka delikatna, tobys zobaczyla, ze Fuji ma opuszczone portki. Mial racje, nie przygladala sie zbyt dokladnie cialom. Po jednym spojrzeniu, ktore ja upewnilo, ze obaj pracownicy stacji nie zyja, odwrocila sie i odeszla. -Wladowalem w niego cztery naboje. Chyna zamknela oczy, ale zaraz je otworzyla. Nie chciala go widziec, jak stoi, wysoki i przystojny, z tym swoim milym usmieszkiem, zaschnietymi plamami krwi na ubraniu i spokojnym spojrzeniem, ktorego nic nie macilo, nie smiala jednak odwrocic wzroku. Chyna Shepherd, nietknieta i zywa. -Wladowalem mu cztery kule - powtorzyl - ale zaczely z powrotem wyskakiwac. Taki posmiertny efekt uwolnienia gazow. Cos cholernie smiesznego, tylko ze sie spieszylem i juz nie mialem czasu na piata. A to jest bron pieciostrzalowa. Moze tak byloby najlepiej. Jeszcze jedna runda rosyjskiej ruletki i spokoj na zawsze, bez dalszych prob zrozumienia, dlaczego na swiecie jest tyle okrucienstwa, skoro dobroc stanowi latwiejszy wybor. Pusty oczodol lufy patrzyl na nia slepo. Chyna zastanawiala sie, czy zobaczy blysk i uslyszy huk, czy ciemnosc w otworze lufy stanie sie jej ciemnoscia na zawsze. I wtedy morderca przesunal rewolwer i pociagnal za spust. Zadrzaly szyby w oknach, a pocisk rozerwal drzwi szafki pod najblizsza sciana, tryskajac fontanna drzazg i tlukac znajdujace sie wewnatrz naczynia. Kawalki drewna w dalszym ciagu fruwaly w powietrzu, kiedy Chyna siegnela do szafki i jednym gwaltownym ruchem wyciagnela szufladke. Byla tak ciezka, ze malo nie wypadla jej z reki, ale dziewczyna, nagle silna rozpacza, rzucila nia w glowe mordercy. Szufladka poleciala lukiem w gore, trafiajac go w czolo i gubiac po drodze zawartosc. Grad pojedynkujacych sie w powietrzu i blyskajacych zimno lyzek, widelcow i nozy, ktore spadaly na mezczyzne i na plytki podlogi, wystraszyl go i rzucil na stol. Kiedy cofal sie w zdumieniu, Chyna skoczyla ku zlewozmywakowi. W chwile po tym, gdy uslyszala lomot szuflady, polozyla reke na kolbie pistoletu. Zobaczyla czerwona kropke, najprawdopodobniej widoczna, kiedy bron byla odbezpieczona, tak jak w innych pistoletach, ktore znala. Tu nie musiala sie martwic o pusty magazynek, jesli bowiem znajdowal sie w nim chocby jeden naboj, to na pewno tkwil w komorze nabojowej, a z tak bliska jedna kula najprawdopodobniej zalatwilaby sprawe. Ale jej palec wskazujacy juz zaczynal sztywniec i puchnac i kiedy probowala zagiac go na spuscie, przeszyl ja potworny bol. W naglym przystepie mdlosci zachwiala sie i sprobowala z kolei srodkowego palca. Slizgajac sie po podlodze usianej sztuccami, przy akompaniamencie ich lodowo-kruchego brzeku, morderca dosiegnal jej, zanim zdazyla uniesc bron i odwrocic sie. Poteznym ramieniem wyrznal Chyne w reke, przygwazdzajac ja do blatu szafki. Odruchowo pociagnela za spust. Pocisk uderzyl w glazure na scianie za zlewozmywakiem. Zolte odpryski plytek ceramicznych zasypaly jej twarz i moglaby stracic wzrok, gdyby w pore nie zacisnela powiek. Morderca nasada dloni walnal ja w skron, pograzajac w ciemnosciach. Poczula sie, jakby eksplodowalo jej w twarz czarne szklo, zasypujac oczy drobnymi odlamkami. Na koniec poprawil piescia w kark. Nieswiadoma momentu padania, lezala w kuchni na podlodze, katem oka widzac winylowe plytki, a na nich - jak po trzesieniu ziemi - porozrzucane w nieladzie sztucce. Lyzki byly wielkosci szufli, widelce - widel. Noze przypominaly lance. Buty mordercy. Czarne buty, poruszajace sie dokola. Przez chwile nie wiedziala, co sie z nia dzieje, wydawalo jej sie, ze jest w dalszym ciagu w domu Templetonow w Napa Valley, ukryta pod lozkiem w pokoju goscinnym. Ale tam podloga nie byla zaslana sztuccami. Kiedy jednak ponownie skupila uwage na sztuccach, pamiec wrocila. -Teraz bede musial to wszystko pozmywac, zanim pochowam na miejsce - powiedzial morderca. Krazac po kuchni zbieral sztucce, metodycznie skladajac lyzki do lyzek, noze do nozy. Chyna ze zdumieniem stwierdzila, ze moze ruszac reka, choc wydawala jej sie ciezka jak wielki konar drzewa, teraz skamienialy. Mimo to zdolala wycelowac w morderce, a nawet zagiac na spuscie pulsujacy palec, lykajac bol i wraz z nim gorzki smak, ktory miala w ustach. Bron nie wypalila. Raz jeszcze pociagnela za spust, ale z tym samym skutkiem, i wtedy zorientowala sie, ze jej reka jest pusta. Ze nie ma w niej pistoletu. W poblizu swojej dloni zauwazyla noz. Byl to noz-pila, dobry do smarowania pieczywa czy krojenia gotowanego kurczecia, ale nie do tego, by kogos zasztyletowac. Jednak noz to noz, lepsza taka bron niz zadna, wiec zacisnela na nim palce. Teraz musiala znalezc sily, zeby sie pozbierac z podlogi. Dziwne, ale nie mogla nawet podniesc glowy. Jeszcze nigdy dotychczas nie czula sie taka zmeczona. Dostala mocny cios w kark; zastanawiala sie, czy to przypadkiem nie uraz kregoslupa. Ale nie bedzie przeciez plakac. Ostatecznie ma noz. Morderca podszedl do niej, nachylil sie i wyjal jej noz z reki. Byla zdumiona, jak latwo wysliznal jej sie z palcow, mimo ze go kurczowo trzymala - zupelnie jakby to nie byl noz, tylko kawalek topniejacego lodu. -Niegrzeczna dziewczynka - mruknal mezczyzna i klepnal ja plazem po glowie, po czym wrocil do sprzatania. Probujac nie myslec o kontuzji kregoslupa, Chyna zdolala tym razem chwycic widelec. Morderca wrocil, by odebrac jej i te bron. -Nie - powiedzial, jakby tresowal uparte szczenie. - Nie. -Sukinsyn. - Chyna z przerazeniem stwierdzila, ze belkocze. -Bardzo ladnie - rzekl z pogarda. -Bydlak. -Powinienem ci wymyc usta mydlem. -Pieprzony skurwysyn. -Matka chyba cie nie uczyla takich slow. -Nie znasz mojej matki - odparla Chyna niewyraznie. Mezczyzna ponownie ja uderzyl; byl to mocny cios, tym razem w bok szyi. Potem Chyna lezala juz nieruchomo, ogarnieta mrokiem, z niepokojem sluchajac dalekiego wesolego smiechu matki i glosow jakichs obcych mezczyzn. Tlukace sie szklo. Przeklenstwa. Grzmoty i wiatr. Palmy miotane noca wichrem nad Key West. W pewnej chwili jakosc smiechu sie zmienila. Teraz wydawal sie szyderczy. Trzaski, ktore nie byly piorunami. I niespokojnie biegajace po jej golych nogach i plecach karaluchy. Inne czasy. Inne miejsca. W ulotnym krolestwie snow zelazna piesc pamieci. Rozdzial 7 Wkrotce po dziewiatej rano, zrobiwszy porzadek z dziewczyna i sztuccami, Edgler Vess wypuszcza psy.Przy drzwiach kuchennych i frontowych, a takze w sypialni sa dzwonki, ktore za pocisnieciem odzywaja sie w psiarni za stodola cichym brzeczykiem. Kiedy dobermany zostana tam wyslane komenda BUDA, tak jak to mialo miejsce wczesniej, brzeczyk ustawia je na "bacznosc". Vess naciska guzik przy drzwiach kuchennych, po czym podchodzi do duzego okna w jadalni, zeby obserwowac podworko. Niebo jest w dalszym ciagu niskie i zaciagniete, gory Siskiyou sa nadal niewidoczne, ale deszcz juz nie pada. Ze zwisajacych galazek krzewow caly czas kapie woda. Kora nagich drzew jest czarna od wilgoci, konary - jedne okryte delikatnymi wiosennymi pakami, inne wciaz jeszcze gole - wygladaja, jakby je osmalil plomien. Mozna by pomyslec, ze teraz, kiedy grzmoty ucichly i blyskawice wygasly, wszystko dokola jest pograzone w spokoju, Edgler Vess jednak wie, ze burza po fakcie jest rownie potezna jak wtedy, kiedy szaleje. Jego nastroj doskonale harmonizuje z ta nowa sila, z tym bezruchem wzrostu, jaki sprowadza na ziemie woda. Zza stodoly wybiegaja dobermany. Przez jakis czas cwaluja obok siebie, ale potem rozdzielaja sie i kazdy idzie w swoja strone. Tym razem nie sa ustawione na atak. Beda w razie czego scigac intruza i zatrzymaja go, ale nie zabija. Zeby je podgrzac do krwawych wyczynow, Vess musialby wymowic slowo NIETZSCHE. Jeden z psow, Liederkranz, przybiega na ganek kuchenny i patrzy w okno na swego pana. Macha ogonem - raz, i potem jeszcze raz, ale jest na sluzbie, wiec moze sobie pozwolic jedynie na ten krotki, starannie odmierzony objaw uczucia. Po chwili pies wraca na podworko i rozglada sie czujnie. Patrzy najpierw na poludnie, potem na zachod, wreszcie na wschod. Opuszcza glowe, weszy w mokrej trawie, wreszcie rusza biegiem przez trawnik, nie przestajac weszyc. Kladzie uszy plasko po sobie, koncentrujac sie na zapachu, w ktorym widzi potencjalne zagrozenie dla swego pana. Kilka razy Vess wypuszczal swoja ofiare, pozwalajac psom ja podchodzic, ale przyjemnosc zabijania zawsze rezerwowal dla siebie. Byly to sceny niezwykle spektakularne. Bezpieczny pod ochrona swojej czworonoznej pretorianskiej gwardii, Edgler Vess idzie na gore do lazienki i reguluje temperature wody. Scisza radio, ale go nie gasi, zostawiajac stacje nadajaca muzyke swingowa. Kiedy sie rozbiera, znad zaslony prysznica buchaja kleby pary. Wilgoc wydobywa z jego ubrania zapach ciemnych plam. Nagi, przez kilka minut stoi z twarza wtulona w dzinsy, trykotowa koszulke i drelichowa marynarke, poczatkowo gleboko wdychajac zapach, a potem probujac rozroznic wszystkie jego subtelne niuanse i zalujac, ze jego zmysl powonienia nie jest dwadziescia tysiecy razy intensywniejszy - jak u dobermanow. Te zapachy przenosza go w miniona noc. Znow w ciszy domu Templetonow slyszy delikatne pukniecia zalozonego na pistolet tlumika, zduszone krzyki strachu i slabe blagania o litosc. Czuje pachnaca bzem emulsje do ciala, ktora sie pani Templeton nasmarowala przed pojsciem spac, zapachowa torebke w szufladzie z bielizna jej corki. Delektuje sie we wspomnieniach smakiem pajaka. Z zalem odklada ubranie do prania, poniewaz dzis wieczorem musi uchodzic za zwyczajnego czlowieka, ktorym nie jest, a ta odwrocona likantropia* [* Likantropia - rodzaj obledu, w ktorym czlowiek wyobraza sobie, ze jest zwierzeciem (przyp. tlum.).] wymaga czasu, jesli ma byc wiarygodna. Kiedy Benny Goodman gra One O'clock Jump, Edgler Vess wskakuje pod goracy prysznic. Nie zaluje ani myjki, ani mydla Irish Spring, starajac sie pozbyc zbyt przenikliwych zapachow seksu i smierci, ktore moglyby zaniepokoic jego owieczki. Nie moga sie nigdy domyslic, ze w przebraniu pasterza kryje pysk z klami i puszysty ogon. Nie spieszac sie i podrygujac w takt kolejnych piosenek, dwukrotnie myje szamponem geste wlosy, a potem smaruje zelem. Mala szczoteczka czysci paznokcie. Jest wspaniale zbudowanym mezczyzna, szczuplym, ale muskularnym. Z przyjemnoscia mydli sie, czerpiac radosc z wodzenia rekami po harmonijnych liniach swego ciala; dzwieki muzyki i zapach mydla maja w jego odbiorze zmyslowym cos wspolnego. Zycie po prostu jest. Vess zyje. Chyna wylonila sie z ciemnosci tropikalnej burzy Key West prosto w oslepiajacy blask, ktory porazil jej zamglone oczy. W pierwszej chwili pomyslala, ze przyspieszone bicie serca jest wywolane strachem przed Jimem Woltzem, przyjacielem matki, ze lezy pod lozkiem w jego nadmorskim domu, z twarza przytulona do desek podlogi. Dopiero po chwili przypomniala sobie o mordercy i wiezionej przez niego dziewczynie. Siedziala na krzesle, podana do przodu, nachylona nad okraglym stolem we wnece jadalnej przy kuchni. Glowe miala odwrocona w prawo i przez okno widziala ganek kuchenny i teren za domem. Morderca wzial poduszke z jednego z krzesel i podlozyl jej pod glowe, zeby drewniana boazeria nie uwierala jej w policzek. Wzdrygnela sie na mysl o jego troskliwosci. Probowala uniesc glowe, ale przeszyl ja nieprawdopodobny bol w karku i prawej stronie twarzy. Malo nie zemdlala, wiec postanowila nie spieszyc sie zbytnio ze wstawaniem. Kiedy sie poruszyla na krzesle, brzek lancucha uswiadomil jej, ze wstanie z miejsca moze okazac sie niemozliwe i teraz, i pozniej. Siedziala z dlonmi zlozonymi na kolanach, a gdy probowala podniesc jedna z nich, uniosly sie obie - rece w nadgarstkach miala skute kajdankami. Proba rozdzielenia stop skonczyla sie podobnie - skute byly rowniez i nogi. Jej ostrozne ruchy wywolywaly halasliwe brzeczenie i dzwonienie, musiala byc wiec solidnie skrepowana nie tylko w tych dwoch miejscach. Na zewnatrz przez zielony trawnik gnalo cos czarnego jak sadza, co nastepnie wtargnelo po stopniach na ganek. To cos zblizylo sie do okna, wspielo na tylne lapy, przednie kladac na parapecie, i przyjrzalo sie jej badawczo. Doberman pinczer. Ariel tuli do piersi otwarta ksiazke, jakby to byla tarcza, rozczapierzonymi palcami podtrzymujac okladke. Siedzi w ogromnym fotelu, z nogami podciagnietymi pod siebie - jedyna doskonala lalka w calym pokoju. Przed nia na stoleczku siedzi Edgler Vess. Wypucowany pod prysznicem, z umytymi szamponem wlosami, ogolony i uczesany, prezentowalby sie wspaniale w kazdym towarzystwie. Kazda matka, widzac Vessa u boku swojej corki, uznalaby go za wspaniala partie. Ma na sobie klapki, bezowe bawelniane spodnie, pleciony skorzany pasek i jasnozielona bawelniana koszule. Ariel tez wyglada bardzo dobrze w swoim szkolnym mundurku. Vess z zadowoleniem stwierdza, ze podczas jego nieobecnosci dziewczyna dba o siebie tak, jak zostala poinstruowana. Nie jest to dla niej latwe, jako ze moze sie odswiezac tylko gabka, a swoje wspaniale wlosy myc jedynie nad umywalka. Ten pokoj Vess urzadzil z mysla o jej poprzedniczkach, z ktorych zadna nie przebywala tu dluzej niz dwa miesiace. Dopoki nie poznal swojej Ariel i nie przekonal sie, co to za wspanialy niezalezny duch, nigdy by nie przypuszczal, ze zatrzyma tu kogos na tak dlugo. Po raz pierwszy zobaczyl ja na zdjeciu w gazecie. Mimo ze chodzila dopiero do dziesiatej klasy, dokonala nie lada wyczynu: poprowadzila swoja szkolna druzyne z Sacramento do zwyciestwa w akademickich mistrzostwach stanu Kalifornia w dziesiecioboju. Robila wrazenie takiej delikatnej. Gazeta drzala mu w rekach, kiedy na nia patrzyl, i od razu wiedzial, ze musi jechac do Sacramento i odszukac ja. Ojca zastrzelil. Matka miala ogromna kolekcje wlasnej roboty lalek i Vess zakatowal ja na smierc lalka-brzuchomowca o duzej glowie rzezbionej w drzewie klonowym, rownie skutecznej jak kij baseballowy. -Jestes jeszcze piekniejsza niz zwykle - mowi do Ariel, a jego glos tlumia warstwy dzwiekoszczelnych materialow, jakby przemawial z wnetrza trumny, zywcem pogrzebany. Dziewczyna nie odpowiada ani nawet nie dostrzega jego obecnosci. Od szesciu miesiecy przebywa w milczacym transie. -Tesknilem za toba. Ariel nie patrzy na niego; ma spojrzenie utkwione w jakims punkcie nad jego glowa i troche w bok. Gdyby wstal ze stolka i znalazl sie na linii jej wzroku, w dalszym ciagu patrzylaby ponad jego glowa w bok, chociaz nie zauwazylby najmniejszego ruchu jej oczu. -Przynioslem ci pare rzeczy. Ze stojacego na podlodze pudelka po butach wyjmuje dwa zdjecia. Ariel ich nie wezmie ani nie popatrzy na nie, ale Vess wie, ze obejrzy te upominki po jego wyjsciu. Nie jest az tak stracona dla swiata, jak udaje. Prowadza skomplikowana gre, w ktorej stawka jest bardzo wysoka, i Ariel robi wrazenie wytrawnego gracza. -Pierwsze to zdjecie pewnej pani, Sary Templeton. Tak wygladala, zanim ja mialem. Byla po czterdziestce, ale bardzo atrakcyjna. Urocza kobieta. Fotel jest tak gleboki, ze poduszka siedzenia tworzy przed Ariel cos w rodzaju polki, na ktorej Vess kladzie fotografie. -Urocza - powtarza. Ariel nawet nie mrugnie. Potrafi patrzec w jeden punkt bez mrugania zadziwiajaco dlugo. Vess martwi sie, ze zepsuje sobie w ten sposob swoje wspaniale blekitne oczy; rogowki wymagaja czestego smarowania. Ale jesli zbyt dlugo nie bedzie mrugala i jej oczy wysusza sie nadmiernie, na skutek podraznienia wystapi samoistne lzawienie. -A to jest drugie zdjecie Sary, zrobione po tym, jak z nia skonczylem - mowi Edgler Vess i kladzie na fotelu nastepna fotografie. - Jak widac, naturalnie gdybys chciala spojrzec, okreslenie "urocza" nie da sie juz zastosowac. Piekno nie jest trwale. Wszystko sie zmienia. Z pudelka po butach wyjmuje kolejne dwa zdjecia. -A to jest corka Sary, Laura. Przed, i po. Widac, ze byla piekna. Jak motyl. Ale w kazdym motylu tkwi robak, rozumiesz. I te zdjecia Vess kladzie na fotelu, po czym znow siega do pudelka. -A to byl ojciec Laury. O, a tu jej brat... i jego zona. Tych dwoje to przypadkowa sprawa. Na koniec wyjmuje trzy fotki mlodego Azjaty i nadgryziona kielbaske Slim Jim. -Nazywal sie Fuji. Jak gora w Japonii. Dwa z trzech zdjec kladzie na fotelu. -Jedno zatrzymam sobie, zeby je zjesc. Wtedy sam stane sie Fujim; posiade cala potege Wschodu i tej gory, a kiedy przyjdzie czas na ciebie, poczujesz we mnie i tamtego chlopaka, i gore, i wielu innych ludzi z cala ich sila. Bedzie to dla ciebie tak podniecajace, ze smierc przestanie miec dla ciebie jakiekolwiek znaczenie. Jak na Edglera Vessa to bardzo dlugie przemowienie. W zasadzie nie jest czlowiekiem gadatliwym. Ale uroda dziewczyny pobudza go od czasu do czasu do mowienia. Podnosi do gory Slim Jima. -Ten brakujacy kawalek odgryzl Fuji tuz przed tym, nim go zabilem. Tu, na tej kielbasce, zaschla jego slina. Mozesz sprobowac jego drzemiacej sily, jego nieprzeniknionej natury. Kladzie na fotelu kielbaske w opakowaniu. -Wroce tu jeszcze po polnocy - obiecuje. - Pojdziemy do samochodu, zebys mogla zobaczyc Laure, prawdziwa Laure, a nie tylko jej zdjecie. Przywiozlem ja, zebys widziala, jaki los czeka wszystko, co piekne. Mam tez w samochodzie pewnego mlodego czlowieka, autostopowicza, ktorego zabralem po drodze. Pokazalem mu twoja fotografie i nie podobal mi sie sposob, w jaki na ciebie patrzyl. Bez szacunku. Lubieznie. Nie spodobalo mi sie tez cos, co o tobie powiedzial, wiec zaszylem mu usta, zaszylem mu tez oczy z powodu tego, jak patrzyl na twoje zdjecie. Bedziesz podniecona, gdy zobaczysz, co mu zrobilem. Pozwole ci go dotknac... Laury tez. Obserwuje ja pilnie, wypatrujac mrugniecia, niewielkiego skurczu, drgnienia czy chocby subtelnej zmiany w spojrzeniu, ktora by wskazywala, ze dziewczyna go slyszy. Vess wie, ze Ariel go slyszy, ale jest mistrzynia w utrzymywaniu kamiennej twarzy, w zachowywaniu pozorow katatonicznego dystansu. Gdyby zdolal wymusic na niej najlzejsze chocby drgnienie, bardzo szybko rozbilby ja wewnetrznie, zniszczyl doszczetnie, zamieniajac w wyjacy ludzki strzep z oddzialu psychiatrycznego dla nieuleczalnych. Obserwowanie takiego upadku, takiej przemiany czlowieka w bredzacego szalenca zawsze bylo dla Vessa fascynujace. Ale ta dziewczyna jest twarda i ma niewyczerpane zasoby sily wewnetrznej. To dobrze. Takie wyzwanie jeszcze bardziej go podnieca. -A potem pojdziemy z psami na lake, Ariel, i bedziesz mogla sie przygladac, jak chowam Laure i chlopaka. Moze sie do tego czasu wypogodzi, moze wyjrza gwiazdy, a nawet ksiezyc... Ariel siedzi skulona w fotelu, z ksiazka na kolanach, z nieobecnym spojrzeniem i lekko rozchylonymi ustami - uosobienie najglebszego spokoju. -Wiesz co, kupilem ci nowa lalke. Odkrylem w Napa w Kalifornii ciekawy sklepik, gdzie, sprzedaja wyroby miejscowego rzemiosla. Bardzo sprytna szmaciana laleczka. Na pewno ci sie spodoba. Pozniej ja dostaniesz. Edgler Vess wstaje ze stolka i od niechcenia zaglada do lodowki i do szafki, ktora sluzy za spizarnie. Ariel ma dosyc zywnosci na najblizsze trzy dni, a jutro Vess uzupelni jej zapasy. -Nie jesz tyle, ile powinnas - upomina ja. - To nieladnie z twojej strony. Masz lodowke, kuchenke mikrofalowa, ciepla i zimna wode biezaca. Masz wszystko, czego ci potrzeba. Powinnas jesc. Lalki nie sa bardziej rozmowne niz Ariel. -Stracilas na wadze kilo czy poltora. Jeszcze sie to nie odbilo na twoim wygladzie, ale juz wiecej nie powinnas chudnac. Ariel patrzy przed siebie tepo, jakby czekala na pociagniecie sznureczka, ktore uruchomi w jej wnetrzu odtwarzanie nagranych tekstow. -Nie wyobrazaj sobie, ze sie zaglodzisz tak, by stac sie chuda i nieatrakcyjna. W ten sposob mi nie uciekniesz, Ariel. Jesli mnie do tego zmusisz, to cie zwiaze i bede karmil na sile. Bedziesz musiala polknac gumowa rure, przez ktora bede ci pompowal do zoladka niemowlece papki. Nawet mi to sprawi przyjemnosc. Lubisz puree z grochu? A z marchewki? Mus jablkowy? To zreszta nie ma znaczenia, bo i tak nie poczujesz smaku, chyba ze zwymiotujesz. Vess patrzy na jej jedwabiste wlosy, rudoblond w rozowym swietle. Chlonie ten widok wszystkimi swoimi piecioma niezwyklymi zmyslami, plawi sie w zmyslowej rozkoszy, jakiej mu dostarczaja wlosy Ariel, w dzwiekach, zapachach i doznaniach dotyku, na jakie ich widok przekladaja jego zmysly. Jeden bodziec budzi w nim tyle skojarzen, ze potrafi na wiele godzin zatracic sie w kontemplowaniu jednego wlosa czy pojedynczej kropli deszczu, ktore staja sie dla niego calym swiatem doznan. Podchodzi do fotela i pochyla sie nad dziewczyna. Ariel nie przyjmuje tego do wiadomosci i chociaz Vess znajduje sie na linii jej wzroku, przesuwa spojrzenie w bok ponad jego glowa w sposob zupelnie dla niego nieuchwytny. Jest w tej jej sztuce unikania go jakas magia. -Moze bym wykrzesal z ciebie choc jedno czy dwa slowa, gdybym cie podpalil. Co o tym sadzisz, he? Troche plynu do zapalniczek na te zlote wlosy i... wiuuu! Znow nic, zadnej reakcji. -Albo dam cie psom, moze to ci rozwiaze jezyk. Ani mrugniecia, ani drgnienia, zadnego ruchu. Co za dziewczyna. Edgler Vess pochyla sie nizej, tak ze ich twarze niemal sie stykaja, sa teraz nos w nos, oko w oko, ale Ariel nadal na niego nie patrzy. Robi wrazenie, jakby patrzyla przez niego, jakby Vess nie byl czlowiekiem z krwi i kosci, tylko nawiedzajacym ja duchem. Nie jest to jedynie stara sztuczka polegajaca na rozkojarzeniu wzroku - to znacznie bardziej wyrafinowany wybieg, ktorego on zupelnie nie rozumie. Tkwiac tak nos w nos z dziewczyna, Vess szepcze: -Po polnocy pojdziemy na lake. Pochowam Laure i chlopaka. Moze i ciebie wrzuce do dolu razem z nimi i przysypie ziemia. Cala trojka w jednym grobie. Oni martwi, ty zywa. Moze wtedy przemowisz, co. Ariel? Powiesz "prosze"? Brak odpowiedzi. Vess czeka. Ariel oddycha cicho, rowno. Vess jest tak blisko, ze czuje na wargach jej cieply oddech jak obietnice przyszlych pocalunkow. Ona tez musi czuc jego oddech. Ariel moze sie go bac, a nawet brzydzic, ale z pewnoscia jest dla niej w jakis sposob pociagajacy. Co do tego nie ma watpliwosci. Niegrzeczni chlopcy fascynuja wszystkich. -Moze beda gwiazdy - mowi Vess. Co za blekit w tych oczach, jaka roziskrzona glebia. -A nawet ksiezyc - szepcze. Stalowe kajdanki na kostkach Chyny sa polaczone solidnym lancuchem. Drugi, znacznie dluzszy lancuch, polaczony karabinczykiem z pierwszym, okrecony wokol solidnych nog krzesla i drazkow wzmacniajacych jego konstrukcje, przechodzi miedzy stopami Chyny, okraza potezny kloc stanowiacy podstawe okraglego stolu i znow laczy sie z karabinczykiem. Lancuchy nie maja nawet tyle luzu, zeby mogla wstac. Ale gdyby mogla, to i tak musialaby podniesc sie razem z krzeslem, a jego ograniczajacy ruchy ksztalt i ciezar zmusilyby ja do pochylenia sie w przod, czyniac z niej garbatego trolla. Zreszta gdyby wstala, to i tak nie ruszylaby sie od stolu. Rece miala skute przed soba. Do metalowych kajdanek otaczajacych jej prawy przegub przymocowany byl lancuch, ktory, przepleciony przez szczebelki oparcia krzesla, otaczal ja w pasie i wracal do lewego przegubu. Ten lancuch mial tyle luzu, ze gdyby chciala, mogla oprzec rece na stole. Siedziala ze zlozonymi rekami, pochylona do przodu, wpatrzona w czerwony, spuchniety palec wskazujacy prawej reki i czekala. Palec pulsowal i bolala ja glowa, ale bol w karku ustapil. Wiedziala, ze wkrotce wroci, jeszcze silniejszy, w ciagu dwudziestu czterech godzin, jak opoznione bole po ciezkiej chloscie. Naturalnie jesli przezyje jeszcze dwadziescia cztery godziny, bol w karku bedzie jej najmniejszym zmartwieniem. Przy oknie nie bylo juz dobermana. Widziala dwa na trawniku, jak biegaly tam i z powrotem, weszac w trawie i w powietrzu i od czasu do czasu przystajac, zeby nastawic uszu i czujnie nasluchiwac, po czym znow zaczynaly biegac, najwyrazniej spelniajac swe obowiazki straznikow obejscia. Wczoraj wieczorem, zanim ja obezwladnil strach, zwalczala go zloscia; teraz odkryla, ze w walce ze strachem upokorzenie jest jeszcze skuteczniejsze. Przyczyna tego upokorzenia jednak nie bylo to, ze sie nie zdolala obronic, a nawet nie to, ze zostala skrepowana; najbardziej dreczyla ja mysl, ze nie dotrzymala danej Ariel obietnicy. Jestem twoja strazniczka. Przy mnie bedziesz bezpieczna. Nieustannie wracala mysla do wyciszonego przedpokoju i otworu w drzwiach. Dziewczyna siedzaca wsrod lalek w zaden sposob nie dala znaku, ze te obietnice uslyszala, mimo to Chynie robilo sie niedobrze na sama mysl o tym, ze obudzila falszywe nadzieje, ze Ariel poczuje sie zdradzona i opuszczona bardziej niz kiedykolwiek dotychczas i ze jeszcze glebiej cofnie sie w swoje prywatne Gdzies Indziej. Jestem twoja strazniczka. Przypominajac to sobie, Chyna uznala swoja bezczelnosc nie tylko za zdumiewajaca, ale wrecz perwersyjna. W ciagu dwudziestu szesciu lat swojego zycia jeszcze nigdy nikogo nie uratowala, w zadnym sensie. Nie byla wcale postacia z powiesci kryminalnych ani nie miala kwalifikacji Sherlocka Holmesa czy Jamesa Bonda. Juz samo utrzymanie sie przy zyciu, zachowanie psychicznej i emocjonalnej rownowagi, bylo dla niej wystarczajacym wyzwaniem. Wciaz jeszcze bowiem czula sie zagubiona dziewczyna, od lat poszukujaca w sobie jakiegos szczegolnego daru, intuicji czy determinacji, ktorych byc moze w ogole w niej nie bylo, a jednak stanela pod tamtymi drzwiami i obiecywala Ariel ocalenie. Jestem twoja strazniczka. Otworzyla zlozone dlonie, polozyla je plasko na stole i zaczela nimi sunac po drewnianej powierzchni, jakby chciala wygladzic zmarszczki na obrusie. Caly czas towarzyszylo temu dzwonienie lancuchow. Nie byla stworzona do walki, nie byla niczyim paladynem; pracowala jako kelnerka. I robila to dobrze, potrafila zbierac napiwki, poniewaz szesnascie lat zycia w wykoslawionym swiecie jej matki nauczylo ja, ze aby przezyc, nalezy zawsze zabiegac o czyjes wzgledy. W stosunku do klientow byla wiec niezmiennie czarujaca, nieustannie sympatyczna i gotowa na kazde skinienie. Relacja klient-kelnerka byla w jej pojeciu idealna: krotka, oficjalna, oparta zwykle na uprzejmosci i nie wymagajaca odslaniania uczuc. Jestem twoja strazniczka. W swoim obsesyjnym nastawieniu na przetrwanie utrzymywala dobre stosunki z innymi kelnerkami, z ktorymi pracowala, ale nigdy z zadna z nich sie nie zaprzyjaznila. Przyjazn bowiem oznacza zobowiazanie, ryzyko. A Chyna nauczyla sie unikac zdrad czy krzywd wynikajacych ze zobowiazan. Przez te wszystkie lata byla zwiazana tylko z dwoma mezczyznami. Lubila obu, tego drugiego nawet kochala, ale pierwszy zwiazek trwal zaledwie jedenascie miesiecy, drugi zas niewiele dluzej, bo trzynascie. Takie zwiazki, o ile sa tego warte, wymagaja czegos wiecej niz tylko najprostszego zobowiazania - wymagaja odsloniecia sie, wspolnoty, wiezi emocjonalnej. Mowienie o wlasnym dziecinstwie i o matce bylo dla Chyny szczegolnie trudne, glownie dlatego, ze swoja calkowita bezradnosc w tamtych czasach uwazala za cos wstydliwego. Co gorsza, doszla do twardego wniosku, ze matka nigdy jej tak naprawde nie kochala, ze nie byla zdolna kochac ani jej, ani nikogo innego. Jak wiec mogla oczekiwac uczucia od mezczyzny, ktory by wiedzial, ze nie byla kochana nawet przez wlasna matke? Zdawala sobie sprawe, ze taka postawa jest irracjonalna, rozumiala, ze nie moze odpowiadac za to, co jej matka zrobila, ale niezaleznie od tego, co pisza w swoich ksiazkach i mowia w radio rozni psychoterapeuci, rozumiec to wcale nie znaczy byc wyleczonym. Jeszcze po dziesieciu latach spedzonych z dala od matki Chyna miala czasem wrazenie, ze mogla uniknac wszystkich ciemnych epizodow swego zycia, gdyby tylko byla grzeczniejsza i lepsza. Jestem twoja strazniczka. Ponownie zlozyla rece na stole. Pochylila sie, przycisnela czolo do dloni i zamknela oczy. Jedyna bliska przyjaciolka, jaka kiedykolwiek miala, byla Laura Templeton. Ich wzajemny stosunek byl czyms, czego Chyna bardzo pragnela i rozpaczliwie potrzebowala, ale nie potrafila podtrzymac - byl swiadectwem spontanicznosci Laury, jej wytrwalosci i braku egoizmu, dowodem serdecznosci i szczegolnej umiejetnosci kochania. A teraz Laura nie zyla. Jestem twoja strazniczka. W pokoju przyjaciolki, pod obojetnym spojrzeniem Freuda, Chyna uklekla kolo lozka szepczac do zakutej w lancuchy Laury: "Ja cie stad wyciagne". Boze, jakiez bolesne bylo to wspomnienie. "Ja cie stad wyciagne". Z obrzydzenia do samej siebie dostala bolesnego skurczu zoladka. "Znajde jakas bron" - tak jej obiecala. A Laura, do konca bezinteresowna, nie myslaca o sobie, namawiala ja do ucieczki. "Nie umieraj za mnie" - mowila. Ale Chyna ja zapewnila: "Ja tu wroce". Ogarnal ja zal, jak wielki czarny ptak wdarl sie do jej serca i Chyna niemal pozwolila, by ja otulil swoimi skrzydlami, az nadto skora poddac sie tej dziwnej pociesze lopoczacych skrzydel, dopoki sie nie zorientowala, ze chce w ten sposob wygnac z duszy upokorzenie. Gdy podda sie zalowi, nie bedzie czula wstretu do siebie samej. Jestem twoja strazniczka. Mimo ze pracownik stacji nie mial okazji oddac strzalu, powinna byla sprawdzic bron. Powinna wiedziec. Jakos. W jakis sposob. I chociaz nie mogla wiedziec, co Vess zrobil z pociskami, to przeciez powinna byla jakos to wiedziec. Laura jej zawsze mowila, ze jest dla siebie za surowa, ze jej rany nigdy sie nie zagoja, jezeli w nieustannym samobiczowaniu stare blizny bedzie pokrywala swiezymi. Ale Laura nie zyla. Jestem twoja strazniczka. Rana upokorzenia zropiala wstydem. Jesli upokorzenie bylo dobra bronia w zwalczaniu strachu, to wstyd okazal sie jeszcze lepsza. Pograzajac sie we wstydzie, przestala odczuwac strach, mimo ze byla skuta lancuchami i znajdowala sie w domu sadystycznego mordercy, nie majac nikogo na swiecie, kto by sie za nia ujal. I wtedy uslyszala zblizajace sie kroki. Uniosla glowe i otworzyla oczy. Morderca wyszedl z pralni, co swiadczylo o tym, ze wracal z piwnicy od dziewczyny, od Ariel. Nie odzywajac sie do Chyny, nawet na nia nie patrzac, podszedl do lodowki, wyjal karton jajek i polozyl go na blacie kolo zlewozmywaka. Nastepnie zrecznie rozbil osiem jajek do miski i wyrzucil skorupki do smieci. Miske wstawil do lodowki, a sam zajal sie obieraniem i siekaniem cebuli. Mimo ze Chyna nie jadla od przeszlo dwunastu godzin, byla przerazona swoim odkryciem: stwierdzila, ze nagle zrobila sie potwornie glodna. Zapach cebuli wydal jej sie najcudowniejszym zapachem na swiecie, do ust zaczela naplywac slina. Taki apetyt zaraz po obejrzeniu tylu krwawych scen i po utracie jedynej bliskiej przyjaciolki to nieludzkie. Morderca wsypal posiekana cebule do pojemnika, zamknal go szczelnie i wstawil do lodowki. Potem do drugiego pojemnika starl pol kawalka cheddara. W kuchni byl zreczny i szybki i ta krzatanina najwyrazniej sprawiala mu przyjemnosc. Caly czas bardzo dbal o porzadek, pomiedzy jedna a druga czynnoscia starannie myl rece i wycieral je nie w sciereczke do naczyn, ale w recznik. Na koniec podszedl do stolu. Usiadl naprzeciwko Chyny, zrelaksowany, pewny siebie i kumplowski w tych swoich bawelnianych spodniach, plecionym pasku i miekkiej zielonej koszuli. Trawiacy Chyne wstyd wypalil sie jakos, przynajmniej na razie. Jego miejsce zajela dziwna mieszanina palacego gniewu i gorzkiego zwatpienia. -Przypuszczam, ze zglodnialas - powiedzial - wiec jak tylko porozmawiamy, zrobie omlety serowe i sterte grzanek. Ale zeby sobie zasluzyc na sniadanie, musisz mi zdradzic, kim jestes, gdzie sie ukrywalas na stacji benzynowej i dlaczego sie tu znalazlas. Spojrzala na niego spode lba. -Nie sadze, zebys ze mna wygrala - rzekl z usmiechem. Raczej skona, niz mu cokolwiek powie. -Nie bede owijal w bawelne: zabije cie tak czy tak. Tylko jeszcze nie wiem, w jaki sposob. Prawdopodobnie zrobie to na oczach Ariel. Ona juz widziala wiele cial, ale jeszcze nigdy nie byla swiadkiem samego ostatecznego aktu, nie slyszala krzykow, nie widziala tej naglej wilgoci. Chyna usilowala nie spuszczac wzroku, nie okazywac slabosci. -Obojetne, jaki wybiore sposob, ale jesli nie zaczniesz mowic z wlasnej woli, postaram sie, zeby to bylo dla ciebie szczegolnie trudne. Sa pewne rzeczy, ktore mi sprawiaja przyjemnosc, a ktore moge robic zarowno przed, jak i po twojej smierci. Jesli bedziesz ze mna wspolpracowala, zrobie je po. Chyna bezskutecznie szukala w jego oczach jakiegos sladu szalenstwa. -No wiec? -Jestes chorym skurwysynem. W dalszym ciagu usmiechajac sie powiedzial: -Ostatnia rzecz, o ktora bym cie posadzil, to nudziarstwo. -Wiem, dlaczego zaszyles tamtemu chlopakowi oczy i usta. -Aha, to znaczy, ze go znalazlas. -Zgwalciles go przed zabiciem albo w czasie zabijania. Zaszyles mu oczy, bo widzial, zaszyles mu usta, bo sie wstydzisz tego, co zrobiles, i boisz sie, ze nawet martwy moglby komus powiedziec. Morderca, wcale nie speszony, odparl: -Z nim akurat nie mialem stosunku. -Klamiesz. -Nie. Ale nawet gdybym mial, to wcale bym sie tego nie wstydzil. Uwazasz mnie za takiego prymitywnego? Wszyscy jestesmy biseksualni, nie sadzisz? Owszem, od czasu do czasu mam chec na mezczyzne i z niektorymi sobie na to pozwalam. Wszystko jest sprawa doznan zmyslowych. Po prostu doznan. -Zboczeniec. -Wiem, do czego zmierzasz - powiedzial najwyrazniej ubawiony - jednak to ci sie nie uda. Masz nadzieje, ze ta czy inna inwektywa wyprowadzi mnie z rownowagi. Traktujesz mnie jak narwanego psychopate, ktory wybuchnie, kiedy nacisniesz odpowiedni guzik, obrazisz moja matke czy zaczniesz wygadywac jakies swinstwa. Liczysz na to, ze w przystepie dzikiej furii zabije cie szybko i bedzie po wszystkim. Chyna doszla do wniosku, ze morderca ma racje, chociaz nie byla do konca swiadoma wlasnych intencji. Poczucie kleski, wstyd, kajdany i calkowita bezradnosc stracily ja na dno rozpaczy. Czula wieksze obrzydzenie do siebie niz do niego. -Ale ja nie jestem psychopata - oswiadczyl. -To czym jestes? -Och, mozesz mnie nazwac... zabojca-awanturnikiem. Albo moze raczej jedyna zdrowo myslaca osoba, jaka spotkalas w zyciu. -"Zboczeniec" brzmi dla mnie lepiej. Pochylil sie do przodu. -Posluchaj mnie uwaznie: albo mi powiesz o sobie wszystko, co chce wiedziec, albo zalatwie ci buzie nozem. Za kazde pytanie bez odpowiedzi jeden kawalek: ucho, czubek twojego ladnego noska... Bede rzezbil w twojej twarzy jak w kosci sloniowej. Nie powiedzial tego wcale tonem grozby, ale naturalnie, jakby mimochodem, i Chyna wiedziala, ze byloby go na to stac. -Poswiece ci caly dzien, a ty zwariujesz na dlugo przed tym, zanim umrzesz. -W porzadku. -W porzadku co: rozmowa czy rzezbienie? -Rozmowa. -Grzeczna dziewczynka. Chyna byla przygotowana na smierc, ale nie widziala powodu, by cierpiec bez potrzeby. -Jak sie nazywasz? -Shepherd. Chyna Shepherd. Chyna. -Mimo wszystko to nie bylo zadne tajemnicze zaklecie... -Co takiego? -Dziwne imie. -Dziwne? -Nie pozwalaj sobie na szermierke slowna ze mna, Chyna. Dalej. -Dobrze. Najpierw jednak chcialabym dostac cos do picia. Jestem zupelnie odwodniona. Podszedl do zlewu, nalal wody do szklanki i wrzucil do niej trzy kostki lodu. Ruszyl nastepnie w jej strone, ale nagle zatrzymal sie i zapytal: -Moze plasterek cytryny? Wiedziala, ze nie kpi z niej. Po powrocie z polowania do domu zmienial role: z krwiozerczego dzikusa przedzierzgal sie w ksiegowego, urzednika, posrednika handlu nieruchomosciami, mechanika samochodowego czy co tam robil, kiedy uchodzil za normalnego czlowieka. Niektorzy socjopaci potrafia przybierac falszywa osobowosc znacznie bardziej przekonujaco niz najlepsi aktorzy i ten czlowiek najprawdopodobniej do nich nalezal, chociaz po unurzaniu sie w zbrodni potrzebowal czasu do adaptacji, do przeniesienia sie w cywilizowany swiat. -Nie, dziekuje. Wystarczy sama woda - odparla. -To zaden problem - zapewnil ja uprzejmie. Postawil przed Chyna szklanke, podsunal pod nia podstawke ceramiczna w ramce z korka, po czym usiadl naprzeciwko przy stole. Chyna z obrzydzeniem myslala o piciu ze szklanki, ktora morderca trzymal w rekach, ale rzeczywiscie umierala z pragnienia. Miala zupelnie sucho w ustach i uczucie bolesnie zdartego gardla. Z powodu kajdanek musiala ujac szklanke w obie rece. Wiedziala, ze mezczyzna ja obserwuje, wypatrujac w jej twarzy najmniejszych chocby oznak strachu. Ale woda nie chlupotala w szklance, zeby nie dzwonily o brzeg. Chyna naprawde sie go nie bala, przynajmniej w tej chwili; moze pozniej bedzie sie bala. Z pewnoscia. Teraz jej pejzaz wewnetrzny przedstawial pustynie pod zaciagnietym niebem: obezwladniajaca pustka z gniewnymi blyskami na dalekim horyzoncie. Wypila polowe wody i odstawila szklanke. -Kiedy tu przed chwila wszedlem - powiedzial morderca - siedzialas ze zlozonymi na stole rekami i oparta na nich glowa. Modlilas sie? Chyna zastanowila sie nad tym pytaniem. -Nie. -Nie ma sensu, zebys klamala. -Nie klamie. Akurat wtedy sie nie modlilam. -Ale w ogole sie modlisz? -Czasami. -Bog sie mnie boi - oswiadczyl. Chyna czekala, co powie dalej. -Bog sie mnie boi. Lubie powtarzac to zdanie. -Rozumiem. -Ogrom. -To slowo ulozone z liter zawartych w twoim imieniu i nazwisku - powiedziala Chyna. -Tak. Wola i stres tez. -Ciekawa gra. -Imiona tez bywaja ciekawe. Twoje na przyklad jest bierne. Nazwa geograficzna jako imie. I Shepherd* [* Shepherd - ang. pasterz (przyp. tlum.).] - sielankowe, puszysto chrzescijanskie. Kiedy mysle o twoim nazwisku, widze azjatyckiego pasterza na stoku ze stadem owiec... albo skosnookiego Chrystusa nawracajacego pogan. - Usmiechnal sie, ubawiony wlasnymi slowami. - Ale twoje nazwisko niewlasciwie cie charakteryzuje. Nie jestes bierna osoba. -Bylam - odparla. - Przez wiekszosc zycia. -Naprawde? W kazdym razie nie dzisiejszej nocy. -Dzisiejszej nocy rzeczywiscie nie - przyznala. - Ale do tej pory tak. -Za to moje nazwisko oznacza sile. Edgler Foreman Winston Vess - przeliterowal jej jedno po drugim. - Nie Edgar, tylko Edgler. I Vess... jesli przeciagniesz ostatnie gloski, to zabrzmi jak syk weza. -Demon. -Zgadza sie. To sie tez miesci w moim imieniu i nazwisku. -Grad. Byl wyraznie zadowolony z jej checi do udzialu w zabawie. -Jestes w tym dobra, zwlaszcza ze nie masz papieru ani piora. -Ewa. -To latwe. Ale takze Amor. Ewa i Amor. Element zenski i meski. I milosc. Moze uda ci sie ukuc z tego jakas obelge, jak sadzisz, Chyna? Zamiast odpowiedzi Chyna wypila do reszte wody. Od dotkniecia kostek lodu poczula w zebach lupanie. -Teraz, gdy juz sie napilas - powiedzial Vess - chce sie o tobie wszystkiego dowiedziec. Pamietaj o rzezbieniu. Opowiedziala mu wszystko, poczynajac od chwili, kiedy siedzac przy oknie w pokoju goscinnym Templetonow uslyszala krzyk. Cale swoje sprawozdanie wyglosila monotonnym glosem, nie byla w stanie mowic inaczej. Probowala zmieniac intonacje, wlozyc w swoje slowa wiecej zycia, ale bez powodzenia. Wlasny beznamietny glos, jakim relacjonowala wypadki tamtej nocy, przerazil ja bardziej niz sam Edgler Vess, ktory przestal juz robic na niej wrazenie. Sluchala tego sprawozdania jak opowiesci jakiejs obcej osoby, przegranej i zagubionej. Powtarzala sobie, ze nie czuje sie przegrana, ze jest jeszcze nadzieja, ze w ten czy inny sposob poradzi sobie z morderca. Ale wcale nie byla o tym przekonana. Pomimo bezbarwnosci jej relacji Vess byl pilnym sluchaczem. Poczatkowo siedzial w swobodnej pozie, rozparty w fotelu, ale kiedy konczyla, nachylil sie do niej, oparlszy rece na stole. Kilka razy przerywal jej pytaniami; wreszcie zastygl w milczacej zadumie. Chyna nie mogla na niego patrzec. Zlozyla rece na stole przed soba, zamknela oczy i oparla czolo na kciukach, tak samo jak wtedy, gdy Vess wszedl do jadalni. Tym razem tez sie nie modlila. Zabraklo jej niezbednej do modlitwy nadziei. Po kilku minutach uslyszala, ze Vess odsuwa krzeslo, wstaje i zaczyna krecic sie po kuchni, dzwoniac naczyniami. Poczula zapach topiacego sie na patelni masla i aromat przyrumienionej cebuli. Wreszcie odezwal sie: -To dziwne, ze tam u Templetonow nie wyczulem twojej obecnosci. -A potrafisz takie rzeczy? - zapytala Chyna nie podnoszac glowy. - Potrafisz wyczuwac wechem obecnosc ludzi, jakbys byl cholernym psem? -Na ogol tak - odparl wcale nie urazony. - Poza tym przeciez niejeden raz w ciagu tamtej nocy musialas wydawac jakies odglosy. Z pewnoscia nie jestes az tak ostrozna. Powinienem byl uslyszec chocby twoj oddech. Rozlegl sie odglos energicznego ubijania jajek mikserem i zapach swiezych grzanek. -W takim cichym domu, w ktorym wszyscy sa martwi, kazdy twoj ruch powinien powodowac prady powietrzne, wywolywac powiew na moim karku, poruszac wloski na moich rekach. Powinienem byl odczuc kazdy twoj ruch. Kiedy przechodzilem w tym samym miejscu, w ktorym przed chwila bylas, powinienem wyczuc przemieszczenie sie powietrza spowodowane twoim przejsciem. Musial byc kompletnie pomylony. Taki schludny w tej swojej koszulce, z pieknymi niebieskimi oczami, gesta czarna czupryna sczesana z czola i z doleczkiem w lewym policzku, a w srodku samo zepsucie i zgnilizna. -Moje zmysly sa niezwykle wyostrzone - dodal po chwili. Odkrecil wode nad zlewozmywakiem. Chyna nie patrzac wiedziala, ze plucze mikser. Nie odlozylby go na miejsce bez umycia. -Moje zmysly sa tak bardzo wyostrzone, bo caly jestem nastawiony na doznania zmyslowe. Doznawanie wrazen zmyslowych to, mozna powiedziec, moja religia. Skwierczenie nasililo sie; bylo teraz znacznie glosniejsze niz podczas przyrumieniania cebuli, rozszedl sie tez nowy aromat. -Ale ty bylas dla mnie niewidzialna - podjal. - Jak duch. Co sprawia, ze jestes taka niezwykla? -Gdybym rzeczywiscie byla niezwykla, to nie siedzialabym teraz tutaj, zakuta w lancuchy - powiedziala z gorycza w blat stolu. Mimo ze nie mowila do niego, a nawet nie sadzila, by mogl ja uslyszec poprzez skwierczenie smazacych sie jajek i cebuli, Vess stwierdzil: -Pewnie masz racje. Kiedy polozyl na stole talerze, uniosla glowe i poruszyla rekami. -Nie bede cie zmuszal do jedzenia palcami, dam ci widelec - powiedzial. - Mam nadzieje, ze nie bedziesz probowala nim we mnie rzucac, zeby mi wybic oko. Skinela glowa. -Grzeczna dziewczynka. Na jej talerzu pojawil sie puszysty omlet z czterech jajek, z przysmazona cebulka. Z jego srodka wyciekal roztopiony cheddar. Omlet przyozdobiony byl trzema plastrami pomidora posypanymi siekana pietruszka. Po jego obu stronach lezaly posmarowane maslem trojkatne polowki tosta. Mezczyzna nalal Chynie wody do szklanki i dolozyl dwie kostki lodu. Ale ona, jeszcze przed chwila umierajaca z glodu, teraz ledwie mogla patrzec na jedzenie. Wiedziala jednak, ze musi jesc, zaczela wiec skubac omlet i podgryzac tosta. Ale nie bylo mowy, by wszystko zjadla. Morderca zajadal z apetytem - jego maniery przy stole byly nienaganne. Czesto tez uzywal serwetki do ust. Chyna byla gleboko pograzona w ponurych myslach. Im wiekszy entuzjazm dla posilku okazywal Vess, tym mniej smakowaly jej przygotowane przez niego frykasy. -Bylabys calkiem ladna, gdybys nie byla taka wymieta i spocona, nie miala takiej brudnej twarzy i takich mokrych strakow na glowie. Mysle, ze nawet bardzo atrakcyjna. Tak, pod ta warstwa brudu kryje sie prawdziwa slicznotka. Zreszta moze cie pozniej wykapie. Chyna Shepherd, nietknieta i zywa. Po dluzszym milczeniu Vess powiedzial: -Nietknieta i zywa. A przeciez Chyna wiedziala, ze nie wymowila tego glosno. -Nietknieta i zywa - powtorzyl. - To jest to, co powiedzialas wtedy na schodach, idac do Ariel, tak? Spojrzala na niego w oslupieniu. -Tak - odparla po chwili. -Zastanawialem sie nad tym. Powiedzialas swoje imie i nazwisko, a potem te trzy slowa. Oczywiscie dopoki sie nie dowiedzialem, ze nazywasz sie Chyna Shepherd, nie mialo to dla mnie zadnego sensu. Odwrocila sie od niego, patrzac w okno. Jeden z dobermanow biegal po obejsciu. -Czy to byla modlitwa? - spytal Vess. Chyna myslala, ze juz jej wiecej nie zdola przestraszyc, ale sie mylila. Jego intuicja byla przerazajaca. Odwrocila wzrok od dobermana i spojrzala Vessowi w oczy. Na ulamek sekundy zobaczyla w nich cos mrocznego i bezlitosnego. -Czy to byla modlitwa? - zapytal ponownie. -Tak -Czy w glebi serca, ale tak naprawde w glebi serca, wierzysz w istnienie Boga? Badz szczera nie tylko w stosunku do mnie, ale i w stosunku do siebie. Kiedys - calkiem niedawno - byla wystarczajaco tego pewna, zeby odpowiedziec "tak", teraz jednak milczala. -Nawet jesli Bog istnieje - podjal Vess - to czy wie, ze ty istniejesz? Chyna wziela kolejny kes omletu. Wydal jej sie bardziej tlusty niz poprzedni. Jajka, maslo i ser - wszystko to zemdlilo ja i ledwie mogla przelknac kawalek, ktory miala w ustach. Odlozyla widelec. Byla wykonczona. Zjadla nie wiecej niz jedna trzecia calego posilku. Vess skonczyl swoja porcje i popil kawa, ktorej jej nie zaproponowal, pewnie bojac sie, ze chlusnie mu w oczy goracym plynem. -Robisz wrazenie okropnie skwaszonej - powiedzial. Nie odezwala sie slowem. -Czujesz sie przegrana, prawda? Zawiodlas biedna Ariel, siebie, no i Boga, jesli istnieje. -Jakie masz w stosunku do mnie plany? - spytala. Miala ochote zapytac: "Dlaczego kazesz mi to wszystko znosic, zamiast mnie od razu zabic i miec to z glowy?" -Jeszcze nie wiem - odparl. - Ale niezaleznie od tego, co z toba zrobie, musi to byc cos specjalnego. Wyczuwam w tobie cos szczegolnego, nawet jesli sama o sobie tak nie myslisz, i wobec tego to, co bedziemy razem robili, powinno byc... intensywne. Zamknela oczy zastanawiajac sie, czy po tylu latach zdola jeszcze odnalezc Narnie. -Nie umiem ci powiedziec, jakie mam plany w stosunku do ciebie - podjal - natomiast wiem dokladnie, czego chce od Ariel. Chcialabys posluchac, co zamierzam z nia zrobic? Najprawdopodobniej byla juz za stara, zeby uwierzyc w zaczarowana szafe. Jego glos dobiegl z glebi jej wewnetrznej szarosci, jakby Vess zyl w niej na rowni ze swiatem rzeczywistym. -Zadalem ci pytanie, Chyna. Pamietasz o naszej umowie? Mozesz na nie odpowiedziec albo... odetne ci kawalek twarzy. Chcesz posluchac, co zamierzam zrobic z Ariel? -Jestem przekonana, ze wiem. -Czesciowo pewnie tak. Oczywiscie seks... Ariel stanowi lakomy kasek. Jeszcze jej nie tknalem, ale tkne. Wierze, ze jest dziewica. Przynajmniej tak twierdzila w czasach, kiedy jeszcze mowila, a nie robi na mnie wrazenia dziewczyny, ktora moglaby klamac. Za Rzeka byla Puszcza, Szczur Wodny i Kret, i Pan Borsuk, zielone galezie zwisajace w promieniach letniego slonca i bozek Pan grajacy na fujarce w chlodnym cieniu pod drzewami. -Chce posluchac, jak placze, zagubiona i zrozpaczona. Chce wachac dziewiczosc jej lez, czuc niezwykla fakture jej krzykow, poznac ich czysty zapach, smak jej strachu. Tak jest zawsze. Za kazdym razem. Nie pojawila sie jednak ani Rzeka, ani Puszcza, chociaz Chyna wysilala wzrok, zeby je zobaczyc. Szczur Wodny, Kret, Pan Borsuk i Pan Ropuch przepadli na zawsze w objeciach nienawistnej smierci, ktora w koncu zabiera wszystkich. A wywolany tym faktem smutek byl na swoj sposob nie mniejszy niz smutek z powodu tego, co stalo sie z Laura i co wkrotce stanie sie z sama Chyna. -Od czasu do czasu sprowadzam jedna z nich do pokoju w piwnicy... zawsze w tym samym celu. Chyna nie chciala tego sluchac. Ale kajdanki uniemozliwialy jej zakrycie uszu rekami. Zreszta gdyby sprobowala, z pewnoscia skulby jej nadgarstki razem z kostkami nog. Chcial, zeby sluchala. -Wszystkie najintensywniejsze doswiadczenia w moim zyciu mialy miejsce wlasnie w tym pokoju. Nie seks. Nie bicie czy zadawanie ran. To przychodzi pozniej i to juz jest premia. Najpierw lamie je i wtedy moje doznania sa najintensywniejsze. Chyna miala serce w gardle, ledwie mogla oddychac. -Przez pierwszy dzien czy dwa wydaje im sie, ze zwariuja ze strachu, ale sie myla. Na to, zeby przyprawic kogos o trwale, prawdziwe szalenstwo, nie wystarczy dzien ani nawet dwa. Ariel jest moja siodma branka, a wszystkie poprzednie tygodniami zachowywaly zdrowe zmysly. Jedna z dziewczyn zalamala sie osiemnastego dnia, ale trzy bronily sie przez pelne dwa miesiace. Chyna dala sobie spokoj z probami dotarcia do Puszczy i ponad stolem spojrzala Vessowi w oczy. -Tortury psychiczne sa znacznie bardziej interesujace od fizycznych - ciagnal - chociaz te ostatnie tez potrafia byc ekscytujace. Duch czlowieka jest twardszy niz jego cialo i stanowi znacznie wieksze wyzwanie. Kiedy dochodzi do zlamania ducha, przysiegam ci, ze slysze trzask - glosniejszy od pekania kosci, do tego jeszcze ten poglos... Chyna wypatrywala w jego oczach tego zwierzecego blysku, ktory nieoczekiwanie pochwycila wczesniej. Odczuwala przemozna potrzebe ujrzenia go znowu. -Kiedy juz dojdzie do zalamania, niektore z nich wija sie na podlodze, rzucaja sie, rozrywaja ubranie. Wydzieraja sobie wlosy, orza sobie paznokciami twarze, a sa i takie, co potrafia pogryzc sie do krwi, okaleczyc na wiele przemyslnych sposobow. Szlochaja godzinami, bez konca, nawet przez sen. Albo szczekaja jak psy lub piszcza i mloca rekami, jakby byly przekonane, ze w ten sposob pofruna. Czasem miewaja halucynacje i wtedy widza rzeczy znacznie potworniejsze niz ja. Niektore mowia roznymi jezykami. To sie nazywa glosolalia. Slyszalas o czyms takim? Calkiem ciekawe. Brzmi jak prawdziwy jezyk, ale w gruncie rzeczy jest zwyklym belkotem bez zadnego sensu... bredzeniem czy moze jakims blaganiem. Sa rowniez takie, ktore przestaja panowac nad swoimi funkcjami fizjologicznymi i tarzaja sie we wlasnych odchodach. Nieapetyczne, ale przykuwajace uwage, kiedy sie na to patrzy, najnizsza kondycja, do jakiej czlowiek moze zostac sprowadzony, w wiekszosci przypadkow tylko w stanie szalenstwa. Mimo najwiekszych wysilkow Chyna nie mogla dostrzec w jego oczach blysku szalenstwa - widziala jedynie pogodny blekit i czujna ciemnosc zrenic. Nie byl to polczlowiek, polwilk, a juz z pewnoscia nie stwor, ktory przy pelni ksiezyca chodzi na czterech lapach. Z pewnoscia byl to czlowiek - wprawdzie zyjacy na krancu spektrum okrucienstwa, ale w dalszym ciagu tylko czlowiek. -Niektore uciekaja w katatoniczne milczenie - mowil dalej Vess - jak na przyklad Ariel. Jednak zawsze w koncu potrafie je z tego wyrwac. Ariel jest zdecydowanie najbardziej uparta ze wszystkich i dzieki temu najbardziej interesujaca. Ale ja tez w koncu zlamie i ten "trzask", Chyna, mozesz mi wierzyc, bedzie jak zaden inny. Wspanialy. Intensywny. -Najbardziej intensywnym przezyciem jest okazanie litosci - oswiadczyla Chyna, nie majac zielonego pojecia, skad jej przyszly do glowy te slowa. Zabrzmialy jak blaganie, a ona nie chciala, zeby pomyslal, ze probuje ratowac wlasna skore. Nawet w tak rozpaczliwej sytuacji nie da sie rzucic na kolana. Nagly usmiech sprawil, ze Vess stal sie podobny do mlodego chlopaka. Z tych, co to lubia psikusy i zarty, co graja w noge, jezdza na rowerze, buduja modele samolotow, a w niedziele sluza do mszy. Pomyslala, ze smieje sie z tego, co przed chwila powiedziala, ubawiony jej naiwnoscia, ale szybko wyprowadzil ja z bledu. -Byc moze - zaczal, jakby w ogole nie slyszal, co powiedziala - chcialbym od ciebie, zebys byla ze mna, kiedy ostatecznie doprowadze Ariel do zalamania. Zamiast w tym celu zabijac cie na jej oczach, wymysle jakis inny sposob. A ty bedziesz na to patrzec. O Boze! -Jestes przeciez studentka psychologii, juz prawie magistrem, prawda? Tak mnie surowo oceniasz, taka jestes pewna mojej aberracyjnosci i tego, ze dokladnie wiesz, co mysle. Byloby wiec moze ciekawe zobaczyc, jak niektore nowoczesne teorie dotyczace dzialania umyslu nie potwierdzaja sie w tym drobnym eksperymencie, nie sadzisz? A potem, kiedy juz zlamie Ariel, moglabys napisac o tym prace, przeznaczona oczywiscie tylko dla mnie. Z przyjemnoscia zapoznalbym sie z twoimi przemyslanymi wnioskami. Chryste, nigdy do tego nie dojdzie. Chyna nigdy nie zgodzi sie byc swiadkiem czegos takiego. Nawet w kajdankach znajdzie jakis sposob, zeby popelnic samobojstwo, zanim ten potwor zabierze ja na dol, zeby patrzyla, jak ta urocza dziewczyna... Poprzegryza sobie zyly, polknie jezyk albo zrobi cos, zeby spasc ze schodow i skrecic sobie kark, cos... cos musi zrobic. Vess, najwyrazniej swiadom tego, ze wyrwawszy Chyne z dna rozpaczy rzucil ja w otchlan przerazenia, usmiechnal sie ponownie i spojrzal na jej talerz. -Czy bedziesz jeszcze jadla? - zapytal. -Nie. -To ja za ciebie dokoncze. Odstawil swoj pusty talerz i przysunal sobie jej pelny. Uzywajac widelca Chyny ukroil sobie kawalek zimnego omletu, wlozyl go do ust i jeknal cicho z rozkoszy. Powolnym, zmyslowym ruchem wysuwal z ust widelec, zaciskajac na nim wargi i na koniec jeszcze go oblizujac. Polknawszy omlet powiedzial: -Czulem na widelcu ciebie, twoja sline. Ma rozkoszny smak, jesli nie liczyc szczypty goryczy. Ale to z pewnoscia nie jest jej staly skladnik, to efekt nagromadzenia kwasow w pustyni zoladku. Nie znajdujac ucieczki w zamknieciu oczu, Chyna obserwowala, jak pochlania resztki jej posilku. Kiedy skonczyl, tym razem ona postanowila zadac mu pytanie: -A wtedy, w nocy... dlaczego zjadles pajaka? -A dlaczego nie? -To nie jest odpowiedz. -To najlepsza odpowiedz na kazde pytanie. -Wiec poprosze o inna. -Sadzisz, ze to bylo odrazajace? -Po prostu jestem ciekawa. -Niewatpliwie uwazasz jedzenie obrzydliwego, ruszajacego sie pajaka za doswiadczenie negatywne. -Niewatpliwie. -Negatywne doswiadczenia nie istnieja, Chyna. Sa tylko doznania. Czystego doznania zmyslowego nie mozna opatrzyc ladnym znakiem. -Owszem, mozna. -Jesli tak myslisz, to znaczy, ze zyjesz w zlej epoce. W kazdym razie ten pajak mial ciekawy smak i teraz, kiedy go zjadlem, lepiej rozumiem pajaki. Czy wiesz cos o zdolnosci uczenia u plazincow? -Plazincow...? -Musialas sie z nimi spotkac na poczatku nauki biologii. Otoz niektore plazince stopniowo ucza sie, jak pokonywac labirynt... Nie mogac sobie nic takiego przypomniec, przerwala mu: -Chcesz powiedziec, ze jesli je zmielesz i nakarmisz nimi inna grupe plazincow, to grupa numer dwa pokona ten sam labirynt za pierwszym podejsciem? -Dokladnie tak. - Vess z zadowoleniem kiwnal glowa. - Razem z cialem tamtych wchlaniaja ich wiedze. Nie musiala sie specjalnie zastanawiac, jak sformulowac nastepne pytanie, poniewaz Vessa nie mozna bylo ani obrazic, ani mu schlebic. -Jezu, chyba nie wierzysz, ze teraz, kiedy zjadles pajaka, posiadles cala jego wiedze i wiesz juz dokladnie, jak to jest byc pajakiem? -Naturalnie, ze nie. Gdybym byl taki doslowny, to by znaczylo, ze jestem stukniety, nie uwazasz? I ze przemawiam do tlumu wyimaginowanych przyjaciol w jakims domu wariatow. Ale dzieki moim wyostrzonym zmyslom przejalem od pajaka element pajakowosci, cos, czego nigdy nie bedziesz w stanie pojac. Rozszerzylem swoja znajomosc pajaka jako cudownie zaprojektowanego malego mysliwego, stworzenie obdarzone wielka sila. "Pajak" to slowo z grupy silnych, chociaz nie mozna go utworzyc z liter zawartych w moim imieniu i nazwisku. Zjedzenie pajaka jest sprawa ryzykowna, co tylko przydaje temu atrakcyjnosci - ciagnal Vess. - Jezeli nie jestes entomologiem, to nie wiesz, ktory okaz jest jadowity, a ktory nie. Bywaja bardzo niebezpieczne, jak tamten brunatny samotnik. Ukaszenie w reke to male piwo. Musialem go szybko rozgniesc o podniebienie, zeby mnie nie ugryzl w jezyk. -Lubisz ryzyko. Vess wzruszyl ramionami. -Taki juz jestem. -Stres. -To tez slowo utworzone z liter mojego nazwiska i imion. -A gdybys zostal ukaszony w jezyk? -Bol to tez przyjemnosc, tylko troche inna. Jesli sie nauczysz nim cieszyc, zycie wyda ci sie latwiejsze. -Nawet bolem mozna sie cieszyc? -Oczywiscie. To doznanie jak kazde inne. Pomaga budowac rafe duszy... o ile dusza istnieje. Chyna nie miala pojecia, o czym on do diabla mowi - co to za jakas "rafa duszy"? - ale nie spytala. Byla potwornie zmeczona. Zmeczona baniem sie go, zmeczona nienawidzeniem go. Zadajac pytania, walczyla o to, zeby zrozumiec, i tym poszukiwaniem znaczen tez juz byla smiertelnie zmeczona. Nigdy nie pojmie, dlaczego niektorzy ludzie popelniaja niezliczone okrucienstwa, a ciagla walka o to, zeby zrozumiec, tylko ja wewnetrznie wypala, pozostawiajac w srodku jedynie szare popioly. Wskazujac na czerwony, spuchniety palec Chyny, Vess powiedzial: -To musi bolec. I szyja. -Najgorszy jest bol glowy. I nie ma nic wspolnego z przyjemnoscia. -Byloby mi trudno tak od razu cie w tej materii oswiecic i udowodnic, ze sie mylisz. To wymaga czasu. Ale wkrotce czeka cie mala lekcja... Wstal z krzesla i podszedl do polki z przyprawami na koncu szeregu szafek kuchennych. Pomiedzy sloiczkami i puszkami tymianku, gozdzikow, koperku, galki muszkatolowej, chili, imbiru, majeranku i cynamonu stala fiolka aspiryny. -Nie biore tego na bol glowy, bo to by zubozylo moje doznania, ale zawsze mam aspiryne pod reka, bo od czasu do czasu lubie ja sobie rozgryzc ze wzgledow smakowych. -Jest obrzydliwa. -Po prostu gorzka. Gorycz moze byc tak samo przyjemna jak i slodycz, kiedy czlowiek zrozumie, ze kazde doswiadczenie, kazde doznanie jest warte przezycia. Wrocil do stolu z flakonikiem aspiryny i postawil go przed Chyna, zabierajac wode. -Nie, dziekuje - powiedziala. -Jak chcesz - mruknal i zaczal sprzatac ze stolu. Mimo ze Chynie bardzo przydalby sie jakis srodek przeciwbolowy, postanowila nie brac aspiryny. W sposob moze irracjonalny czula, ze biorac ja, chocby nawet dla jej scisle medycznego dzialania, wkroczy w strefe szalenstwa Vessa. A byl to prog, ktorego nie zamierzala przekroczyc bez wzgledu na to, ile ja to bedzie kosztowac. Vess pozmywal po sniadaniu talerzyki, miseczki, patelnie i sztucce. Sprawny i dokladny, myl wszystkie naczynia goraca woda, uzywajac duzej ilosci plynu cytrynowego. Chyna chciala mu zadac jeszcze jedno pytanie, i w koncu je wyartykulowala: -Dlaczego wlasnie Templetonowie? Dlaczego ze wszystkich ludzi wybrales sobie wlasnie ich? Chyba nie na chybil trafil, prawda? Nie dlatego, ze bylo to akurat pierwsze miejsce, w ktorym sie zatrzymales noca? -Nie, oczywiscie, ze nie na chybil trafil - zgodzil sie z nia Vess, szorstka plastikowa myjka czyszczac patelnie z resztek omletu. - Kilka tygodni temu Paul Templeton byl tu w sprawach sluzbowych i kiedy... -Znales go wczesniej? -To za duzo powiedziane. Byl w miescie, w stolicy hrabstwa, w interesach, i wyjmowal z portfela cos, co chcial mi pokazac, a przy okazji wypadlo mu kilka takich plastikowych ramek z fotografiami i ja je podnioslem. Na jednym ze zdjec byla jego zona. Na drugim Laura. Wygladala tak... swiezo, tak niewinnie. Powiedzialem cos w rodzaju: "O, jaka ladna dziewczyna", i Paul zaczal o niej nawijac, jak przystalo na dumnego tate. Powiedzial, ze wkrotce robi magisterium z psychologii, ze ma srednia trzy i osiem, no i w ogole w tym stylu. Powiedzial mi tez, ze bardzo za nia teskni, mimo ze przez szesc lat jej studiow mogl sie juz przyzwyczaic do jej nieobecnosci w domu, i ze teraz nie moze sie doczekac konca miesiaca, kiedy to Laura ma przyjechac na trzydniowy weekend. Ale nie wspominal, ze przywiezie ze soba przyjaciolke. Upuszczone fotografie. Zwykla wymiana zdan, zdawkowa rozmowa. Przypadkowosc tego faktu byla porazajaca, trudna do zniesienia. Kiedy obserwowala Vessa, jak dokladnie wyciera blaty kuchenne, jak plucze naczynia i szoruje zlewozmywak, zaczela zdawac sobie sprawe, ze to, co sie stalo z Templetonami, bylo czyms znacznie gorszym niz tylko przypadkowym nieszczesciem. Ich gwaltowna smierc wydawala sie im pisana, wydawala sie nieublagana spirala prowadzaca do wiecznej ciemnosci, jak gdyby urodzili sie i zyli tylko dla Edglera Vessa. Jak gdyby i ona urodzila sie i borykala z zyciem tylko dla tej jednej chwili niezdrowej satysfakcji, jakiej dostarczyla temu bezdusznemu drapiezcy. Ale najgorsza potwornoscia jego szalenstw byly nie strach i bol, jakie zadawal, nie krew i zmasakrowane zwloki. Bowiem bol i strach trwaja stosunkowo krotko w porownaniu ze zwykla meka i cierpieniem zycia. Krew i trupy to tylko poklosie. Najpotworniejsze w tym wszystkim bylo to, ze Vess kradl swoim ofiarom caly sens ich przerwanego w polowie zycia, ze czynil siebie glownym celem ich egzystencji, ze je obdzieral nie z czasu, ale ze spelnienia. Jego grzechy glowne to zawisc w stosunku do piekna i szczescia oraz duma, wyrazajaca sie proba nagiecia calego swiata do wlasnej koncepcji stworzenia, a to najciezsze ze wszystkich grzechow, te same, na ktorych potknal sie szatan, niegdys archaniol, nim zostal stracony do piekiel. Wycierajac talerze, patelnie i sztucce i starannie odkladajac je na wlasciwe polki czy do szuflad, Edgler Vess byl rozowiutki jak swiezo wykapane niemowle i niewinny jak urodzone martwe dziecko. Pachnial mydlem, dobrym plynem po goleniu i cytrynowym srodkiem do zmywania. Mimo to jednak Chyna przesadnie spodziewala sie, ze nagle poczuje od niego siarke. Kazde zycie prowadzi do serii cichych objawien - a przynajmniej okazji do objawien - i Chyne ogarnal dojmujacy smutek na mysl o ponurym watku przerwanej podrozy rodziny Templetonow. O aktach dobroci, jaka mogli swiadczyc innym. O milosci, jaka mogli obdarzac. O sprawach, ktore mogli jeszcze zrozumiec. Vess skonczyl sprzatanie po sniadaniu i wrocil do stolu. -Mam do zrobienia kilka rzeczy na gorze i na zewnatrz, a potem musze sie przespac jakies cztery czy piec godzin, jesli zdolam. Wieczorem ide do pracy i potrzebny mi jest odpoczynek. Chyna zastanawiala sie, co to za praca, ale nie spytala. Moze mial na mysli prace zawodowa - a moze swoje uparte dazenie do zlamania Ariel. Jesli to ostatnie, nie chciala nic o tym wiedziec. -Kiedy bedziesz sie poruszala na krzesle, staraj sie robic to ostroznie, zeby lancuchy nie podrapaly drewna. -Nie mam zamiaru zniszczyc mebli - zapewnila go Chyna. Przez jakies pol minuty gapil sie na nia, po czym powiedzial: -Gdybys sie okazala na tyle glupia, zeby probowac ucieczki, pamietaj, ze uslysze brzek lancuchow i przyjde cie uspokoic. A nie bedzie to dla ciebie nic przyjemnego. Chyna nie odezwala sie. Byla w beznadziejnej sytuacji, calkowicie unieruchomiona. Jak tu myslec o ucieczce? -Nawet gdybys sie jakos odczepila od krzesel i stolu, to i tak daleko nie zajdziesz, bo caly teren jest patrolowany przez agresywne psy. -Widzialam je - zapewnila go Chyna. -Nawet gdybys nie byla skuta lancuchami, to i tak psy by cie przewrocily i zabily, zanim zdolalabys zrobic dziesiec krokow od drzwi. Wierzyla mu, ale nie rozumiala, dlaczego tak mocno to wszystko podkresla. -Kiedys wypuscilem pewnego mlodego czlowieka wolno na obejscie - rzekl Vess. - Pobiegl do najblizszego drzewa, wdrapal sie na nie i siedzial tam wsrod galezi myslac, ze na jakis czas jest bezpieczny, mimo ze psy krazyly pod drzewem nie spuszczajac go z oka. A ja w tym czasie wzialem strzelbe, poszedlem na ganek z tylu domu i stamtad wygarnalem mu w noge. Facet spadl z drzewa i w przeciagu minuty bylo po nim. Chyna milczala. Chwilami porozumienie sie z tym potworem wydawalo sie nie latwiejsze niz dyskusja z rekinem na temat zalet Mozarta. Byla to wlasnie jedna z tych chwil. -Bylas dla mnie w nocy niewidzialna. Chyna czekala. Powiodl po niej spojrzeniem, jakby szukal luznego ogniwa w jednym z lancuchow albo nie domknietych kajdanek. -Jak duch. Nigdy nie wiedziala na pewno, co ta kreatura mysli, ale tym razem wszystko wskazywalo na to, ze jakos dziwnie boi sie zostawic ja sama. Za zadne skarby nie mogla zrozumiec dlaczego. -Zostaniesz? - spytal. Skinela glowa. -Grzeczna dziewczynka. Podszedl do drzwi miedzy kuchnia a living-roomem. Chyna zawolala za nim: -Zanim pojdziesz, czy moglbys mnie zaprowadzic do lazienki? Odwrocil sie i spojrzal na nia. -Odpiecie tych lancuchow byloby zbyt klopotliwe - odparl. - Sikaj w majtki, jesli musisz. Pozniej zrobie kolo ciebie porzadek. Moge tez kupic nowe poduszki na krzesla. Pchnal drzwi do living-roomu i tyle go widziala. Postanowila nie upokarzac sie siedzeniem we wlasnym moczu. Na razie odczuwala niewielkie parcie na pecherz, ale wiedziala, ze pozniej z pewnoscia znajdzie sie w klopocie. To dziwne, ze wciaz jeszcze stara sie unikac upokorzen czy myslec o przyszlosci. W polowie living-roomu Edgler Vess przystaje i nasluchuje odglosow z kuchni. Nie slyszy dzwonienia lancuchow. Czeka. Dalej cisza. Cisza go niepokoi. Nie ma pojecia, co myslec o tej dziewczynie. Wie o niej tyle, a jednak nadal jest dla niego tajemnica. Skuta kajdankami i calkowicie od niego zalezna, nie moze byc przeciez jego dziurawa detka. Cuchnie od niej rozpacza i kieska. W beznadziejnym tonie jej glosu Vess widzi szarosc popiolow i czuje szorstkosc smiertelnego calunu. Jakby juz nie zyla, jakby sie poddala. A jednak... W pewnej chwili z kuchni dochodzi brzek lancuchow. Niespecjalnie glosny, nie robi wrazenia, jakby dziewczyna sie w nich rzucala - jest to po prostu ciche podzwanianie przy zmianie pozycji - moze sciska nogi dla powstrzymania naglej potrzeby oddania moczu. Edgler Vess usmiecha sie do siebie. Idzie na gore do swojego pokoju. Z gornej polki w glebi garderoby zdejmuje aparat telefoniczny. Wlacza go do gniazdka w sypialni i dzwoni w dwa miejsca zawiadamiajac, ze wrocil z trzydniowego urlopu i wieczorem bedzie w pracy. Chociaz jest spokojny, ze podczas jego nieobecnosci dobermany nikogo nie wpuszcza do domu, ma tylko dwa aparaty telefoniczne, ktore wyjezdzajac chowa w garderobie, W malo prawdopodobnym przypadku, gdyby intruz zdolal umknac atakujacym go psom i dostac sie do domu, nie zadzwoni po pomoc. Ostatnio Vess wiele myslal o zagrozeniu ze strony telefonow komorkowych. Trudno sobie wprawdzie wyobrazic wlamywacza z przenosnym telefonem wzywajacego policje do domu, w ktorym zostal uwieziony przez psy, ale ostatecznie zdarzaly sie dziwniejsze rzeczy. Gdyby Chyna Shepherd znalazla w hondzie pracownika stacji telefon komorkowy, nie siedzialaby teraz w kuchni zakuta w kajdanki. Rewolucja techniczna, jaka sie dokonala pod koniec tysiaclecia, oferuje wielkie udogodnienia i mozliwosci, ale tez niesie ze soba niebezpieczenstwa. Dzieki bieglej znajomosci komputerow Vess sprytnie pozmienial w aktach roznych agencji swoje odciski palcow i dlatego w takich miejscach jak dom Templetonow moze dzialac bez rekawiczek i nie czujac strachu napawac sie pelna zmyslowoscia swoich doznan. Ale telefon komorkowy w niewlasciwych rekach i w niewlasciwym czasie moglby spowodowac, ze jego udzialem stanie sie najintensywniejsze - i zarazem ostateczne - doswiadczenie zyciowe. Nieraz Vess zaluje, ze nie zyje w prymitywniejszych czasach Kuby Rozpruwacza, wspanialego Eda Geina, ktory zainspirowal Psycho, czy tez Richarda Specka; rozmarzony, sni o mniej skomplikowanym swiecie minionych dziesiecioleci i o zaglebiach zbrodni jeszcze nie wyeksploatowanych przez takich jak on. W swojej frenetycznej rywalizacji o najlepsza pozycje, rozdmuchujac kazda krwawa historie, robiac z mordercow bohaterow i podlizujac sie im, elektroniczne media mogly zainspirowac wielu co bystrzejszych osobnikow w rodzaju Vessa, ale i zarazem nadmiernie przeploszyc trzodke. Wiele owieczek w stadzie pierzcha teraz na pierwszy sygnal niebezpieczenstwa. Mimo to Vess jakos sobie radzi. Po zalatwieniu telefonow idzie do samochodu. Tablice rejestracyjne, sruby o tepych koncach i muterki, a takze srubokret - wszystko to jest w szufladzie w kuchence. Na jakies dwa albo trzy tygodnie przed kolejna wyprawa Edgler Vess starannie wybiera sobie jej cel, jak na przyklad rodzine Templetonow. Zazwyczaj wypuszcza sie daleko poza granice stanu Oregon, aby zminimalizowac szanse, ze jego dwa zycia - przyzwoitego obywatela i zabojcy-awanturnika - skrzyzuja sie w najmniej odpowiedniej chwili. (Mimo ze nie posluzyl sie ta metoda w przypadku Laury Templeton, uwaza, ze potajemne szperanie za posrednictwem komputera w poteznych kartotekach Wydzialu Pojazdow Silnikowych sasiedniej Kalifornii jest wspaniala metoda znajdowania atrakcyjnych kobiet. W kartotekach WPS znajduja sie teraz fotografie - same glowy - wszystkich posiadaczy prawa jazdy, wraz z informacjami o wieku, wzroscie i wadze, co bardzo pomaga Vessowi w eliminowaniu niewlasciwych kandydatek, takich jak fotogeniczne babcie czy tluste kobiety o szczuplych twarzach i chociaz niektorzy podaja jedynie numer skrytki pocztowej, to jednak wiekszosc uzywa pelnych adresow, a wtedy panu Vessowi wystarczy juz tylko dobra mapa). Pod koniec podrozy, w odleglosci jakichs osiemdziesieciu kilometrow od celu, odkreca tablice rejestracyjne. Surowo przestrzega zasady, by zostawiac samochod daleko od miejsca swoich igraszek - inaczej mozna by go zidentyfikowac, gdyby ktos z sasiadow ofiary zauwazyl jego samochod i spojrzal na tablice rejestracyjne, a do tego jeszcze mial akurat fotograficzna pamiec. Zwykle nie przykreca tablic, dopoki nie znajdzie sie z powrotem w Oregonie. Gdyby jednak przypadkiem zostal zatrzymany przez policjanta za przekroczenie dozwolonej szybkosci czy inne naruszenie przepisow drogowych, wyrazilby zdziwienie, ze nie ma tablic, i powiedzialby, ze musialy zostac ukradzione. Vess jest dobrym aktorem: kazdy by kupil jego zdziwienie. Jesliby jednak zaistniala szansa zabicia policjanta bez powaznego ryzyka, z pewnoscia by to zrobil. Teraz siedzi w kucki i przykreca jedna z tablic do specjalnego wglebienia pod zderzakiem. Po kolei podbiegaja do niego psy i obwachuja mu rece i ubranie, wyraznie zawiedzione jedynie wonia wody po goleniu i plynu do zmywania. Mimo ze spragnione jego wzgledow, wiedza, ze sa na sluzbie, wiec po krotkiej pieszczocie, poglaskaniu po glowie, podrapaniu za uszami i czulym slowie wracaja do swoich obowiazkow. -Dobry pies - mowi Vess do kazdego z nich. - Dobry pies. Po przykreceniu przedniej tablicy podnosi sie, przeciaga i ziewa, ogarniajac wzrokiem swoje krolestwo. Wiatr ucichl. Powietrze jest nieruchome i wilgotne. Pachnie mokra trawa, ziemia, gnijacymi liscmi i lasem sosnowym. Po deszczu z podnoza wzgorz i z nizszych pasm gorskich za domem unosza sie mgly. Vess jeszcze nie widzi szczytow zachodniego pasma ani nawet pokrywy snieznej zalegajacej wyzej na zboczach. Ale w gorze nad glowa i troche na wschod, gdzie nie ma mgiel, chmury sa raczej szare niz czarne - jest to miekka szarosc przywodzaca na mysl krecie futerko; chmury te gnaja na poludniowy wschod, pedzone wiatrem na duzej wysokosci. O polnocy, tak jak obiecal Ariel, moga byc gwiazdy i ksiezyc, ktory oswietli wysoka trawe na lace i zalsni w oczach martwej Laury. Edgler Vess idzie na tyl samochodu, zeby przykrecic druga tablice, i przy okazji odkrywa na podjezdzie dziwne slady. Kiedy tak stoi wpatrzony w ziemie, na jego czole pojawia sie zmarszczka, ktora sie z kazda chwila poglebia. Podjazd jest zwirowany, ale podczas ulewnych deszczy zalewa go bloto wyplukane z pobliskich pol. Tu i tam tworzy na zwirze cienka warstewke, ciemna i gesta. W tej wlasnie warstwie blota Vess dostrzega slady kopyt, jak gdyby jelenia. Duzego jelenia, ktory przeszedl przez podjazd przynajmniej dwa razy. Vess widzi miejsce, w ktorym zwierze przystanelo na chwile, grzebiac kopytem w ziemi. W blocie nie ma sladow opon, poniewaz zmyl je deszcz padajacy po jego przyjezdzie. Najwyrazniej jelen zostawil slady juz po burzy. Vess kuca i dotyka palcami zimnego blota. Niemal czuje twardosc i gladkosc kopyt, ktore sie w tym miejscu odcisnely. U podnoza wzgorz i w pobliskich gorach zyja rozne gatunki jeleni, rzadko jednak zdarza im sie zabladzic na posesje Edglera Vessa - boja sie dobermanow. I to jest wlasnie w tym wszystkim najdziwniejsze: wsrod sladow jelenich kopyt nie ma odciskow psich lap. Dobermany zostaly tak ulozone, zeby pilnowaly jedynie ludzkich intruzow, ignorujac dzika zwierzyne. W ten sposob w chwili najwiekszego zagrozenia ich pana nic nie odwroci uwagi wiernych straznikow. Nigdy wiec nie zaatakuja krolika, wiewiorki, oposa czy jelenia, chyba ze je zmusi do tego dotkliwy glod. Nie pozwola sobie nawet na pogon dla samej przyjemnosci. Mimo to psy dostrzegaja inne zwierzeta, ktore znajda sie na ich drodze, i nawet zaspokajaja swoja ciekawosc - oczywiscie w granicach zakreslonych przez trening. Zblizylyby sie z pewnoscia do tego jelenia, gdy przystanal, zataczajac wokol niego coraz ciasniejsze kregi, by go w koncu obezwladnic strachem lub przeploszyc. A potem dreptalyby tam i z powrotem wzdluz podjazdu, obwachujac jego slady. Tymczasem posrod tropow jelenia nie ma ani jednego psiego sladu. Otrzepujac zablocone czubki palcow, Edgler Vess podnosi sie, prostuje i powoli obraca, badajac otoczenie. Laki na polnocy i odlegle lasy sosnowe za nimi. Podjazd prowadzacy na wschod do lysego pagorka. Dziedziniec na poludniu, a za nim znowu laki i znow las. Wreszcie podworko za domem, teren kolo stodoly az do wzgorz. Jelen - jesli byl to jelen - znikl. Vess stoi bez ruchu. Nasluchuje. Gleboko wciaga powietrze w poszukiwaniu zapachow. Potem przez chwile oddycha ustami. Czuje na jezyku wilgotne powietrze jak dotyk lepkiej skory trupa na policzku. Wszystkie zmysly ma otwarte, wyostrzone do maksimum, i chlonie nimi swiezo splukany swiat. W powietrzu poranka nie wyczuwa zadnej grozby. Gdy przykreca tylna tablice rejestracyjna, przybiega Tilsiter i obwachuje mu szyje. Vess nakazuje psu, zeby zostal. Skonczywszy z tablica, pokazuje mu pobliski trop jelenia. Tilsiter wydaje sie nie widziec sladu - albo tez moze widzac go nie okazuje zadnego zainteresowania. Vess prowadzi psa miedzy odciski kopyt i jeszcze raz pokazuje mu trop. Poniewaz Tilsiter wyraznie nie wie, o co chodzi, kladzie mu reke na lbie i przyciska pysk do jednego ze sladow. Doberman lapie w koncu zapach, weszy intensywnie i skomle w podnieceniu. Ale to, co poczul, wyraznie mu sie nie podoba. Wyslizguje sie spod reki pana i cofa wystraszony. -Co jest? - pyta Vess. Pies oblizuje sie nerwowo i odwraca, ogarniajac wzrokiem laki, droge, obejscie. Ponownie spoglada na Vessa, po czym oddala sie truchtem w kierunku poludniowym, podejmujac swoje patrolowe obowiazki. Z drzew nadal kapie. Wstaja mgly. Chmury pedza na poludniowy wschod. Edgler Vess postanawia niezwlocznie zabic Chyne Shepherd. Wywlecze ja na podworze, kaze sie polozyc na trawie twarza do ziemi i wladuje jej w tyl glowy kilka kulek. Wieczorem idzie do pracy, a przedtem musi sie jeszcze przespac, wiec nie moze sobie pozwolic na przyjemnosc powolnego zabijania. Pozniej, po powrocie do domu, pogrzebie ja na lakach w asyscie czterech psow. Dokola beda brzeczaly owady w wysokich trawach. Ariel zas zostanie zmuszona do pocalowania kazdego trupa, zanim na zawsze pochlonie je ziemia. A teraz szybko - skonczyc z nia i przespac sie. Spieszac do domu, Vess uswiadamia sobie, ze w dalszym ciagu trzyma w reku srubokret i ze posluzenie sie nim moze byc znacznie bardziej interesujace niz uzycie pistoletu. Wchodzi po kamiennych stopniach na ganek, gdzie wsrod muszelek wisi sobie cicho w chlodnym, bezwietrznym powietrzu palec pani mecenas z Seattle. Tym razem nie traci czasu na wycieranie nog, co stanowi rzadkie odstepstwo od obowiazujacej rutyny. Skrzypnieciu zawiasow wtoruje jego plytki, urywany oddech, kiedy otwiera drzwi i wchodzi do domu. Zamykajac za soba drzwi, zaskoczony wsluchuje sie w przyspieszone bicie wlasnego serca. Nigdy sie nie boi, nigdy. Ale ta dziewczyna pare razy zdolala go zaniepokoic. Po wejsciu do pokoju przystaje, probujac wziac sie w garsc. Teraz, kiedy jest juz wewnatrz, nie rozumie, dlaczego przed chwila zabicie Chyny bylo dla niego tak pilna sprawa. Intuicja. Nigdy dotad jednak jego intuicja nie wysylala sygnalow az tak intensywnych i narazajacych go na taki konflikt wewnetrzny. Ta dziewczyna jest szczegolna i wobec tego w szczegolny sposob musi ja wykorzystac. Samo wladowanie jej dwoch kul w tyl glowy czy podziurawienie srubokretem byloby niczym innym, jak zmarnowaniem jej potencjalu. Vess nigdy sie nie boi, nigdy. Ale nawet stan niepokoju, w jaki go wprawia ta dziewczyna, jest wyzwaniem dla jego wypieszczonego wlasnego wizerunku. Poetka, Sylvia Plath, do ktorej utworow Edgler Vess ma stosunek mocno ambiwalentny, powiedziala kiedys, ze swiatem rzadzi panika - "panika z twarza psa, twarza diabla, twarza wiedzmy, twarza kurwy, panika pisana duzymi literami w ogole bez zadnej twarzy - jednak zawsze jest to ten sam Jasio Panika, czuwajacy czy pograzony we snie". Ale Jasio Panika nie rzadzi Edglerem Vessem i nigdy nie bedzie nim rzadzil, poniewaz Vess nie ma zludzen co do natury istnienia, nie ma watpliwosci co do swoich celow ani takich momentow w zyciu, ktore by wymagaly ponownej interpretacji w chwilach spokojnej refleksji. Doznanie zmyslowe. Intensywnosc. Nie moze byc mowy o intensywnosci zycia, gdy sie odczuwa strach, Jasio Panika hamuje bowiem spontanicznosc i potrzebe eksperymentowania. Dlatego Vess nie da sie nastraszyc tej tajemniczej dziewczynie. Podczas gdy stopniowo jego oddech i bicie serca powracaja do normy, Vess obraca w palcach izolowany uchwyt srubokretu wpatrujac sie w krotkie, tepe ostrze na koncu dlugiego stalowego trzonka. Kiedy Vess wszedl do kuchni, jeszcze zanim sie odezwal, Chyna wyczula, ze sie zmienil, ze juz nie jest tym samym czlowiekiem, ktorego znala do tej pory. Byl w innym nastroju, chociaz roznica wydawala sie tak subtelna, ze Chyna nie potrafilaby jej okreslic. Podszedl do stolu, jakby zamierzal przy nim usiasc, po czym zatrzymal sie przed krzeslem, z marsem na czole wpatrujac sie w Chyne. W prawej rece trzymal srubokret, ktory nieustannie obracal w palcach, jakby przykrecal niewidzialna srube. Na podlodze za nim bylo pelno kawalkow zaschnietego blota. Wszedl do domu nie wytarlszy obuwia. Chyna wiedziala, ze nie wolno jej sie odezwac pierwszej. Znalezli sie w krytycznym momencie, w ktorym slowa mogly juz nie znaczyc tego, co znaczyly poprzednio, i w ktorym najbardziej niewinne stwierdzenie moglo stanowic zachete do brutalnych czynow. Jeszcze przed chwila byla prawie zdecydowana szybko umrzec i nawet probowala sprowokowac jego mordercze odruchy. Mimo kajdan rozwazala tez mozliwosc popelnienia samobojstwa. Teraz jednak trzymala jezyk za zebami, zeby go bron Boze niechcacy nie rozzloscic. Najwyrazniej, nawet bedac na samym dnie rozpaczy, wciaz jeszcze zywila slaba, ale uparta nadzieje. Glupia odmowa pogodzenia sie z rzeczywistoscia. Patetyczne pragnienie jeszcze jednej szansy. Nadzieja, ktora Chyna zawsze uwazala za nobilitujaca, teraz wydala jej sie czyms odczlowieczajacym jak goraczkowa chciwosc, zalosnym jak zadza, stala sie zwierzecym instynktem zycia za kazda cene. Byla w glebokiej szarej otchlani. Wreszcie Vess powiedzial: -W nocy. Chyna czekala. -W lesie sekwojowym. -Tak? -Czy cos widzialas? -Co widzialam? -Cos dziwnego. -Nie. -Musialas widziec. Potrzasnela glowa. -Jelenia - wyjasnil. -Ach tak, jelenia tak. -Cale stado jeleni. -Tak. -Czy nie uwazasz, ze bylo w nich cos dziwnego? -Na tych terenach jest ich mnostwo. -Te robily wrazenie niemal oswojonych. -Moze dlatego, ze tamtedy bardzo czesto przejezdzaja turysci. Obracajac w palcach srubokret, zastanawial sie nad tym, co powiedziala. -Mozliwe. Chyna zobaczyla, ze palce jego prawej reki sa ublocone. -Jeszcze teraz czuje ich zapach, widze ich oczy, slysze zielen paproci falujacych dokola. Chyna nie wiedziala, co na to odpowiedziec, wiec nawet nie probowala. Vess przeniosl wzrok z jej oczu na obracajacy sie czubek srubokretu, a z niego na buty. Obejrzal sie przez ramie na podloge i zobaczyl bloto. -O, nieladnie - powiedzial. Polozyl srubokret na najblizszej szafce, zdjal buty i zaniosl do pralni, zeby je pozniej wyczyscic. Wrociwszy w skarpetkach wzial jednorazowe reczniki i butelke windeksu i starannie, co do grudki, posprzatal z plytek podlogi bloto. Potem w living-roomie odkurzaczem wyczyscil dywan. Te domowe obowiazki zajely mu jakies pietnascie minut, a kiedy z nimi skonczyl, jego poprzedni ponury nastroj jakby gdzies prysl. Domowe zajecia przegnaly smutki. -Teraz ide na gore sie przespac - oznajmil. - A ty w tym czasie masz byc grzeczna i nie dzwonic za glosno lancuchami. Odpowiedzialo mu milczenie. -Masz byc cicho, bo jak nie, to zejde i wsadze ci w tylek poltora metra lancucha. Chyna kiwnela glowa. -Grzeczna dziewczynka - powiedzial i wyszedl. Ale ona nie dala sie zwiesc zmiennym nastrojom Vessa. Po prostu na kilka minut stracil zwykla pewnosc siebie. Teraz jednak ja odzyskal. Edgler Vess zwykle sypia nago, zeby wyjsc naprzeciw swoim snom. Bowiem w krainie snow wszyscy ludzie, ktorych spotyka, sa nadzy, bez wzgledu na to, czy miotaja sie pod nim skapani we wspanialej wilgoci, czy tez biegna wraz z nim, w stadzie, ku swiatlu ksiezyca. Jego sny sa tak gorace, ze ubranie staje sie zbedne, totez chodzenie nago jest bardziej naturalne w swiecie snow niz w swiecie realnym. Vessa nigdy nie drecza koszmary. A to dlatego, ze w zyciu codziennym nie ucieka od zrodel swoich napiec, tylko stawia im czolo. Nigdy tez nie nekaja go wyrzuty sumienia. Nie osadza innych, ale i sam nie przejmuje sie tym, co inni o nim mysla. Jesli czuje, ze cos, czego pragnie, jest sluszne, to z pewnoscia jest sluszne. Zawsze na pierwszym miejscu stawia siebie, poniewaz wie, ze aby odniesc w zyciu sukces, trzeba przede wszystkim lubic siebie. Dlatego idzie spac z czystym sumieniem i lekkim sercem. Prawie natychmiast po zlozeniu glowy na poduszce Edgler Vess zasypia. Od czasu do czasu jego nogi pod koldra wykonuja ruchy, jakby biegl, jakby kogos scigal. W pewnym momencie niemal z szacunkiem mowi we snie "Ojcze", co jest dosc dziwne, jesli wziac pod uwage, ze w wieku dziewieciu lat spalil swego ojca zywcem. Dzwoniac lancuchami, Chyna pochylila sie i z podlogi obok krzesla podniosla zapasowa poduszke. Polozyla ja na stole i oparla na niej glowe. Zegar w kuchni pokazywal za pietnascie dwunasta. Nie spala od dwudziestu czterech godzin, z wyjatkiem drzemki w samochodzie i utraty przytomnosci po tym, jak Vess ja uderzyl. Mimo ze byla wyczerpana i odretwiala z rozpaczy, nie spodziewala sie, ze zasnie. Miala jednak nadzieje, ze jesli zamknie oczy i zacznie myslec o przyjemniejszych rzeczach, to wciaz jeszcze niezbyt dotkliwa, ale stopniowo nasilajaca sie potrzeba oddania moczu, jak rowniez bol szyi i palca, przestana jej tak bardzo dokuczac. Spacerowala wlasnie na wietrze wsrod poszarpanych czerwonych kwiatow, obojetna na ciemnosci i rozdzierajace je od czasu do czasu blyskawice, kiedy obudzil ja nie piorun, ale odglos ciecia papieru nozyczkami. Podniosla glowe i usiadla wyprostowana. W oczy razilo ja jarzeniowe swiatlo. Przy zlewie stal Edgler Vess i rozcinal duza torbe chipsow ziemniaczanych. -Ach, to jednak nie spisz - powiedzial. Spojrzala na zegar. Za dwadziescia piata. -A juz myslalem, ze nic oprocz orkiestry detej nie zdola cie obudzic - dodal. Spala prawie piec godzin. W oczach miala piasek, w ustach niesmak. Czula, ze od niej cuchnie. Nie zmoczyla sie jednak we snie i na moment swiadomosc, ze nie dala sie sprowadzic do takiego poziomu upokorzenia, wprawila ja w absurdalnie podniosly nastroj. Ale zaraz potem zdala sobie sprawe, jak zalosne jest w tej sytuacji chlubienie sie wlasna wytrzymaloscia, i jej wewnetrzna szarosc poglebila sie o jeden czy dwa tony. Vess mial na sobie czarne buty, spodnie khaki, czarny pasek i biala trykotowa koszulke. Jego ramiona byly ogromne i muskularne. Nigdy nie wygra z takimi ramionami. Postawil na stole talerzyk. Przygotowal jej kanapke. -Szynka z serem i musztarda. Spomiedzy warstw kanapki wystawal karbowany brzezek salaty. Z boku, na talerzyku, lezaly dwa kawalki kiszonego ogorka. Kiedy kladl na stole chipsy, Chyna powiedziala: -Nie chce tego. -Musisz cos zjesc. Chyna wyjrzala przez okno na podworko, ktore w poznopopoludniowym swietle nabralo dziwnej glebi. -Jesli nie zaczniesz jesc, bede musial nakarmic cie sila - ostrzegl ja Vess. Wzial do reki fiolke aspiryny i potrzasnal nia. - Smakowalo? -Nie wzielam. -Z tego wynika, ze zaczynasz widziec w bolu przyjemnosc. Wygladalo na to, ze cokolwiek Chyna powie, obroci sie to na korzysc Vessa. Zabral aspiryne i wrocil ze szklanka wody. -Nerki musza pracowac, bo inaczej ulegna atrofii - powiedzial z usmiechem. Patrzac, jak Vess wyciera blat, na ktorym szykowal kanapke, spytala: -Czy jako dziecko byles kiedykolwiek traktowany brutalnie? - Natychmiast jednak ogarnela ja zlosc na sama siebie: w dalszym ciagu probuje zrozumiec cos, co nie jest do zrozumienia. Vess rozesmial sie i potrzasnal glowa. -To nie podrecznik, Chyna, to zycie. -No wiec byles? -Nie. Moj ojciec pracowal jako ksiegowy w Chicago. Matka sprzedawala damska garderobe w domu towarowym. Kochali mnie. Kupowali mi az za duzo zabawek, wiecej niz potrzebowalem, zwlaszcza ze wolalem bawic sie... innymi rzeczami. -Zwierzetami - podpowiedziala Chyna. -Wlasnie. -A wczesniej owadami albo bardzo malymi stworzonkami, jak zlote rybki czy zolwie. -Tak pisza w twoich podrecznikach? -To najwczesniejszy i najgrozniejszy symptom. Znecanie sie nad zwierzetami. Vess wzruszyl ramionami. -Coz, to bylo naprawde zabawne... patrzec, jak takie glupie stworzenie smazy sie we wlasnej skorupie. Chyna, musisz sie nauczyc dostrzegac cos wiecej. Zamknela oczy majac nadzieje, ze jej kat wreszcie pojdzie do pracy. -W kazdym razie moi rodzice mnie kochali, po uszy pograzeni w zludzeniach. W wieku dziewieciu lat wywolalem pozar. Kiedy spali, nalalem im do lozka plynu do zapalniczek, a potem zapalilem papierosa. -Boze! Dlaczego? -A dlaczego nie? - zadrwil Vess. -Jezu... -Wolisz troche gorsza odpowiedz? -Tak. -To patrz na mnie, kiedy bede do ciebie mowil. Otworzyla oczy. Jego spojrzenie przecielo ja na pol. -Podpalilem ich, bo mi sie wydawalo, ze zaczynaja cos kapowac. -Kapowac co? -Ze jestem kims szczegolnym. -Nakryli cie z zolwiem - probowala zgadnac Chyna. -Nie. Z kociakiem sasiadow. Mieszkalismy na zamoznym przedmiesciu. W sasiedztwie roilo sie od najrozniejszych zwierzakow. W kazdym razie gdy mnie na tym zlapali, zaczely sie gadki o lekarzach. A ja nawet w wieku dziewieciu lat wiedzialem, ze nie moge do tego dopuscic, bo lekarza trudniej oszukac. No wiec mielismy maly pozarek. -I co, uszlo ci to na sucho? Vess skonczyl sprzatanie i usiadl przy stole. -Nikt mnie nie podejrzewal. Strazacy powiedzieli, ze tata palil w lozku. To sie czesto zdarza. Poszedl z dymem caly dom. Sam sie ledwie uratowalem. Mama wrzeszczala, ale ja nie moglem sie do niej dostac, nie moglem pomoc mojej mamie, taki bylem przerazony. - Mrugnal do Chyny. - Po tym wszystkim przenioslem sie do babki. To dopiero byla denerwujaca stara wiedzma. Nic, tylko na okraglo reguly, nakazy, zasady postepowania, maniery, uprzejmosci, ktorych musialem sie bez przerwy uczyc. A przy tym nie potrafila utrzymac porzadku w domu. Lazienke miala po prostu odrazajaca. Przez nia popelnilem swoj drugi i ostatni blad. Zabilem ja w kuchni, kiedy stala, o tak, przygotowujac obiad. Dzialalem dosc impulsywnie, dzgnalem ja nozem po dwa razy w kazda nerke. -W jakim wieku? -Babka czy ja? - spytal z cynicznym usmiechem. -Ty. -Jedenascie. Bylem za mlody na proces. Za mlody, zeby ktokolwiek uwierzyl, ze dokladnie wiem, co robie. -Ale przeciez musieli jakos na to zareagowac. -Dostalem czternascie miesiecy poprawczaka. Od cholery terapii, od cholery konsultacji, od cholery opieki i czulosci. Bo, sama rozumiesz, musialem zalatwic biedna babcie z powodu calego tkwiacego we mnie zalu po przypadkowej smierci rodzicow w tym potwornym pozarze. Pewnego dnia zrozumialem, czego ode mnie chca, i po prostu zalamalem sie i zaczalem plakac. Plakalem bez konca. Ach, nie masz nawet pojecia, jak ja plakalem i jak zalowalem tego, co sie stalo z biedna babcia. A terapeuci i wychowawcy zacierali rece. -Dokad poszedles z poprawczaka? -Zostalem zaadoptowany. Chyne zatkalo; gapila sie na niego w milczeniu. -Wiem, co pomyslalas: ze niewiele dwunastoletnich sierot zostaje zaadoptowanych. Ludzie zwykle poszukuja niemowlat, ktore by mogli ksztaltowac na swoj obraz i podobienstwo. Ale ja bylem takim slicznym chlopaczkiem, niebiansko pieknym chlopaczkiem. Czy mozesz w to uwierzyc? -Moge. -Ludzie chetnie biora ladne dzieci. Ladne dzieci z milym usmiechem. A ja bylem taki slodki, taki czarujacy. Juz sie nauczylem lepiej ukrywac miedzy wami, cholernymi hipokrytami. Zeby mnie nigdy wiecej nie zlapano z zakrwawionym kociakiem czy martwa babcia. -Ale... ale kto cie zaadoptowal po tym, co zrobiles? -To, co zrobilem, zostalo wymazane z moich akt. Bylem mimo wszystko tylko malym chlopcem. Przeciez chyba nie myslisz, ze pozwolilem sobie zniszczyc cale zycie z powodu tamtego jednego bledu? Psychiatrzy i resocjalizatorzy to byla tylko woda na moj mlyn... na zawsze pozostane im wdzieczny za te ich prostoduszna gotowosc, by uwierzyc. -A twoi przybrani rodzice wiedzieli? -Wiedzieli, ze moi prawdziwi rodzice zgineli w pozarze i ze w zwiazku z tym przezylem wielki wstrzas, ze bylem poddany terapii i ze trzeba mnie obserwowac pod katem ewentualnych objawow depresji. A oni tak bardzo pragneli polepszyc moje zycie i nie dopuscic do tego, by depresja jeszcze kiedykolwiek miala do mnie dostep. -I co sie z nimi stalo? -Przez dwa lata mieszkalismy w Chicago, a potem przenieslismy sie tu, do Oregonu. Pozwolilem im zyc calkiem dlugo i udawac, ze mnie kochaja. Dlaczego nie? Bylo im z tymi zludzeniami bardzo dobrze. Kiedy skonczylem szkole, w wieku dwudziestu lat, zaczalem potrzebowac wiecej pieniedzy, wiec musialo dojsc do kolejnego wypadku, kolejnego pozaru w nocy. Ale od chwili, kiedy moi prawdziwi rodzice zgineli w pozarze, dzielilo mnie jedenascie lat i pot kontynentu. Od tamtej pory nie mialem do czynienia z zadnymi terapeutami, w aktach nie bylo sladu mojego bledu z babcia, wiec nigdy nie doszlo do zadnych skojarzen. Siedzieli w milczeniu. Po chwili Vess stuknal w stojacy przed Chyna talerzyk. -Jedz, jedz - probowal ja zachecic. - Ja zjem obiad w barze, niestety nie bede mogl dotrzymac ci towarzystwa. -Wierze ci - powiedziala. -W co? -Ze nigdy nie byles traktowany brutalnie. -Ale to przeczy wszystkiemu, czego cie uczono. Grzeczna z ciebie dziewczynka, Chyna. Potrafisz odroznic prawde, kiedy ja uslyszysz. Moze jest jeszcze dla ciebie jakas nadzieja. -Trudno cie zrozumiec - powiedziala bardziej do siebie niz do niego. -Nic podobnego. Po prostu dopuscilem do glosu swoja gadzia nature. Ona jest w nas wszystkich, Chyna. Wszyscy pochodzimy od tych oslizlych, obdarzonych nogami ryb, ktore kiedys wypelzly z morza. Gadzia swiadomosc... w dalszym ciagu gdzies w nas tkwi, ale wiekszosc z was robi wszystko, zeby ja ukryc przed soba, zeby samych siebie przekonac, ze jestescie czyms czystszym i lepszym niz w rzeczywistosci. A cala ironia tkwi w tym, ze gdybyscie raz przyznali sie do swojej gadziej natury, znalezlibyscie wolnosc i szczescie, ktorych tak rozpaczliwie i bezskutecznie poszukujecie. Raz jeszcze stuknal w talerzyk i w szklanke z woda, po czym wstal i przysunal krzeslo do stolu. -Ta rozmowa byla niezupelnie taka, jak oczekiwalas, prawda? -Prawda. -Spodziewalas sie, ze bede ci nawijal Bog wie co, zalil sie, ze bylem wykorzystywany, i wreszcie uracze cie historia o jakims odrazajacym kazirodztwie. Mialas nadzieje, ze twoje inteligentne pytania obnaza moj ukryty fanatyzm religijny lub ujawnia, ze slysze jakies nadprzyrodzone glosy. Nie przypuszczalas, ze to bedzie az takie szczere, takie uczciwe. Podszedl do drzwi miedzy kuchnia a living-roomem, po czym obejrzal sie i spojrzal na Chyne. -Ja wcale nie jestem wyjatkiem. Swiat az sie roi od takich jak ja, tyle ze wiekszosc z nich jest mniej wolna. A wiesz, skad sie wedlug mnie glownie wywodza? Wbrew sobie Chyna spytala: -Skad? -Ze swiata polityki. Wyobraz sobie, ze masz moznosc wywolywania wojen. Co za satysfakcja! Naturalnie w zyciu publicznym trzeba zapomniec o rozkoszach bezposredniego udzialu, o rozkoszy babrania sie rekami we krwi. Trzeba sie zadowolic jedynie dreszczykiem wysylania na smierc tysiecy ludzi - zdalnie sterowana destrukcja. Ale przypuszczam, ze potrafilbym sie do tego przystosowac. Zawsze sa przeciez zdjecia z terenow walk, reportaze - tak plastyczne, jak sie chce. I nigdy najmniejszego ryzyka, ze cie zlapia. A do tego jeszcze stawiaja ci pomniki. Zrownasz z ziemia maly kraj - uhonoruja cie uroczystymi przyjeciami. Zabijesz trzydziescioro czworo dzieci z jakiejs grupy wyznaniowej, rozjedziesz je czolgami, spalisz zywcem, nazywajac wyznawcami niebezpiecznej sekty - zgotuja ci owacje. To jest dopiero intensywnosc. Spojrzal na zegar. Kilka minut po piatej. -Skoncze sie ubierac i ide - powiedzial. - Bede z powrotem po polnocy, najszybciej jak tylko moge. - Potrzasnal glowa, jakby go widok Chyny zasmucil. - Nietknieta i zywa. Ale co warta jest taka egzystencja, Chyna? Nic, Nawiaz kontakt ze swoja gadzia natura. Przyznaj sie do zimna i ciemnosci. Wyszedl, pozostawiajac ja w lancuchach. Swiatlo dnia sie cofalo, na jego miejsce wpelzal mrok. Rozdzial 8 Edgler Vess wychodzi na ganek, zamyka za soba frontowe drzwi i gwizdze na psy.Pod wieczor robi sie chlodniej; powietrze jest rzeskie. Vess zapina kurtke na suwak. Z roznych kierunkow swiata wyskakuja z mroku dobermany i pedza do ganku. Kiedy przybiegaja do Vessa przepychajac sie, zeby byc jak najblizej pana, ich potezne lapy wystukuja na deskach podlogi fandango psiej rozkoszy. Vess kleka pomiedzy nimi, szczodrze rozdzielajac pieszczoty. Podobnie jak ludzie, dobermany nie wyczuwaja w jego milosci nic nieszczerego. Tego, ze sa dla niego jedynie narzedziami, a nie holubionymi ulubiencami. W filmach pies zawsze wyczuwa wilkolaka w czlowieku bojacym sie ksiezyca i wita go warczeniem; cofa sie tez przed kims, w czyim ciele gosci jakis intruz. Ale film to nie zycie. Psy niewatpliwie oszukuja Vessa w tym samym stopniu, w jakim on je oszukuje. Ich milosc to nic innego jak respekt czy wysublimowany lek. Teraz patrza na swojego pana wyczekujaco. Sa nastawione w tej chwili jedynie na "lapac-trzymac". -NIETZSCHE - mowi Vess. Wszystkie cztery psy sztywnieja, stawiaja uszy i zaraz potem klada je po sobie. Ich czarne oczy lsnia w mroku. Po chwili znikaja z ganku, rozbiegajac sie po terenie, teraz juz ustawione na atak. Edgler Vess wklada czapke i idzie do stodoly, gdzie trzyma samochod. Woz kempingowy zostawia zaparkowany obok domu. Pozniej, by maksymalnie zmniejszyc odleglosc od laki, na ktora bedzie musial zaniesc ciala, wycofa go wzdluz drogi. Idac, oddycha gleboko, powoli - w ten sposob oczyszcza swoj umysl i przygotowuje sie do spraw dnia codziennego. Lubi te swoja druga osobowosc, podoba mu sie, ze uchodzi za jednego z ucisnionych i oszukanych, ktorych nieprzebrane rzesze tkwia w klamstwie, zapierajac sie siebie i zyjac w leku i dwulicowosci. Przypomina lisa w zagrodzie pelnej tepych kurczat, niezdolnych rozpoznac drapieznika posrod swoich towarzyszy; dla lisa z poczuciem humoru jest to swietna zabawa. Codziennie, przez caly dzien, Vess obserwuje innych ludzi, ukradkiem, pod pozorem przyjacielskiego uscisku dloni, sprawdza ich krzepe, wdycha podniecajacy zapach ciala, wybierajac wsrod nich, jakby kupowal paczkowany drob. Rzadko zabija tych, ktorych spotyka w swoim publicznym wcieleniu - chyba ze czuje sie absolutnie bezpieczny, a kasek jest szczegolnie lakomy. Gdyby Chyna Shepherd nie zaklocila jego zwyklego porzadku dnia, poswiecilby wiecej czasu na przystosowanie sie do roli zwyklego faceta. Moglby na przyklad obejrzec w telewizji jakas gre, przeczytac ze dwa rozdzialy romansu Roberta Jamesa Waltera czy przerzucic numer People, zeby sobie przypomniec, czym oglupiaja sie zalosne szare ludzkie masy, by zapomniec o swojej prawdziwej zwierzecej naturze i nieuchronnosci smierci. Moze by nawet postal przed lustrem, cwiczac usmiech i studiujac wyraz wlasnych oczu. Mimo to, kiedy dochodzi do stodoly, jest juz zupelnie pewien, ze zanurkuje w swoje drugie zycie nie pozostawiajac nawet najmniejszej zmarszczki na powierzchni i ze ci, ktorzy spojrza w jego sadzawke, zobacza w niej jedynie odbicie wlasnych twarzy. Wiekszosc ludzi poswieca tyle czasu i energii, by zaprzec sie swojej natury drapiezcy, ze juz jej nawet nie dostrzegaja u innych. Otwiera drewniane drzwi obok drugich, zaluzjowych, przystaje i spoglada na tyly domu. Zostawil dziewczyne w ciemnosciach, wiec w odleglym oknie nie widzi nawet mglistego zarysu jej sylwetki. Jednak bezsloneczny, ponury zmierzch jest w dalszym ciagu dostatecznie jasny, by panna Shepherd, przyszly psycholog, widziala go, jak idzie w strone stodoly. Moze go nawet teraz obserwuje. Edgler Vess zastanawia sie, co mysli o tym jego nowym zdumiewajacym wcieleniu. Musi byc w szoku. Kolejne zludzenia obrocone wniwecz. Widzac go w drodze do jego drugiego zycia i majac swiadomosc, ze Vess rzeczywiscie uchodzi w nim za przyzwoitego obywatela, musiala popasc w jeszcze wieksza rozpacz. Kiedy Vess pogasil swiatla i wyszedl z kuchni, Chyna odgiela sie na krzesle jak najdalej od stolu, bo zapach kanapki z szynka przyprawial ja o mdlosci. Nie dlatego, zeby byla zepsuta - pachniala tak, jak powinna pachniec kanapka z szynka. Jednak na sama mysl o jedzeniu zbieralo jej sie na wymioty. Od ostatniego pelnego posilku, kolacji w domu Templetonow, uplynelo dwadziescia jeden godzin. Pare kesow omletu serowego na sniadanie po wysilku ubieglej nocy to tyle, co nic. Ale jedzenie byloby przyznaniem sie do nadziei, a Chyna nadziei nie chciala. Cale dotychczasowe zycie spedzila zywiac nadzieje i chodzac z glowa pelna optymistycznych mrzonek. Jednak kazda nadzieja okazywala sie banka mydlana, a kazde marzenie - szklem, ktore predzej czy pozniej ktos potlukl. Az do ubieglej nocy wierzyla, ze juz sie wygrzebala z nedzy dziecinstwa, ze po dobrze nasmarowanej drabinie wspiela sie na niewyobrazalne szczyty zrozumienia, i byla po cichu dumna ze swoich osiagniec. Teraz jednak zaczela podejrzewac, ze jak zwykle ulegla zludzeniu, ze jej nogi slizgaly sie przez cale lata po tych samych dwoch dobrze nasmarowanych szczeblach, jakby cwiczyla na pozorowanych schodach, wydatkujac mase energii bez zadnego efektu, i ze w gruncie rzeczy caly czas znajdowala sie w punkcie wyjscia. Bo przeciez dlugie lata pracy kelnerki, obolale nogi i uporczywy bol w krzyzu od ciaglego stania, kursy na Uniwersytecie Kalifornijskim, nauka do poznej nocy, samotnosc i nieustanna walka - wszystko to doprowadzilo ja tutaj, w to koszmarne miejsce, w lancuchy i gestniejacy mrok. Miala nadzieje, ze pewnego dnia zrozumie swoja matke, ze znajdzie wystarczajacy powod, by jej wybaczyc. W skrytosci ducha myslala nawet, ze zawra rozejm. Naturalnie nie moglo byc miedzy nimi mowy o normalnym zdrowym stosunku laczacym matke z corka czy chocby o przyjazni, ale przynajmniej moglyby sie kiedys umowic w jakiejs kafejce z widokiem na morze i zjesc lunch na swiezym powietrzu, w ogrodku pod wielkim parasolem; nie mowilyby o przeszlosci, tylko pogadalyby sobie o filmach, o pogodzie, o tym, jak mewy szybuja na tle szafirowego nieba, moze bez specjalnego uczucia, ale i bez nienawisci. Teraz wiedziala jednak, ze nawet gdyby jakims cudem zdolala uciec z tego domu nietknieta i zywa, to i tak zblizenie miedzy nia a matka nigdy nie byloby mozliwe. Ludzkie okrucienstwo i zdradzieckosc przekraczaja wszelkie zrozumienie. Nie ma odpowiedzi. Sa tylko wymowki. Czula, ze jest zgubiona. Znajdowala sie w miejscu bardziej obcym i w ciemnosci bardziej przerazajacej niz kuchnia Edglera Vessa. Nigdy dotychczas przez te wszystkie lata nie miala uczucia, ze jest zgubiona. Przestraszona - tak. Czasem byla zdezorientowana i przygnebiona, ale zawsze miala w glowie mape z wytknieta droga, chocby ledwie widoczna, i wierzyla mocno, ze w jej sercu jest kompas, ktory w zadnej sytuacji nie zawiedzie. Nieraz znajdowala sie w niewlasciwych miejscach, zawsze jednak wiedziala, ze istnieje jakies wyjscie - jak w labiryncie luster z wesolego miasteczka, w ktorym zawsze mozna znalezc bezpieczna sciezke, prowadzaca wsrod coraz bardziej przerazajacych odbic i tajemniczych srebrnych cieni. Ale tym razem nie bylo zadnej mapy, zadnego kompasu. Zycie samo bylo lustrzanym labiryntem z wesolego miasteczka, a Chyna, zagubiona w jego zdradzieckich korytarzach, znikad nie mogla oczekiwac pociechy, nie miala nikogo, kto by jej podal pomocna dlon. Doszla w koncu do smutnego wniosku, ze wlasciwie od urodzenia nie miala matki, i zaczela zalowac, ze nawet nie miala okazji poznac nazwiska swego ojca, zobaczyc jego twarzy. Shepherd bylo panienskim nazwiskiem Anny, ktora nigdy nie wyszla za maz. "Masz szczescie, ze jestes nieslubnym dzieckiem, kochanie - powiedziala kiedys - bo to znaczy, ze jestes wolna. Nieslubne dzieci nie maja krewnych, ktorzy mogliby sie do nich przyczepic jak pijawki i wyssac z nich dusze". Kiedy Chyna spytala o ojca, matka powiedziala jej tylko, ze nie zyje. Nie chciala powiedziec, jak wygladal, jaka wykonywal prace czy gdzie mieszkal. "Kiedy zaszlam z toba w ciaze - zwierzyla sie kiedys - przestalam go widywac. Nigdy mu o tobie nie powiedzialam". Chyna lubila czasem snic o nim na jawie: wyobrazala sobie wtedy, ze matka ja oklamala, jak i w wielu innych sprawach, i ze jej ojciec zyje. Ze jest - jak Gregory Peck w filmie "Zabic drozda" - duzym mezczyzna o lagodnych oczach i cieplym glosie, wrazliwym na krzywdy innych, obdarzonym poczuciem humoru, pewnym swoich racji i zasad. Ze jest czlowiekiem podziwianym i szanowanym przez innych, choc nie uwazajacym sie z tego powodu za nikogo lepszego, no i naturalnie bardzo ja kocha. Gdyby znala jego imie albo nazwisko, z pewnoscia by je teraz glosno wymowila. Juz sam dzwiek jego imienia przynioslby jej pocieche. Rozplakala sie. Od wielu godzin, od kiedy znalazla sie w niewoli Vessa, nieraz czula wzbierajace lzy, jednak za kazdym razem je tlumila. Ale juz dluzej nie mogla hamowac tej goracej powodzi. Pogardzala soba za placz tylko przez krotka chwile. Te gorzkie lzy stanowily bowiem przyznanie, ze nie ma juz dla niej nadziei. Wymyly z Chyny wszelkie slady nadziei, uwalniajac ja od zludzen, a tego sobie teraz zyczyla najbardziej, bo nadzieja oznaczala jedynie rozczarowanie i bol. Przez cale swoje smutne zycie nie pozwalala sobie na lzy. Wiedziala, ze tylko bedac twarda moze zdobyc szacunek ludzi - na widok najmniejszej slabosci u innych zapalalo sie im w oczach metne, okrutne swiatlo, jak u szakali osaczajacych gazele ze zlamana noga. Ale powstrzymanie lez nie wystarczyloby dla odstraszenia szakala, ktory mial wrocic po polnocy, wiec Chyna wyplakiwala z siebie smutek i rozpacz calego zycia. Spazmatyczny szloch wstrzasal nia tak gwaltownie, ze bol w piersiach przycmil bol szyi i zwichnietego palca. Wkrotce poczula, ze piecze ja gardlo. Osunela sie na wiezacym ja krzesle. Z twarza zalana lzami, ze scisnietym w bryle lodu zoladkiem, ze smakiem soli w ustach, zachlystywala sie rozpacza, dlawila palacym uczuciem potwornej samotnosci. Dygotala na calym ciele, na przemian zaciskajac dlonie w piesci i znow je otwierajac. Spazmatycznie lapala powietrze, jakby jej meka byla kapturem, ktory usilowala zerwac z glowy i odrzucic. Do glebi samotna i zagubiona, znalazla sie w duchowym lustrzanym labiryncie, nie majac na pocieche nawet imienia swego ojca. Uslyszala warkot silnika. Zaraz potem rozlegl sie mosiezny odglos klaksonu: dwa krotkie sygnaly i potem jeszcze nastepne dwa. Chyna uniosla glowe, spojrzala przez okno i zobaczyla reflektory samochodu wyjezdzajacego ze stodoly. Majac obraz zamazany przez lzy, nie widziala wyraznie samego wozu, ale nie miala watpliwosci, ze prowadzi go Vess. Jeszcze moment i juz go nie bylo. Zawadiacki sygnal klaksonu byl kpina, ale ta kpina nie wystarczyla, by na nowo wzbudzic w Chynie gniew. Wpatrzona w zmierzch za oknem, juz nie myslala o tym, ze mogl to byc ostatni zmierzch w jej zyciu. W tej chwili liczylo sie tylko to, ze zbyt wiele ze swego dwudziestoszescioletniego zycia spedzila samotnie, nie majac przy sobie nikogo, z kim moglaby dzielic zachody slonca, wygwiezdzone niebo, grozne piekno burzowych chmur. Zalowala, ze nie byla bardziej otwarta, ze niepotrzebnie uczynila ze swego serca zamkniete sanktuarium. Teraz, kiedy nic juz nie mialo znaczenia, kiedy juz nic nie moglo jej pomoc, doszla do wniosku, ze dla czlowieka samotnego szansa przezycia jest zawsze mniejsza. Wiedziala, ze terror, zdrada i okrucienstwo maja ludzka twarz, nie biorac jednakze pod uwage, ze ludzka twarz ma takze odwaga, dobroc i milosc. Nadzieja to nie rekodzielo - nie jest ani przedmiotem w rodzaju haftu, ktory moglaby samodzielnie wykonac, ani substancja, ktora moglaby w swojej ostroznej samotnosci wydzielic, jak klon, ktory wydziela soki stanowiace esencje syropu. Nadzieje mozna znalezc tylko w ludziach - szukajac ich i otwierajac przed nimi warowne wrota swego serca. Wszystko to wydawalo sie oczywiste, a jednak Chyna doszla do tego dopiero teraz, w sytuacji ostatecznej. Ale szansa, by z tej wiedzy mogla skorzystac, juz dawno minela. Umrze tak, jak zyla - samotnie. Te wnioski, choc nie spowodowaly dalszych upustow lez, wtracily ja w miejsce jeszcze bardziej ponure - w sam srodek duchowych ogrodow z kamienia i popiolow. I wtedy, wciaz patrzac przez okno, Chyna zobaczyla cos poruszajacego sie w gestniejacym mroku. Mimo ze lzy przeslanialy jej widok, zorientowala sie, ze bylo to cos znacznie wiekszego od dobermana. Jednak skoro Vess pojechal, nie mogl to byc czlowiek. Chyna wytarla oczy rekawem swetra i tak dlugo mrugala, az tajemniczy ksztalt wylonil sie z lez i mroku. Byl to jelen. Zwierze przywedrowalo z porosnietych lasem wzgorz i szlo na zachod przez teren Vessa, czasem zatrzymujac sie po drodze, by skubnac soczystej trawy. Jak Chyna wiedziala z kilkumiesiecznego pobytu na ranczo w hrabstwie Mendocino, zwierzeta te sa bardzo towarzyskie i zawsze wedruja stadami, ten jelen jednak byl samotny. Wydawalo jej sie to dziwne - przeciez dobermany powinny dopasc intruza, szczekajac i warczac, podniecone perspektywa krwawej uczty. Z pewnoscia wyczulyby jelenia nawet z najdalszych zakatkow posiadlosci Vessa. Ale psow nigdzie nie bylo widac. Jelen rowniez powinien poczuc psy i ratowac sie ucieczka. Natura uczynila te lagodne stworzenia ofiarami pum, wilkow i kojotow, wiec zawsze byly bardzo czujne i ostrozne. Ten jednak wydawal sie zupelnie obojetny na bliskosc psow. Z przerwa na dwa krotkie popasy podszedl prosto do ganku, nie okazujac w ogole strachu. Chociaz Chyna niewiele wiedziala o zwierzetach, rozpoznala w nim jelenia nadbrzeznego, z rodzaju tych, jakie widziala w lesie sekwojowym. Siersc mial szarobrazowa i charakterystyczne biale i czarne cetki na calym ciele i pysku. Ale wiedziala, ze posiadlosc Vessa jest miejscem zbyt odleglym od morza, by w okolicy mogly wystepowac jelenie nadbrzezne, zwlaszcza ze brakowalo tu dla nich paszy. Kiedy wysiadla z wozu kempingowego, miala wrazenie, ze wszedzie dokola sa gory. Teraz, gdy deszcz ustal i mgly sie uniosly, na zachodzie, gdzie resztki swiatla dziennego szybko znikaly, widac bylo wyraznie czarne sylwetki wysokich szczytow, zanurzone w poszarpanych chmurach i fioletowym niebie. Trudno bylo sobie wyobrazic, by jelenie nadbrzezne mogly zapuscic sie az tak daleko w glab ladu; byly zwierzetami rownin i lagodnych wzgorz. Moze to jakis inny rodzaj jelenia, chociaz umaszczeniem tak bardzo przypomina okazy, ktore Chyna spotkala w nocy. Zwierze stalo za drewniana balustrada niewielkiego ganku nie dalej niz w odleglosci dwoch i pol metra, patrzac prosto w okno. Na Chyne. Czyzby naprawde ja widzial? Przy zgaszonym swietle wnetrze kuchni bylo ciemniejsze od panujacego na zewnatrz mroku. Z miejsca, w ktorym stalo zwierze, musialo wydawac sie zupelnie czarne. A jednak nie mogla zaprzeczyc, ze oczy jelenia, wielkie, ciemne oczy o lagodnym blasku, napotkaly jej wzrok. Przypomnialo jej sie, jak rano Vess nagle wrocil do kuchni. Byl wtedy jakis spiety, caly czas obracal w palcach srubokret i mial w oczach dziwny blask. I wypytywal ja o tamte jelenie z sekwojowego lasu. Nie miala zielonego pojecia, dlaczego jelenie byly dla niego takie wazne, tak samo jak nie pojmowala, dlaczego to zwierze stalo tutaj i teraz, nie atakowane przez psy, przygladajac jej sie uwaznie przez okno. Jednak po latach walki o zrozumienie tak wielu rzeczy nie lamala sobie zbyt dlugo glowy nad ta zagadka. Byla gotowa akceptowac i doswiadczac, sklonna przyznac, ze zrozumienie nie zawsze jest osiagalne. W miare jak gleboki fiolet nieba przechodzil w indygo, a potem w atramentowa czern, oczy jelenia stawaly sie coraz bardziej swietliste. Nie czerwone jak slepia niektorych zwierzat noca, ale zlote. Z jego czarnych, wilgotnych nozdrzy wydobywaly sie obloki pary. Nie przerywajac kontaktu wzrokowego ze zwierzeciem, Chyna zetknela nadgarstki rak wewnetrzna strona. Zadzwonily wszystkie odcinki stalowych lancuchow: miedzy nia a krzeslem, na ktorym siedziala, miedzy nia a stolem, miedzy nia a przeszloscia. Przypomniala jej sie uroczysta przysiega, ktora wczesniej tego dnia zlozyla sobie samej: ze raczej popelni samobojstwo, niz bedzie swiadkiem duchowego upadku Ariel. Nie watpila, ze znajdzie odwage, by przegryzc sobie zyly. Musi zniesc bol, ale stosunkowo krotki... i potem osunie sie z tej ciemnosci w tamta inna, wieczna. Przestala plakac. Serce bilo jej dziwnie wolno, jakby odpoczywala po zazyciu silnego srodka uspokajajacego, pograzona we snie bez snow. Uniosla przed twarza rece, wyginajac je w tyl az do bolu i szeroko rozczapierzajac palce, zeby nadal moc patrzec w oczy jelenia. Przysunela usta do lewego nadgarstka w miejscu, gdzie powinna ugryzc. Na chlodnej skorze poczula swoj wlasny goracy oddech. Swiatlo dnia zgaslo juz calkowicie. Gory i niebo przypominaly przepastna morska ton. Z odleglosci zaledwie dwoch i pol metra podobny ksztaltem do serca pysk jelenia byl ledwie widoczny, ale jego oczy nadal swiecily. Chyna dotknela ustami lewego nadgarstka i poczula swoj rowny puls. W zapadajacym mroku ona i stojacy na warcie jelen obserwowali sie nawzajem i Chyna nie wiedziala, czy to jelen zaczarowal ja, czy tez ona jelenia. A potem przycisnela usta do prawego nadgarstka i zlapala zebami kawalek skory z pulsujaca w srodku tetnica. Juz-juz miala ugryzc, gdy zdala sobie sprawe, ze nie wymaga to zadnej odwagi. Ze wlasnie aktem odwagi byloby powstrzymanie sie od ugryzienia. Ale ona nie dbala o odwage, miala w nosie heroiczne akty. I w ogole wszystko. Teraz wazne bylo jedynie to, by polozyc kres samotnosci, bolowi i przygnebiajacemu poczuciu pustki. A Ariel? Ariel, zamknieta w przerazajacej czarnej ciszy. Chyna na chwile zastygla w bezruchu, o wlos od zadania sobie smiertelnej rany. Pomiedzy kolejnymi odmierzonymi uderzeniami jej serce wypelnial spokoj glebokiej wody. Po chwili nieswiadomie rozwarla zeby i stwierdzila, ze ponownie przytyka usta do nadgarstka. Byl to pocalunek zycia. Jelen znikl, poszedl sobie. Tam, gdzie stal jeszcze przed chwila, ziala ciemnosc. A przeciez Chyna ani na moment nie zamknela oczu, nawet nie mrugnela. Musiala jednak popasc w rodzaj transu, bo zwierze nie wiadomo kiedy wtopilo sie w noc rownie tajemniczo, jak pomocnik estradowego magika dematerializuje sie pod oslona misternie udrapowanej czarnej plachty. Jej serce zaczelo nagle bic mocno i szybko. -Nie - wyszeptala i w ciemnej kuchni to slowo zabrzmialo jednoczesnie jak obietnica i modlitwa. Serce Chyny niczym wirujace, rozpedzone kolo wyciagnelo ja z wewnetrznej szarosci, w ktorej sie zatracila, i ponioslo ja w pogodniejszy krajobraz. -Nie - powtorzyla i tym razem w jej glosie zabrzmialo wyzwanie. - Nie. Potrzasnela lancuchami jak zbuntowany kon usilujacy zrzucic uprzaz. -Nie, nie, nie, do cholery jasnej, nie! - Jej protesty odbily sie echem od powierzchni lodowki, szkla w drzwiczkach pieca i plytek ceramicznych, ktorymi byly wylozone szafki kuchenne. Usilowala oderwac sie od stolu i wstac, ale petla lancucha, ktora krzeslo przymocowane bylo do walca podtrzymujacego blat stolu, ograniczala jej ruchy. Nawet gdyby wparla obcasy w winylowe plytki podlogi, usilujac odgiac sie do tylu, najprawdopodobniej nie moglaby sie ruszyc. W najlepszym razie centymetr po centymetrze wloklaby za soba ciezki stol. I niezaleznie od tego, ile by wlozyla w to wysilku, i tak nie zdolalaby zerwac lancucha. Ale nadal trwala w swoim postanowieniu. -Nie, do cholery, nie ma mowy, nie - cedzila przez zacisniete zeby. Nachylila sie do przodu, napinajac lancuch, ktory opasywal jej plecy, laczac kajdanki obu rak. Byl przepleciony przez szczebelki oparcia krzesla, pod poduszka. Ciagnela z calej sily, wyczekujac trzasku suchego drewna, szarpala coraz mocniej i mocniej, az poczula w szyi ostry bol, ktory przypomnial jej o ciosie Vessa. Mimo to nie dawala za wygrana, przysiegajac sobie, ze nie podda sie bolowi. Szarpnela jeszcze mocniej, a potem znow zaczela ciagnac, z calych sil przytrzymujac krzeslo ciezarem ciala i jednoczesnie niemal podnoszac je do gory. Ciagnij, mowila sobie. Jeczac z wysilku i rozpaczy, starala sie ignorowac bol, ktory wbijal jej sie iglami u nasady szyi i promieniowal na oba ramiona i rece. Ciagnij! Wkladajac w ten wysilek ostatnie rezerwy energii, zaciskajac zeby z takim zapamietaniem, ze miesnie zuchwy zaczely drgac w niepowstrzymanym tiku, pociagnela raz jeszcze, az poczula w skroniach pulsowanie, a przed oczyma zobaczyla wirujace czerwone i srebrne wiatraczki. Nie uslyszala jednak zadnego dzwieku, ktory by zapowiadal lamanie drewna. Krzeslo bylo solidne, szczeble grube, a spojenia niezawodne. Serce Chyny lomotalo z wysilku, ale przepelnialo ja radosne uczucie wyzwolenia, co wydawalo sie absurdalne, wrecz szalone, poniewaz w dalszym ciagu siedziala skuta kajdanami, nie blizsza zerwania pet niz dotychczas. A jednak czula sie tak, jakby juz byla oswobodzona i tylko czekala, az rzeczywistosc nadazy za wolnoscia, ktora sobie wywalczyla sila wlasnej woli. Siedziala, ciezko dyszac i myslac. Kroplisty pot zrosil jej czolo. Na razie zapomnij o krzesle. Zeby sprobowac sie od niego uwolnic, musialaby stanac. Ale nie poradzi sobie z krzeslem, dopoki nie pozbedzie sie stolu. Nie byla w stanie siegnac az tak nisko, zeby otworzyc karabinczyk, ktory laczyl krotszy lancuch pomiedzy jej kostkami z dluzszym, obejmujacym krzeslo i stol. Gdyby nie to, z latwoscia uwolnilaby nogi od obu mebli. Gdyby zdolala przewrocic stol, petla lancucha, ktora oplatala jego noge i laczyla sie z kajdanami, zsunelaby sie na podloge. Siedzac w ciemnosci, nie potrafila sobie dokladnie wyobrazic sytuacji, ktora wymyslila, ale przypuszczala, ze przewrocenie stolu mogloby byc skuteczne. Niestety stojace naprzeciwko niej krzeslo, to, na ktorym siedzial Vess, stanowilo przeszkode uniemozliwiajaca przewrocenie stolu. Musi je usunac. Jednak skuta kajdanami, majac przed soba masywny stol, nie mogla wyciagnac nog tak daleko, by kopnieciem przewrocic tamto krzeslo. Nie mogla takze wstac i po prostu siegnac przez stol, zeby je najzwyczajniej odepchnac. Wreszcie wpadla na pomysl, zeby odchylic sie do tylu i odciagnac stol jak najdalej od krzesla Vessa. Lancuch obejmujacy noge stolu napial sie sztywno. Jednak kiedy Chyna odchylila sie, zapierajac z calej sily obcasami o podloge, stwierdzila, ze stol jest za ciezki, zeby go mogla pociagnac. Zastanawiala sie, czy przypadkiem jego noga, pusta w srodku, nie zostala obciazona workiem piasku, ktory by go stabilizowal. Nagle jednak stol zaskrzypial i przesunal sie po winylowych plytkach o kilka centymetrow, az zabrzeczaly stojace na nim talerzyk i szklanka z woda. Zadanie bylo trudniejsze, niz sadzila. Czula sie tak, jakby ogladala jeden z programow telewizyjnych pelen glupich kawalow i popisow w rodzaju ciagniecia wagonu kolejowego, i to zaladowanego. Niemniej stol, choc powoli i niechetnie, przesunal sie kawalek. Po kilku minutach i dwoch odpoczynkach dla zlapania tchu dala spokoj, bo bala sie, ze za chwile dotknie plecami sciany, a przeciez potrzebna jej byla jakas wolna przestrzen. Mimo ze po ciemku trudno jej bylo to ocenic, uznala, ze odsunela stol o jakis metr, wystarczajaco daleko od krzesla Vessa. Probujac chronic skrecony palec, wlozyla skute rece pod stol i uniosla je. Stol wazyl znacznie wiecej niz ona sama - gruby na piec centymetrow sosnowy blat, solidne klepki w beczkowatej nodze z czarnymi zelaznymi obreczami, no i byc moze worek piasku. W dodatku Chyna, zmuszona do zachowania pozycji siedzacej, nie miala odpowiedniego punktu oparcia. Stol przechylil sie na dwa i pol, potem piec centymetrow. Woda rozlala sie, a szklanka spadla, tlukac sie w drobny mak. Wszystko to zdawalo sie potwierdzac powodzenie planu i Chyna szepnela: "Tak", ale zaraz potem musiala chwile odpoczac i stol z hukiem opadl do poprzedniej pozycji. Poruszyla rekami, gleboko zaczerpnela tchu i natychmiast podjela dzialanie. Tym razem rozstawila stopy najszerzej, jak tylko pozwolily jej na to kajdany, i przylozyla do spodu blatu odwrocone dlonie, skierowanymi ku sobie zgietymi kciukami obejmujac gladka krawedz stolu. Napiela miesnie nog i rak i kiedy naparla na stol, zaczela go pchac rowniez nogami, wstajac po centymetrze - kazdy ciezko wywalczony centymetr podniesienia sie za centymetr, o ktory przechylal sie stol. Nie miala wystarczajacego luzu w lancuchach, zeby zajac pionowa czy chocby polpionowa pozycje, wiec przygnieciona ciezarem stolu trwala w sztywnym nienaturalnym przysiadzie. Pod wplywem ogromnego napiecia kolan i ud drzala z wysilku i ciezko oddychala, ale sie nie poddawala, bo kazdy zyskany centymetr zwiekszal efekt dzwigni. Talerz z kanapka i torebka chipsow kartoflanych zsunely sie ze stolu. Porcelana rozbila sie, a chipsy rozsypaly po podlodze. Bol szyi niemal obezwladnial Chyne, w dodatku jakis widmowy koneser win, zdezorientowany w ciemnosciach, wkrecal jej korkociag w prawy obojczyk. Ale bol nie mogl jej powstrzymac. Wprost przeciwnie - motywowal. Im bardziej ja bolalo, tym bardziej utozsamiala sie z Laura i cala rodzina Templetonow, z mlodym czlowiekiem wiszacym w garderobie wozu kempingowego, z pracownikami stacji benzynowej i ze wszystkimi ludzmi pogrzebanymi na lace - a im bardziej sie z nimi utozsamiala, tym bardziej pragnela, zeby Edgler Vess rowniez cierpial, tak jak cierpialy jego ofiary. Byla teraz w nastroju starotestamentowym: odmawiala nadstawienia drugiego policzka. Wyobrazala sobie, jak Vess krzyczy lamany kolem, jak mu trzaskaja stawy i pekaja sciegna. Nie chciala go widziec w szpitalu stanowym dla umyslowo chorych kryminalistow, gdzie mialby do dyspozycji caly arsenal lekow psychotropowych i gdzie przebywajac w oddzielnym pokoju z telewizorem, staczalby ze swoimi wspolpensjonariuszami karciane turnieje, a w swieta Bozego Narodzenia obzeral sie indykiem. Zamiast powierzyc Vessa psychiatrom i pielegniarzom, Chyna wolala oddac go w rece wykwalifikowanego kata, zeby zobaczyc, jak dlugo ten pieprzony zboczeniec pozostanie wierny swojej filozofii, wedlug ktorej wszelkie doswiadczenia sa moralnie obojetne, a wszelkie doznania zmyslowe warte przezycia. To gorace pragnienie nie mialo nic wspolnego ze szlachetnoscia, ale przynajmniej bylo wysokooktanowym paliwem, ktore napedzalo jej silnik. Noga stolowa po jej stronie uniosla sie nad podloge o jakies siedem centymetrow - mogla to ocenic jedynie na oko - czyli w przyblizeniu tyle co poprzednio, ale w Chynie zostalo jeszcze duzo sily. Wygieta w odwrocone Z, zgarbiona jak przeklety przez Boga troll, podnosila stol z obolalymi kolanami, z udami drzacymi z wysilku, z posladkami zacisnietymi mocniej niz piesc lichwiarza na zwitku banknotow. Dodawala sobie otuchy, przemawiajac glosno do stolu, jakby byl obdarzony swiadomoscia: "No, ruszaj sie, cholera jasna, ruszaj sie, skurwysynu, wyzej, niech cie szlag, wyzej". Przed oczyma jej wyobrazni pojawila sie zabawna scena z jednego z westernowych filmow, w ktorej oszukany kowboj przewraca stol pokerowy na wedrownego oszusta karcianego, tyle ze scena z Chyna rozgrywala sie w zwolnionym tempie, jak w filmie kreconym pod woda. Poczatkowo krzeslo pozostalo dokladnie w tym samym miejscu co wtedy, gdy posladki Chyny sie z nim rozstaly, ale w miare jak wyciagala coraz dalej przed siebie rece, stopniowo unosilo sie z podlogi, ciagniete przez naprezajacy sie lancuch, ktory laczyl jej nadgarstki i przechodzil z tylu przez szczeble oparcia. Teraz Chyna podnosila z przod u stol, a z tylu krzeslo. Jego twarda krawedz wrzynala jej sie w uda, a rzezbiony zaglowek bolesnie uwieral pod lopatkami, krzeslo bowiem zaczelo dzialac w tej pozycji jak rodzaj imadla, uniemozliwiajac jej dalsze prostowanie sie. Mimo to Chyna podnoszac stol i jednoczesnie na niego napierajac na tyle zdolala oddalic sie od krepujacego ja krzesla, by moc centymetr po centymetrze wychodzic z niewygodnego przysiadu. Kiedy znalazla sie u kresu wytrzymalosci, zaczela wydawac glosne, rytmiczne jeki: "Uh, uh, uh!" Pot zalewal jej twarz, szczypiac w oczy, ale w kuchni i tak nie bylo swiatla, wiec nie musiala patrzec na to, co robi. Pieczenie oczu zupelnie jej nie przeszkadzalo - znacznie bardziej niepokoila ja mysl, ze przy tak wielkim wysilku moze peknac jakies naczynie krwionosne albo jakis skrzep moze sie oderwac od scianki arterii i utkwic gdzies w mozgu. Znow ogarnal ja strach, po raz pierwszy od wielu godzin, bo nawet mimo tego straszliwego wysilku nie mogla nie myslec o tym, co zrobi z nia Edgler Vess, kiedy przyjdzie do domu i zastanie ja nieprzytomna na podlodze. Z mozgiem przypominajacym galarete nie bedzie juz dla niego wyrafinowana intelektualna zabawka, jaka byla dotychczas, nie zdola mu bowiem dostarczyc dreszczyku emocji, gdy zajmie sie zadawaniem jej tortur. W tej sytuacji moze siegnie do prymitywnych igraszek z mlodosci, moze wywlecze ja na podworze i podpali dla samej przyjemnosci patrzenia, jak bedzie miotac sie w szalonych podskokach na okaleczonych, plonacych konczynach. Stol zwalil sie na bok z hukiem, od ktorego zadzwonily naczynia w szafkach kuchennych i zabrzeczala w oknie luzna szyba. Mimo ze stalo sie dokladnie to, czego najbardziej pragnela, byla tak zaskoczona swoim naglym sukcesem, ze nawet nie wydala tryumfalnego okrzyku. Oparta o brzeg przewroconego stolu, dyszala ciezko nie mogac zlapac tchu. Kiedy w chwile pozniej probowala sie uwolnic, stwierdzila, ze lancuch w dalszym ciagu ciasno oplata noge stolu, a ona, Chyna, jest nadal skrepowana. Na czworakach, z krzeslem na grzbiecie, wlazla pod przechylony blat stolu, jakby szukala cienia pod gigantycznym parasolem na plazy. W ciemnosci wymacala podstawe walca, stanowiacego noge stolu, i stwierdzila, ze ta czesc zadania jeszcze nie zostala zakonczona. Stol lezal przewrocony na bok jak grzyb z ogromnym kapeluszem, ale ciezka noga nadal dotykala podlogi. Znajdujac sie w tak niewygodnej pozycji, Chyna nie byla w stanie przewrocic ciezkiego mebla calkowicie, noga do gory. Lancuch zas tkwil uwieziony pomiedzy podloga a bokiem stolowej nogi. Dzwigajac na sobie krzeslo, usilowala wstac, ale znow udalo jej sie uniesc zaledwie do przysiadu. Siegnela obydwiema rekami, uchwycila palcami metalowa krawedz podstawy stolu, zebrala sily i pociagnela w gore. Mimo ze starala sie chronic zwichniety palec, spocone dlonie obsunely jej sie z metalowej obreczy i czubkami palcow prawej reki uderzyla o dno walca. Poczula w spuchnietym palcu tak wielki bol, ze zrobilo jej sie ciemno przed oczami i krzyknela. Przez chwile, pochylona, tulila reke do piersi czekajac, az bol ustanie. Wreszcie wytarla rece o dzinsy, raz jeszcze schwycila palcami metalowa obrecz i po krotkim wahaniu poderwala do gory noge stolu, unoszac ja najpierw na poltora, a potem na dwa i pol centymetra ponad podloge. Lewa stopa zsunela petle lancucha, po czym z powrotem opuscila noge stolu na ziemi?. Odchylila sie na krzesle. Tym razem nic jej juz nie trzymalo. Lezacy luzno na podlodze lancuch zadzwonil, ale nie mocowal jej juz do stolu. Krzeslo Chyny uderzylo w sciane dzielaca kuchnie od pralni. Przesunela sie bokiem w kierunku okna, ktore pomiedzy ciemnoscia nie oswietlonej kuchni i nieznacznie tylko jasniejsza noca tworzylo niewyrazny szary prostokat. Mimo ze tak daleko bylo jeszcze do wolnosci, a jeszcze dalej do bezpieczenstwa, odczuwala radosc, ze udalo jej sie coskolwiek zrobic. W czole i prawej skroni czula bolesne pulsowanie, nie mowiac o dojmujacym bolu szyi. A przeciez juz sam zwichniety palec byl przyczyna wystarczajacych cierpien. Mimo grubych skarpetek nogi w kostkach miala posiniaczone i jakby obdarte ze skory. Lewy nadgarstek - tam, gdzie go otarla, probujac wylamac szczebelki z oparcia krzesla - piekl niemilosiernie. Rwaly ja stawy i palily miesnie od nadmiernego wysilku, a w lewym boku czula straszliwy bol, jakby ja dzgano rozpalonym drutem - ale usmiechala sie radosnie. Kiedy znalazla sie przy oknie, opuscila nogi krzesla i usiadla. Gdy jej serce uspokoilo sie nieco, wciaz jeszcze ciezko dyszac oparla sie o poduszke i ze zdumieniem stwierdzila, ze sie glosno smieje. Byla to nerwowa reakcja na ostatnie napiecia. Przetarla szczypiace od potu oczy najpierw jednym rekawem bawelnianego swetra, potem drugim. Skutymi rekami niezdarnie odgarnela wlosy, ktore w mokrych strakach opadaly jej na czolo. Kiedy juz sie troche uspokoila, katem prawego oka pochwycila jakis ruch. Odwrocila sie do okna, przekonana, ze to jelen. Ale byl to tylko jeden z dobermanow. Wpatrywal sie w nia badawczo. Na zaciagnietym chmurami niebie niewiele bylo gwiazd i ani przeblysku ksiezyca, wiec pies wydawal sie czarny jak smola. Mimo to widziala go wyraznie, bo jego spiczasty pysk znajdowal sie w odleglosci zaledwie kilkunastu centymetrow od jej twarzy - tyle ze za szyba. Czarne jak sadza, bezlitosne oczy psa w swojej nieustepliwosci i szklistej koncentracji przywodzily na mysl rekina. Wscibsko napieral na szybe mokrym nosem. Z jego gardla wydarl sie cienki skowyt, slyszalny nawet przez szklo: nie bylo to ani skomlenie strachu, ani proba zwrocenia na siebie uwagi, ale glodny, wsciekly skowyt, wspolgrajacy z widoczna w oczach mordercza pasja. Chyna uslyszala gluche stukanie lap o deski. Pies nerwowo dreptal po ganku tam i z powrotem, warczac groznie pomiedzy jednym a drugim skowytem. Nagle ponownie skoczyl na parapet i znalazl sie oko w oko z Chyna. Obnazyl dlugie zeby, ale nie szczekal i nie warczal. Prawdopodobnie spadajaca szklanka i wywracajacy sie stol narobily tyle halasu, ze zaalarmowaly najblizszego z psow. Niewykluczone, ze doberman stal juz przy oknie przez dluzsza chwile, przysluchujac sie, jak Chyna mowi do siebie dla dodania sobie animuszu, placze z bolu i smieje sie histerycznie. Psy maja kiepski wzrok, odznaczaja sie jednak nie tylko fenomenalnym wechem, ale i intuicja, wiec doberman byc moze nawet przez szybe wyczul jej nagle ozywienie i przybiegl zaniepokojony nieoczekiwana zmiana sytuacji. Okno, jakies sto piecdziesiat do stu osiemdziesieciu centymetrow szerokie i sto dwadziescia wysokie, skladalo sie z dwoch uchylnych czesci. Najwyrazniej nie oryginalne, stanowilo z pewnoscia efekt stosunkowo niedawnej modernizacji domu. Gdyby skladalo sie z kilku mniejszych szyb oprawionych w solidne drewniane ramy, Chyna czulaby sie znacznie bezpieczniejsza. Ale kazda z dwoch polowek tego okna byla wystarczajaco duza, by mogl sie w niej zmiescic doberman, gdyby sie rzucil na szybe i wybil ja. Oczywiscie nic takiego sie nie stanie. Psy zostaly tak wytresowane, aby strzegly posiadlosci, a nie szarzowaly na dom. Obnazone szarobiale zeby lsnily perliscie w mroku - byl to szeroki, ale grozny usmiech. Chyna, nie chcac robic zadnych gwaltownych ruchow, ktore moglyby wywolac agresje psa, odczekala chwile, az doberman opusci lapy na ziemie, i dopiero wtedy podniosla lezacy na podlodze luzny lancuch, zeby sie o niego nie potknac. Wsluchujac sie w dreptanie psa po ganku, uniosla sie do przysiadu i w tej pozycji zaczela sie posuwac dokola kuchni, z lancuchem w rece, wymacujac przed soba droge i trzymajac sie scian i szafek. Idac szurala nogami w nadziei, ze w ten sposob uniknie nadepniecia na potluczone szklo. Przy drzwiach pomiedzy kuchnia a frontowym pokojem znalazla wlaczniki swiatla, ale kiedy obejrzala sie za siebie i znow zobaczyla w oknie dobermana, pomyslala, ze lepiej bedzie zostawic kuchnie ciemna. Jednak po chwili zapalila gorne swiatlo, uswiadamiajac sobie, ze przeciez musi przeszukac szuflady. Za oknem doberman drgnal, polozyl uszy po sobie, ale zaraz potem znow je nastawil, odnalazl Chyne oczyma i przygwozdzil wzrokiem. Ignorujac psa zgiela sie, na ile pozwolily jej peta, caly czas dzwigajac na plecach krzeslo. Usilowala siegnac do karabinczyka laczacego krotszy lancuch pomiedzy jej kostkami z dluzszym, ktory obejmowal noge stolu, ale byl zaplatany o poprzeczki krzesla. Choc uwolniona od stolu, nadal byla tak skrepowana, ze w zaden sposob nie mogla siegnac palcami do karabinczyka. Powtorzyla swoja trase wzdluz szafek. Otwierajac szufladki jedna po drugiej, przegladala ich zawartosc. W pewnym momencie dostrzegla w scianie gniazdko telefoniczne i przystanela, gapiac sie na nie. Jesli Edgler Vess mial jakies inne zycie poza zyciem "zabojcy-awanturnika", jesli wykonywal jakas prace, utrzymywal stosunki towarzyskie, chocby tylko jako kamuflaz dla swojej prawdziwej natury, to przeciez musial miec telefon; gniazdko nie moglo byc jedynie pozostaloscia po dawnym wlascicielu domu. A zatem Vess musial ukryc aparat. Jak na psychotycznego morderce byl zadziwiajaco ostrozny i systematyczny, gdy chodzilo o ochrone wlasnego tylka, Sprawca chaosu, pozostawiajacy za soba w zyciu innych gruzy i zgliszcza, we wlasnych sprawach okazywal sie precyzyjny i bezbledny. Chyna otworzyla kilka szafek, ale znalazla w nich jedynie garnki, patelnie, porcelane i szklo. Machnela reka na telefon, bo doszla do wniosku, ze skoro Vess zadal sobie trud, zeby go wylaczyc i schowac, z pewnoscia zrobil to poza obrebem kuchni, w miejscu, gdzie najprawdopodobniej nie znalazlaby go, nawet gdyby mogla poswiecic temu wiele godzin. Dalej otwierala szuflady. W czwartej odkryla plastikowy pojemnik z przegrodkami pelen przyborow kuchennych i najrozniejszych drobiazgow. Ustawila krzeslo przed szuflada i usiadla. Na zewnatrz doberman znow zaczal stukac lapami o deski podlogi, coraz szybciej biegajac tam i z powrotem i skowyczac glosniej niz przedtem. Chyna nie mogla zrozumiec, dlaczego w dalszym ciagu jest taki podniecony. Przeciez juz nie tlukla naczyn i nie przewracala mebli. Ogladala zawartosc szuflad, starajac sie unikac brzeczenia lancuchami i nie robic nic, co mogloby zdenerwowac psa, ale on zachowywal sie tak, jakby rozumial, ze Chyna chce uciec. Wydawalo sie to niemozliwe; ostatecznie byl tylko zwierzeciem. A jednak biegal niespokojnie po ganku tam i z powrotem i znow wspial sie na okno, przygwazdzajac ja spojrzeniem swoich okrutnych czarnych slepi, jakby chcial powiedziec: "Precz od tej szuflady, ty wiedzmo!" Wyjela korkociag z drewniana raczka i po obejrzeniu odrzucila go. Otwieracz do butelek. Nie. Obieraczka do kartofli. Do cytryn. Nie. Znalazla dwudziestocentymetrowe ciezkie szczypce, ktorych Vess uzywal najprawdopodobniej do wyjmowania oliwek czy pikli z ciasno upakowanych sloikow. Ale koncowki szczypcow, okazaly sie za duze, zeby je wsadzic w ciasne dziurki kajdanek. Wreszcie znalazla odpowiednie narzedzie: dwunastocentymetrowej dlugosci stalowa szpile - jak przypuszczala, szydlo do drobiu. Bylo ich w szufladzie dwanascie, mocno sciagnietych gumka, i Chyna wyciagnela jedno. Szydlo bylo sztywne, mialo poltora milimetra grubosci, szpikulec i oczko o srednicy dwunastu milimetrow na czubku. Szydla do kurczat byly mniejsze; to musialo byc do indykow. Po wypchaniu ptaka nadzieniem kucharz zaszywal otwor szydlem, na krzyz, jakby sznurowal but. Na sama mysl o soczystym pieczonym indyku Chyna natychmiast poczula cudowny zapach, do ust naplynela jej slina, w brzuchu zaburczalo i pozalowala, ze nie zjadla chocby kawalka kanapki z szynka i serem, ktora przygotowal dla niej Vess. Trzymajac szydlo miedzy kciukiem a palcem srodkowym, zeby oszczedzic spuchniety palec wskazujacy, wsadzila koniec szpikulca w dziurke lewych kajdanek. Probowala roznych polozen ostrza, starajac sie wyczuc mechanizm zamka. Przypomnial jej sie film, w ktorym psychopatyczny morderca - i zarazem geniusz kryminalny swoich czasow - skonstruowal wytrych do kajdan z metalowego wkladu do dlugopisu i zwyklego spinacza do papieru. Otworzyl kajdanki na jednej rece, a potem na drugiej w przeciagu jakichs pietnastu, moze nawet dziesieciu sekund, po czym obezwladnil dwoch straznikow, zabil ich i jednemu odcial scyzorykiem twarz, zeby uzyc jej jako maski. Widziala potem wiele innych filmow, w ktorych wiezniowie otwierali sobie kajdanki na rekach i nogach, a przeciez zaden z nich nie mial w tym wzgledzie wiekszej wprawy niz ona. W dziesiec minut pozniej, majac w dalszym ciagu kajdanki lewej reki zamkniete na mur, powiedziala glosno: -W filmach pieprza. Byla tak zdenerwowana, ze reka jej sie trzesla i nie mogla precyzyjnie operowac szydlem. Na ganku pies nie biegal juz tak szybko jak poprzednio, ale byl w dalszym ciagu niespokojny. Kilkakrotnie skrobal w tylne drzwi - tak natarczywie, jakby sie chcial przekopac przez drewno. Chyna przelozyla szydlo do lewej reki i przez chwile meczyla sie nad kajdankami prawej. Zgrzyty, piski, trzaski. Tak bardzo skoncentrowala sie na probie otwarcia zamka, ze pocila sie nie mniej obficie niz wtedy, kiedy usilowala przewrocic ciezki stol. Wreszcie odrzucila szydlo, ktore - brzdek-brzdek-brzdek - odbijajac sie od plytek, skorup talerza i szklanki wyladowalo na podlodze. Moze gdyby byla najwiekszym psychopatycznym morderca i geniuszem kryminalnym swoich czasow, toby sie w okamgnieniu uwolnila, ale byla tylko kelnerka i studentka psychologii. Moze nawet osoba tak praworzadna jak ona otworzylaby sobie kajdanki na rekach i nogach, gdyby miala stosowniejsze narzedzie, ale prawdopodobnie potrzebowalaby na to wielu godzin. Ale przeciez nie mogla poswiecic zbyt wiele czasu na samo uwolnienie sie z kajdan, bo przed powrotem Vessa miala jeszcze wiele innych pilnych spraw do zalatwienia. Zamknela szuflade. Trzymajac lancuch tak, zeby jej nie przeszkadzal, i wlokac za soba krzeslo, wstala. Z brzekiem lancuchow podeszla do drzwi miedzy kuchnia a living-roomem. Z tylu, za nia, przy oknie jadalni, skrobanie nasililo sie. Obejrzala sie i zobaczyla wielkiego dobermana goraczkowo drapiacego obydwiema lapami w szybe. Jego pazury wydawaly dzwiek tak denerwujacy jak drapanie paznokciami po tablicy. Chyna zamierzala znalezc droge do ciemnego living-roomu tylko przy swietle saczacym sie przez otwarte drzwi, ale wystraszyla sie psa. Przez ten czas, kiedy trudzila sie nad zamkami kajdanek, doberman troche sie uciszyl, ale teraz zaczal szalec od nowa. W nadziei, ze zdola go uspokoic, zanim wytlucze szybe i wedrze sie do srodka, zgasila gorne swiatlo jarzeniowe. Skrzyp-skrzyp-skrzyp. Pazury, szyba. Skrzyp-skrzyp. Przeprawila sie przez prog, zostawiajac za soba kuchnie i zamykajac drzwi, zeby odciac sie od tego skrobania i od psa, gdyby okazal sie na tyle szalony i sprobowal wytluc szybe. Idac macala wzdluz sciany. Najwyrazniej wszystkie wlaczniki znajdowaly sie w drugim koncu pokoju przy drzwiach wejsciowych. Living-room wydawal sie ciemniejszy niz kuchnia. W jednym z dwoch duzych okien wychodzacych na frontowy ganek zaslony byly zaciagniete. Drugie wygladalo jak ledwie widoczny szary prostokat, przepuszczajacy nie wiecej swiatla niz podwojne zasuwane okno w kuchni. Stojac bez ruchu Chyna usilowala zorientowac sie, gdzie jest, przypomniec sobie umeblowanie pokoju. Byla tu tylko raz, bardzo krotko, ale i wtedy pokoj wypelnialy cienie. Kiedy rano wchodzila przez ganek, drzwi do kuchni miala troche na lewo z tylu. Ladna sofa na toczonych nogach, z tapicerka w szkocka krate, znajdowala sie na prawo, czyli teraz na lewo, poniewaz Chyna stala twarza do frontu domu. W dwoch koncach duzej sofy staly debowe stoliki w stylu rustykalnym, a na nich lampy. Starajac sie zachowac w pamieci caly ten plan sytuacyjny, Chyna kustykala ostroznie po ciemku, caly czas bojac sie, ze wpadnie na krzeslo, stolek czy stojak na czasopisma. Skrepowana lancuchami i obciazona krzeslem, nie bylaby w stanie zabezpieczyc sie przed upadkiem i moglaby zlamac noge. A wtedy Vess po powrocie do domu bylby nie tylko wsciekly z powodu balaganu, jakiego narobila, ale i zawiedziony, ze wyrzadzila sobie krzywde, zanim zdazyl z nia poigrac. I wobec tego czekalyby ja albo "zolwiowe" zabawy, albo eksperymenty z jej zlamana noga - swietna okazja do tego, by ja nauczyc, jak znalezc przyjemnosc w bolu. Pierwszym sprzetem, na jaki wpadla, byla sofa, ale udalo jej sie jakos utrzymac rownowage. Wiodac reka wzdluz miekkiego oparcia, przesunela sie w lewo, az natrafila na jeden ze stolikow. Namacala abazur i jego druciany szkielet pod napietym materialem. Potem przejechala palcami po oprawce i podstawie lampy. Kiedy wreszcie namacala wlacznik, ogarnela ja nagla pewnosc, ze z ciemnosci zaraz wysunie sie silna dlon, ktora nakryje jej reke, ze Vess zakradl sie po cichu do domu i teraz siedzi na sofie w odleglosci zaledwie kilkunastu centymetrow od niej. Pewnie caly czas z rozbawieniem sluchal jej zmagan, siedzac jak tlusty, cierpliwy pajak w swojej kraciastej pajeczynie i juz z gory cieszac sie na przyjemnosc zniweczenia jej wszelkich nadziei. Rozblysnie swiatlo i Vess sie usmiechnie, mrugnie do niej i powie: "Intensywnosc". Wlacznik wydal sie Chynie brylka lodu, kiedy go dotknela palcami. Z sercem walacym jak skrzydla spetanego ptaka, bez tchu, ze scisnietym gardlem, przelamala wreszcie obezwladniajacy paraliz i nacisnela wlacznik. Pokoj zalalo lagodne swiatlo. Edgler Vess nie siedzial na sofie ani w fotelu. Ani w ogole nigdzie w pokoju. Chyna gwaltownie wypuscila powietrze, wzdrygnawszy sie przy tym, az zadzwonily lancuchy, po czym oparta o sofe czekala, az roztrzepotane serce stopniowo sie uspokoi. Po szarych godzinach depresji, kiedy byla emocjonalnie martwa, nagly przyplyw strachu wyraznie ja ozywil. Gdyby cierpiala na arytmie serca, to sama mysl o Vessie podzialalaby na nia znacznie skuteczniej niz lopatki defibrylatora. Strach byl dowodem na to, ze znow wstepowalo w nia zycie i powracala nadzieja. Doczlapala do szarego kominka z glazow rzecznych, ktory wznosil sie od podlogi do sufitu i zajmowal cala polnocna sciane pokoju. Ale palenisko nie bylo podniesione, co znacznie ulatwiloby jej zadanie. Zastanawiala sie, czy nie zejsc do piwnicy, gdzie wczesniej widziala narzedzia, by przejrzec pily, ktore z pewnoscia musialy tam byc, szybko jednak zrezygnowala z tego pomyslu. Schodzenie do piwnicy po stromych stopniach, w kajdanach, stalowych lancuchach i jeszcze do tego z ciezkim sosnowym krzeslem na grzbiecie byloby wyczynem moze nie takim jak skok przez Snake River na motorze z napedem rakietowym, ale niewatpliwie takze bardzo ryzykownym. Wierzyla, ze zdola dotrzec na sam dol nie roztrzaskujac sobie czaszki ani nie lamiac nogi w trzydziestu szesciu miejscach, ale nie miala co do tego pewnosci. Oslabiona po wyczerpujacym wysilku fizycznym, od dwudziestu czterech godzin niemal bez jedzenia, nie byla w dobrej formie, a poza tym bolalo ja w wielu miejscach i trzesla sie na calym ciele. Sama wyprawa do piwnicy wydawala sie prostym zadaniem, ale w tej sytuacji przypominala taniec na linie po czterech podwojnych martini. Zreszta nawet gdyby Chyna znalazla ostra pile, na tyle mala, zeby mogla ja uniesc, i tak z pewnoscia nie bylaby w stanie trzymac jej pod odpowiednim katem. Zeby odczepic od krzesla dolny lancuch, musialaby przepilowac wszystkie trzy poprzeczki stabilizujace, z ktorych kazda miala trzy do czterech centymetrow srednicy i wokol ktorych byl opleciony lancuch. Musialaby usiasc, nachylic sie i pilowac pod krzeslem do tylu. I nawet jesli gorny lancuch mial wystarczajacy luz, zeby mogla odpowiednio nisko siegnac, to i tak zdolalaby jedynie powierzchownie zadrapac drewno. Przy duzym szczesciu z trzecia poprzeczka bylaby gotowa mniej wiecej pozna wiosna. Wtedy - zeby odlaczyc gorny lancuch - musialaby sie zajac piecioma solidnymi szczebelkami w oparciu krzesla, a przeciez nawet zaden jarmarczny "czlowiek-guma" nie dokazalby czegos podobnego tak spetany jak ona. Pilowanie stalowych lancuchow nie wchodzilo w gre. Wprawdzie moglaby sie dobrac do nich pod znacznie wygodniejszym katem, ale nie sadzila, by Vess trzymal w domu pile do metalu, nie mowiac juz o tym, ze miala na to zdecydowanie za malo sily. Pozostawaly jej wiec znacznie prymitywniejsze srodki. Na kominku sczepione rogami jelenie z brazu trwaly w wiecznym skoku na tle okraglej bialej tarczy zegara. Osiem po siodmej. Miala jeszcze prawie piec godzin do powrotu Vessa. A moze i nie. Powiedzial, ze wroci najszybciej, jak bedzie mogl, po polnocy, ale Chyna nie miala powodu mu wierzyc. Moze na przyklad wrocic o dziesiatej. Albo o osmej. Albo nawet za dziesiec minut. Stanela na rownym z podloga kamiennym palenisku, a potem przeszla na prawo obok mosieznego kozla na bierwiona i glebokiego gzymsu. Cala sciana, w ktorej zbudowano kominek, byla gladka szara skala - twarda powierzchnia, jakiej wlasnie potrzebowala. Stanela lewym bokiem do sciany, skrecila sie od pasa w lewo jak tylko mogla najdalej i przyjmujac postawe dyskobola przed rzutem, gwaltownie obrocila sie w prawo. Krzeslo, ktore na sobie dzwigala, polecialo w przeciwna strone niz jej cialo, z calej sily huknelo w kamienna sciane, odbilo sie od niej z brzekiem lancuchow i bolesnie wyrznelo Chyne w ramie, zebra i biodro. Ponowila te probe, ale po drugim razie osadzila, ze w ten sposob najwyzej odszczypie od krzesla kilka drzazg. Gdyby setki razy powtarzala te proby, w koncu pewnie by rozwalila krzeslo, ale zanimby tak sie stalo, sama zamienilaby sie w posiniaczona krwawa mase z polupanymi koscmi i porozrywanymi stawami. Rozhustujac krzeslo, nie uzyska niezbednej sily uderzenia. Uznala, ze pozostal jeszcze tylko jeden skuteczny sposob, ale nie bardzo jej sie podobal. Spojrzala na stojacy na kominku zegar. Od kiedy ostatni raz na niego patrzyla, uplynely tylko dwie minuty. Dwie minuty to nic, jesli miala czas do polnocy, ale i zarazem niewybaczalna strata czasu, jesli Vess byl juz w drodze do domu. Moze wlasnie w tej chwili skreca z drogi publicznej i przez brame wjezdza na swoj prywatny podjazd. Moze cholerny skurwysyn oszukal ja, ze nie bedzie go do polnocy, a tymczasem wraca chylkiem wczesniej, zeby... Chyna piekla wlasnie wielki bochen paniki, wyrosniety i puszysty, i gdyby sobie pozwolila na zjedzenie chocby jednego kesa, z pewnoscia by sie nim zadlawila. Nie moze sobie na to pozwolic. Panika to tylko strata czasu i energii. Musi zachowac spokoj. Aby sie pozbyc krzesla, musi uzyc swego ciala jak pneumatycznego mlota, jednak to oznaczalo znowu bol. Juz i tak ja wszystko bolalo, ale wiedziala, ze to, co dopiero miala przed soba, bedzie znacznie gorsze, i bardzo sie tego bala. Z pewnoscia musi byc jakis inny sposob. Stala przez chwile, wsluchujac sie w bicie wlasnego serca i gluche tykanie stojacego na kominku zegara. Gdyby najpierw poszla na gore, moze by jednak znalazla tam telefon i mogla zadzwonic na policje? Tam beda wiedzieli, jak sobie poradzic z dobermanami. Beda mieli klucze i wyswobodza ja z kajdanek. Uwolnia tez Ariel. Za sprawa tego jednego telefonu pozbedzie sie wszystkich trosk. Ale w glebi duszy - i tu znow przyszla jej z pomoca stara przyjaciolka, intuicja - wiedziala, ze na gorze rowniez nie znajdzie telefonu. Edgler Vess byl niezawodny w swojej dokladnosci. Telefon dzialal, kiedy przebywal w domu, ale nigdy wtedy, gdy go nie bylo. Niewykluczone, ze za kazdym razem wyjezdzajac wylaczal aparat i zabieral go ze soba. Skrepowana, obciazona krzeslem, wchodzac na gore moglaby sie narazic na niebezpieczny upadek. Jeszcze wieksze niebezpieczenstwo groziloby jej, gdyby nie znalazlszy telefonu zaczela schodzic na dol. Nie mowiac o stracie cennego czasu, jaka by to spowodowalo. Odwrocila sie tylem do sciany, odeszla na odleglosc jakichs dwoch metrow, zatrzymala sie i zamknela oczy, zeby zebrac odwage. Mogloby sie zdarzyc, ze jeden ze szczebli w oparciu krzesla peknie i pociagniety lancuchem przejdzie przez poduszke albo ja ominie i ostrym koncem przebije Chynie wnetrznosci. Znacznie bardziej prawdopodobne jednak, ze dozna urazu kregoslupa. Jesli caly impet uderzenia pojdzie na dolna czesc krzesla, to jego nogi wbija sie w jej nogi, a gorna czesc poczatkowo sie od niej odsunie, ale pozniej trafi ja rykoszetem w kark albo w szyje. Szczeble oparcia byly umocowane pomiedzy siedzeniem i solidnym polkolistym sosnowym zaglowkiem, ktory mogl jej wyrzadzic powazna krzywde, gdyby ja z odpowiednia sila uderzyl w kregi szyjne. Skonczylaby wtedy na podlodze, przywalona krzeslem i lancuchami, sparalizowana od szyi w dol. Nie, zbyt wiele czasu poswieca na rozwazanie najrozniejszych wariantow wydarzen, sprowadzajac je do absurdu przez mnozenie wersji, ktore mogly przybrac niekorzystny dla niej obrot. Ale byl to skutek nieszczesliwego dziecinstwa - wiecznego ukrywania sie pod lozkami w oczekiwaniu na zakonczenie klotni czy pijanstwa. Kiedy miala siedem lat, jej matka mieszkala przez jakis czas z mezczyzna imieniem Zack i kobieta Memphis w ruderze na farmie pod nowym Orleanem. Pewnej nocy pojawilo sie tam dwoch mezczyzn ze styropianowa chlodziarka i Memphis zabila ich obu, jednego po drugim, w niecale piec minut po przybyciu. Goscie siedzieli w kuchni przy stole. Jeden z nich rozmawial z Chyna, drugi otwieral butelke piwa, kiedy Memphis wyciagnela z lodowki spluwe i wygarnela do nich tak szybko, ze ten drugi nie zdazyl sie nawet schylic, nim oberwal prosto w twarz. Chyna, zwinna i szybka jak jaszczurka, blyskawicznie umknela, przekonana, ze Memphis zwariowala i za chwile pozabija ich wszystkich. Ukryla sie w sianie na stryszku stodoly. Podczas tej godziny, ktora uplynela, nim ja dorosli znalezli, tyle razy wyobrazila sobie swoja zmasakrowana pociskiem twarz, ze kazdy przywolany obraz - nawet Puszczy, do ktorej nie mogla uciec - byl w odcieniach mokrej czerwieni. Ale przezyla te noc. Te i wiele nastepnych. Wiecznosc. I to tez przezyje albo umrze probujac sie uratowac. Nie otwierajac oczu, rzucila sie do tylu tak szybko, jak jej na to pozwalaly kajdany nog. Mimo calego strachu, jaki odczuwala, wiedziala, ze przedstawia soba smieszny widok: zeby bowiem nabrac odpowiedniej predkosci, musiala najpierw rozpaczliwie suwac nogami, po czym ryzykujac kontuzje kregoslupa i drobiac malymi dzieciecymi kroczkami rzucic sie na sciane. A w tym nie bylo juz nic smiesznego. Kiedy zgieta wpol, probujac uniesc nogi krzesla, ktore mialy wziac na siebie pierwszy najsilniejszy cios, ponownie rzucila sie na sciane, uslyszala trzask i jednoczesnie poczula, jak nogi krzesla bolesnie wbijaja jej sie w lydki. Poleciala do przodu i wtedy gorna czesc krzesla, tak jak to przewidziala, walnela ja w szyje. Padla na kolana na kamiennym palenisku, po czym przewrocila sie razem z krzeslem, ktore ja nakrylo, sprawiajac bol w tylu miejscach, ze nawet nie probowala ich liczyc. Majac w dalszym ciagu skrepowane nogi, bez uchwycenia sie jakiegos sprzetu nie mogla nawet marzyc o wstaniu. Podczolgala sie wiec do najblizszego fotela i jeczac z bolu jakos sie w koncu dzwignela. Bol nie sprawial jej takiej przyjemnosci, jaka rzekomo znajdowal w nim Vess, ale nie zamierzala sie nad soba rozczulac. Przynajmniej mogla sie czolgac i wstac. A wiec obeszlo sie bez uszkodzenia kregoslupa. Lepiej czuc bol, niz nie czuc nic. Nogi krzesla i drazki stabilizujace sprawialy wrazenie nie tknietych, choc uderzenie musialo je nieco oslabic. Startujac tym razem z odleglosci okolo dwudziestu pieciu centymetrow od sciany, usilowala walnac nogami krzesla pod podobnym katem co poprzednio. Jej wysilki zostaly nagrodzone wyraznym trzaskiem pekajacego drewna, chociaz w uszach Chyny zabrzmialo to jak odglos lamanych kosci. Gdzies wewnatrz ciala poczula gwaltowna eksplozje bolu, ale oparla sie jej z desperacka determinacja. Tym razem nie stracila rownowagi. Powloczac nogami, ruszyla do przodu. Nie przystanawszy nawet dla nabrania tchu, w dalszym ciagu zgarbiona, by nogi krzesla wziely na siebie najwiekszy impet uderzenia, znow rzucila sie do tylu na kamienna sciane. Ocknela sie lezac twarza do podlogi przed paleniskiem kominka. Uswiadomila sobie, ze przez minute czy dwie musiala byc nieprzytomna. Dywan byl zimny i falujacy jak woda, Chyna jednak nie plynela, tylko migotala na jego pomarszczonej powierzchni, jak miedziane blyskotki swiatla slonecznego albo ciemne odbicie chmury. Z tylu glowy czula straszliwy bol. Musiala sie o cos uderzyc. Ale nie myslala o swoim bolu, po prostu godzila sie z tym, ze jest tylko cieniem chmury sunacym po lustrzanej powierzchni rzeki, niematerialnym jak szemrzace wzory na wodzie, przemijajacym, plynnym i chlodnym, przemijajacym, przemijajacym. Ariel. W piwnicy. Posrod czujnych lalek. Jestem twoja strazniczka. Jakims cudem zdolala sie podniesc na rece i kolana. Z frontowego ganku doszedl do niej gluchy stukot psich lap. Kiedy wstala przytrzymujac sie fotela, spojrzala w okno z nie zaciagnieta zaslona. Oparte o parapet przednimi lapami, wpatrywaly sie w nia dwa dobermany; ich oczy, w ktorych odbijalo sie lagodne zolte swiatlo lampy, plonely bursztynowo. Pod kamienna sciana lezala noga od krzesla. Jej gorna, grubsza czesc, w miejscu, w ktorym byla przytwierdzona do siedzenia, jezyla sie drzazgami. Sterczal z niej pod katem prostym drazek mocujacy ja do drugiej tylnej nogi krzesla. Na ganku jeden z psow dreptal niespokojnie, a drugi w dalszym ciagu obserwowal dziewczyne. Chyna przelozyla gorny lancuch przez sztachetki w oparciu na lewa strone, prawa reke przesuwajac za glowa, zeby lewej stworzyc jak najwiekszy luz. Potem siegnela w dol po lewej stronie pod masywnym siedzeniem krzesla, starajac sie namacac nogi. Lewej tylnej brakowalo - prawdopodobnie byla to ta, ktora lezala pod sciana. Z lewej przedniej nogi w dalszym ciagu sterczal drazek stabilizujacy, ale juz teraz nie laczyl sie z niczym i lancuch sie z niego zesliznal. Kiedy Chyna przesunela gorny lancuch w prawo, zeby moc rowniez druga reke wsunac pod krzeslo, stwierdzila, ze pozostala tylna noga lekko sie chwieje. Zaczela ja ciagnac, pchac i skrecac, probujac wylamac. Jednak w tej pozycji nie mogla wiele zdzialac, poza tym noga siedziala zbyt mocno, zeby poddac sie jej wysilkom. Przednie nogi krzesla nie byly polaczone drazkami stabilizujacymi, wiec teraz lancuch trzymal sie tylko na drazku po prawej stronie. Chyna ponownie uderzyla w sciane. Poczula w calym ciele obezwladniajacy bol, a kiedy zobaczyla, ze prawa tylna noga sie nie odlamala, powiedziala glosno: "Nie, do jasnej cholery, nie". Nie chcac sie poddac bolowi i wyczerpaniu, pokustykala przed siebie i znow tylem rzucila sie na sciane. Drewno rozlupalo sie z suchym trzaskiem, poodlamywane kawalki posypaly sie na kamienie paleniska, a dolny lancuch opadl swobodnie z glosnym brzekiem. Chyna, zgieta wpol, niemal calkowicie zamroczona i wypelniona jakas wirujaca ciemnoscia, wsparla sie o tyl wielkiego skorzanego fotela. Robilo jej sie slabo z bolu i strachu na mysl o tym, jaka krzywde mogla sobie wyrzadzic, wyobrazala sobie pouszkadzane kregi i wewnetrzny krwotok. Skrzyp-skrzyp-skrzyp. Jeden z psow znowu drapal pazurami po szybie. Skrzyp-skrzyp. A ona nie byla jeszcze wolna. Lancuch wciaz laczyl ja z gorna czescia krzesla. Szczebelki pomiedzy zwienczeniem oparcia i siedzeniem byly ciensze od drazkow stabilizujacych pomiedzy nogami krzesla, wiec powinny sie szybciej polamac. Nie mogla nic poradzic na to, ze za kazdym uderzeniem nogi krzesla walily ja bezlitosnie pod kolana i z tylu w uda, ale przynajmniej w tej czesci operacji poduszka z gabki znajdujaca sie pomiedzy nia a szczebelkami powinna jej zapewnic jakas ochrone. Palenisko kominka tkwilo posrod dwoch ogromnych, siegajacych od podlogi do sufitu kamiennych pilastrow, ktore podtrzymywaly rowniez pietnastocentymetrowej grubosci belke z laminowanego klonu, ktora sluzyla za gzyms kominka. Obydwa pilastry byly polkoliste i Chyna doszla do wniosku, ze promien krzywizny pomoze skoncentrowac sile uderzenia na jednym czy dwoch szczebelkach, zamiast na czterech. Odsunela z drogi ciezki koziol na bierwiona i mosiezny stojak z przyrzadami kominkowymi. Wysilek ten przyprawil ja o zawrot glowy i mdlosci, a dotkliwy bol odezwal sie w stu miejscach jednoczesnie. Przestala sie juz zastanawiac nad tym, co robi. Po prostu robila to - bez zbierania odwagi, namyslu czy kalkulacji, wiedziona jedynie slepa determinacja. Tym razem sie nie pochylala: calkowicie wyprostowana, uderzyla tylem w pilaster. Poduszka oparcia w pewnym stopniu zamortyzowala uderzenie, ale niewystarczajaco. Chyna miala tyle kontuzji, zwichniec i stluczen, ze tak silne uderzenie musialoby sie okazac katastrofalne nawet wtedy, gdyby bylo podwojnie zamortyzowane - podzialaloby jak stukniecie kauczukowego mloteczka dentystycznego w zepsuty zab przed leczeniem przewodowym. W tej chwili niemal kazdy staw w jej ciele przypominal taki zepsuty zab. Ale postanowila dalej probowac bojac sie, ze wszystkie te bolesne miejsca zaczna pulsowac jednoczesnie, ze ten bol rzuci ja na podloge, z ktorej juz nigdy sie nie pozbiera. Jej rezerwy sil byly na ukonczeniu, konczyl sie takze jej czas. Jeczac z rozpaczy w przewidywaniu bolu, rzucala sie tylem na kamienny pilaster. Krzyczala, gdy caly szkielet grzechotal w niej jak kosci do gry w kubku, ale zaraz potem taranowala pilaster znowu i znowu, z trzaskiem lamanego drewna i krzykiem, przerazona wlasnymi wrzaskami, podczas gdy psy pozadliwie skomlaly pod oknem. A potem jak poprzednio ocknela sie, lezac twarza do podlogi, nie pamietajac, jak do tego doszlo, wstrzasana gwaltownymi skurczami, nie majac czym wymiotowac i dlawiac sie gorycza, ktora czula w gardle, z piesciami zacisnietymi na sama mysl o porazce - mala, zalosna i rozdygotana. Jednak drzenie powoli ustepowalo. Dywan znowu zaczal falowac, przyjemnie chlodny w dotyku, i Chyna stala sie cieniem chmury na powierzchni szybko plynacych wod. Opromieniony sloncem cien i niezmierzone masy wod plynely w tym samym kierunku, zawsze w tym samym, szybkie i jedwabiste, ku krancom swiata, a potem dalej w proznie, plynely i plynely. Rozdzial 9 Obudzila sie z koszmarnego snu o zamrozonych w lodowce spluwach i wybuchajacych glowach, spodziewajac sie widoku psow, ale nigdzie ich nie dostrzegla. Byla sama w living-roomie i wszedzie panowala cisza. Dobermany nie biegaly juz po ganku, a kiedy wreszcie zdolala uniesc glowe, nie zobaczyla ich takze przez okno.Z pewnoscia nadal znajdowaly sie na zewnatrz, lecz spokojniejsze juz teraz, pewne, ze ich szansa wkrotce nadejdzie. Obserwowaly okna i drzwi i szykowaly sie na to, by zobaczyc jej twarz, uslyszec zgrzyt zasuwy, pisk zawiasow. Byla tak straszliwie obolala, ze dziwila sie, jakim cudem odzyskala przytomnosc. A co jeszcze dziwniejsze, miala zupelnie jasna glowe. Ale oprocz cierpien wywolanych kontuzjami kosci i miesni dokuczalo jej rowniez cos innego - choc tego bolesnego ucisku mogla sie latwo pozbyc, oszczedzajac sobie nawet meki ruszania sie z miejsca. -Nie, do cholery - mruknela siadajac. Podnoszac sie na nogi, poruszyla obrazenia, ktore pozostawaly uspione, dopoki lezala, ale ozyly, gdy tylko zaczela wstawac: obtluczenia kosci, siniaki. Niektore z nich okazaly sie tak bolesne, ze zastygala w pol ruchu, nie mogac zlapac tchu, kiedy juz jednak zdolala stanac, wiedziala, ze zaden bol nie jest dosc straszny, by ja unieruchomic. I mimo ze ciezar wszystkich cierpien razem byl przerazajacy, wiedziala, ze to jej nie zlamie. Nie musiala juz dluzej dzwigac ciezkiego krzesla, ktore lezalo teraz w kawalkach i drzazgach dokola niej. Wedlug stojacego na kominku zegara byla za trzy minuty osma, co ja zaniepokoilo. Kiedy ostatnio patrzyla na zegar, wskazywal dziesiec po siodmej. Nie potrafila okreslic, ile czasu zajelo jej uwalnianie sie od krzesla, ale podejrzewala, ze lezala nieprzytomna przez jakies pol godziny, moze dluzej. Jej twarz obeschla juz z potu, a wlosy na karku pozostaly ledwie wilgotne, wiec prawdopodobnie ocenila ten czas wlasciwie. Poczula sie slaba i niepewna. Jesli Vess mowil prawde, do jego przyjscia pozostaly cztery godziny. Ale ile miala jeszcze do zrobienia! Cztery godziny moglo okazac sie za malo. Usiadla na brzegu sofy. Uwolniona od ciezkiego sosnowego krzesla, teraz przynajmniej byla w stanie siegnac do stalowego karabinczyka, ktorym do krotkiego lancucha laczacego kajdanki jej nog byl przyczepiony dluzszy lancuch, przepleciony jeszcze niedawno przez szczebelki oparcia krzesla i omotany wokol nogi stolu. Bez trudu wiec pozbyla sie tego lancucha. Nogi jednak dalej miala skute i idac do schodow musiala nimi szurac. Zapalila swiatlo i zaczela mozolnie wspinac sie po waskich stopniach, stawiajac najpierw lewa noge, a potem dostawiajac do niej prawa. Posuwala sie bardzo powoli. Trzymala sie poreczy obydwiema rekami, bo chociaz pozbyla sie juz krzesla, ktore nie pozwalalo zachowac jej rownowagi, ciagle jeszcze miala spetane nogi i czesto sie potykala. Za podestem, w polowie drugiej kondygnacji schodow, wszystkie niedole naraz - bole, lek przed upadkiem i nieznosne parcie na pecherz - sprawily, ze zgiela sie wpol w ostrym ataku skurczow brzucha. Uczepiona poreczy, jeczac cicho, oblana zimnym potem, oparla sie o sciane. Byla przekonana, ze zemdleje, stoczy sie na dol i skreci kark. Skurcze jednak minely i Chyna podjela wspinaczke, ktora wkrotce zaprowadzila ja na pietro. Zapalila swiatlo w korytarzu i spostrzegla troje drzwi. Drzwi na lewo i na prawo byly zamkniete, ale trzecie, na koncu korytarza, staly otworem, zapraszajac do lazienki. Znalazlszy sie w srodku, mimo kajdanek zdolala trzesacymi sie rekami odpiac pasek i guziki spodni, otworzyc zamek blyskawiczny i zsunac dzinsy i majtki. Kiedy usiadla, chwycil ja nowy atak skurczow, znacznie silniejszy od poprzedniego. Tam w kuchni, przy stole, nie chciala sie zmoczyc, tak jak sobie tego zyczyl Vess, nie dala sie sprowadzic do tego poziomu bezradnosci. A teraz nie mogla oddac moczu, mimo ze tak bardzo tego chciala, tak bardzo potrzebowala. Zapewne byl to skutek dlugotrwalego wstrzymywania moczu; takie rzeczy sie zdarzaly. Bolesne skurcze wzmogly sie nagle jakby na potwierdzenie jej domyslow. Czula sie tak, jakby jej ktos przepuszczal wnetrznosci przez wyzymaczke, po czym - ni z tego, ni z owego - wszystko ustalo i nadeszla upragniona ulga. Ku swemu zdumieniu uslyszala wlasne slowa: -Chyna Shepherd, nietknieta i zywa, zdolna do sikania. - A potem zaczela jednoczesnie smiac sie i szlochac - nawet nie z ulgi, ale z jakiegos przewrotnego poczucia tryumfu. Uwolnienie sie od stolu, roztrzaskanie i pozbycie sie krzesla przy jednoczesnym niezmoczeniu majtek wydalo jej sie aktem wytrwalosci i odwagi, ktory mogla porownac tylko z postawieniem stopy na Ksiezycu przez pierwszych astronautow, z brnieciem poprzez oslepiajace sniezyce do bieguna z admiralem Perrym czy ze zdobywaniem plaz Normandii podczas drugiej wojny swiatowej. Smiala sie az do lez, nie opuszczalo jej poczucie tryumfu, i mimo ze zdawala sobie sprawe, jak bardzo jest on maly i zalosny, dla niej mial kolosalne znaczenie. -Zgnij w piekle - powiedziala pod adresem Edglera Vessa majac nadzieje, ze bedzie mogla powiedziec mu to w oczy, nim pociagnie za spust i nafaszeruje go olowiem. Od walenia krzeslem czula tak wielki bol w plecach, zwlaszcza nisko, w okolicy nerek, ze kiedy skonczyla siusiac, odwrocila sie, zeby sprawdzic, czy w muszli klozetowej nie ma krwi. Z ulga stwierdzila, ze jej mocz jest zupelnie czysty. Spojrzenie w lustro nad umywalka przyprawilo ja o szok. Krotkie wlosy miala zmierzwione i mokre od potu. Prawa strona twarzy, wzdluz zuchwy, robila wrazenie umazanej fioletowym atramentem, ale kiedy Chyna jej dotknela, okazalo sie, ze jest to przedluzenie sinca, ktory rozlewal sie na caly bok szyi po tej stronie. Tam gdzie nie bylo sinca czy brudu, jej skora wygladala szaro i niezdrowo, jak po ciezkiej, przewleklej chorobie. Prawe oko jakby w ogole nie mialo bialka, spogladalo na nia ciemna zrenica na tle ciemnej teczowki i cale plywalo w eliptycznej kaluzy krwi. Obydwoje oczu - i to krwawe, i to normalne - patrzylo na nia z wyrazem nawiedzenia tak denerwujacym, ze odwrocila sie od wlasnego odbicia, zdezorientowana i przerazona. Twarz w lustrze nalezala do kobiety, ktora przegrala jakas bitwe. Nie byla to twarz zwycieska. Chyna usilowala natychmiast wyrzucic ze swiadomosci te deprymujaca mysl. Twarz, ktora ujrzala, nalezala do osoby walczacej, nie do kogos, kto zaledwie przezyl, ale do kogos, kto walczyl. A tacy ludzie zawsze placa za swoja postawe cierpieniem zarowno fizycznym, jak i emocjonalnym. Bez cierpienia i meki nie ma bowiem nadziei na zwyciestwo. Z lazienki Chyna powlokla sie do drzwi po prawej stronie korytarza, ktore prowadzily do sypialni Vessa. Zobaczyla w niej proste, skromne meble, porzadnie zascielone lozko przykryte bezowa kordonkowa narzuta. Zadnych obrazkow. Zadnych bibelotow czy ozdobnych drobiazgow. Zadnych ksiazek, pism ani gazet otwartych na krzyzowkach. Po prostu miejsce do spania, w ktorym sie nie przebywa zbyt czesto. Vess bowiem tak naprawde zyl w cierpieniu innych, w nawalnicy smierci, w oku cyklonu, wokol ktorego szalaly wichry. Chyna zajrzala do szufladek nocnej szafki w poszukiwaniu broni, ale jej nie znalazla; nie znalazla rowniez telefonu. Obszerna garderoba miala trzy metry glebokosci i stanowila praktycznie oddzielne pomieszczenie. Na pierwszy rzut oka Chyna nie zauwazyla w niej nic, co by moglo byc dla niej przydatne. Z pewnoscia jednak znalazlaby cos pozytecznego, gdyby dobrze poszukala, moze nawet starannie ukryta bron. Ale garderoba byla pelna wbudowanych szaf z polkami i szufladami wyladowanymi po brzegi, ze stertami pudel i skrzynek. Przekopanie sie przez to wszystko zajeloby wiele godzin, a przeciez miala przed soba znacznie pilniejsze zadania. Oproznila na podloge szuflady komody w sypialni, ale nie znalazla w nich nic poza skarpetkami, bielizna, swetrami, podkoszulkami i kilkoma zwinietymi paskami. Zadnej broni. Po przeciwnej stronie korytarza znajdowal sie po spartansku urzadzony gabinet. Puste sciany. Zamiast zaslon zaluzje. Na dwoch dlugich stolach staly dwa komputery, kazdy ze swoja wlasna drukarka laserowa. Z licznego sprzetu komputerowego kilka przedmiotow Chyna rozpoznala - inne byly dla niej tajemnica. Miedzy dlugimi stolami stalo biurowe krzeslo. Drewnianej podlogi nie przykrywal zaden dywan; mialo to z pewnoscia ulatwic Vessowi poruszanie sie po niej. Szary, nieprzytulny, czysto funkcjonalny pokoj zaintrygowal Chyne. Czula, ze jest to bardzo wazne miejsce. Czas byl dla niej bezcenny, ale uznala, ze warto by tu chwile zabawic. Usiadla na krzesle i rozejrzala sie wokol. Wiedziala, ze w dzisiejszych czasach swiat jest skomputeryzowany, nawet prowincja, ale tak nowoczesny sprzet na takim odludziu wydal jej sie czyms dziwnym. Podejrzewala, ze Vess jest podlaczony do internetu, ale nie widziala ani telefonu, ani modemu. Zauwazyla w boazerii dwa gniazdka telefoniczne - nie byl podlaczony do nich zaden aparat. Miala ciezki orzech do zgryzienia. Co ten sukinsyn tutaj robil? Na jednym ze stolow lezalo szesc czy osiem notatnikow w kolorowych okladkach i Chyna otworzyla najblizszy. Byl podzielony na piec czesci, z ktorych kazda nosila nazwe jakiejs agencji rzadu federalnego. W pierwszej, zatytulowanej "Dzial Ubezpieczen Spolecznych", znalazla notatki Vessa, ktore swiadczyly o tym, ze metoda prob i bledow dobiera sie on stopniowo do banku danych tego ministerstwa, uczac sie nimi manipulowac. Druga czesc byla zatytulowana "Departament Stanu, Dzial Paszportow". Sadzac z tych notatek, Vess w bardzo skomplikowany i przemyslny sposob probowal dostac sie do skomputeryzowanego systemu danych Dzialu Paszportow tak, by nie zostac nakrytym. Najwyrazniej, przynajmniej czesciowo, byly to przygotowania na wypadek, gdyby pewnego dnia w jego "zabojczym awanturnictwie" powinela mu sie noga i potrzebowal nowych tozsamosci. Chyna jednak nie wierzyla, by jedynym celem tych manipulacji Vessa byla zmiana wlasnych danych czy zdobywanie falszywych tozsamosci. Dreczylo ja przeczucie, ze w tym pomieszczeniu moga sie znajdowac informacje majace zywotne znaczenie dla jej przetrwania - ale nie wiedziala, gdzie ich szukac. Odlozyla notatnik i obrocila sie na krzesle do drugiego komputera. W jednym koncu pod stolem stala dwuszufladowa szafka na dokumenty. Otworzyla gorna szuflade i zobaczyla w niej wiszace archiwum typu Pendaflex z teczkami opatrzonymi niebieskimi przywieszkami, kazda z nazwiskiem i imieniem. Teczki zawieraly dwukartkowe dossier poszczegolnych funkcjonariuszy policji i po paru minutach przegladania papierow Chyna zorientowala sie, ze sa to zastepcy szeryfa hrabstwa, w ktorym znajdowal sie dom Vessa. Byly to najwazniejsze dane na temat samych funkcjonariuszy plus informacje o ich rodzinach i zyciu osobistym. W kazdej teczce znajdowala sie kserograficzna odbitka zdjecia z dowodu tozsamosci. Czyzby ten psychopata mial jakis cel w kolekcjonowaniu informacji o wszystkich lokalnych policjantach na wypadek, gdyby popadl z nimi w konflikt? Taki wysilek wydawal sie nadmierny nawet jak na pedanta w rodzaju Edglera Vessa - jednak przeciez wlasnie nadmiar byl fundamentem jego zyciowej filozofii. Dolna szuflada rowniez zawierala teczki. I tu na przywieszkach, tak jak w gornej, znajdowaly sie nazwiska - ale tylko nazwiska. W pierwszej teczce, oznaczonej halasem ALMES, Chyna znalazla powiekszenie kalifornijskiego prawa jazdy atrakcyjnej mlodej blondynki, Mii Lorindy Almes. Sadzac z wyjatkowej czystosci kopii, nie byla to kserograficzna odbitka oryginalnego prawa jazdy, ale wynik transmisji danych cyfrowych z linii telefonicznej poprzez komputer, wydrukowanych na wysokiej jakosci drukarce laserowej. Poza tym w teczce znajdowalo sie szesc kolorowych zdjec Mii Lorindy Almes wykonanych polaroidem. Dwa pierwsze byly zblizeniami zrobionymi kazde pod innym katem. Dziewczyna byla bardzo piekna. I przerazona. Szuflada najwyrazniej pelnila funkcje "brulionu" Edglera Vessa. I jeszcze cztery polaroidowe zdjecia Mii Almes. Nie patrz. Kolejne dwie fotki przedstawialy cala postac. Na obu Mia byla naga i zakuta w kajdanki. Chyna zamknela oczy. Ale po chwili je otworzyla. Musiala patrzec, moze dlatego, ze postanowila juz nigdy przed niczym sie nie chowac i nie uciekac. Na piatym i szostym zdjeciu mloda kobieta byla martwa, a na ostatnim pozbawiona twarzy, jakby ja odstrzelono albo odcieto. Teczka wypadla Chynie z rak, fotografie z szelestem rozsypaly sie po podlodze. Ukryla twarz w dloniach. Nie probowala pozbyc sie potwornego widoku z fotografii. Usilowala oddalic od siebie natretnie powracajace wspomnienie sprzed dziewietnastu lat z domu na farmie pod Nowym Orleanem, gdzie przyszlo dwoch mezczyzn ze styropianowa chlodziarka, a kobieta imieniem Memphis wyjeta z lodowki spluwe i z zimna precyzja oddala dwa strzaly. Pamiec jednak zawsze potrafi postawic na swoim. Tamci mezczyzni juz poprzednio robili interesy z Zackiem i Memphis i tym razem przyszli kupic narkotyki. Chlodziarka byla wyladowana studolarowymi banknotami. Moze Zack nie mial obiecanej partii towaru, a moze on i Memphis potrzebowali wiecej pieniedzy, niz mogli uzyskac ze sprzedazy, obojetne zreszta, jakie byly powody - dosc, ze postanowili rozwalic obu mezczyzn. Chyna ukryla sie wtedy na stryszku stodoly w sianie, przekonana, ze Memphis pozabija ich wszystkich. Kiedy Anna i Memphis ja znalazly, nie chciala wyjsc. Ale miala zaledwie siedem lat i nie mogla nic zrobic. Przy akompaniamencie pohukiwania sploszonych sow, ktore zrywaly sie z krokwi, kobiety wywlokly Chyne z pelnego mysich bobkow siana i zaniosly do domu. Do tej pory Zack zdazyl juz zniknac z cialami, a Memphis zabrala sie za sprzatanie krwi, podczas gdy Anna usilowala zmusic Chyne do napicia sie whisky. Ale Chyna bronila sie przed alkoholem, zaciskajac usta. "Jestes jak kupa galarety - powiedziala Anna. - Przestan sie wreszcie mazac. Jeden lyk whisky ci nie zaszkodzi. Uwierz mamie, dzieciaku, to ci jest teraz naprawde potrzebne. Lyk dobrej whisky spedzi ci goraczke, bo masz teraz cos w rodzaju goraczki. Predzej, ofiaro, przeciez to nie trucizna. Tylko sie nie maz, ty maly gnojku! Albo to szybko wypijesz, albo zatkam ci nos, a Memphis wleje ci whisky do ust, kiedy je otworzysz dla nabrania tchu. Wolisz tak?" No wiec Chyna wypila whisky, a potem jeszcze troche z mlekiem, kiedy matka uznala, ze bylo za malo. Alkohol ja zamroczyl i wprawil w dziwny stan, ale nie uspokoil. Doroslym jednak wydala sie spokojniejsza, poniewaz jak przystalo na malego wytrawnego wedkarza, nawinela swoj strach na wewnetrzny kolowrotek i schowala gleboko, tak zeby go nikt nie widzial. Juz w wieku lat siedmiu zaczynala rozumiec, ze okazywanie strachu jest niebezpieczne, poniewaz inni widza w nim objaw slabosci, a na tym swiecie nie ma dla slabych miejsca. Pozniej, wieczorem, wrocil Zack i w jego oddechu tez czulo sie whisky. Byl w nastroju wylewnym i zabawowym i mowil ochryplym glosem. Podszedl prosto do Chyny, usciskal ja, pocalowal w policzek i wzial za rece, usilujac sklonic, by z nim zatanczyla. "Kiedy ten cholerny sukinsyn, Bobby, byl tu ostatnim razem - powiedzial - to juz po sposobie, w jaki patrzyl na Chyne, widzialem, ze jest napalony na male dziewczynki. Prawdziwy zboczeniec. Jak tu dzisiaj wszedl, to mu na jej widok jezyk wisial do kolan! Moglabys, Memphis, cholernemu swirusowi kilka razy strzelic w leb, a on by nie zauwazyl". Bobby byl znajomym Zacka i Memphis, siedzial wtedy przy stole w kuchni i rozmawial z Chyna. Wpatrzony w nia pieknymi szarymi oczyma, zwracal sie do niej w sposob, w jaki niewielu doroslych rozmawia z dziecmi: pytal, czy woli kociaki, czy szczeniaki i czy jak dorosnie, bedzie slawna gwiazda filmowa, pielegniarka, lekarka czy jeszcze czyms innym, i wtedy Memphis wstala i zabila go strzalem w glowe. "Gapiac sie na nasza mala Chyne, na to, jak jest ubrana - powiedzial Zack podniecony - Bobby zupelnie zapomnial, ze ktokolwiek poza nia jest jeszcze w kuchni". Noc byla upalna i wilgotna i przed przyjsciem gosci matka przebrala Chyne z szortow i trykotowej koszulki w zolty kostium bikini. "Ale wloz same majtki, dziecko, bo w taka pogode dostaniesz porazenia slonecznego" - powiedziala. Mimo ze Chyna miala dopiero siedem lat, byla wystarczajaco duza, zeby czuc sie skrepowana chodzeniem bez staniczka, chociaz nie bardzo wiedziala dlaczego. Chodzila naga do pasa jako szescioletnia dziewczynka jeszcze w ubieglym roku, a noc rzeczywiscie byla parna i goraca. Kiedy Zack powiedzial, ze to, w jaki sposob byla ubrana, mialo cos wspolnego z zachowaniem Bobby'ego, nie zrozumiala, co mial na mysli. W kilka lat pozniej, kiedy juz zrozumiala, zapytala o to matke. Anna rozesmiala sie wtedy i powiedziala: "Och, kochanie, nie czepiaj sie. W zyciu radzimy sobie uzywajac tego, co mamy, a my, dziewczyny, mamy przede wszystkim cialo. Bylo wtedy milo na ciebie popatrzec. Mam nadzieje, ze biedny stary duren nigdy cie nie tknal, co? Po prostu chcial sie wtedy na ciebie troche pogapic, a Memphis zaraz zlapala za spluwe. Nie zapominaj, kochanie, ze do tego jestesmy stworzone i ze przez jakis czas niezle nam sie z tego zylo". Chyna miala ochote powiedziec: "Ale ty mnie wykorzystywalas, posadzilas mnie wtedy dokladnie naprzeciwko niego, zebym widziala, jak jego glowa rozpada sie na kawalki, a ja mialam przeciez dopiero siedem lat!" Teraz, po tych wszystkich latach, w pokoju do pracy Edglera Vessa, wciaz jeszcze slyszala huk wystrzalu i widziala, jak twarz Bobby'ego eksploduje. Nie miala pojecia, jakiej broni uzyla Memphis, ale amunicja musiala byc duzego kalibru, pocisk dum-dum, z wydrazona olowiana czescia wierzcholkowa, wybuchajacy natychmiast w zetknieciu z przeszkoda i powodujacy straszliwe obrazenia. Odjela rece od twarzy i spojrzala na otwarta szafke na dokumenty. Vess uzywal trzech formatow teczek ze schodkowanym systemem oznaczen, wiec bez trudu mogla przeczytac wszystkie nazwiska wzdluz calej szuflady. Znacznie glebiej niz ALMES dostrzegla nazwisko TEMPLETON. Zamknela noga szuflade. W tym pomieszczeniu znalazla az za wiele, ale nic, co mogloby jej sie przydac. Zanim zeszla na dol, pogasila wszystkie swiatla. Jesli Vess wroci wczesniej, zanim ona zdazy uciec z Ariel, zapalone swiatla uprzedza go, ze cos jest nie w porzadku. Ciemnosc natomiast uspokoi go i kiedy przekroczy prog, Chyna moze miec ostatnia szanse, zeby go zabic. Miala jednak nadzieje, ze do tego nie dojdzie. Mimo calego fantazjowania o tym, jak to pociaga za spust, wygarniajac do Vessa, wolalaby uniknac ponownej z nim konfrontacji, nawet gdyby znalazla bron, sama ja naladowala i osobiscie sprawdzila, czy wypali. Bardzo chciala przezyc i byla czlowiekiem czynu, ale Vess ja przerastal - nieosiagalny jak gwiazdy, byl czyms, co przyszlo z wysokich ciemnosci. Nic mogla mu w niczym sprostac i nie zyczyla sobie kolejnej okazji do tego, by sie o tym przekonac. Kustykajac po jednym schodku i przytrzymujac sie poreczy, najszybciej jak tylko mogla zeszla do living-roomu. Przy nie zaslonietym oknie nie bylo dobermanow. Zegar na kominku pokazywal dwadziescia dwie po osmej i nagle czas zaczal przypominac Chynie sanie na oblodzonym zboczu, z kazda chwila nabierajace szybkosci. Zgasila lampe i powlokla sie do kuchni. Tu zapalila swietlowki tylko dlatego, zeby sie nie przewrocic i nie pokaleczyc potluczonym szklem. Na kuchennym ganku tez nie bylo psow. U okna czekala jedynie noc. Wchodzac do pozbawionej okien pralni, zgasila swiatlo w kuchni i zamknela za soba drzwi. Ruszyla na dol do piwnic, do warsztatu i szaf, ktore widziala tam wczesniej. W wysokich szafach ze szparami wentylacyjnymi w drzwiach znalazla puszki farby i lakieru, pedzle, plachty plastiku do zabezpieczania mebli przy malowaniu, poskladane tak precyzyjnie, jakby byly przescieradlami z najcienszego plotna. Jedna z szaf byla calkowicie wypelniona grubymi podkladkami, z ktorych zwisaly czarne skorzane paski z chromowanymi klamerkami. Chyna nie miala pojecia, do czego moglyby sluzyc, zostawila je wiec w spokoju. W ostatniej szafie Vess trzymal elektronarzedzia, w tym takze wiertarke. W jednej z szuflad duzej szafy na kolkach znalazla ogromna kolekcje wiertel w trzech przezroczystych plastikowych pudelkach. Byly tam rowniez ochronne gogle z pleksiglasu. Za warsztatem znajdowal sie osmiogniazdkowy rozgaleziacz, ale nizej bylo takze podwojne gniazdko elektryczne, znacznie dla Chyny przydatniejsze, pozwalalo jej bowiem siedziec na podlodze. Poniewaz wiertla byly oznaczone tylko pod wzgledem rozmiaru, przyjela, ze sa przeznaczone do drewna i ze raczej nie przewierca stali. Ale nie zamierzala przewiercac stali na wylot; chciala tylko rozwiercic zamki w kajdankach u nog tak, zeby moc je otworzyc. Wybrala wiertlo, ktore rozmiarem pasowalo do zamka, i zalozyla do wiertarki. Kiedy trzymajac narzedzie oburacz, nacisnela spust, wiertarka wydala ostry pisk. Spiralna czesc wiertla zaczela sie obracac z taka szybkoscia, ze naciecia staly sie niewidoczne i tak gladkie i niegrozne, jak sam trzonek. Chyna puscila wlacznik, odlozyla wiertarke i wziela gogle do reki. Swiadomosc, ze przed nia uzywal ich Vess, podzialala na nia deprymujaco. Spodziewala sie, ze wszystko, co w nich zobaczy, bedzie wykrzywione, jak gdyby czasteczki soczewek zostaly przetworzone magnetyczna sila, z pomoca ktorej Vess przyblizal swoim oczom wszystkie widoki swiata. Ale to, co widziala przez gogle, niczym sie nie roznilo od tego, co widziala bez nich, chociaz oczywiscie jej pole widzenia ograniczaly ramki. Ponownie ujela oburacz wiertarke i wetknela czubek wiertla w zamek lewej szekli. Kiedy nacisnela wlacznik, stal zaczela trzec o stal z przerazliwym wizgiem. Wiertlo, podrygujac gwaltownie, wyskoczylo z otworu i zaraz potem zesliznelo sie z szerokiej na piec centymetrow obreczy, plujac drobnymi iskrami. Gdyby Chyna nie miala szybkiego refleksu, wirujace wiertlo przeszloby przez jej stope na wylot, zdazyla jednak puscic wlacznik i wyszarpnac wiertarke akurat w pore, by uniknac katastrofy. Zamek mogl byc zniszczony, ale Chyna nie miala co do tego pewnosci. W kazdym razie kajdanki trzymaly dalej. Ponownie zlapala za wiertarke i wsadzila wiertlo w otwor, naciskajac mocniej niz poprzednio - tak, zeby juz tym razem nie wyskoczylo. Stal zapiszczala i z miejsca tarcia wydobyly sie blekitne pasemka dymu. Wibrujaca szekla mimo skarpetki wywierala bolesny ucisk na kostke. Wiertarka drgala Chynie w rekach, ktore z wysilku zrobily sie zimne i mokre od potu. Nagle z otworu trysnely metalowe wiory obsypujac jej twarz i wiertlo peklo, a odlamana koncowka z ostrym swistem przeleciala obok jej glowy, odbila sie od sciany, odlupala kawalek betonu i z brzekiem, jak haska pocisku, potoczyla sie po podlodze. Chyna poczula pieczenie w lewym policzku i stwierdzila, ze utkwila w nim stalowa drzazga dlugosci kilku milimetrow, cienka jak odlamek szkla. Szczesliwie zdolala ja zlapac paznokciami i wyciagnac. Mala ranka mocno krwawila; Chyna miala krew na palcach i czula, jak cieply strumyczek splywa jej az do kacika ust. Wyjela zlamane wiertlo i wyrzucila, a potem wybrala troche grubsze i zalozyla do wiertarki. Znow zaczela rozwiercac napoczety otwor. Obrecz na lewej kostce otworzyla sie nagle ze szczekiem. W minute pozniej poszedl zamek na drugiej nodze. Chyna odlozyla wiertarke i wstala chwiejnie; kazdy miesien w jej nogach dygotal. Drzala nie z powodu bolu, jaki odczuwala w wielu miejscach, nie z powodu slabosci czy glodu, ale z poczucia tryumfu, ze oto oswobodzila sie z kajdan, mimo ze jeszcze dwie godziny temu byla na dnie rozpaczy i probowala przegryzc sobie zyly w nadgarstku. Byla wolna. W dalszym ciagu miala spetane kajdankami rece, jednak przyszedl jej do glowy pewien pomysl, jak rozwiazac ten problem. I chociaz stala w obliczu jeszcze wielu trudnosci, a powodzenie ucieczki wcale nie bylo pewne, jej serce przepelniala radosc, kiedy sie wspinala w gore. Szla juz teraz po schodach normalnie, stawiajac nogi na przemian i szybko, mimo slabosci i drzenia bez pomocy poreczy. Weszla do pralni i tu stanela jak wryta z reka na galce zamknietych drzwi. Przypomniala sobie nagle, jak to dzisiaj rano, biegnac dokladnie ta sama droga, ukolysana tatta-tatta-tatta wibrujacej w scianie rury, znalazla sie w kuchni oko w oko z Vessem. Stala w progu, dopoki jej oddech nie nabral normalnego tempa, probujac uspokoic serce, ktore walilo z podniecenia i wysilku, a teraz jeszcze dodatkowo ze strachu przed Edglerem Vessem. Chwile czekala pod drzwiami nasluchujac, lecz kiedy nie uslyszala nic wiecej poza lomotem we wlasnych piersiach, ostroznie przekrecila galke. Zawiasy chodzily gladko i drzwi otworzyly sie bezglosnie, ukazujac wnetrze kuchni tak ciemne, jak je zostawila. Znalazla wlacznik, po chwili wahania zapalila swiatlo i stwierdzila, ze Vess wcale na nia nie czeka. Ciekawe, czy juz do konca zycia bedzie sie wahala, zanim przestapi jakikolwiek prog? Z szuflady, w ktorej wczesniej znalazla sztucce, wyjela noz rzeznicki z wytartym trzonkiem z orzecha. Polozyla go na blacie obok zlewozmywaka. Z innej szafki wyjela szklanke, napelnila ja zimna woda z kranu i oproznila dlugimi lykami, nie odejmujac od ust. Jeszcze nigdy w zyciu zaden napoj nie wydawal jej sie tak wyborny w smaku jak ta woda. W lodowce znalazla nie rozpakowany kawalek ciasta kawowego z bialym lukrem, cynamonem i orzechami. Rozerwala opakowanie i wyszarpnela z niego ciasto. Stala nad zlewozmywakiem, jedzac zarlocznie, napychajac usta, lakomie zlizujac z warg lukier, podczas gdy okruchy i kawalki orzechow spadaly do zlewu. Byla w dziwnym stanie ducha: to pojekiwala z rozkoszy, to powstrzymywala chichot, to dlawily ja lzy, to znow wybuchala smiechem. Szalala w niej burza emocji. Ale to dobrze. Burze predzej czy pozniej przemijaja i atmosfera sie oczyszcza. Tyle juz miala za soba. A tak wiele jeszcze przed soba... Coz, na tym w koncu polega kazda podroz. Z polki na przyprawy wziela sloiczek z aspiryna. Wytrzasnela na dlon dwie tabletki, ale ich nie polknela. Nalala kolejna szklanke wody i dopiero wtedy wziela aspiryne, po czym ryknela jeszcze dwie tabletki. Zaczela spiewac standard Sinatry I Did It My Way*, [* Ang. "Zrobilem to po swojemu" (przyp. tlum.).] po czym dodala: "I cholerna aspiryne tez wzielam po swojemu". Rozesmiala sie i zjadla jeszcze troche ciasta kawowego. Na chwile poczucie wielkiego tryumfu zawrocilo jej w glowie. Tam na zewnatrz w ciemnosciach sa psy - uswiadomila sobie - pieprzone hitlerowskie bestie z wielkimi zebiskami i czarnymi slepiami rekina. Na tabliczce do kluczy obok polki z przyprawami na jednym z czterech kolkow dostrzegla kluczyki do wozu kempingowego; pozostale kolki byly puste. Ale klucze do wyciszonego pomieszczenia w piwnicach Vess z pewnoscia caly czas nosi przy sobie. Wziela noz i nie dojedzony kawalek ciasta i gaszac za soba w kuchni swiatlo zeszla do piwnicy. Czop i gniazdo. Chyna znala te dwa tajemnicze slowa, tak jak znala wiele innych, poniewaz spotykala je jako dziewczynka w ksiazkach C.S. Lewisa, Madelaine L'Engle, Roberta Louisa Stevensona i Kennetha Grahame'a. I za kazdym razem kiedy natknela sie na takie slowo, sprawdzala je w wyszarganym broszurowym slowniku. Nie rozstawala sie z tym bezcennym skarbem, wozac go wszedzie tam, gdzie jej niespokojna matka wlokla ja ze soba, rok po roku, az wreszcie luzne kartki trzymaly sie juz tylko starej tasmy klejacej, tak ze niektore definicje ledwie mozna bylo odczytac przez pozolkly celofan. Czop. Byla to nazwa ruchomej czesci zawiasu, ktora obraca sie przy otwieraniu i zamykaniu drzwi. A gniazdo to czesc zawiasu, w ktorej czop sie porusza. Grube wewnetrzne drzwi dzwiekoszczelnego przedsionka chodzily na trzech zawiasach. Czopy w tych zawiasach mialy lekko zaokraglone glowki, ktore wystawaly poza brzegi gniazda o jakies poltora milimetra. Z szafki na kolkach Chyna wyjela mlotek i srubokret. Za pomoca stolka i kawalka drewna jako dzwigni zdolala otworzyc zewnetrzne, obite warstwa wyciszajaca drzwi przedsionka. Potem blisko, w zasiegu reki, polozyla na wylozonej gumowa mata podlodze noz. Odsunela klapke wizjera w wewnetrznych drzwiach i w rozowawym swietle lampy zobaczyla zbior lalek. Jedne mialy oczy swietliste jak u jaszczurki, inne ciemne jak oczy dobermanow. Ariel siedziala w ogromnym fotelu z nogami podciagnietymi do gory i wspartymi o krawedz siedzenia, z glowa pochylona i twarza zaslonieta przez opadajace wlosy. Mogloby sie wydawac, ze spi - gdyby nie zacisniete w piesci dlonie na kolanach. -To tylko ja - powiedziala cicho Chyna. Dziewczyna nie odpowiedziala. -Nie boj sie. Ariel byla tak nieruchoma, ze nawet jej opadajace wlosy nie drgnely. -To tylko ja - powtorzyla Chyna. Tym razem nie probowala byc niczyim straznikiem ani wybawicielem. Zaczela od dolnego zawiasu. Lancuch laczacy gorne kajdanki ledwie jej pozwalal na operowanie narzedziami. Ujawszy srubokret w lewa reke, podsadzila jego ostrze pod glowice czopa. Nie majac dostatecznej swobody ruchu, nie mogla zlapac mlotka za trzonek, trzymala go wiec za obuch i uderzala w uchwyt srubokretu najmocniej, jak jej na to pozwalala dlugosc lancucha. Na szczescie zawias byl dobrze naoliwiony i za kazdym uderzeniem mlotka czop unosil sie wyzej w gniezdzie. W piec minut pozniej, mimo pewnego oporu trzeciego czopu, poddal sie najwyzszy zawias. Gniazda zawiasow skladaly sie z nalozonych jeden na drugi pierscieni stanowiacych czesc okucia przymocowanego do framugi drzwi od ich wewnetrznej strony. Pierscienie te rozsunely sie nieco, gdy zabraklo czopa, ktory je dotychczas trzymal. Teraz drzwi trzymaly sie jedynie na dwoch zamkach po prawej stronie, ale oczywiscie dwuipolcentymetrowe sztywne rygle nie mogly chodzic jak zawiasy. Chyna zaczela ciagnac grube, obite materialem wyciszajacym drzwi za pierscienie zawiasow. Poczatkowo wysunely sie z framugi na jakies dwa centymetry. Winylowe powierzchnie trac o siebie wydaly glosne skrzypienie. Chyna chwycila palcami za wystajaca krawedz i szarpnela tak mocno, ze zobaczyla wszystkie gwiazdy: bol w spuchnietym palcu odezwal sie z nowa sila. Jej wysilek zostal jednak nagrodzony ostrym zgrzytem mosieznych zastawek uderzajacych w plytki zasuwy, po ktorym nastapil cichy trzask drewna, wywolany mocnym naciskiem calego zamka na futryne. Zdwajajac wysilki, Chyna zaczela raz po raz pociagac drzwi, otwierajac je po kawaleczku, coraz szerzej, az wreszcie, wykonczona, dyszac ciezko, nie miala juz sily nawet klac. Ciezar drzwi i pozycja zasuw zaczely jednak dzialac na jej korzysc. Zamki, polozone blisko siebie, jeden dokladnie nad drugim, nie byly rozmieszczone rownomiernie jak zawiasy, dlatego ciezkie drzwi mialy tendencje do wykrecania sie w plaszczyznie poziomej, jakby owe zasuwy stanowily os obrotu, a wieksza czesc drzwi znajdowala sie powyzej ich linii, odchylajac sie wskutek ciazenia na zewnatrz. Chyna, wykorzystujac te naturalne sily, szarpnela mocniej i az westchnela z satysfakcji, slyszac, jak drewno znow zatrzeszczalo. Grube drzwi calkowicie wyskoczyly z framugi po stronic zawiasow. Teraz Chyna pociagnela je w lewo, wskutek czego z prawej strony rygle wysunely sie z otworow. Nagle drzwi, calkowicie juz uwolnione, zaczely na nia leciec, zbyt ciezkie, by mogla je utrzymac i ostroznie polozyc. Szybko wycofala sie do piwnicy - w sama pore, bo ciezkie drzwi runely na podloge przedsionka zaraz po tym, gdy sie z niego wydostala. Zastygla w bezruchu nasluchujac odglosow, ktore moglyby swiadczyc o tym, ze przyszedl Vess. Po chwili wrocila do przedsionka. Przekroczyla drzwi, jakby to byl most, i weszla do celi. Nieruchome lalki obserwowaly ja chytrze. Ariel siedziala w fotelu ze spuszczona glowa, z dlonmi zacisnietymi w piesci na kolanach, dokladnie w takiej samej pozie jak wtedy, kiedy Chyna przemawiala do niej przez wizjer. Jesli nawet slyszala walenie mlotkiem i zamieszanie, jakie po nim nastapilo, w najmniejszym stopniu nie dala tego po sobie poznac. -Ariel? - odezwala sie Chyna. Dziewczyna nie odpowiedziala ani nie uniosla glowy. Chyna usiadla na stolku naprzeciwko fotela. -Kochanie, czas isc. Nie uzyskawszy zadnej odpowiedzi, nachylila sie i zajrzala Ariel w zaslonieta twarz. Oczy malej byly otwarte, a spojrzenie utkwione w zbielalych kostkach zacisnietych piesci. Wargi poruszaly sie, jakby powierzala komus bardzo intymne sprawy, ale calkowicie bezglosnie. Chyna skutymi rekami wziela Ariel pod brode i uniosla jej glowe. Dziewczyna nie bronila sie, nie probowala sie cofac; opadajace jeszcze przed chwila wlosy odslonily jej twarz. Mimo ze znalazly sie ze soba oko w oko, Ariel patrzyla przez Chyne na wylot, jak gdyby caly swiat byl przezroczysty; w jej oczach, ogladajacych martwe, przerazajace pejzaze innego swiata, panowal posepny chlod. -Musimy stad isc, zanim on wroci. Ozywione i czujne lalki byc moze sluchaly; Ariel najwyrazniej nie. Obydwiema rekami Chyna rozgiela jedna z piesci dziewczyny. Jej kosciste, zimne dlonie byly zacisniete tak mocno, jakby Ariel zwisala nad przepascia, uczepiona skaly. Chyna usilowala rozdzielic jej palce. Marmurowe palce wyrzezbionej piesci nie bylyby chyba bardziej oporne. Wreszcie uniosla zimna reke i pocalowala ja czulej niz kogokolwiek w zyciu, czulej niz kiedykolwiek sama zostala pocalowana, po czym wyszeptala cicho: -Chce ci pomoc. Musze ci pomoc, kochanie. Jezeli nie moge odejsc z toba, to nie ma sensu, zebym stad w ogole odchodzila. Ariel nie odpowiedziala. -Prosze cie, pozwol, zebym ci pomogla - wyszeptala znow Chyna. I dodala jeszcze ciszej: - Prosze. Ponownie ucalowala reke dziewczyny i tym razem poczula, ze jej palce sie poruszyly. Rozgiely sie czesciowo, wciaz sztywne i zimne, ale nie rozluznily w pelni, pozostaly zgiete i skostniale jak palce kosciotrupa, ktorego stawy ulegly calkowitemu zwapnieniu. Odruch wolania o pomoc, hamowany przez paralizujacy strach, byl Chynie dobrze znany. Poruszyl w niej strune wspolczucia i litosci dla tej dziewczyny, dla wszystkich nieszczesliwych dziewczyn, i na chwile jej gardlo zacisnelo sie w skurczu tak silnym, ze nie mogla przelknac ani odetchnac. A potem wsunela zakuta w kajdanki reke w dlon Ariel, ktora przykryla druga reka, wstala ze stolka i powiedziala: -Chodz, dziecino. Chodz ze mna. Jak najpredzej. Mimo ze twarz dziewczyny nadal pozostala bez wyrazu i Ariel nadal patrzyla przez Chyne z wyrazem nowicjuszki, ktora wlasnie doznala objawienia, jednak wstala z fotela. Ale po zrobieniu dwoch krokow zatrzymala sie i mimo usilnych namow Chyny nie chciala isc dalej. Byc moze zyla w swiecie wyobrazni, w ktorym znalazla kruchy spokoj, jakas wlasna Puszcze, i nie potrafila pojac, ze jest jeszcze jakis inny swiat, ktory rozciaga sie dalej, poza murami jej wiezienia - a skoro nie potrafila tego pojac, to rowniez nic byla w stanie przekroczyc jego progu. Chyna puscila reke Ariel. Wybrala lalke, porcelanowa pieknosc ze zlocistymi loczkami i namalowanymi zielonymi oczyma, ubrana w blekitna sukienke i bialy fartuszek. Przycisnela ja do piersi dziewczyny, zachecajac Ariel do przytulenia lalki. Nie wiedziala, skad wziela sie ta cala kolekcja, ale miala nadzieje, ze Ariel je lubi i ze majac lalke na pocieche chetniej opusci swoje wiezienie. Poczatkowo dziewczyna okazywala calkowity brak reakcji na wysilki Chyny. Stala zjedna dlonia nadal zacisnieta w piesc i opuszczona, a druga na pol rozchylona, jak szczypce kraba. Po chwili, nie spuszczajac wzroku z odleglych krajobrazow, w ktore byla zapatrzona, ujela lalke oburacz za nogi. Przez jej twarz, niby cien ptaka, przelecial wyraz okrucienstwa, jednak znikl, zanim stal sie wyraznie czytelny. Obrocila sie, zamachnela lalka, jakby to byl mlot, i roztrzaskala porcelanowa buzie o blat stolu. Zaskoczona Chyna zlapala dziewczyne za ramie i zawolala cicho: -Nie, kochanie, nie rob tego! Ariel wyrwala jej sie i ponownie walnela lalka o stol, jeszcze mocniej niz poprzednio. Chyna cofnela sie nie ze strachu, ale z respektu przed furia malej. Bo tez byl to prawdziwy atak furii, slusznego gniewu, ktory, choc milczacy, wcale nie przypominal zwyklego wybuchu agresji autystycznego dziecka. Dziewczyna walila lalka o stol tak dlugo, az zmiazdzona glowa odpadla, przeleciala przez pokoj i odbila sie od sciany, az odlamaly sie obie rece i lalka przestala nadawac sie do reperacji. Upuscila ja wtedy na podloge i stala dygoczac z opuszczonymi wzdluz ciala ramionami. W dalszym ciagu jednak zapatrzona w swoje Gdzies Indziej, nie byla ani troche blizsza Chyny niz dotychczas. Z regalow, z szafek, z ciemnych katow pokoju lalki obserwowaly wszystko uwaznie, jakby ten wybuch Ariel przyprawil je o dreszczyk emocji, jakby sie nim napawaly niby sam Vess, gdyby tylko byl obecny. Chyna bardzo chciala objac Ariel, ale kajdanki jej to uniemozliwialy. Zamiast tego dotknela wiec policzka dziewczyny i pocalowala ja w czolo. -Ariel, nietknieta i zywa - wyszeptala. Ariel, sztywna i rozdygotana, ani sie przed nia nie cofnela, ani sie do niej nie przytulila. Stopniowo jej drzenie ustepowalo, ale moze ustepowaloby tak samo, gdyby Chyny nie bylo. -Potrzebna mi jest twoja pomoc - blagala Chyna. - Jestes mi potrzebna. Tym razem Ariel, jak lunatyczka, pozwolila sie wyprowadzic z celi. Przekroczyly lezace drzwi i z przedsionka przeszly do piwnicy, gdzie Chyna podniosla z podlogi wiertarke, wlaczyla ja do gniazdka w scianie i polozyla na warsztacie. Nie miala zegarka, ale byla przekonana, ze minela dziewiata. Gdzies wsrod nocy czekaly psy i Edgler Vess, ktory w pracy snil na jawie o tym, jak to wraca do domu do swoich dwoch branek. Bezskutecznie usilujac sciagnac na siebie wzrok Ariel, Chyna zaczela jej wyjasniac, co musza zrobic. Moze uda jej sie mimo kajdan poprowadzic woz kempingowy, choc bedzie bardzo trudno, bo przeciez musialaby puszczac kierownice, zeby zmieniac biegi. A poradzenie sobie z psami wydawalo sie jeszcze trudniejsze. Jesli wiec maja jak najlepiej wykorzystac czas do powrotu Vessa i sprobowac uciec, to Ariel musi rozwiercic zamki w jej kajdankach. Dziewczyna w zaden sposob nie dala po sobie poznac, ze uslyszala chocby jedno slowo z tego, co mowila do niej Chyna. W pewnym momencie zaczela poruszac ustami w bezglosnej rozmowie z jakims widmem. Nie "mowila" jednak bez przerwy - od czasu do czasu robila pauze, jakby otrzymywala odpowiedz od wyimaginowanego przyjaciela. Mimo to Chyna pokazala jej, jak trzymac wiertarke i naciskac wlacznik. Ariel nawet nie mrugnela, kiedy rozlegl sie nagly warkot silnika i cienki swist wirujacego wiertla. -Wez teraz ty - powiedziala Chyna. Obojetna na wszystko dziewczyna stala nadal ze zwisajacymi bezwladnie rekami, z dlonmi na pol otwartymi i palcami zagietymi dokladnie tak, jak wtedy, kiedy wypuscila z nich roztrzaskana lalke. -Nie mamy wiele czasu, kochanie - ponaglila ja delikatnie Chyna. Ale w pozbawionym zegara Gdzies Indziej czas nie mial dla Ariel zadnego znaczenia. Chyna polozyla jej rece na wiertarce. Dziewczyna sie nie cofnela, nie pozwolila tez rekom zsunac sie z wiertarki, ale jej nie wziela. Chyna wiedziala, ze Ariel ja uslyszala, ze rozumiala sytuacje i ze - na pewnym poziomie swiadomosci - pragnela jej pomoc. -Nasza nadzieja jest w twoich rekach, kochanie. Stac cie na to. Wziela stolek, ktory podpieral zewnetrzne drzwi przedsionka, zeby sie nie zamykaly, i usiadla. Polozyla dlonie na warsztacie, nadgarstkami do gory, tak zeby bylo dokladnie widac male otworki zamkow. Wpatrzona w betonowa sciane, ktora przenikala wzrokiem, pograzona w bezglosnej rozmowie z jakims swoim duchowym przyjacielem, Ariel robila wrazenie zupelnie nieswiadomej istnienia wiertarki. Dla niej mogl to byc z powodzeniem zupelnie inny przedmiot. Nawet gdyby wziela wiertarke do reki i skupila wzrok na kajdankach Chyny, szansa na to, ze potrafilaby wykonac tak trudne zadanie, byla nikla. Jeszcze niklejsza wydawala sie szansa na to, ze przy okazji nie przewierci Chynie dloni czy nadgarstka. Ale chociaz prawdopodobienstwo ocalenia przed jakimkolwiek niebezpieczenstwem czy wrogiem jest w tym zyciu niewielkie, to przeciez Chynie udalo sie przezyc niezliczone noce krwawych szalenstw i zarlocznych chuci. W kazdym razie byla teraz gotowa zrobic cos, na co nie zdobyla sie nigdy, nawet w stosunku do Laury Templeton: zaufac. Zaufac bezwarunkowo. A jesli Ariel sprobuje i jej sie nie uda, jesli wiertlo zeslizgnie sie i przedziurawi cialo zamiast stali, nie bedzie miala do niej o to pretensji. Czasem juz samo podjecie proby stanowi tryumf. Bo Chyna wiedziala, ze Ariel chce sprobowac. Przez minute czy dwie zachecala dziewczyne, zeby sprobowala, a gdy to nie poskutkowalo, czekala w milczeniu. Cisza skierowala mysli Chyny ku jeleniom z brazu zastyglym w skoku nad tarcza zegara stojacego na kominku w living-roomie i nagle w miejsce tarczy wyobraznia podsunela jej twarz chlopaka, ktory wisial w garderobie wozu kempingowego z zaszytymi powiekami i ustami, w ciszy glebszej niz otaczajace ja teraz milczenie. Nie zastanawiajac sie nad tym, co robi, i zdajac sie calkowicie na instynkt, Chyna zaczela opowiadac Ariel, co sie wydarzylo tamtej dawno minionej nocy w jej osme urodziny: dom nad morzem w Key West, burza, Jim Woltz, oszalaly karaluch pod nisko zawieszonym lozkiem... Pijany Woltz, dodatkowo oszolomiony po zazyciu dwoch malych bialych pigulek, ktore popil pierwsza butelka piwa, droczyl sie z Chyna, ktora nie zdolala zdmuchnac za jednym zamachem wszystkich swieczek na torcie urodzinowym, zostawiajac jedna plonaca. -Wiesz, mala, ze to przynosi pecha? Nawet nie masz pojecia, jakiej nam biedy napytalas. Jesli nie zdmuchniesz wszystkich swieczek jednoczesnie, to juz rozne chochliki i trolle ci nie popuszcza. Tylko czekaja, zeby sie dobrac do twoich skarbow. I wtedy nocne niebo rozdarl spazm blyskawicy, a na okna kuchenne skoczyly cienie lisci palmowych. Caly dom trzasl sie w posadach od silnych jak wybuchy bomb piorunow, i burza rozpetala sie na dobre. -Widzisz? - powiedzial Woltz. - Jezeli zaraz tego nie naprawimy, dobiora sie do nas jakies ciemne typy, posiekaja nas na krwawe kawalki, wrzuca do wiadra i wyplyna na glebokie morze lowic rekiny, uzywajac nas jako przynety. Chcialabys byc przyneta dla rekinow, co, mala? To przemowienie przerazilo Chyne, ale jej matka byla szczerze ubawiona. Od poznego popoludnia pila wodke z lemoniada. Woltz ponownie zapalil swieczki i nalegal, zeby Chyna sprobowala jeszcze raz. Kiedy znow zdolala zgasic tylko siedem za jednym dmuchnieciem, zlapal ja za reke i polizal jej kciuk i palec wskazujacy swoim obrzydliwym jezorem, ktorego lepki dotyk zmierzil Chyne, po czym zmusil ja, by zdusila w palcach plonacy knot. Przez moment poczula na skorze goraco, ale nie poparzyla palcow, pozostaly na nich jednak czarne smugi, ktore ja przerazily. Gdy zaczela plakac, Woltz przytrzymal ja za ramie na krzesle, a matka znow zapalila wszystkie osiem swieczek. Tym razem Chyna byla w stanie przerywanym, spazmatycznym dmuchnieciem zgasic zaledwie szesc swieczek. Woltz probowal ja zmusic, zeby pozostale dwa knoty zdusila palcami, ale wyrwala mu sie i wybiegla z kuchni, zamierzajac uciec na plaze. Jednak niebo dokola domu rozdzieraly blyskawice niby oslepiajaco jasne potluczone lustra, noc plonela srebrzystymi odlamkami, a od Zatoki Meksykanskiej dochodzily grzmoty potezne jak kanonada dzial okretow wojennych, wiec Chyna zamiast na plaze uciekla do malego pokoiku, w ktorym sypiala, i schowala sie pod koslawe, zapadniete lozko, w tajemnicze cienie, gdzie czekal na nia wielki karaluch. -Ten cholerny skurwysyn - mowila teraz do Ariel - zaczal mnie gonic po calym domu, wykrzykujac moje imie, przewracajac meble, trzaskajac drzwiami i grozac, ze mnie porabie na kawalki i rozrzuci w morzu jako przynete na rekiny. Dopiero pozniej sie zorientowalam, ze to z jego strony tylko gra... zeby mnie smiertelnie wystraszyc. Bo to mu zawsze sprawialo najwieksza frajde: przestraszyc mnie i doprowadzic do lez, poniewaz placz zawsze przychodzil mi z trudem, z wielkim trudem... - urwala, nie mogac mowic dalej. Ariel przestala patrzec w sciane, przed siebie; teraz patrzyla na wiertarke, na ktorej spoczywaly jej rece. Czy te wiertarke widziala, to juz zupelnie inna sprawa, bo jej wzrok w dalszym ciagu byl nieobecny. Byc moze w ogole nie sluchala tej opowiesci, ale Chyna i tak musiala ja przerwac, byla chora na mysl o tym, ze ma dalej glosno mowic, co sie wydarzylo tamtej nocy w Key West. Wlasnie po raz pierwszy zwierzyla sie komukolwiek ze swoich przezyc z okresu dziecinstwa. Zawsze powstrzymywal ja przed tym wstyd, choc zadna z ponizajacych sytuacji, w jakich sie znajdowala, nie wynikala z jej zachowania. Zawsze byla niewinna i bezbronna ofiara, a mimo to nekalo ja uczucie wstydu, do jakiego nikt z jej dreczycieli, nie wylaczajac matki, nie byl zdolny. Niechetnie rozmawiala o swojej przeszlosci nawet z Laura Templeton, swoja jedyna bliska przyjaciolka, mowiac jej tylko to, co uznala za konieczne, i dajac do zrozumienia, ze wychowywala sie u rozmaitych krewnych w roznych czesciach kraju. Wspominala o miejscach, w ktorych byla, takich jak Key West, hrabstwo Mendocino, Nowy Orlean, San Francisco czy Wyoming, ale nigdy nie opowiadala o mieszkajacych tam ludziach. Potrafila wspaniale opisywac naturalne piekno gor, rownin czy wysrebrzonych swiatlem ksiezyca fal lamiacych sie w Zatoce Meksykanskiej, jednak gdy zaczynala mowic chocby mocno wygladzone polprawdy o przyjaciolach matki, wsrod ktorych uplywalo jej dziecinstwo, oblewala sie rumiencem wstydu. Teraz tez miala zacisniete gardlo i serce dziwnie ciezkie, jakby w piersi, brzemiennej wspomnieniami z przeszlosci, nosila kamien. Plonac wstydem i gniewem, czula, ze jednak musi powiedziec Ariel do konca, co stalo sie na Florydzie tamtej nocy nie zdmuchnietych urodzinowych swieczek. Moze w odkryciu prawdy znajdzie wyjscie z ciemnosci. -Boze, jak ja go nienawidzilam, tego oslizlego sukinsyna smierdzacego potem i piwem, miotajacego sie po moim pokoju, zalanego i wrzeszczacego, ze mnie porabie na przynete - powiedziala wreszcie. - I do tego ten smiech Anny, najpierw w living-roomie, a potem w drzwiach, pijany smiech mojej matki, ktora uwazala, ze cala ta sytuacja jest szalenie zabawna, a to przeciez caly czas byly moje urodziny, o Boze, to byl moj uroczysty dzien urodzinowy. - Gdyby przez cale zycie nie uczyla sie, jak hamowac lzy, z pewnoscia wybuchnelaby placzem. - I ten karaluch, ktorego mialam wszedzie, oszalaly karaluch na moich plecach, we wlosach... W lepkim, duszacym upale Key West grzmot zadzwonil szybami okien i zaspiewal w sprezynach lozka, a niebiesko-biale refleksy blyskawicy zatrzepotaly na malowanej podlodze z desek jak zimne ognie. Chyna malo nie krzyknela, kiedy karaluch wielkosci dzieciecej dloni zaczal buszowac w jej dlugich wlosach, ale strach przed Woltzem byl silniejszy, wiec sie powstrzymala. W nadziei, ze karaluch sobie wreszcie pojdzie, milczaco zniosla jego powrotna wedrowke przez wlosy, a potem po ramieniu i wzdluz reki na podloge, bojac sie go stracic, zeby przypadkiem Woltz poprzez huk piorunow, wlasne przeklenstwa i grozby czy nawet smiech Anny nie uslyszal jej najmniejszego ruchu. Tymczasem karaluch przeszedl na jej gola stope i zaczal spacer od drugiego konca: stopa, kostka, lydka, udo. Potem wpelzl w jedna z nogawek szortow i miedzy posladki, laskoczac je drzacymi wasami. Chyna lezala nieruchomo porazona strachem, pragnac jedynie konca tej meczarni, proszac Boga, zeby strzelil w nia piorunem i zeby mogla wreszcie z tego znienawidzonego swiata przeniesc sie w jakies lepsze miejsce. Jej matka weszla do pokoju, zanoszac sie od smiechu. -Jimmy, kretynie, przeciez jej tu niema. Pewnie jak zwykle uciekla gdzies na plaze. I wtedy Woltz powiedzial: -Gdy wroci, to przysiegam, ze ja porabie na kawalki, niech skonam. - A potem ryknal smiechem i dodal: - Czys ty widziala jej oczy? Chryste, jakiego ona miala pierdziela! -Tak, masz racje - odparla Anna. - To tchorzliwa mala cipa. Godzinami tam bedzie sterczala. Nie wiem, kiedy ta idiotka wreszcie dorosnie. A na to Woltz: -Nie wdala sie w mamusie, ktora od razu urodzila sie dorosla, co, kochanie? -Ty durniu - warknela Anna. - Sprobuj tylko tych swoich glupich numerow ze mna, to sie zaraz przekonasz. Ja na pewno nie bede uciekala. Tak cie kopne w jaja, ze bedziesz musial zmienic imie na Nancy. Woltz zarechotal, a Chyna zobaczyla spod lozka, jak bose stopy matki zblizaja sie do jego stop i zaraz potem uslyszala jej chichot. Tlusty, obrzydliwy karaluch wypelzl spod paska szortow Chyny i zaczal lezc w gore po plecach w kierunku szyi. Nie mogac zniesc mysli, ze znow jej sie wkreci we wlosy, siegnela reka i zlapala go. Karaluch wil sie i wyrywal, ale Chyna mocno zacisnela dlon. Z glowa wykrecona na bok w dalszym ciagu obserwowala spod lozka bose stopy Anny. W ostrym swietle blyskawic zobaczyla, jak na ziemie sfruwa miekka zolta tkanina, osiadajac wokol szczuplych kostek matki. Jej bluzka. Pijana Anna zachichotala, kiedy z kolei po jej opalonych nogach zjechaly szorty. W zacisnietej dloni Chyny karaluch wsciekle przebieral nogami. Jego wasy drzaly nerwowo. Woltz zrzucil sandaly, z ktorych jeden wyladowal kolo lozka przy twarzy Chyny. Potem Chyna uslyszala odglos rozsuwanego zamka blyskawicznego. Twarda, zimna i sliska glowa karalucha przecisnela sie pomiedzy jej palcami. Podarte dzinsy Woltza opadly na podloge z brzekiem metalowej klamry. Wreszcie oboje zwalili sie na waskie lozko, czemu towarzyszyl jek sprezyn, a pod ich ciezarem deski konstrukcji zapadly sie i naciskajac na ramiona i plecy Chyny przygwozdzily ja do podlogi. Westchnienia, pomruki, slowa natarczywej zachety, jeki, sapania i prymitywne zwierzece pochrzakiwania - wszystko to Chyna slyszala juz dawniej w Key West i w innych miejscach, ale zawsze przez sciane, z sasiednich pokojow. W gruncie rzeczy nie wiedziala, co te odglosy znacza, i nie chciala wiedziec, poniewaz czula, ze ta wiedza oznaczalaby dla niej nowe niebezpieczenstwa, z ktorymi nie potrafilaby sobie poradzic. Cokolwiek jej matka robila tam nad nia z Woltzem, bylo to przerazajace i okropnie smutne, brzemienne straszliwym znaczeniem, tak samo dziwne i potezne jak pioruny rozdzierajace niebo nad zatoka i blyskawice ciskane z nieba na ziemie. Z leku przed blyskawicami i widokiem porozrzucanego ubrania zamknela oczy. Probowala odciac sie od zapachu kurzu, plesni, piwa, potu i mydla toaletowego matki, wyobrazala sobie, ze ma w uszach wosk tlumiacy grzmoty, bebnienie deszczu o dach i odglosy wydawane przez Anne i Woltza. Walczyla o to, by moc sie wprawic w niezbedny do przetrwania stan calkowitej nieczulosci albo przesliznac sie przez magiczne drzwi wiodace do Puszczy. Jednak nie odniosla sukcesu, bowiem mezczyzna tak silnie kolysal waskim lozkiem, ze dostosowanie oddechu do tego rytmu wymagalo od niej pelnej swiadomej koncentracji. Kiedy deski lozka pod ciezarem Woltza przygniataly ja z calej sily do podlogi, odczuwala dotkliwy bol w piersiach i nie byla w stanie oddychac. Stawalo sie to mozliwe, jedynie gdy unosil sie do gory, bo gdy znow opadal, niemal calkiem wyduszal z niej powietrze. Trwalo to, jak sie Chynie wydawalo, bardzo dlugo, a kiedy sie wreszcie skonczylo, lezala drzaca, zlana potem i odretwiala ze strachu, rozpaczliwie pragnac zapomniec o wszystkim, co sie zdarzylo, zdumiona, ze na zawsze nie zostala pozbawiona tchu i ze jej serce nie peklo. W rece miala szczatki wielkiego karalucha, ktorego nieswiadomie zgniotla. Spomiedzy palcow wyciekla jej gesta masa, obrzydliwy sluz, na poczatku byc moze cieply, ale teraz zimny - i Chynie z obrzydzenia zrobilo sie niedobrze. Po chwili, po nowej serii szeptow i chichotow, Anna wstala z lozka, ubrala sie szybko i poszla korytarzem do lazienki. Kiedy drzwi sie za nia zamknely, Woltz zapalil mala nocna lampke, przesunal sie i zajrzal pod lozko. Nagle jego odwrocona do gory nogami twarz pojawila sie przed Chyna. Mial swiatlo za soba, wiec w zacienionej twarzy widac bylo tylko ciemne migotanie oczu. Usmiechnal sie i zapytal: -No jak tam, malutka? Chyna, niezdolna dobyc slowa ani sie poruszyc, przez chwile miala wrazenie, ze wilgotna masa w jej dloni to krwawy kawalek przynety. Byla przekonana, ze za kare, za to, ze slyszala, co robil z jej matka, Woltz porabie ja na kawalki, wrzuci do wiadra i zaniesie rekinom. Zamiast tego jednak wstal z lozka i - z jej perspektywy zredukowany jedynie do pary bosych stop - naciagnal dzinsy, wlozyl sandaly i wyszedl z pokoju. W piwnicy Edglera Vessa, tysiace kilometrow i osiemnascie lat od tamtej nocy w Key West, Chyna zobaczyla, ze Ariel zamiast patrzec przez wiertarke, patrzy na nia. -Nie wiem, jak dlugo lezalam tam pod lozkiem - podjela - moze kilka minut, a moze godzine. W kazdym razie znow uslyszalam, jak w kuchni matka rozmawiajac z Woltzem i smiejac sie otwiera nastepna butelke piwa i szykuje kolejna porcje wodki z lemoniada. A w tym jej smiechu bylo cos... cos sprosnego... nie umiem powiedziec co, ale bylo to cos takiego, ze pomyslalam sobie: ona wiedziala, ze ja sie schowalam pod lozkiem, wiedziala, a mimo to, kiedy Woltz rozpinal jej bluzke, poszla z nim na calosc. Spojrzala na swoje skute rece. Czula wyduszony z karalucha sluz, jakby jeszcze teraz wyciekal jej miedzy palcami. Miazdzac insekta, miazdzyla jednoczesnie resztki swojej kruchej niewinnosci, a takze cala nadzieje na to, ze kiedykolwiek bedzie mogla byc corka dla swojej matki, chociaz od tamtej nocy musialy uplynac lata, zeby to w pelni zrozumiala. -Zupelnie nie pamietam, ktoredy wyszlam z domu, moze przez drzwi frontowe, a moze przez okno, w kazdym razie nastepna rzecza, z ktorej zdalam sobie sprawe, bylo to, ze jestem na plazy i ze szaleje sztorm. Podeszlam nad sam brzeg morza i oplukalam rece. Fala nie byla zbyt wielka... rzadko kiedy jest tam wielka fala, chyba ze podczas huraganu, a wtedy byla tylko prawie bezwietrzna tropikalna burza, z ulewnym deszczem, ktory padal prostopadle na ziemie. Mimo to fale wydawaly mi sie wieksze niz zwykle i pomyslalam sobie, ze po prostu rzuce sie do wody i zaczne plynac. Usilowalam sobie wytlumaczyc, ze tak bedzie wlasnie najlepiej, ze plynac w ciemnosci zmecze sie wreszcie i w ten sposob pojde do Boga... Rece Ariel jak gdyby zacisnely sie na wiertarce. -Ale po raz pierwszy poczulam lek przed morzem - ciagnela Chyna - przestraszylam sie fal, lsniacej powierzchni wody, ktora przypominala czarny pancerz karalucha i zaginala sie gdzies calkiem niedaleko, przechodzac w rownie czarne niebo. Przerazila mnie nieskonczonosc i jednolitosc tej ciemnosci. Wyciagnelam sie wiec na piasku, na wznak, w strugach ulewy tak gwaltownej, ze nie moglam otworzyc oczu. Jednak nawet przez zamkniete powieki widzialam blyskawice czy tez ich jasne widma i poniewaz balam sie plynac do Boga, czekalam, az Bog przyjdzie do mnie, ognisty i jasny. Ale on nie przychodzil i nie przychodzil... Wreszcie zasnelam. Wkrotce po swicie, kiedy sie obudzilam, burza ustala. Na wschodzie niebo bylo czerwone, na zachodzie szafirowe, a ocean spokojny i zielony. Gdy wrocilam do domu, Anna i Woltz jeszcze spali. Moj tort urodzinowy lezal na stole kuchennym tak jak wieczorem. Rozowobialy lukier zaczal sie topic i pokryl sie zoltawymi oleistymi kropelkami, swieczki poprzekrzywialy sie. Nikt nie odkroil z niego ani kawalka, ja tez go nie tknelam. W dwa dni pozniej matka wywiozla mnie do Tupelo w Missisipi, do Santa Fe czy moze do Bostonu. Nie pamietam dokladnie dokad, ale jak zawsze wyjezdzalam z ulga, choc niepokoilo mnie, u kogo zamieszkamy tym razem. Szczesliwa bylam tylko podczas jazdy, miedzy jednym a drugim miejscem przeznaczenia, zaznajac spokoju wylacznie na szosie czy na szynach kolejowych, i moglam tak podrozowac bez konca i celu. Nad nimi dom Edglera Vessa pozostawal pograzony w ciszy. Nagle przez podloge piwnicy przesunal sie jakis spiczasty cien. Chyna spojrzala w gore i dostrzegla pajaka, ktory pomiedzy jednym z legarow sufitu a lampa pracowicie snul swoja siec. Czas uciekal. Niewykluczone, ze majac skute rece, bedzie musiala sobie poradzic z dobermanami. Ariel wziela wiertarke do reki. Chyna juz otworzyla usta, zeby powiedziec kilka slow zachety, ale zlekla sie, ze powie cos niewlasciwego i dziewczyna cofnie sie jeszcze glebiej w swoj trans. Jednak kiedy zobaczyla lezace obok okulary ochronne, wstala bez slowa i wlozyla je malej na nos. Ariel nie protestowala. Chyna z powrotem usiadla na stolku, czekajac. Na spokojnej twarzy dziewczyny pojawila sie zmarszczka. Po chwili przycisnela na probe wlacznik wiertarki. Silnik zawarczal i wiertlo zawirowalo. Ariel puscila przycisk i patrzyla, jak wiertlo obraca sie coraz wolniej, az do zatrzymania. Chyna zorientowala sie, ze wstrzymuje oddech. Kiedy go wypuscila, a potem znow gleboko zaczerpnela tchu, stwierdzila, ze powietrze smakuje slodko jak nigdy dotychczas. Nadstawila Ariel lewy nadgarstek. Wzrok dziewczyny za goglami przesunal sie z koncowki wiertla na otwor w zamku kajdanek. Teraz juz zdecydowanie patrzyla na konkretne przedmioty, ale wciaz jeszcze byla jakas daleka. Zaufaj, powiedziala sobie Chyna i zamknela oczy. W ciszy zaczela slyszec jakies dalekie wyimaginowane odglosy, odpowiedniki widmowych swiatel, ktore igraja delikatnie pod zamknietymi powiekami: ciche, uroczyste tykanie stojacego na kominku zegara na gorze, niespokojne miotanie sie czujnych dobermanow w ciemnosciach na zewnatrz. Poczula ucisk na lewym nadgarstku. Otworzyla oczy. Wiertlo tkwilo w otworze zamka. Zamiast spojrzec na Ariel, Chyna znow zamknela oczy, tym razem jeszcze mocniej, by je uchronic przed latajacymi stalowymi opilkami. Odwrocila glowe. Dziewczyna przyciskala wiertarke dokladnie tak, jak ja uczyla. Stalowa obrecz werznela sie bolesnie w nadgarstek Chyny. Cisza. Bezruch. Zbieranie odwagi. Nagle silnik wiertarki zawyl. Stal zapiszczala i zaraz potem rozszedl sie wokol gryzacy zapach rozgrzanego metalu. Wibracje w kosciach nadgarstka Chyny przeniosly sie wyzej, na ramie, ozywiajac znow wszystkie bole miesni. Zgrzyt, brzdek... i lewa obrecz puscila. Z pewnoscia Chyna sama poradzilaby sobie z kajdankami zwisajacymi z prawej reki. Moze stosunkowo niewielkie udogodnienie polegajace na oswobodzeniu obu rak przez Ariel nie bylo warte podjecia ryzyka odniesienia powaznej rany. Ale nie mialo to nic wspolnego z logika, z trzezwym bilansem zyskow i strat. Tu chodzilo o wiare. Wiertlo z cichym trzaskiem wskoczylo w otwor prawej obreczy, a potem zajeczalo i stal zaczela drazyc stal. Fontanna drobnych opilkow obsypala policzek Chyny i zamek ustapil. Ariel puscila wlacznik i uniosla wiertarke. Ze smiechem radosci i ulgi Chyna zrzucila kajdanki i podniosla rece, patrzac na nie w zachwycie. Oba nadgarstki miala otarte, miejscami nawet krwawiace, ale ten bol wydawal sie niczym w porownaniu z innymi, ktorych doznala juz wczesniej, zreszta jakiz bol bylby w stanie zacmic uczucie szczescia, ze oto wreszcie jest wolna. Jak gdyby niepewna, co robic dalej, Ariel stala z wiertarka w rekach. Chyna wziela ja od niej i polozyla na warsztacie. -Dzieki ci, kochanie. Bylas wspaniala. Zrobilas cos fantastycznego, naprawde fantastycznego. Ariel znow opuscila bezwladnie ramiona, a jej delikatne biale palce, choc nie byly juz zagiete jak szpony, pozostaly rozluznione jak u czlowieka spiacego. Chyna zdjela jej z glowy gogle i po raz pierwszy nawiazala kontakt wzrokowy z Ariel - prawdziwy kontakt. Zobaczyla wreszcie kryjacego sie za sliczna twarza prawdziwego czlowieka, zyjacego w bezpiecznej fortecy psychicznej izolacji, do ktorej Edgler Vess moglby sie dobrac tylko z najwyzszym trudem, jesli w ogole zdolalby to uczynic. Ale juz w nastepnej sekundzie wzrok Ariel znow powedrowal do sanktuarium jej osobistego Gdzies Indziej. -Nieee... - zaprotestowala zrozpaczona Chyna. Nie chciala tracic dziewczyny, z ktora kontakt byl tak krotki. Objela Ariel ramionami i tulac ja do siebie dodala: - Wracaj, kochanie. Wszystko jest w porzadku. Wracaj do mnie, mow do mnie. Ariel jednak nie wrocila. Zmuszajac sie do wypadu w swiat Edglera Vessa na czas potrzebny do rozwiercenia zamkow w kajdankach Chyny, wyczerpala wszelkie zasoby odwagi. -W porzadku, nie mam do ciebie zalu - powiedziala Chyna. - Ale jeszcze sie stad nie wydostalysmy. Teraz musimy jakos uporac sie z psami. Mimo ze Ariel w dalszym ciagu przebywala w odleglych rejonach, pozwolila wziac sie za reke i poprowadzic w strone schodow. -Damy sobie rade z ta cholerna sfora psow, kochanie. Mozesz mi wierzyc - powiedziala Chyna, chociaz sama nie bardzo w to wierzyla. Wolna od kajdan i od krzesla, ktore tyle czasu dzwigala na plecach, z zoladkiem zapelnionym ciastem kawowym i rozkosznie pustym pecherzem, nie musiala sie juz martwic o nic poza psami. W drodze do pralni, w polowie schodow, przypomniala sobie nagle cos, co widziala wczesniej. Wtedy to cos ja zadziwilo, ale teraz stalo sie zupelnie zrozumiale i nabralo zasadniczego znaczenia. -Zaczekaj, zaczekaj tu chwile - powiedziala do Ariel i polozyla jej bezwladna reke na poreczy schodow. Ruszyla z powrotem na dol, podeszla do metalowych szafek, otworzyla te, w ktorej znalazla dziwne poduszki z czarnymi skorzanymi paskami i chromowanymi sprzaczkami. Wyciagnela je i rozrzucila dokola siebie po podlodze oprozniajac szafke. Nie byly to jednak poduszki, ale czesci grubo izolowanej garderoby. Kurtka pokryta warstwa gumy piankowej i dodatkowo obszyta tkanina mocniejsza na oko od skory, ze szczegolnym wzmocnieniem wokol ramion. Para wielkich spodni z grubym plastikiem pod warstwa izolujaca; plastik, podzielony na segmenty, byl zaopatrzony w przeguby zapewniajace nogawkom elastycznosc. Druga para ochraniaczy, stanowiaca oslone nog od tyki i posladkow, byla wyposazona w pasek i klamry, ktorymi przypinalo sie te czesc do czesci przedniej. W tej samej szafce Chyna znalazla rowniez rekawice i miekki helm z przylbica z pleksiglasu. A takze kamizelke z firmowa metka KEVLAR, ktora wygladala dokladnie tak, jak kamizelki kuloodporne noszone przez oddzialy specjalne policji. Na poszczegolnych czesciach tej garderoby widac bylo kilka nieznacznych rozdarc; w wielu innych miejscach uszkodzenia zaszyto czarna nicia, mocna jak zylka wedkarska. Chyna rozpoznala te same rowne szwy, jakie widziala na powiekach i ustach mlodego autostopowicza. Tu i tam w watowanej powierzchni widnialy male nie zaszyte dziurki. Slady zebow. Byla to odziez ochronna, ktorej Vess uzywal do tresowania dobermanow, wystarczajaco gruba i mocna, zeby mu zapewnic bezpieczenstwo wsrod stada glodnych lwow. Jak na czlowieka, ktory lubil ryzyko, a igranie z ogniem przyjal za swoja filozofie zyciowa, pracujac z psami stosowal przesadne srodki ostroznosci. Ale te szczegolne zabezpieczenia powiedzialy Chynie wszystko, co chciala wiedziec o krwiozerczosci dobermanow. Rozdzial 10 Uplynely niemal dwadziescia dwie godziny od chwili, kiedy w domu Templetonow w nocy rozlegl sie pierwszy krzyk. Cale zycie. Teraz byla nastepna noc i to, co ze soba przyniesie.W living-roomie palily sie dwie lampy. Chyna przestala przestrzegac zachowywania ciemnosci w domu. Gdy wyjdzie na zewnatrz i spotka sie z psami, nie bedzie mowy o uspieniu czujnosci Vessa, jesliby wrocil wczesniej. Wedlug stojacego na kominku zegara bylo wpol do jedenastej. Siedzaca w jednym z foteli Ariel obejmowala sie ramionami i kolysala wolno w przod i w tyl, jakby ja bolal zoladek, w dalszym ciagu milczaca i nieobecna. Odziez ochronna Vessa okazala sie duzo za obszerna na Chyne, ktora obawiala sie, ze ciezar ubrania w niebezpieczny sposob ograniczy swobode jej ruchow. Podwinela nogawki i zapiela je wielkimi agrafkami znalezionymi wsrod przyborow do szycia w pralni. Paski spodni mialy petle i dlugie zapiecia typu Velcro, tak ze mogla scisnac sie wystarczajaco mocno, by sie nie bac, ze spodnie zjada jej z bioder. Zbyt szerokie i za dlugie rekawy rowniez zawinela i poprzypinala. Kamizelka kuloodporna pogrubila ja, wypelniajac o wiele za duza kurtke. Na szyje zalozyla podzielony na segmenty plastikowy kolnierz, ktory mial uniemozliwic psom rozszarpanie jej gardla. Nie moglaby chyba byc lepiej zabezpieczona, gdyby miala sprzatac odpady radioaktywne z wypalonego reaktora. Mimo to pozostaly jeszcze miejsca narazone na zranienie, glownie stopy i kostki. Do ochronnego stroju Vessa nalezaly wprawdzie jeszcze skorzane wojskowe buciory ze stalowymi czubkami, ale Chyna moglaby sie w nich utopic. W razie ataku psow jej miekkie rockporty bylyby nie bardziej skuteczne od zwyklych kapci. Musi byc bardzo szybka, jesli w drodze do wozu kempingowego nie chce narazic sie na zbytnie pogryzienie. Zastanawiala sie, czy nie wziac jakiegos kija, ale majac tak bardzo ograniczone ruchy, najprawdopodobniej nie moglaby ani go skutecznie uzyc przeciwko psom, ani ich nawet odstraszyc. Zamiast tego wiec zaopatrzyla sie w dwa rozpylacze, ktore znalazla w pralni: jeden zawieral plyn do mycia okien, drugi odplamiacz do dywanow i tapicerowanych mebli. Oproznila oba do zlewozmywaka, wyplukala i po krotkim wahaniu, czy nie napelnic ich wybielaczem, zdecydowala sie na czysty amoniak, ktorego pedantyczny Vess, utrzymujacy dom w nieskazitelnej czystosci, mial az dwa cwiercgalonowe pojemniki. Postawila rozpylacze obok drzwi frontowych. Ich koncowki mogly byc nastawione na rozpylanie albo na strumien; obie nastawila na strumien. Ariel nadal siedziala w fotelu. Obejmujac sie ramionami i kiwajac, w milczeniu patrzyla na dywan. Obawa, ze dziewczyna wstanie z fotela i gdziekolwiek samodzielnie sie ruszy, praktycznie nie istniala, ale Chyna przykazala jej na wszelki wypadek: -Zostan tu, gdzie siedzisz, kochanie. Nigdzie sie stad nie ruszaj, dobrze? Zaraz po ciebie wroce. Ariel nie odpowiedziala. -Nie ruszaj sie stad - powtorzyla Chyna. Warstwy ciezkiej odziezy ochronnej zaczynaly ja bolesnie uwierac w posiniaczone miejsca i obolale stawy. Z minuty na minute odbieralo jej to zarowno sprawnosc fizyczna, jak i psychiczna. Musi wiec dzialac szybko, poki jeszcze dopisuja jej wladze umyslowe. Zalozyla kask z pleksiglasowa przylbica. Wewnatrz wylozyla go recznikiem, zeby jej zbytnio nie latal na glowie, i zapiela pasek pod broda. Polokragla przezroczysta maska siegala jej jakies piec centymetrow ponizej brody i byla na dole otwarta, zeby umozliwic doplyw powietrza. Dodatkowa wentylacje zapewnialy otworki posrodku szyby. Podeszla najpierw do jednego, potem do drugiego okna, wygladajac na ganek widoczny w swietle palacych sie w living-roomie lamp, ale nigdzie nie dostrzegla dobermanow. Podworze za gankiem bylo ciemne, a laka za podworzem wydawala sie czarna jak odwrotna strona ksiezyca. Psy mogly tam stac i obserwowac jej sylwetke w oswietlonych oknach. Mogly tez, przyczajone i gotowe do skoku, czekac tuz za balustrada ganku. Spojrzala na zegarek. Dziesiata trzydziesci osiem. -O Boze, jak ja nie chce tego robic - szepnela. Przypomnial jej sie kokon, ktory znalazla, kiedy mieszkaly z matka u pewnych ludzi w Pensylwanii czternascie czy pietnascie lat temu. Poczwarka zwisala z galazki brzozy, na pol przezroczysta i podswietlona promieniem slonca, tak ze Chyna widziala znajdujacego sie w srodku owada. Byl to motyl, ktory zdazyl juz przyjac ostateczna, dojrzala postac. Drzal szalenczo w swoim kokonie, a jego wloskowate nozki nieustannie dygotaly, jakby nie mogl sie doczekac, kiedy sie wreszcie uwolni, a jednoczesnie odczuwal lek przed wrogim swiatem. W swojej grubo watowanej i wzmocnionej twardym plastikiem zbroi Chyna drzala tak samo jak tamten motyl w kokonie i tak samo jak on bala sie wyrwac w czekajaca ja wroga noc. Podeszla do drzwi frontowych. Naciagnela poplamione skorzane rekawice, ktore okazaly sie zadziwiajaco elastyczne. Byly rowniez za duze, ale mialy paski Velcro, ktore umozliwialy mocne zapiecie w nadgarstkach. Do duzego palca prawej rekawicy Chyna przyszyla mosiezny klucz, przeprowadzajac nic przez jego ucho. Pozostala czesc klucza, z nacieciami, wystawala poza czubek duzego palca, tak zeby mozna bylo latwo wsadzic ja w otwor zamka. Chciala uniknac rozpaczliwego grzebania w kieszeni, majac dokola siebie atakujace psy, a juz w zadnym razie nie miala ochoty ryzykowac upuszczenia klucza. Oczywiscie woz kempingowy mogl byc nie zamkniety, ale nawet najmniejsze ryzyko nie wchodzilo w gre. Podniosla z podlogi rozpylacze, trzymajac je po jednym w kazdej rece. Raz jeszcze sprawdzila, czy sa nastawione na "strumien". Cicho zwolnila zasuwe, nasluchujac gluchego bebnienia psich lap o podloge ganku, po czym otworzyla drzwi. Wygladalo na to, ze ganek jest pusty. Przeszla przez prog, starajac sie jak najszybciej zamknac za soba drzwi. Majac obie rece zajete plastikowymi pojemnikami, zmitrezyla chwile, nim poradzila sobie z galka. Polozyla palce na dzwigniach rozpylaczy. Skutecznosc tej broni zalezala od tego, czy zdola dobrze wycelowac w krotkiej chwili, ktora bedzie jej jedyna szansa. Wsrod nocy, bezwietrznej i glebokiej, muszelki na ganku wisialy nieruchomo. Na drzewie rosnacym od polnocnej strony ganku nie drgnal ani jeden lisc. Wszedzie panowala martwa cisza. Ale Chyna, majac uszy ukryte pod izolowanym kaskiem, nie mogla zbyt wiele slyszec. Miala niesamowite uczucie, ze caly swiat jest diorama zatopiona w szklanym przycisku do papieru. W stojacym powietrzu, bez najmniejszego nawet powiewu, ktory nioslby jej zapach, psy mogly nawet nie wiedziec, ze wyszla na zewnatrz. Kamienne schodki znajdowaly sie w poludniowej czesci ganku. Woz kempingowy stal na podjezdzie w odleglosci jakichs szesciu metrow od nich. Czujac za plecami sciane, Chyna przesunela sie na prawo. Caly czas spogladala w lewo, w strone polnocnej czesci ganku, otoczonej balustrada, i dalej na rozciagajacy sie przed nia teren. Ani sladu psow. Noc byla tak zimna, ze po wewnetrznej stronie maski z pleksiglasu osiadala delikatna mgla. Znikala wprawdzie szybko, ale z kazdym oddechem rozchodzila sie dalej po powierzchni szyby. Mimo szczeliny na dole i szesciu otworow posrodku Chyna zaczela sie martwic, ze jej wlasny cieply oddech w koncu calkiem ja oslepi. Oddychala ciezko i szybko i nie mogla nic na to poradzic, tak samo jak nie mogla uspokoic gwaltownego bicia serca. Postawila dwa male, posuwiste kroczki - trzy, cztery - a potem przesunela sie obok okna living-roomu. Miala nieprzyjemna swiadomosc, ze jest oswietlona od tylu. Ze jej sylwetka jest widoczna jak na dloni. Powinna byla pogasic wszystkie swiatla, ale nie chciala zostawiac Ariel samej po ciemku. W swoim obecnym stanie dziewczyna moglaby nawet nie odroznic, czy swiatla sa zapalone, czy pogaszone, jednak Chyna uwazala, ze zostawienie jej samej w ciemnosci byloby nie w porzadku. Pokonanie bez przygod polowy odleglosci od drzwi do poludniowej czesci ganku osmielilo Chyne. Zamiast sie przemykac, ruszyla prosto w kierunku schodkow i potem dalej tak szybko, jak tylko pozwalala jej na to ciezka odziez ochronna. Pierwszy doberman, czarny jak noc, z ktorej sie wylonil, i cichy jak zeglujace wysoko po oceanie gwiazd poszarpane chmury, wyskoczyl spod wozu kempingowego. Kiedy rzucil ku niej, nie szczekal ani nie warczal. O malo go nie przegapila. Zapomniala o kontrolowanym wydychaniu powietrza i po wewnetrznej stronie pleksiglasowej szyby natychmiast zebrala sie para. Wprawdzie cofnela sie szybko jak fala odplywu, pies jednak juz doskakiwal do stopni ganku, z uszami polozonymi po sobie i obnazonymi zebami. Chyna nacisnela dzwignie prawego rozpylacza. Amoniak trysnal na jakies dwa, dwa i pol metra w stojace powietrze, ale psa nie dosiegna!. Poczula sie glupio - jak dziecko z pistoletem wodnym. Nie, nic z tego nie bedzie. Boze, nie, musi cos z tego byc, bo inaczej ona, Chyna, stanie sie karma dla psow. Gdy doberman byl juz na stopniach, ponownie nacisnela dzwignie, ale strumien chybil nieznacznie. Zalowala, ze nie ma silniejszego rozpylacza, o zasiegu przynajmniej szesciu metrow, tak zeby mogla utrzymac bestie w pewnej odleglosci. Strumien amoniaku nie zdazyl jeszcze dosiegnac ziemi, kiedy znow uzyla rozpylacza, i tym razem trafila psa. Celowala w slepia, ale amoniak zalal psu pysk, nos i obnazone zeby. Efekt byl natychmiastowy. Doberman stracil rownowage i skomlac runal na Chyne. Z pewnoscia by ja rzucil na ziemie, gdyby w pore nie uskoczyla. Z jezykiem zalanym zracym amoniakiem i plucami pelnymi trujacych wyziewow, niezdolny do zaczerpniecia tchu, przewrocil sie na grzbiet, rozpaczliwie trac pysk lapami, rzezac, charczac i skowyczac. Chyna odwrocila sie do niego tylem i ruszyla przed siebie. Ze zdumieniem uslyszala wlasny glos: -Cholera, cholera, cholera... Na stopniach ganku ostroznie obrocila sie przez ramie i zobaczyla, ze wielkie psisko wstalo i chwiejnie kreci sie w kolko, potrzasajac lbem. Miedzy jednym a drugim rozpaczliwym skowytem gwaltownie kichalo. Drugi pies zaatakowal w chwili, kiedy Chyna schodzila z ostatniego stopnia. Katem oka dostrzegla po lewej stronie ruch, odwrocila glowe i zobaczyla dobermana w locie - przypominal kule armatnia. I chociaz uniosla lewe ramie i wychylilo sie w strone psa, nie byla dosc szybka i nie zdazyla puscic w bestie strumienia amoniaku. Uderzona nagle z ogromna sila, o malo nie runela na ziemie. Zachwiala sie, ale zdolala jakos utrzymac rownowage. Doberman zatopil zeby w lewym rekawie grubej ochronnej kurtki. Nie trzymal jednak Chyny za ten rekaw, co by z pewnoscia zrobil zwykly pies policyjny, ale szarpal, probujac wyrwac kawal tkaniny, jakby to bylo mieso, jakby chcial swoja ofiare okaleczyc, przegryzc jej arterie, zeby sie wykrwawila na smierc, szczesliwie jednak nie siegnal zebami do ciala. Rowniez i ten pies atakujac nie warczal, od czasu do czasu wydawal tylko z glebi gardla niski pomruk - przejmujacy zew nienawisci, ktory Chyna slyszala pomimo kasku. Z niewielkiej odleglosci, siegnawszy prawa reka w lewo na ukos, poslala w okrutne czarne slepia strumien amoniaku. Szczeki psa rozwarly sie natychmiast jak mechaniczne sprezynowe urzadzenie i doberman odpadl od niej, ciagnac za soba srebrne nici sliny i wyjac z bolu. Chyna przypomniala sobie ostrzezenie z etykiety pojemnika z amoniakiem: "Powoduje czasowe uszkodzenie wzroku". Kwilac jak dziecko, pies tarzal sie w trawie i tarl lapami slepia tak jak pierwszy doberman pysk, tyle ze z jeszcze wieksza gwaltownoscia. Producent amoniaku w przypadku dostania sie go do oczu zalecal ich plukanie duza iloscia wody przez pietnascie minut. Pies jednak nie mial wody, Chyna mogla wiec liczyc na spokojne pietnascie minut, a byc moze i duzo wiecej. Doberman zerwal sie na nogi wsciekle klapiac zebami. Potknal sie i padl, ale pozbieral sie z ziemi i chwilowo oslepiony, skowyczac z bolu, pomknal w noc. Chyna, sluchajac wycia nieszczesnika, poczula wspolczucie. Pies z pewnoscia, gdyby tylko mial okazje, bez wahania rozerwalby ja na sztuki, ale przeciez byl morderca nie z natury, tylko z przymusu. W jakims sensie dobermany rowniez byly ofiarami Edglera Vessa. A Chyna z pewnoscia oszczedzilaby im cierpienia, gdyby mogla polegac na swojej odziezy ochronnej. Ile jeszcze moze byc psow? Ze slow Vessa wynikalo, ze jest ich cala sfora. Ale czyz nie mowil o czterech? Oczywiscie mogl klamac. Rownie dobrze mogly byc tylko dwa. Ruszaj sie, ruszaj, ruszaj - ponaglila sama siebie. Sprobowala otworzyc drzwi wozu kempingowego od strony pasazera. Zamkniete. Nie ma wiecej psow. Potrzebuje pieciu sekund bez psow, prosze. Pozbyla sie rozpylacza, ktory trzymala w prawej rece, zeby moc ujac klucz. Ledwie go czula przez gruba rekawice. Trzesla jej sie reka. Nie trafila w dziurke i klucz zazgrzytal o chromowany szyldzik zamka. Gdyby nie byl przyszyty do rekawiczki, z pewnoscia by go upuscila. Kiedy za drugim razem byla juz bliska trafienia kluczem w dziurke, zostala zaatakowana od tylu. Pies skoczyl jej na plecy, lapiac zebami za kark i rzucajac ja na samochod. Pleksiglasowa oslona twarzy mocno uderzyla o drzwi. Doberman zatopil zeby w grubym kolnierzyku kurtki ochronnej i w plastikowym izolowanym ochraniaczu, ktory Chyna wlozyla pod kurtke, by oslonic szyje. Trzymal ja zebami, jednoczesnie bezskutecznie szarpiac pazurami, niby demoniczny kochanek w koszmarnym snie. Poczatkowo sila ataku rzucila Chyne na samochod, ale teraz pies, calym swoim ciezarem uwieszony jej karku, tarmoszac wsciekle, odciagal ja coraz dalej. Niewiele brakowalo, a Chyna upadlaby do tylu, wiedziala jednak doskonale, ze doberman przewracajac ja na ziemie natychmiast zyska przewage, i ze wszystkich sil starala sie zachowac pionowa pozycje. Usilujac utrzymac rownowage, obrocila sie o sto osiemdziesiat stopni i wtedy zobaczyla, ze na ganku nie ma juz psa. Bestia, ktora wisiala jej u karku, musiala byc tym samym dobermanem, ktory na poczatku dostal porcje amoniaku w pysk. Teraz, kiedy najwyrazniej odzyskal oddech, wrocil na sluzbe i nie zrazony chemicznym arsenalem intruza, dawal z siebie wszystko dla Edglera Vessa. Ale moze rzeczywiscie byly tylko dwa psy? Chyna nadal trzymala w lewej rece rozpylacz. Nacisnela wiec dzwignie, puszczajac za siebie przez ramie kilka porcji amoniaku. Jednak grube warstwy ochronne w rekawach kurtki usztywnily jej rece i uniemozliwily poslanie strumienia psu w slepia. Rzucila sie do tylu, na bok samochodu, tak jak wtedy na kamienna sciane kominka. Doberman znalazl sie pomiedzy samochodem a nia - jak wowczas krzeslo pomiedzy nia i sciana - biorac na siebie cala sile uderzenia. Puscil Chyne, odpadajac ze skowytem, ktory ranil jej serce i jednoczesnie byl cudowna melodia dla jej uszu. Wsrod brzeku obijajacych sie o siebie sprzaczek, bojac sie o swoje odsloniete kostki, chylkiem odsunela sie na bok, zeby znalezc sie poza zasiegiem zwierzecia. Ale doberman jakby stracil zapal do walki. Z podwinietym pod siebie ogonem i podkulona prawa tylna lapa umknal drzac i chrapliwie dyszac, jakby pluca odmowily mu posluszenstwa. Chyna ponownie nacisnela dzwignie rozpylacza, jednak zwierze bylo juz za daleko i cala porcja amoniaku poszla w trawe. Dwa psy z glowy. Ruszaj sie, ruszaj. Ponownie odwrocila sie do samochodu i krzyknela przerazona. Trzeci pies, wazacy wiecej niz ona, rzucil jej sie do gardla i pchnal ja do tylu. Nie zdazyla dotknac ziemi, kiedy pies byl juz na niej, szarpiac wsciekle za kolnierz kurtki. Padajac, pomimo grubej odziezy ochronnej stracila oddech i wypuscila z reki rozpylacz, ktory potoczyl sie po trawie. Probowala po niego siegnac, ale nie dala rady. Pies tymczasem zdolal oderwac od kolnierza kurtki kawal warstwy izolujacej. Potrzasnawszy lbem, odrzucil go na bok, spryskujac przy tym szybe kasku piana z pyska. Zaraz potem powtorzyl atak, wgryzajac sie jeszcze glebiej, zadny krwi, tryumfujacy. Chyna zaczela obydwiema piesciami okladac jego gladki leb, celujac w uszy w nadziei, ze ten delikatny organ najlatwiej bedzie uszkodzic. -Won, cholera jasna! Poszedl won! - krzyczala. Doberman klapnal zebami tuz obok jej prawej reki, nie trafil, sprobowal ponownie - tym razem celnie. Nie przebil wprawdzie klami skorzanej rekawicy, ale zaczal tarmosic wsciekle reke Chyny, jakby to byl szczur, ktoremu zamierzal przetracic kark. Chyna krzyknela z bolu. Pies puscil jej reke i znow skoczyl do gardla, siegajac teraz glebiej. Wyjac z bolu, Chyna wyciagnela pulsujaca reke po lezacy w trawie rozpylacz, zabraklo jej jednak jakichs trzydziesu centymetrow. Kiedy obrocila glowe, szukajac psa wzrokiem, pleksiglasowa oslona twarzy uniosla sie, ulatwiajac dobermanowi dostep do jej gardla. Natychmiast wsadzil tam pysk, siegajac pod kamizelke i rwac zebami gruba zewnetrzna warstwe izolacyjna twardego plastikowego kolnierza - ostatnia deske ratunku Chyny. Usilujac oderwac ochronny pasek, tak mocno szarpnal, ze uniosl z ziemi glowe dziewczyny, przyprawiajac ja o dotkliwy bol w karku. Probowala zrzucic z siebie psa, ale byl zbyt ciezki i nieustepliwy. Caly czas czula na brodzie jego goracy oddech. Gdyby doberman pod dogodniejszym katem wsadzil pysk pod pleksiglas, moglby odgryzc jej brode, i z pewnoscia by sie nie zawahal. Chyna uniosla sie nadludzkim wysilkiem i chociaz pies nie ustapil, przyblizyla sie nieco przynajmniej do plastikowego pojemnika. Ponowila wysilek i teraz rozpylacz znalazl sie juz w odleglosci zaledwie pietnastu centymetrow od czubkow jej palcow. W tym momencie zobaczyla drugiego dobermana kustykajacego w jej strone i gotowego przylaczyc sie do zabawy. Jednak nie zmiazdzyla mu pluc walac nim o bok samochodu. Dwa psy. Nie da sobie rady z dwoma naraz, i w dodatku lezac pod nimi. Podniosla sie, rozpaczliwie probujac przesunac sie w bok i ciagnac za soba wczepionego w nia dobermana. Poczula na podbrodku goracy jezor psa, ktory lizal ja, napawajac sie smakiem jej potu i wydajac przy tym z glebi gardla ten straszliwy, przesycony pozadaniem krwi pomruk. Unies sie. Kulawy pies przyskoczyl do jej prawej nogi. Kopnela go i doberman sie cofnal, ale za chwile znow zaatakowal. Chyna ponownie wierzgnela noga i wtedy pies zlapal ja zebami za piete. Od jej przyspieszonego oddechu cala szyba kasku zaszla mgla. Przyczynilo sie do tego takze dyszenie psa, ktory wsadzil pysk pod pleksiglas. Chyna zupelnie nic nie widziala, ale caly czas kopala obydwiema nogami, odganiajac kulawego psa. Kopala i jednoczesnie centymetr po centymetrze przesuwala sie w bok. Czula na brodzie goracy jezor i cuchnacy oddech. I zeby szarpiace odziez o jakies dwa centymetry od jej ciala. I znow jezyk. Dotknela rozpylacza i zamknela na nim palce. Zeby psa nie przebily wprawdzie rekawiczki, ale dlon Chyny nadal pulsowala tak obezwladniajacym bolem, ze bala sie, iz nie utrzyma plastikowego pojemnika albo nie bedzie w stanie nacisnac dzwigni. Nagle jednak, zupelnie na slepo, wypuscila strumien amoniaku. Bezmyslnie przycisnela glowice spuchnietym palcem wskazujacym, wskutek czego przeszyl ja tak ostry bol, ze zrobilo jej sie slabo. Zmienila palec na srodkowy i ponownie strzyknela amoniakiem. Mimo jej wierzgania okulawiony pies przegryzl but na wylot. Zeby przebily prawa stope Chyny. Wycelowala rozpylacz w kierunku swoich nog i poslala w tamta strone strumien amoniaku, a potem drugi. Pies puscil ja i teraz juz oboje - i ona, i zwierze, skowytali rozdygotani, polaczeni wspolnym cierpieniem. Klapiace zeby. Drugi pies. Pysk napierajacy na jej podbrodek, wpychajacy sie pod pleksiglasowy ochraniacz. Klap-klap-klap. I to natarczywe, glodne skomlenie. Chyna niemal przystawila dobermanowi rozpylacz do pyska, nacisnela dzwignie i trzymala tak dlugo, az pies cofnal sie z glosnym wyciem. Kilka kropelek amoniaku przeniknelo przez otworki w szybie ochronnej. Chyna nie widziala nic przez zaparowany pleksiglas, a zrace opary amoniaku utrudnialy jej oddychanie. Z trudem lapiac oddech i lzawiac, wyrzucila plastikowy rozpylacz i na czworakach ruszyla na oslep w strone wozu kempingowego. Kiedy uderzyla w bok samochodu, wstala. Pogryziona noga byla goraca, najprawdopodobniej od krwi, ktora zebrala sie w bucie, ale jakos mogla na niej stanac. Jak dotad byly trzy psy. A skoro trzy, to z pewnoscia moga byc cztery. Wobec tego pozostaje jeszcze czwarty. W miare jak amoniak ulatnial sie z pleksiglasowej szyby i - nieco wolniej - z podartej kurtki, ilosc oparow sie zmniejszala, jednak nie dosc szybko. Chyna marzyla o tym, zeby zdjac kask i odetchnac swiezym powietrzem, ale nie miala odwagi tego zrobic, dopoki nie znajdzie sie w samochodzie. Duszac sie w oparach amoniaku i starajac sie pamietac, zeby wydychac powietrze dolem, szczelina pod pleksiglasem, na pol oslepiona przez lzy macala wzdluz boku samochodu, az natrafila na drzwi kabiny. Ze zdumieniem stwierdzila, ze opierajac sie na pogryzionej nodze nie czuje w niej zbyt ostrego bolu. Klucz w dalszym ciagu wisial bezpiecznie przyszyty do prawej rekawicy. Ujela go miedzy kciuk i palec wskazujacy. Gdzies w oddali zawodzil pies, prawdopodobnie ten, ktorego poczestowala strumieniem amoniaku w slepia. W poblizu drugi skomlal i wyl zalosnie. Trzeci popiskiwal kichajac i duszac sie od oparow. Ale co sie stalo z czwartym? Majstrujac przy zamku, metoda prob i bledow Chyna trafila wreszcie kluczem w dziurke. Otworzyla drzwi i podciagnela sie na siedzenie pasazera. Kiedy zatrzaskiwala drzwi, cos w nie walnelo od zewnatrz. Czwarty pies. Zdjela kask i rekawice, a potem rozebrala sie z kurtki. Czwarty doberman skakal do okna, szczerzac zeby. Jego pazury przez moment zazgrzytaly o szybe, po czym pies opadl na cztery lapy, patrzac na nia spode lba. W swietle padajacym z waskiego korytarza widac bylo owiniete w przescieradlo zwloki Laury Templeton, w dalszym ciagu lezace na lozku w plataninie lancuchow i kajdan. Z wrazenia serce podjechalo Chynie do gardla, ledwie mogla przelykac. Powtarzala sobie, ze lezacy na lozku trup to nie Laura. Sama istota jej przyjaciolki odeszla, a to byla tylko haska, cialo i kosci na poczatku drugiej drogi - obracania sie w pyl. Duch Laury odszedl noca ku jasniejszemu i cieplejszemu domowi i ronienie nad nia lez nie mialo najmniejszego sensu, poniewaz zmarla dziewczyna przekroczyla juz granice ludzkiego doswiadczenia. Drzwi garderoby byly zamkniete. Chyna nie miala watpliwosci, ze zwloki mlodego mezczyzny nadal tam wisza. W ciagu czternastu godzin, jakie uplynely od chwili, kiedy byla tu po raz ostatni, powietrze w sypialni nabralo lekkiego, ale przykrego zapachu rozkladu. Chyna spodziewala sie wprawdzie czegos gorszego, mimo to jednak oddychala ustami, starajac sie unikac nieprzyjemnego odoru. Zapalila lampe i otworzyla gorna szufladke nocnego stolika. Przedmioty, ktore tam odkryla poprzedniego wieczoru, znalazla na miejscu; pobrzekiwaly lekko jeden o drugi pod wplywem drgan pracujacego silnika przenoszonych przez podloge. Chyna obawiala sie, ze warkot silnika moze zagluszyc odglos nadjezdzajacego samochodu, gdyby Vess wrocil wczesniej, niz zapowiedzial. Ale swiatlo bylo jej potrzebne, a nie chciala wyczerpac akumulatora. Z szufladki wyjela paczke gazikow, bandaz i nozyczki, przeszla do pomieszczenia za kabina kierowcy i usiadla w jednym z foteli. Wczesniej rozebrala sie z odziezy ochronnej. Teraz ostroznie zdjela prawy but. Skarpeta byla nasiaknieta krwia, wiec ja tez sciagnela. Z dwoch ranek na wierzchu stopy saczyla sie ciemna, gesta krew. Saczyla sie jednak, a nie tryskala, nie bylo wiec obawy, ze Chyna w najblizszym czasie umrze z tego powodu. Szybko przylozyla podwojna warstwe gazy i zabandazowala rane. Robiac opatrunek uciskowy miala nadzieje, ze zmniejszy krwawienie albo je calkowicie zatamuje. Bandaz zapobiegnie takze tarciu rany o jezyk buta i ewentualnej infekcji. Chetnie przemylaby ranki bactinem albo jodyna, ale nic takiego nie miala. W kazdym razie przez najblizsze pare godzin moze sie nie obawiac infekcji, a w tym czasie zdazy sie stad wydostac i uzyskac pomoc lekarska. Albo umrze z innych powodow. Ale przynajmniej nie musiala sie obawiac, ze psy sa wsciekle. Vess z pewnoscia zadbal o ich zdrowie. Niewatpliwie dostaly wszystkie niezbedne szczepionki. Skarpeta byla zimna i sliska od krwi i Chyna nawet nie probowala naciagnac jej z powrotem. Wsunela w but zabandazowana stope i zasznurowala troche luzniej niz zwykle. W waskiej szczelinie miedzy szafka kuchenna a lodowka znalazla metalowy skladany stolek-drabinke. Zaniosla go do niewielkiego korytarzyka na koncu samochodu, rozlozyla i ustawila pod niewielkim swietlikiem w dachu - plaska szybka z matowego plastiku majaca niecaly metr dlugosci i jakies pol metra szerokosci. Wdrapala sie na stolek, zeby dokladnie obejrzec okienko, w nadziei ze albo uda sie je uchylic i wpuscic troche swiezego powietrza, albo przynajmniej stwierdzi, ze jest umocowane od wewnatrz. Niestety szyba byla nieruchoma, nie miala mechanizmu uchylnego, a rama znajdowala sie od zewnatrz, tak ze Chyna nie miala od srodka dostepu do zadnych srub ani nitow. Pod odziez ochronna wlozyla pas na narzedzia, ktory znalazla w jednej z szuflad warsztatu Vessa, ale zdjela go z siebie wraz z reszta ekwipunku i teraz pas lezal na stole we wnece jadalnej. Nie wiedzac, jakie narzedzia beda jej potrzebne, przyniosla kombinerki i szczypce oczkowe, dwa pilniki, plaski i okragly, i kilka roznych rozmiarow srubokretow. Miala takze mlotek - jedyne narzedzie, ktorego mogla uzyc. Kiedy stanela na pierwszym stopniu dwustopniowego stolka, czubek jej glowy znalazl sie jakies cwierc metra od swietlika. Odwracajac twarz, lewa reka walnela mlotkiem w okienko. Wywolalo to koszmarny halas, ale okienko pozostalo nie naruszone. Chyna zaczela walic raz za razem, choc kazde uderzenie odzywalo sie echem nie tylko w plastikowym swietliku, ale takze w jej nadwerezonych miesniach i obolalych kosciach. Woz kempingowy mial co najmniej pietnascie lat, a okienko musialo byc zainstalowane fabrycznie. Nic byl to pleksiglas, tylko jakis slabszy material, ktory poddany wieloletniemu dzialaniu operacji slonecznej i innych czynnikow atmosferycznych stal sie kruchy. Wreszcie prostokatna szybka pekla wzdluz jednego z bokow. Chyna zaczela walic w najszerszym miejscu pekniecia i pociagnela je az do rogu, a potem wzdluz krotszego i dluzszego brzegu. Kilka razy musiala odpoczywac, aby nabrac tchu albo przelozyc mlotek z jednej reki do drugiej. Wreszcie szyba zagrzechotala w ramie - wygladalo na to, ze juz teraz trzyma sie tylko na waskich skrawkach plastiku wzdluz pekniec i czwartym, wezszym, nie odbitym brzegiem. Chyna odlozyla mlotek, poruszala zesztywnialymi ramionami, zeby je choc troche rozgimnastykowac, i polozyla na plastiku plasko rozpostarte dlonie. Potem weszla na drugi stopien stolka i stekajac z wysilku zaczela pchac. Z trzaskiem pekajacego plastiku okienko uchylilo sie na jakies dwa centymetry, po czym odgielo wzdluz ostatniej krawedzi, wciaz trzeszczac i stawiajac opor. Zawiedziona Chyna krzyknela bezglosnie, ale znalazla nowe zasoby sil i pchnela jeszcze mocniej. Nagle, z trzaskiem glosnym jak wystrzal armatni, plastik puscil wzdluz ostatniej krawedzi. Chyna wypchnela szybke, ktora zagrzechotala o dach samochodu i spadla na podjazd. Przez otwor w dachu zobaczyla chmury odslaniajace tarcze ksiezyca. Zimne swiatlo oblalo jej odwrocona do gory twarz. W przepastnym niebie plonal czysty, bialy ogien gwiazd. Wycofala woz z podjazdu i ustawila rownolegle do ganku, najblizej jak tylko mogla. Starala sie jechac bardzo wolno, zeby nie naruszyc gestej trawy w obawie, ze pod spodem grunt moze byc jeszcze grzaski i kola ciezkiego pojazdu zaryja sie w blocie. Dzwignie biegow pozostawila na luzie, silnik byl na chodzie, hamulec reczny zaciagniety. W ciasnym korytarzyku na tylach wozu przewrocil sie stolek-drabinka, z ktorego korzystala. Podniosla go, ustawila, weszla na drugi stopien i przez chwile stala z glowa wystawiona na nocne powietrze przez wybite okienko. Zalowala, ze stolek nie ma trzeciego stopnia i ze nie moze wejsc wyzej. Polozyla dlonie plasko na dachu samochodu, po dwoch stronach prostokatnego otworu polmetrowej szerokosci, i sprobowala sie podciagnac. Wlozyla w to tak wiele wysilku, ze czula napiecie sciegien miedzy szyja a ramionami, puls walacy w skroniach i tetnicach, drzenie miesni rak i karku. Kiedy byla juz bliska poddania sie bolowi i wyczerpaniu, pomyslala o Ariel siedzacej w fotelu w living-roomie, o Ariel, ktora objawszy sie ramionami kolysze sie w tyl i w przod z nieobecnym wyrazem twarzy, z rozchylonymi w niemym krzyku ustami. Ten obraz otwarl przed nia nowe rezerwy sil. Wyprostowala drzace ramiona i zaczela wysuwac sie z wnetrza wozu centymetr po centymetrze, z pomoca nog, ktorymi caly czas wykonywala ruchy nurka wyplywajacego na powierzchnie z glebiny. Jeszcze jeden ostatni wysilek... i znalazla sie na dachu samochodu. Wylazac zaczepila swetrem o kawalki plastiku sterczace z ramy swietlika. Kilka ostrych odlamkow przebilo sweter i uklulo ja w brzuch, szybko jednak zdolala sie od nich uwolnic. Gdy wypelzla na dach, przewrocila sie na plecy, podwinela sweter i sprawdzila, jak glebokie sa skaleczenia. Z kilku plytkich zadrapan leciala wprawdzie krew, ale nie bylo to nic powaznego. Z dala, z ciemnosci, dochodzilo wycie przynajmniej dwoch psow. W ich dramatycznym zawodzeniu tyle bylo strachu, poczucia bezbronnosci, cierpienia i samotnosci, ze Chyna nie mogla go sluchac. Kiedy znalazla sie na krawedzi dachu, spojrzala w dol, w kierunku na wschod od domu. Jedyny nie poszkodowany doberman, ktory dreptal wokol samochodu, zauwazyl ja natychmiast. Stal teraz dokladnie pod nia, patrzac w gore i szczerzac zeby. Najwyrazniej nie przejmowal sie cierpieniem swoich towarzyszy. Odsunela sie od krawedzi dachu i stanela na nogi. Metalowa powierzchnia byla po deszczu dosc sliska i Chyna cieszyla sie z gumowych podeszew swoich rockportow. Gdyby stracila rownowage i spadla na ziemie bez zadnej broni czy odziezy ochronnej, pies w przeciagu kilku sekund rozszarpalby jej gardlo. Woz kempingowy znajdowal sie w odleglosci zaledwie kilkunastu centymetrow od krawedzi dachu gunku. Chyna zaparkowala tak blisko, ze odleglosc pojazdu od domu nie przekraczala jednej czwartej metra. Dala krok na pochyly dach. Dachowka miala szorstka fakture i nie byla tak zdradliwa jak dach samochodu, a i kat nachylenia wydawal sie niezbyt ostry, wiec bez trudu dotarla do frontowej sciany domu. Niedawny deszcz odswiezyl smolowy zapach bali wielokrotnie w ciagu lat nasycanych kreozotem. Opuszczane okno sypialni Vessa na pietrze bylo nie domkniete o kilka centymetrow, tak jak je zostawila wychodzac. Wsunela w szczeline obolale rece i jeczac pchnela w gore dolna szybe. Od panujacej w powietrzu wilgoci drewno spuchlo, ale mimo ze okno zacielo sie kilka razy, zdolala otworzyc je do konca i wlezc przez nie do pokoju, gdzie zostawila zapalona lampe. Wyszla na korytarz i spojrzala na otwarte drzwi naprzeciwko sypialni. Za nimi, pograzony w ciemnosci, znajdowal sie gabinet gospodarza i Chyna nie mogla pozbyc sie przykrego uczucia, ze cos tam przegapila, cos bardzo waznego, co powinna wiedziec o Edglerze Vessie. Nie miala jednak czasu bawic sie w detektywa; pospieszyla na dol do living-roomu. Ariel siedziala skulona w fotelu, tak jak ja zostawila. W dalszym ciagu obejmujac sie rekami, kompletnie zagubiona, kiwala sie w przod i w tyl. Wedlug stojacego na kominku zegara bylo cztery po jedenastej. -Zostan tutaj, kochanie - poinstruowala ja Chyna. - Jeszcze tylko minutke. Przeszla przez kuchnie do pralni w poszukiwaniu miotly. Znalazla i miotle, i szczotke z gabka. Szczotka miala dluzszy trzonek, wiec zdecydowala sie na nia. Wchodzac ponownie do living-roomu uslyszala znajomy znienawidzony dzwiek. Skrzyp-skrzyp. Skrzyp-skrzyp-skrzyp. Spojrzala w najblizsze okno i zobaczyla psa skrobiacego pazurami w szybe. Spiczaste uszy mial nastawione, ale polozyl je po sobie, kiedy nawiazala z nim kontakt wzrokowy. Wydal z siebie znany juz jej przejmujacy skowyt, od ktorego Chynie zjezyly sie wlosy. Skrzyp-skrzyp-skrzyp. Odwrocila sie od psa i ruszyla ku Ariel, ale nagle jej uwage przyciagnelo drugie okno. I tu stal pies z lapami opartymi o parapet. Musial to byc pierwszy doberman, ten, ktory ja zaatakowal zaraz po wyjsciu z domu i ktoremu poslala porcje amoniaku w sam pysk. Szybko sie pozbieral, bo to on ugryzl ja w noge, kiedy lezala powalona przez trzeciego psa. Byla przekonana, ze tego drugiego, ktory wyskoczyl na nia z ciemnosci jak kula armatnia, oslepila. Trzeciego tez. I az do tej chwili uwazala, ze podczas drugiej konfrontacji podobny los spotkal takze i te bestie. Najwyrazniej jednak byla w bledzie. Ale wtedy sama niewiele widziala przez zaparowany pleksiglas, nie mowiac juz o zdenerwowaniu wywolanym faktem, ze lezala przygwozdzona do ziemi przez psa, ktory szarpal jej kolnierz, starajac sie dobrac do gardla i lizac po brodzie. Wiedziala tylko, ze kiedy nacisnela dzwignie rozpylacza, tamten pies zaskowytal i puscil jej noge. Strumien amoniaku musial go trafic w sam pysk, jak za pierwszym razem. -Mial szczescie, sukinsyn - mruknela. Ten doberman jednak nie drapal w szybe, tylko caly czas ja obserwowal. Bardzo czujnie, z nastawionymi uszami, nie tracac z oczu najdrobniejszego szczegolu. Zreszta moze to nie byl ten sam pies. Moze bylo ich piec. Albo szesc. Przy drugim oknie znow rozleglo sie drapanie. Ukucnawszy przed Ariel, Chyna powiedziala: -Kochanie, mozemy isc. Dziewczyna nadal kolysala sie w tyl i w przod. Chyna wziela ja za reke. Tym razem nie musiala rozginac na sile twardej jak marmur piesci i po krotkim naleganiu Ariel wstala z fotela. Niosac w jednej rece szczotke, a druga prowadzac mala, Chyna przeszla przez living-room, obok dwoch duzych frontowych okien. Poruszala sie wolno, nie patrzac na psy w obawie, ze pospiech albo kontakt wzrokowy moglyby je sprowokowac do wytluczenia szyb. Dziewczyny podeszly do schodow. Jeden z psow zaczal ujadac. Nie spodobalo sie to Chynie. Do tej pory zaden z psow nie szczekal. Ich zdyscyplinowane milczenie bylo przerazajace, ale szczekanie okazalo sie gorsze od ciszy. Wchodzac po schodach i ciagnac za soba Ariel, czula sie, jakby miala sto lat, jakby byla bardzo stara i wyczerpana. Marzyla o tym, zeby usiasc, odetchnac gleboko i dac odpoczac obolalym nogom. Ale by sklonic Ariel do poruszania sie, musiala ja caly czas ciagnac za reke. Bez tego dziewczyna natychmiast przystawala mamroczac cos bezglosnie. Kazdy stopien wydawal sie wyzszy od poprzedniego, jakby Chyna byla Alicja z Krainy Czarow wchodzaca za bialym krolikiem po zaczarowanych schodach. Nagle, kiedy skrecaly na podescie, zeby wejsc na druga kondygnacje schodow, na dole w living-roomie rozlegl sie brzek tluczonego szkla. Na ten dzwiek Chyna w jednej chwili poczula sie mloda - mogla sadzic w gore schodami przeznaczonymi dla olbrzymow z szybkoscia gazeli. -Pospiesz sie, kochanie! - ponaglila Ariel, ciagnac ja za reke. Dziewczyna wprawdzie przyspieszyla kroku, ale w dalszym ciagu wlokla sie straszliwie powoli. Gnana rozpacza Chyna, wskakujac na szczyt drugiej kondygnacji powtorzyla: -Pospiesz sie! Na dole, u podnoza schodow, rozleglo sie wsciekle ujadanie. Kiedy znalazly sie w korytarzu, Chyna caly czas trzymala Ariel mocno za reke. Slyszala galopujace w gore psy. Teraz drzwi na lewo. Do sypialni Vessa. Ciagnac za soba Ariel, przekroczyla prog i zamknela drzwi Nie bylo w nich zadnej zasuwy - po prostu zwykly zatrzask i galka. To tylko psy, na milosc boska, tylko psy, zle jak wszyscy diabli, ale przeciez nie poradza sobie z zamkiem. Jedna z bestii rzucila sie na drzwi, ktore zadrzaly we framudze, ale nie ustapily. Chyna podprowadzila Ariel do otwartego okna i oparla szczotke o sciane. Psy caly czas rzucaly sie na drzwi, wsciekle szczekajac. Chyna ujela twarz Ariel w obie rece, przysunela sie do niej blisko i zajrzala w blekitne, piekne, ale puste oczy. -Kochanie, bardzo cie prosze, jestes mi potrzebna jak wtedy przy wiertarce i kajdankach. Nawet bardziej, bo zostalo juz nam niewiele czasu, kochanie, bardzo niewiele, a jestesmy tak blisko, tak cholernie blisko celu. Mimo ze ich oczy dzielila odleglosc zaledwie kilku centymetrow, Ariel zdawala sie nie widziec Chyny. -Posluchaj mnie, kochanie, prosze cie, posluchaj: gdziekolwiek jestes, w Puszczy czy za drzwiami szafy, w Narnii czy moze w krainie Oz, obojetne gdzie, blagam cie, wysluchaj mnie i zrob to, o co cie prosze. Musimy sie stad wydostac na dach ganku. Nie jest specjalnie stromy, z pewnoscia dasz sobie rade, ale musisz uwazac. Wyjdziesz oknem, a potem zrobisz pare krokow w lewo. Nie w prawo, bo tam dach sie konczy i moglabys spasc. Wiec tak, jak mowilam: pare krokow w lewo, zatrzymasz sie i zaczekasz na mnie. A ja zaraz bede, zaraz cie stamtad zabiore. Przytulila dziewczyne czule. Kochala Ariel tak, jak kochalaby siostre, gdyby ja miala, jak kochalaby matke, gdyby tylko mogla, kochala ja za to, co przeszla, za to, ze cierpiala i przezyla. -Jestem twoja strazniczka, kochanie. Jestem twoja strazniczka. Ten podly zboczeniec, ten wstretny bydlak Vess juz cie nigdy wiecej nie dotknie. Zabiore cie z tej smierdzacej nory, zabiore mu cie na zawsze, tylko musisz ze mna wspoldzialac, musisz mi we wszystkim pomagac, sluchac mnie i byc ostrozna, bardzo ostrozna. Uwolnila dziewczyne z objec i znow spojrzala jej w oczy. Ariel w dalszym ciagu byla Gdzies Indziej. W jej oczach nie pojawil sie nawet najmniejszy blysk swiadczacy o jakimkolwiek kontakcie, tak jak wtedy w piwnicy, przed uzyciem wiertarki. Szczekanie psow ustalo. Z drugiego konca pokoju doszedl nowy niepokojacy odglos. Nie bylo to drzenie drzwi we framudze, ale jakis bardziej wyrazisty dzwiek. Metaliczny. To podzwaniala poruszajaca sie galka drzwi. Jeden z psow musial wytrwale na nia skakac. A drzwi nie byly dobrze dopasowane. Chyna widziala centymetrowej szerokosci szczeline wzdluz framugi. I w tej szczelinie mosiezny blysk: rygjelek prostego zamka. Jezeli ten rygielek nie tkwil we framudze dostatecznie gleboko, to przez stale walenie lapami w galke pies mogl otworzyc zamek. -Poczekaj, kochanie - rzucila w strone Ariel i zawrocila do drzwi. Psy musialy wyczuc jej bliskosc, bo znowu zaczely szczekac. Stara zeliwna galka poruszyla sie gwaltowniej niz dotychczas. Chyna chciala nasunac na drzwi komode, ale okazala sie zbyt ciezka. Nie bylo tez krzesla o prostym oparciu, ktorym mozna by podeprzec galke, a szafka nocna wydawala sie za waska, zeby uniemozliwic psom wtargniecie do pokoju, gdyby jednak zatrzask puscil. Mimo wielkiego ciezaru Chyna zdolala w koncu nasunac w polowie komode na drzwi. To powinno wystarczyc. Dobermany ujadaly wsciekle, jakby wiedzialy, ze zostaly przechytrzone. Chyna obrocila sie do Ariel, ale dziewczyny nie bylo tam, gdzie ja zostawila. W panice pobiegla do okna i wyjrzala na zewnatrz. Ariel, swietlista w promieniach ksiezyca, z wysrebrzonymi jasnymi wlosami, stala na dachu na lewo od okna, dokladnie tam, gdzie jej Chyna przykazala. Oparta plecami o sciane z bali, patrzyla w niebo, mimo ze najprawdopodobniej w dalszym ciagu widziala rzeczy znacznie bardziej odlegle niz gwiazdy. Chyna rzucila szczotke na dach, po czym wyszla sama. Z tylu, za jej plecami, szalaly dwa rozwscieczone psy. Na zewnatrz nie bylo juz slychac zalosnego zawodzenia tych, ktore zostaly oslepione amoniakiem. Ujela Ariel za reke i stwierdzila, ze dlon dziewczyny nie jest juz sztywna i zacisnieta w piesc, jak poprzednio, ale rozluzniona, choc w dalszym ciagu zimna. -Wspaniale, kochanie, spisalas sie na medal. Zrobilas dokladnie to, o co cie prosilam. Pamietaj, zebys zawsze na mnie czekala, dobrze? Trzymaj sie mnie. Wolna reka wziela szczotke i zaprowadzila Ariel na krawedz dachu. Od samochodu dzielila je niespelna cwiercmetrowa odleglosc, ktora mogla sie okazac niebezpieczna dla kogos bedacego w takim stanie jak Ariel. -Chodz, damy krok wspolnie, dobrze, kochanie? Ariel nadal patrzyla w niebo. Na oczach miala katarakte ksiezycowego swiatla i wygladala jak trup o zmetnialych teczowkach. Chyna wzdrygnela sie, jakby te martwe oczy stanowily zly omen, po czym puscila reke dziewczyny i lagodnie zmusila ja do schylenia glowy i spojrzenia w przepasc miedzy dachem i wozem kempingowym. -No, a teraz razem. Daj mi reke i uwazaj. Odleglosc nie jest duza, nie musisz nawet skakac. Ale gdybys nie trafila noga, to spadniesz na ziemie, gdzie sa psy. A jesli nawet nie spadniesz, z pewnoscia zrobisz sobie krzywde. Chyna dala krok, Ariel jednak nie poszla w jej slady. Nie wypuszczajac reki dziewczyny, Chyna pociagnela ja delikatnie. -No chodz, kochanie, uciekajmy stad jak najpredzej. Oddamy go w rece policji i juz nigdy nikogo nie skrzywdzi. Nigdy, ani ciebie, ani mnie. Nikogo. Po chwili wahania Ariel zrobila krok, ale posliznela sie na mokrym dachu samochodu. Chyna rzucila szczotke i zlapala dziewczyne, ratujac przed upadkiem. -No, prawie jestesmy na miejscu, kochanie - powiedziala uspokajajaco. Podniosla szczotke, poprowadzila Ariel do otwartego swietlika i kazala jej przy nim ukleknac. -Teraz zaczekaj. Polozyla sie na brzuchu, nachylila nad otworem i szczotka odsunela z drogi stolek-drabinke. Skaczac na niego, moglyby polamac nogi. A byly tak bliskie ocalenia, ze nie zamierzala ryzykowac. Wstala i cisnela szczotke na ziemie, po czym pochylila sie, polozyla Ariel reke na ramieniu i powiedziala: -Siadaj tu i spusc nogi w ten otwor. No, predzej. Siadaj na brzegu, ale uwazaj na ostre kawalki plastiku i spuszczaj nogi, a potem skacz i zaraz idz do przodu. Rozumiesz, o co mi chodzi? Idz w strone kabiny kierowcy, zebym skaczac nie wyladowala na tobie. Lekko pchnela Ariel, ktorej taka zacheta w zupelnosci wystarczyla. Dziewczyna skoczyla, potknela sie o mlotek zostawiony tam przez Chyne, i przytrzymala sie reka sciany, zeby nie stracic rownowagi. -Idz do przodu - ponaglila ja Chyna. Z tylu, za nia, szyba jednego z okien na pietrze z brzekiem wyleciala na dach ganku. Bylo to okno w otwartym na korytarz gabinecie Vessa, do ktorego wpadly psy natknawszy sie na zamkniete drzwi sypialni. Chyna obrocila sie i zobaczyla na dachu ganku jednego z dobermanow: szedl prosto na nia. Uchylila sie, ale pies okazal sie duzo szybszy i przed wyladowaniem skorygowal swoj tor lotu. Posliznal sie jednak na mokrej blasze i ze zgrzytem pazurow o metal zjechal z dachu samochodu. Uslyszala skowyt, z jakim uderzyl o ziemie, i widziala, jak usiluje wstac. Cos bylo nie w porzadku z jego tylnymi lapami. Nie mogl sie pozbierac. Niewykluczone, ze mial zlamana miednice. Widac bylo, ze cierpi, ale jednoczesnie byl tak zacietrzewiony, ze zamiast zajac sie soba, wciaz pilnowal Chyny. Siedzial szczekajac, z tylnymi nogami wykreconymi pod nienaturalnym katem. Tymczasem przez wybite okno wskoczyl na dach drugi doberman, ktory wprawdzie nie szczekal, ale czujnie sie Chynie przygladal. Byl to z pewnoscia ten sam pies, ktorego dwukrotnie poczestowala amoniakiem, za kazdym razem trafiajac w pysk, bo jeszcze teraz potrzasal lbem i parskal, jakby w dalszym ciagu dusily go zrace opary. Najwyrazniej czul przed Chyna respekt i nie byl tak skory do ataku jak jego poprzednik. Predzej czy pozniej zorientuje sie jednak, ze Chyna nie ma juz pojemnika z amoniakiem, ze nie ma zadnej broni i wtedy odzyska odwage. Zalowala, ze pozbyla sie szczotki. W razie czego drewniany trzonek przydalby jej sie do obrony przed atakujacym psem. A gdyby dostatecznie mocno dzgala, moglaby go nawet unieszkodliwic. Ale szczotka byla poza jej zasiegiem. Musi sie zastanowic. Doberman jednak, zamiast sie zblizyc, z nisko opuszczona glowa przemknal wzdluz frontowej sciany domu, spogladajac na Chyne spode lba. Podszedl do otwartego okna sypialni Vessa, a potem wrocil powoli, stapajac ostroznie wsrod odlamkow szkla. Chyna zastanawiala sie, czy w wozie kempingowym jest jakis przedmiot, ktory by sie nadawal na bron i ktory dziewczyna moglaby jej podac. -Ariel - powiedziala cicho. Na dzwiek jej glosu pies przystanal. -Ariel - powtorzyla glosniej. Ale dziewczyna nie odpowiedziala. Beznadziejna sprawa. Nie zdola jej sklonic do dzialania. Nie moze liczyc na jej pomoc. Kiedy ten doberman zaatakuje, nie moze liczyc na szczescie po raz drugi. Nie rzuci sie na nia z dachu ganku i nie zeslizgnie z samochodu, nie robiac jej krzywdy. Gdy na nia skoczy, nie bedzie miala zadnej broni poza golymi rekami. Pies uniosl trojkatny czarny leb, nastawil uszu i gapil sie na nia, ciezko dyszac. W glowie Chyny klebily sie tysiace pomyslow. Chyba jeszcze nigdy nie myslala tak szybko i tak jasno. Zerknela w swietlik, ale w krotkim korytarzyku pod soba nie zobaczyla Ariel. Dziewczyna poszla na przod wozu, tak jak miala przykazane. Dobre dziecko. Pies przestal dyszec. Stal sztywny i czujny. Kiedy Chyna na niego spojrzala, poruszyl uszami, a potem polozyl je po sobie. Przez wybity swietlik skoczyla do wnetrza samochodu. Pogryziona noge przeszyl potworny bol. Stolek, ktory odsunela szczotka spod wybitego okienka, stal teraz pod zamknietymi drzwiami sypialni. Zlapala go i pociagnela za soba. Na dachu zadudnily psie lapy. Podniosla z podlogi mlotek i wsunela go sobie za pasek spodni. Nawet przez sweter czula na brzuchu zimna stal. W otworze swietlika pojawil sie pies: czarna sylwetka oblana ksiezycowym blaskiem. Chyna wziela do reki stolek. Metalowa raczka z rurki sluzyla rowniez jako oparcie, gdy gorny stopien pelnil role siedzenia. Odsunela sie do tylu, pod drzwi lazienki, teraz dopiero zdajac sobie sprawe, jak bardzo waski jest korytarzyk w samochodzie. Miala za malo miejsca, zeby sie zamachnac stolkiem jak maczuga, ale i tak uznala, ze jest przydatny. Trzymala go przed soba jak treser lwow krzeslo. -No chodz, ty cholerny sukinsynu powiedziala do widocznego w otworze psa, przerazona wlasnym drzacym glosem. - Chodz! Zwierze jednak nadal stalo na krawedzi swietlika. Chyna nie miala odwagi spuscic go z oka. Gdyby to zrobila, w tym samym momencie pies by skoczyl. Zaczela krzyczec na dobermana ze zloscia, prowokujac go do ataku: -No chodz! Na co czekasz? Czego sie do jasnej cholery boisz, ty smierdzacy tchorzu?! Z gardla psa dobyl sie ponury pomruk. -Chodz no tutaj, chodz, na co czekasz? Bierz go! Bierz go, no juz! Warczac, doberman skoczyl. Kiedy dotknal lapami podlogi, odbil sie od niej i bez chwili wahania rzucil sie na Chyne. Dziewczyna nie zajela pozycji obronnej oznaczaloby to jej niechybna smierc. Miala jedna, jodyna szanse: przyjac postawe agresywna. Atakowac. Natychmiast wiec natarla na psa, wbijajac w niego nogi stolka, jakby to byly cztery miecze. Pod wplywem sily zderzenia zachwiala sie, tracac na chwile rownowage, ale pies odskoczyl wyjac z bolu; prawdopodobnie dostal noga stolka w oko albo w nos. Skomlac uciekl w koniec korytarzyka. Kiedy wstal chwiejnie, Chyna w jednej chwili znalazla sie przy nim. Dzgajac bezlitosnie stalowymi nogami stolka, starala sie za wszelka cene uniemozliwic psu dostep do siebie, oslaniajac boki, nogi i twarz. Mimo kontuzji pies byl szybki, bardzo silny i zwinny jak kot. Chyne bolaly miesnie ramion, a serce walilo tak mocno, ze za kazdym uderzeniem ciemnialo jej w oczach. Mimo to nie ustawala ani na sekunde. Kiedy stolek zaczal sie skladac, bolesnie przycinajac jej palce, rozlozyla go natychmiast z powrotem i znow dzgala psa metalowymi nogami, dzgala i dzgala nieustepliwie, az wreszcie niemal przygwozdzila go do drzwi sypialni. Doberman wil sie i warczal, gryzl stolek i drapal pazurami podloge i drzwi, wierzgajac lapami i rozpaczliwie usilujac wydostac sie z pulapki. Chyna calym swoim ciezarem i ostatkiem sil naparla na stolek, a potem puscila go jedna reka, zeby zza paska spodni wyciagnac mlotek. Nie panujac juz jednak nad stolkiem tak jak poprzednio, kiedy go trzymala obiema rekami, umozliwila psu wyslizniecie sie z matni gora po drzwiach sypialni. Doberman, klapiac krwiozerczo poteznymi zebami i chlapiac slina, z wylazacymi z orbit przekrwionymi slepiami, juz-juz siegal pyskiem do jej glowy. Ani na chwile nie puszczajac stolka, zamachnela sie mlotkiem. Z gluchym stuknieciem ciezki obuch wyladowal na lbie bestii. Pies zawyl z bolu. Zamachnela sie po raz drugi, zadajac mu kolejny cios w czaszke. Doberman przestal wyc i zwisl bezwladnie. Chyna cofnela sie, stolek z brzekiem upadl na podloge. Pies wciaz jeszcze oddychal i usilowal wstac. Zamachnela sie mlotkiem po raz trzeci. Byl to cios ostateczny. Oddychajac spazmatycznie, zlana zimnym potem, upuscila mlotek i potykajac sie poszla do lazienki, gdzie zwymiotowala, pozbywajac sie resztek kawowego ciasta. Nie odczuwala tryumfu. W calym swoim zyciu nie zabila stworzenia wiekszego od karalucha - az do tej chwili. Samoobrona usprawiedliwiala zabojstwo, ale nie czynila go przez to latwiejszym. Wiedziala, jak niewiele zostalo im czasu, mimo to pochylila sie nad umywalka i pelnymi garsciami nabierala wode, zmywajac twarz, pluczac usta. Przerazilo ja wlasne odbicie w lustrze. Co za twarz! Since i krew. Zapadniete, podkrazone oczy. Wlosy brudne i zmierzwione. Sprawiala wrazenie szalonej. Bo w pewnym sensie byla szalona. Szalona na punkcie wolnosci i jej pragnienia. Wolnosci od Vessa i od matki. Od przeszlosci. Od potrzeby rozumienia. Szalona nadzieja, ze zdola ocalic Ariel i zrobic wreszcie cos wiecej, niz tylko po prostu przezyc. Ariel siedziala na sofie w saloniku obejmujac sie ramionami i kiwajac w tyl i w przod. Po raz pierwszy od chwili, kiedy Chyna zobaczyla ja rano przez wizjer obitych warstwa wyciszajaca drzwi, wydawala z siebie jakis dzwiek: zalosne rytmiczne pojekiwanie. -Wszystko juz jest w porzadku. Uspokoj sie, kochanie. Wszystko bedzie dobrze, zobaczysz - powiedziala uspokajajaco Chyna. Ale dziewczyna nie przestawala jeczec. Chyna poprowadzila ja do przodu, posadzila na miejscu pasazera i zapiela pas bezpieczenstwa. -Uciekamy stad, mala. Juz po wszystkim. Zajela miejsce kierowcy. Silnik chodzil i mialy dosyc paliwa. Cisnienie oleju rowniez bylo w porzadku - nie palily sie zadne ostrzegawcze swiatelka. Na tablicy kontrolnej znajdowal sie takze zegar, Chyna jednak nic miala pewnosci, czy dobrze chodzi, bo woz kempingowy byl stary. Zegar wskazywal za dziesiec dwunasta. Zapalila swiatla, zwolnila reczny hamulec i wrzucila bieg. Pamietala o kolach: musi uwazac, zeby nie zaczely buksowac i zeby nie zaryla sie w grzaskim gruncie. Nic dodajac gazu, pozwolila samochodowi toczyc sie powoli, tak by ostroznie zjechal z trawnika, a potem skrecila w lewo w podjazd i ruszyla na wschod. Nie byla przyzwyczajona do prowadzenia tak wielkich pojazdow, ale zupelnie dobrze sobie radzila. Po tym, co przeszla w ciagu ostatnich dwudziestu czterech godzin, nie bylo na calym swiecie takiego pojazdu, z ktorym by sobie nie poradzila. Nawet gdyby nie miala do dyspozycji nic innego oprocz czolgu, to i tak by sie zorientowala w jego oprzyrzadowaniu i wyprowadzila go stad. Spogladajac w boczne lusterko widziala, jak dom z bali znika za nimi w rozjasnionej ksiezycowym blaskiem nocy. Plonacy swiatlami, wydawal sie rownie przyjazny jak wszystkie inne domy, ktore Chyna dotychczas widziala Ariel siedziala pochylona do przodu, zawieszona w pasie bezpieczenstwa, z rekami we wlosach, trzymajac sie za glowe, jakby sie bala, ze jej za chwile peknie. -Jestesmy w drodze, kochanie - uspokajala ja Chyna. - Jeszcze troche. Twarz dziewczyny nie byla juz spokojna jak wtedy, kiedy ja Chyna zobaczyla w swietle lampy w pokoju pelnym lalek; nie byla tez ladna. Wykrzywiona w wyrazie nieopisanej meki, sprawiala wrazenie, jakby Ariel szlochala bezglosnie i bez lez. Moze przerazala ja mysl, ze natkna sie na Edglera Vessa w ostatniej chwili przed tak bliskim juz ocaleniem. A moze jej zachowanie nie mialo zadnego zwiazku z rzeczywistoscia, moze bylo reakcja na jakis straszny moment z przeszlosci czy na wyimaginowane wydarzenia ze swiata fantazji, do ktorego wtracil ja Vess. Pokonaly gole wzniesienie i zaczely zjezdzac dlugim, lagodnym stokiem porosnietym drzewami. Chyna byla pewna, ze rano Vess wjezdzajac na teren posiadlosci zatrzymywal sie po obu stronach bramy, ktora z pewnoscia byla juz niedaleko. Ale nie wysiadal z samochodu, co by swiadczylo o tym, ze brama jest zamykana i otwierana elektronicznie. Trzymajac kierownice jedna reka, druga otworzyla schowek miedzy siedzeniami. Zaczela grzebac wsrod znajdujacych sie tam drobiazgow i dokladnie w chwili, kiedy reflektory samochodu wydobyly brame z mrokow nocy, znalazla pilota. A brama stanowila grozna przeszkode. Stalowe slupy. Prety i poprzeczki z metalowych rurek. Drut kolczasty. Chyna modlila sie, zeby nie musiala taranowac bramy, bo nawet potezny woz kempingowy moglby nie sprostac temu zadaniu. Skierowala pilota w strone przedniej szyby, nacisnela guzik i radosnie wykrzyknela "Jest!", kiedy zobaczyla, jak skrzydla bramy otwieraja sie do srodka. Zwolnila pedal gazu i przyhamowala, dajac ciezkiej bramie czas, by sie otworzyla do konca, zanim wielki woz zablokuje ruch jej skrzydel. Brama otwierala sie ociezale. Chyne ogarnal lek. Miala wrazenie, ze gdzies w srodku, w jej piersi, trzepocze czarny ptak. Nagle poczula pewnosc, ze zanim brama zdazy otworzyc sie do konca, na skrzyzowaniu podjazdu z szosa zobacza samochod Vessa zamykajacy im droge ucieczki. Przejechala jednak bez przeszkod pomiedzy dwoma slupami i wyjechala na asfaltowa dwupasmowa droge, ktora rozgaleziala sie w prawo i w lewo. Nigdzie w zasiegu wzroku nie bylo zadnego samochodu. W kierunku polnocnym, na lewo, ginaca w ciemnym lesie droga piela sie w gore ku poszarpanym, oszronionym ksiezycowym blaskiem chmurom i gwiazdom, jakby byla rampa, ktora miala je wyniesc z ziemi prosto w przestrzen kosmiczna. W kierunku poludniowym droga schodzila w dol, zakrecajac i ginac z oczu wsrod pol i lasow. W oddali, w odleglosci jakichs dziesieciu czy dwunastu kilometrow, noc rozswietlala zlocista poswiata, przypominajaca wachlarz japonski na czarnym aksamicie - male miasteczko. Chyna skrecila na poludnie, zostawiajac brame szeroko otwarta. Dodala gazu. Trzydziesci kilometrow na godzine. Piecdziesiat. Utrzymala siedemdziesiat kilometrow na godzine, ale wyobrazala sobie, ze ma szybkosc wieksza niz odrzutowiec. Ze leci, wreszcie wolna. Choc cala byla obolala i wyczerpana jak nigdy dotychczas, jej duch bujal w przestworzach. -Chyna Shepherd, nietknieta i zywa - wymruczala. Nie byla to modlitwa, ale raport zlozony Bogu. Znalazly sie w wiejskiej okolicy, bez zadnych domow czy sklepow, zarowno w kierunku wschodnim, jak i zachodnim, i bez jakichkolwiek swiatel poza widoczna w dali luna, ale Chyna czula sie, jakby byla cala skapana w swietle. Ariel w dalszym ciagu trzymala sie za glowe, a jej twarz nadal byla wykrzywiona w wyrazie meki. -Ariel, nietknieta i zywa - powiedziala Chyna. - Nietknieta i zywa. Zywa. Wszystko jest w porzadku, kochanie. Wszystko bedzie dobrze. - Spojrzala na licznik. - Mamy za soba prawie piec kilometrow i z kazda minuta, kazda sekunda jestesmy dalej. Wlasnie pokonywaly lagodne wzniesienie, kiedy Chyne oslepily nagle swiatla. Z poludnia nadjezdzal jakis samochod. Zdretwiala. To mogl byc Vess. Zegarek wskazywal za trzy dwunasta. Ale nawet jesli to byl Vess, ktory przeciez z pewnoscia poznalby swoj samochod, to Chyna i tak czula sie bezpieczna. Woz kempingowy byl znacznie wiekszy od tamtego samochodu, wiec sie nie bala, ze ja zepchnie z szosy. A jesli przyjdzie co do czego, jesli nie zdola go zostawic w tyle, to po prostu go rozwali, nie wahajac sie przed uzyciem jego wlasnego pojazdu jako tarana. Jednak to nie byl Vess. W miare jak samochod sie zblizal, coraz wyrazniej widziala, ze ma cos na dachu. W pierwszej chwili pomyslala, ze jest tam bagaznik na narty, ale zaraz potem zorientowala sie, ze to nie zapalone swiatla sygnalizacyjne i syrena. Poprzedniego wieczoru, kiedy jechala za Vessem na polnoc autostrada 101, w kierunku lasow sekwojowych, modlila sie, zeby spotkac woz policyjny, i oto wlasnie go spotkala. Nacisnela klakson, zamrugala swiatlami i przyhamowala. -Policja! - powiedziala do Ariel. - Popatrz, kochanie, wszystko bedzie dobrze. Natknelysmy sie na policje! Dziewczyna nie zareagowala. W odpowiedzi na klakson i mruganie swiatlami policjant wlaczyl koguta, nie wlaczajac jednak syreny. Chyna zjechala na pobocze i zatrzymala samochod. -Zlapia Vessa, zanim odkryje, ze nas nie ma, i zacznie uciekac - mruknela. Woz policyjny minal je. Na drzwiach kierowcy Chyna zobaczyla napis: BIURO SZERYFA - dwa najcudowniejsze slowa w jezyku angielskim, jakie znala. W bocznym lusterku obserwowala, jak woz policyjny szerokim lukiem zawraca na srodku drogi. Po chwili wyprzedzil je jadac w kierunku poludniowym i zatrzymal sie jakis metr przed nimi na zwirowanym poboczu. Z uczuciem ulgi i radosci Chyna otworzyla drzwi i wyskoczyla, a potem ruszyla w kierunku wozu policyjnego. Widziala wyraznie, ze w samochodzie jest tylko jeden czlowiek. W kapeluszu policjanta konnego z szerokim rondem. Nie spieszyl sie z wysiadaniem. Obracajacy sie "kogut" rzucal na zalany swiatlem ksiezyca asfalt plamy czerwieni, ktore splywaly po nim na przemian z niebieskimi kleksami, jak w niespokojnym snie. Wysokie drzewa na poboczu to sie zblizaly, to oddalaly - skaczac to w przod, to w tyl. Nie wiadomo skad zerwal sie wiatr, unoszac do gory suche liscie i obloki zwiru, jakby kolorowe swiatla wozu patrolowego zaklocily panujacy dotychczas spokoj. Niemal w polowie drogi do samochodu, w ktorym policjant nadal siedzial za kierownica, Chyna przypomniala sobie dokumenty, ktore znalazla w gabinecie Vessa, i nagle zaczely one znaczyc dla niej cos zupelnie innego niz dotychczas. Podobnie jak kajdanki. Zatrzymala sie. -O Jezu. Nagle wszystko stalo sie jasne. Zrobila w tyl zwrot i puscila sie biegiem z powrotem. W blyskach niebieskiego i czerwonego swiatla, ciezkich od blasku ksiezyca, czula sie, jakby biegla we snie, w zwolnionym tempie, w powietrzu gestym jak budyn. Kiedy dobiegla do otwartych drzwi wozu, spojrzala w strone samochodu patrolowego. Policjant wlasnie wysiadal. Spazmatycznie lapiac powietrze, wdrapala sie na miejsce kierowcy i zatrzasnela za soba drzwi. Policjant wysiadl z wozu. Edgler Vess. Chyna zwolnila reczny hamulec. Vess zaczal strzelac. Rozdzial 11 Szeryf Edgler Foreman Winston Vess, najmlodszy szeryf w historii hrabstwa, obserwuje w bocznym lusterku, jak Chyna Shepherd spieszy poboczem w strone jego wozu patrolowego. Zastanawia sie, czy mimo wszystko ta kobieta nie okaze sie jego dziurawa detka, niszczycielka swietlanej przyszlosci. Kiedy Chyna zatrzymuje sie nagle, odwraca na piecie i w migajacych kolorowych swiatlach biegnie z powrotom do wozu kempingowego, jego niepokoj wzrasta.Jednoczesnie jest pod wielkim wrazeniem tej dziewczyny i nie zaluje, ze ja spotkal. -Sprytna z ciebie suka - mowi. Wysiadajac z samochodu wyjmuje rewolwer, zamierzajac postrzelic ja w noge. Uwaza, ze jeszcze nie wszystko stracone. Jesli zdola ja unieszkodliwic, zanim pojawi sie jakis samochod, sytuacja zostanie uratowana. Za to jaka go czeka frajda, kiedy bedzie ja znowu zakuwal w lancuchy! Ariel nie ruszy reka, zeby jej pomoc, a nawet gdyby, to tak jej przylozy kolba pistoletu, ze mala cholera nawet nie pisnie. Moze to troche pokrzyzowac jego plany wobec niej, ale i tak patrzy na jej piekna buzie juz od roku, nie mogac sie doczekac, kiedy ja zdemoluje, a sam akt niszczenia bedzie nadzwyczaj satysfakcjonujacy w kazdych okolicznosciach. Mimo ze Vess jest bardzo szybki, Chyna okazuje sie szybsza. Kiedy on unosi bron, ona juz siedzi za kierownica i zamyka drzwi. Teraz Vess nie moze sobie pozwolic na najmniejsze nawet ryzyko; nie moze ryzykowac, ze ja tylko zrani. Nawet za cene przyjemnosci, jakiej mu Chyna mialaby dostarczyc pozniej. Musi ja spisac na straty. Laduje szesc kul w przednia szybe. Kiedy Chyna zobaczyla, ze Vess unosi bron, krzyknela "Padnij!" i natychmiast przydusila reka glowe Ariel, sama zas rzucila sie w bok, na otwarty schowek miedzy siedzeniami. Szczelnie zamykajac oczy i krzyczac do malej, zeby zrobila to samo, przykryla ja soba najdokladniej, jak tylko mogla. Rozlegl sie trzask wystrzalow, jeden tuz po drugim, tak szybko, jak tylko Vess nadazal przyciskac spust. Przednia szyba poszla w drobny mak, obsypujac odlamkami oba siedzenia, Chyne i Ariel. Kolejne pociski trafialy w rozne przedmioty dalej i blizej. Chyna probowala liczyc strzaly. Wydawalo jej sie, ze slyszala szesc. Moze tylko piec. Nie byla pewna. Cholera. Ale po chwili pomyslala, ze liczba strzalow nie ma znaczenia, poniewaz nie przyjrzala sie dobrze broni. Nie byla pewna, czy to rzeczywiscie rewolwer. Pistolet nie bylby ograniczony do szesciu nabojow, moglby pomiescic dziesiec i wiecej, a nawet znacznie wiecej, gdyby mial powiekszony magazynek. Ryzykujac, ze dostanie kule w twarz, usiadla strzasajac z siebie odlamki szkla i wyjrzala przez pusta rame. Zobaczyla Edglera Vessa stojacego przy wozie patrolowym w odleglosci jakichs dziesieciu metrow. Wytrzasal z broni puste luski, a zatem musial to byc rewolwer. Zwolnila reczny hamulec i wrzucila bieg. Vess wyjal z ladownicy przy pasku magazynek. Dzieki podejrzanym przyjaciolom matki Chyna wiedziala wszystko o magazynkach i broni. Zanim Vess zdazyl naladowac rewolwer, zdjela noge z pedalu hamulca i nacisnela na gaz. Ruszaj sie, ruszaj, ruszaj. Wkladajac magazynek do rewolweru i przekrecajac go, Vess uslyszal ryk silnika wozu kempingowego i podniosl wzrok. Chyna zjechala na asfalt, zamierzajac przejechac swego przesladowce. Vess zatrzasnal bebenek rewolweru. W obawie, ze Ariel podniesie glowe, Chyna krzyknela: -Nie podnos sie! Nie podnos! - i sama schylila sie, kiedy kula odskoczyla od ramy przedniej szyby i rykoszetem wyladowala gdzies w glebi samochodu. Natychmiast jednak uniosla glowe, bo woz byl w ruchu i musiala widziec, co robi. Skrecila kierownice w prawo, jadac wprost na Vessa stojacego w otwartych drzwiach samochodu patrolowego. Vess strzelil ponownie i kiedy pojawil sie szybki blysk, Chyna przez moment miala wrazenie, ze patrzy w sam otwor lufy. Uslyszala dziwne syczaco-pulsujace brzeczenie przypominajace lot trzmiela w letnie popoludnie i poczula cos goracego, jakby zapach przypalonych wlosow. Vess dal nura do samochodu. Woz kempingowy wyrznal w otwarte drzwi, urywajac je. Niewykluczone, ze wraz z nimi urwal takze jedna czy moze nawet dwie nogi nienawistnego potwora. Won prochu zawsze kojarzy sie szeryfowi Vessowi z zapachem seksu, moze dlatego, ze jest taki goracy, a moze dlatego, ze zawiera amoniak, ktorego w nasieniu jest jeszcze wiecej. Zreszta niezaleznie od przyczyn strzelanina go podnieca, powodujac natychmiastowa erekcje. Nagle slyszy ryk wozu kempingowego, ktory naciera na niego, oslepiaja go swiatla i tyle jest halasu, jakby bral udzial w spotkaniu trzeciego stopnia. Rzucajac sie do samochodu podciaga nogi, poniewaz wie, ze spotkanie bedzie bliskie, cholernie bliskie i dzieki temu takie przyjemne. Cos bardzo mocno wali w jego prawa stope, owiewa go zimny wiatr i drzwi wozu policyjnego odpadaja, z brzekiem koziolkujac po asfalcie. Woz kempingowy z piskiem opon przejezdza obok. Prawa stopa Vessa jest zupelnie dretwa i chociaz on sam nie czuje jeszcze bolu, przypuszcza, ze zostala zmiazdzona, a moze nawet urwana. Siada na fotelu kierowcy, wsuwa rewolwer do kabury i maca reka w poszukiwaniu kikuta i cieplej wilgoci, ale stwierdza, ze stopa jest nietknieta. Po prostu zgubil obcas. Tylko tyle. Nie stalo sie nic gorszego. Kauczukowy obcas. Stope ma dretwa, a w lydce az do kolana czuje mrowienie, ale smieje sie glosno i mowi: -Zaplacisz mi, suko, za szewca. Woz kempingowy jest jakies szescset metrow przed nim i jedzie na poludnie. Zatrzymujac sie na poboczu, Vess nie zgasil silnika i teraz wystarczy tylko, zeby zwolnil hamulec reczny i wrzucil bieg. Kola samochodu wzniecaja fontanny zwiru, ktory uderza w podwozie. Woz wyrywa do przodu. Rozgrzana guma opon piszczy jak cierpiace niemowie, wgryza sie w asfalt i Vess, niby rakieta, smiga za wozem kempingowym. Zajety swoja zdretwiala stopa, zbyt pozno stwierdza, ze woz kempingowy nie jedzie juz na poludnie, ale zawraca i zbliza sie do niego z szybkoscia co najmniej czterdziestu pieciu kilometrow na godzine albo i szybciej. Gwaltownie naciska pedal hamulca, ale zanim zdazy skrecic kierownice w lewo, zeby sie usunac z drogi, ogromny woz wali w niego z potwornym lomotem. Glowa Vessa odskakuje do tylu, a potem leci do przodu, na kierownice, z taka sila, ze przed oczami robi mu sie ciemno. Wgieta maska odskakuje i Vess nie widzi juz nic przed soba. Slyszy jednak, jak kola jego wozu sie obracaja, i czuje swad palonej gumy. Samochod patrolowy sunie do tylu pchany przez potezny pojazd, i chociaz kolizja na moment przyhamowala woz kempingowy, teraz znow wyraznie nabiera szybkosci. Vess usiluje wrzucic wsteczny bieg, liczac na to, ze zdola uciec tylem przed napierajacym nan wielkim samochodem, ale dzwignia biegow najpierw uparcie odmawia mu posluszenstwa, a potem nieruchomieje w pozycji na luzie. Wysiadl uklad napedu. Fatalna sprawa. Vess podejrzewa, ze uszkodzony przod samochodu jest zawieszony na tylnym zderzaku wozu kempingowego. Cholera, dziewczyna zepchnie mnie z szosy, mysli. Miejscami pobocze jest tak wysokie i strome, ze woz policyjny z pewnoscia koziolkujac zwali sie z gory. A jesli samochody sa rzeczywiscie sczepione i dziewczyna nie calkiem panuje nad ciezkim pojazdem, to runie na niego i go zmiazdzy. A moze wlasnie o to jej chodzi? To wyjatkowa dziewczyna, niech ja diabli, na swoj sposob podobna do niego. Vess ja za to podziwia. Czuje zapach benzyny. Na prawo od konsoli i policyjnego radia (ktore wylaczyl, gdy tylko zauwazyl woz kempingowy) tkwi lufa do gory w sprezynowych uchwytach zamocowanych do deski rozdzielczej karabin automatyczny kaliber 20. Ma on pieciostrzalowy magazynek, zawsze naladowany. Vess lapie za karabin, wyszarpuje go z uchwytow i sciskajac oburacz wysuwa sie zza kierownicy, i skacze przez wyrwane drzwi. Samochody jada do tylu z szybkoscia trzydziestu, trzydziestu pieciu kilometrow na godzine, czasem gwaltownie przyspieszajac, poniewaz woz policyjny jest na jalowym biegu i nie stawia oporu. Asfalt pedzi Vessowi na spotkanie, jakby szeryf byl spadochroniarzem i mial wielkie dziury w czaszy. Vess pada i turla sie, z rekami przy sobie, w nadziei ze nie polamie kosci, wciaz uczepiony karabinu, ukosem zblizajac sie do pobocza za pasem ruchu w kierunku polnocnym. Usiluje trzymac glowe do gory, ale uderza nia mocno raz i drugi o asfalt. Wita bol radosnym okrzykiem, napawajac sie intensywnoscia tej przygody. Chyna obserwowala w lusterku bocznym, jak Vess wyskakuje z wozu patrolowego, pada na asfalt i turla sie na ukos przez szose. Zanim zdazyla zatrzymac samochod, wydajac przy tym okrzyk bolu, ktory przeszyl jej ugryziona stope, Vess lezal juz twarza do ziemi na przeciwleglym poboczu w odleglosci niecalych stu metrow na poludnie. Nie ruszal sie. I chociaz Chyna nie wierzyla, zeby skaczac z samochodu mogl sie zabic, byla pewna, ze jest nieprzytomny albo co najmniej ogluszony. Nie potrafilaby go przejechac w tej sytuacji. Ale nie zamierzala takze czekac i dac mu szanse. Zapiela laczony pas przechodzacy przez ramie i biodra. Podejrzewala, ze jej sie przyda. Kiedy wrzucala bieg i ruszala do przodu, poczula z prawej strony glowy silne uklucie i siegnawszy tam reka stwierdzila, ze krwawi. Przelotne bzykniecie okazalo sie pociskiem, ktory zadrasnal ja, zostawiajac niegrozna rane, jakies siedem i pol centymetra dluga i poltora milimetra gleboka. Ale niewiele brakowalo, zeby Vess odstrzelil jej pol glowy. Ariel siedziala w migotliwej mantylce z odlamkow pokruszonego szkla. Patrzyla na Vessa przez otwor po szybie, ale jej oczy byly pozbawione wyrazu. Miala pokrwawione dlonie. Ten widok poruszyl serce Chyny, jednak stwierdzila, ze to tylko powierzchowne zadrapania, nic groznego. Kiedy ponownie spojrzala na Vessa, stal na czworakach w odleglosci jakichs piecdziesieciu metrow. Obok niego lezal karabin. Nacisnela pedal gazu. Z tylu wozu rozlegl sie ciezki lomot. Pojazd zadrzal. Rozlegl sie nastepny lomot, a potem odglos tarcia, piekielny zgrzyt i klekotanie, ale samochod powoli nabieral szybkosci. Spogladajac w lusterko boczne, Chyna dostrzegla za soba fontanny iskier. Za nia grzechoczac i brzeczac toczyl sie zdemolowany woz policyjny. Prawe ucho szeryfa jest paskudnie rozerwane, a zapach jego wlasnej krwi kojarzy mu sie ze styczniowym wiatrem hulajacym po osniezonym gorskim stoku. Mosiezne dzwonienie w obu uszach przypomina gorzki, metaliczny smak pajaka zjedzonego w domu Templetonow. Podnoszac sie Vess stwierdza, ze kosci ma cale. Przelyka interesujaco gorzkie wymioty, ktore uderzaja mu do gardla, i bierze do reki karabin. Z zadowoleniem spostrzega, ze bron nie poniosla zadnego szwanku. Woz kempingowy - slepa niszczycielska sila - zbliza sie do niego na ukos, przez oba pasma ruchu. Jest w odleglosci jakichs piecdziesieciu metrow, ale szybko przyspiesza. Zamiast zejsc z drogi i uciekac w las przed nacierajacym na niego pojazdem, Vess rusza biegiem w jego strone. Chce znalezc sie rownolegle do kabiny kierowcy, kiedy woz bedzie obok niego przejezdzal. Biegnac kuleje - nie dlatego jednak, zeby odniosl jakies rany - po prostu zgubil obcas prawego buta. Ale nawet majac tylko jeden obcas, jest sprawniejszy niz ociezaly pojazd, a poza tym dziewczyna juz widzi, ze nie zdola go przejechac. Musi tez bez watpienia widziec, ze ma bron, sciaga wiec kierownice w prawo, decydujac sie na ucieczke. Nawet nie bedzie probowal rozwalic jej glowy ani przez wybita szybe, ani przez okienko boczne. Jej niezniszczalnosc zaczyna go napawac naboznym lekiem i nie wierzy, ze moglby jej zrobic cos na tyle powaznego, aby ja unieszkodliwic. Poza tym znacznie latwiej strzelic z biodra, ale wtedy strzela sie nisko, moze wiec tylko unieszkodliwic samochod. Oddaje trzy strzaly jeden po drugim, tak szybko, jak tylko nadaza z obsluga automatu. Sila kopniecia broni prawie zwala go z nog, ale udaje mu sie zalatwic przednia opone po stronie kierowcy. W odleglosci niecalych dwoch metrow od niego woz kempingowy zaczyna sie slizgac. Ze zniszczonej opony strzelaja w powietrze wijace sie weze gumy. Kiedy potwor przewala sie obok, Vess wykorzystuje ostatnie dwa naboje, zeby przestrzelic tylna opone po stronie kierowcy. Teraz panna Chyna Shepherd, nietknieta i zywa, ma powazny klopot. Kierownica kreci sie Chynie w rekach, parzac ja w dlonie i nie dajac sie utrzymac. Dziewczyna naciska pedal hamulca, co okazuje sie powaznym bledem, samochod bowiem niebezpiecznie zatacza sie w lewo, jednak zdejmujac noge z hamulca najwyrazniej popelnia jeszcze gorszy blad, poniewaz samochod zatacza sie w prawo o wiele gwaltowniej. Wlokacy sie za nia woz policyjny stuka o tylny zderzak, a woz kempingowy drzy mimo kolysania na boki i Chyna wie, ze lada chwila sie przewroca. Upojony rozkoszna mieszanina zapachow - wlasnej krwi i prochu - szeryf Vess odrzuca karabin, ktorego magazynek jest juz pusty. Z radosnym podnieceniem przyglada sie, jak stary woz kempingowy, przechylony na lewa strone, sunie szosa wsrod nocy na samych obreczach. Nie ma juz na nich ani kawalka gumy; resztki opon walaja sie na obu pasmach ruchu. Krawedzie obreczy wgryzaja sie w asfalt ze zgrzytem, ktory kojarzy sie Vessowi z dotykiem krynoliny, sztywnej od zaschnietej krwi, a to z kolei przypomina mu smak ust pewnej mlodej damy w chwili jej smierci, i wtedy pojazd nagle zwala sie na bok z sila tak wielka, ze Vess czuje pod nogami drzenie asfaltu. Tepy lomot odbija sie echem od rosnacych po obu stronach drogi drzew, jak wystrzal z diabelskiej broni. Zawieszony na tylnym zderzaku wozu kempingowego samochod policyjny rowniez zwala sie na bok, odczepia sie, dachuje, obraca sie o trzysta szescdziesiat stopni i zatrzymuje na pasmie ruchu w kierunku polnocnym. Woz kempingowy jest kawal drogi za samochodem policyjnym, niecale sto metrow od Vessa, i w dalszym ciagu jeszcze sunie po asfalcie, ale juz zwalnia i widac, ze sie za chwile zatrzyma. Wszystko zostalo spieprzone: cala szosa usiana jest kawalkami zelastwa i gumy, z czego Vess bedzie sie musial gesto tlumaczyc; to samo z planem zajecia sie Ariel, ktorego perspektywa tak bardzo go przez ostatni rok podniecala; no i wreszcie jakze obciazajace w swej wymowie ciala w sypialni wozu kempingowego. Mimo to szeryf Vess chyba nigdy dotychczas nie odczuwal takiego uniesienia jak teraz. Nigdy nie mial tak wyostrzonych zmyslow jak obecnie. Jest odurzony doznaniami, wiecej - szalony. Ma ochote fikac koziolki pod ksiezycem i obracac sie z wyciagnietymi ramionami jak dziecko, ktoremu sie kreci w glowie od widoku wirujacych w gorze gwiazd. Ale ma jeszcze do wyprawienia na tamten swiat dwie osoby i sliczna mloda buzie do oszpecenia, a to tez mila perspektywa. Siega do kabury po rewolwer i stwierdza, ze musial mu wypasc, kiedy wyskakiwal z samochodu i turlal sie po asfalcie. Zaczyna sie za nim rozgladac. Kiedy woz kempingowy wreszcie sie zatrzymal, Chyna nie tracila czasu na dziwienie sie, ze jeszcze zyje. Natychmiast odpiela pasy bezpieczenstwa - swoj i Ariel. W tej nowej sytuacji prawy bok samochodu stal sie jego sufitem. Ariel uczepila sie klamki drzwi, zeby nie spasc na Chyne. Bok lewy, na ktorym Chyna teraz lezala, w zasadzie pelnil role podlogi. Przez okno od strony kierowcy widac bylo tylko asfalt. Chyna wygramolila sie z fotela, obrocila i majac za plecami wybite przednie okno, nogami wsparta o schowek przy dzwigni biegow, przysiadla na tablicy rozdzielczej. Prawym bokiem oparla sie o kierownice. W samochodzie bylo duszno od zapachu benzyny. Chyna z trudem mogla oddychac. Siegnela reka do Ariel i powiedziala: -Chodz, kochanie, wylazimy przez okno, i to szybko. Widzac, ze dziewczyna na nia nie patrzy, ale dalej uczepiona drzwi spoglada w nocne niebo, zlapala ja za ramie i pociagnela. -Chodz, kochanie, chodz, chodz predko - ponaglala mala. - Byloby cholernie glupio, gdybysmy mialy teraz zginac, majac tyle za soba. Gdybys teraz umarla, twoje lalki by sie z ciebie smialy. Pekalyby ze smiechu. Nadchodzi szeryf Edgler Vess, potluczony i krwawiacy, ale dziarski. Mija dach wozu kempingowego, ktory teraz jest jego lewym bokiem, pojazd bowiem lezy przewrocony na asfalcie, na ktory wylewa sie benzyna. Vess spoglada ciekawie na wybity swietlik, ale bez chwili wahania zmierza ku przodowi wozu, gdzie widzi dwie niegrzeczne dziewczynki, Chyne i Ariel, ktore juz zdazyly wyjsc przez wybita szybe. Sa odwrocone tylem do niego i ida w kierunku zachodniej strony szosy, gdzie w niewielkiej odleglosci widac zachecajacy sosnowy lasek. Najwyrazniej maja nadzieje sie w nim ukryc, zanim Vess je znajdzie. Chyna kuleje, ale dlonia, ktora polozyla Ariel na plecach, zacheca ja do marszu. Vess wprawdzie nie znalazl rewolweru, ma jednak karabin, ktory trzyma oburacz za lufe; zbliza sie do nich szybko. Chyna slyszy dziwne klaskanie, jakie wydaje jego pozbawiony obcasa but na smierdzacym mokrym asfalcie, ale nie ma nawet szansy na to, by sie odwrocic i stawic mu czolo. Szeryf zamierza sie karabinem jak maczuga i wali swoja ofiare kolba na plask miedzy lopatki. Chyna wali sie na ziemie bez tchu, niezdolna nawet krzyknac. Pada rozkrzyzowana, twarza do asfaltu, byc moze nieprzytomna, a z pewnoscia ogluszona. Ariel drepcze przed siebie w kierunku, jaki jej nadano, jakby nie miala pojecia, co sie stalo z Chyna, i moze rzeczywiscie nie ma. Niewykluczone, ze powoduje nia rozpaczliwe pragnienie wolnosci, ale byc moze idzie po prostu jak nakrecona lalka. Chyna obraca sie na plecy i patrzy na Vessa wcale nie ogluszona; jej szeroko rozwarte oczy sa biale z wscieklosci. -Bog sie mnie boi - mowi Vess. Jest to jego ulubione powiedzenie. Ale najwyrazniej nie robi ono na Chynie wrazenia. Krztuszac sie od duszacych oparow benzyny albo od ciosu w plecy, odpowiada: -Pieprzony skurwysyn. Kiedy ja zabije, bedzie musial zjesc jakas jej czastke, tak jak zjadl pajaka, poniewaz w ciezkich chwilach, ktore go czekaja, moze potrzebowac jej niezwyklej sily. Od Ariel dzieli go odleglosc jakichs pietnastu czy szesnastu metrow i Vess zastanawia sie, czy za nia isc. Decyduje sie jednak najpierw skonczyc z Chyna. Dziewczyna w tym stanie i tak daleko nie zajdzie. Kiedy Vess ponownie spoglada w dol, Chyna wyjmuje z kieszeni dzinsow jakis niewielki przedmiot. Chyna miala przy sobie gazowa zapalniczke od czasow stacji benzynowej, ktorej dwoch pracownikow Vess zamordowal. Zwolnila teraz zatrzask zabezpieczajacy i przesunela opuszke kciuka na kolko. Z przerazeniem myslala o tym, co musi zrobic. Lezala w kaluzy benzyny, jej ubranie i wlosy byly nia przesiakniete. Ledwie mogla oddychac przez duszace opary. Jej drzaca reka rowniez byla mokra od benzyny i Chyna wyobrazala sobie, ze plomien natychmiast obejmie kciuk, a z niego przejdzie wzdluz reki do ramienia, w ciagu kilku sekund ogarniajac cale cialo. Ale przeciez musi wierzyc, ze istnieje na swiecie sprawiedliwosc i ze w mglach sekwojowych lasow jest jakis sens, bo bez tej wiary nie bylaby w niczym lepsza od Edglera Vessa czy od bezrozumnego karalucha. Lezala u stop mordercy. Nawet jesli stanie sie najgorsze, to przynajmniej zabierze go ze soba. -Glista, gad - powiedziala. Byly to slowa, ktore ulozyla z liter jego imion. Zapalila zapalniczke. Buchnal plomien, jednak wbrew obawom Chyny nie przeniosl sie bezposrednio na jej palec, rzucila wiec zapalniczke na but Vessa. Gazowy plomyk zgasl wprawdzie zaraz, ale nasaczona benzyna skora zdazyla sie jeszcze od niego zajac. Natychmiast po rzuceniu zapalniczki Chyna zaczela sie turlac z ramionami przytulonymi do piersi, obracajac sie po asfalcie dokola swojej osi, coraz dalej od Vessa, wstrzasnieta nagloscia, z jaka plomien buchnal wysoko w gore, przerazona glosnym sykiem i nagla fala goraca. Jezyki pelgajace po zalanym benzyna asfalcie lada chwila dosiegna i jej... Juz sie przygotowala na spotkanie z mordercza potega ognia, kiedy stwierdzila, ze ma pod soba sucha nawierzchnie. Spazmatycznie dyszac, zerwala sie na nogi i zaczela sie cofac - byle dalej od plonacego asfaltu i ogarnietego pozoga potwora. Edgler Vess, w butach z ognia, wrzeszczal i tupal widzac, jak wszystko wokol niego ogarniaja plomienie. Kiedy zajely sie jego wlosy, Chyna odwrocila glowe. Ariel znajdowala sie poza zalanym benzyna obszarem, a tym samym poza zasiegiem plomieni, ale wydawala sie calkowicie obojetna na szalejacy zywiol. Stala tylem do ognia, wpatrzona w gwiazdy. Chyna podbiegla do niej i na wszelki wypadek odprowadzila ja jeszcze kilka metrow dalej. Ochryple, przerazajace wrzaski Vessa wydaly jej sie glosniejsze niz poprzednio - kiedy obrocila sie do tylu, stwierdzila, ze morderca - niby jeden wielki slup ognia - caly czas za nimi idzie, a wlasciwie brnie przez gotujacy sie asfalt, cudem tylko trzymajac sie na nogach. Swietliste wstegi wyciagnietych ramion blyskaly bialoblekitnymi jezykami ognia, ktory przypiekal czubki palcow nieszczesnika. W jego otwartych ustach szalalo szkarlatne tornado, z nozdrzy buchaly plomienie, a mimo to, z twarza ukryta za pomaranczowa maska luny, nie przestajac krzyczec, Vess szedl przed siebie, nieustepliwy jak zachod slonca. Chyna popchnela dziewczyne za siebie i w tym momencie Vess gwaltownie odwrocil sie do tylu; nie ulegalo watpliwosci, ze ich nie widzi. Calkowicie slepy, nie szukal ani jej, ani Ariel, ale milosierdzia, na ktore nie zasluzyl. Wreszcie upadl na srodku drogi. Wil sie i kurczyl, kopal i podrygiwal, az w koncu, powoli podciagajac kolana i skladajac na piersi poczerniale rece, obrocil sie na bok. Jego glowa sklonila sie ku dloniom, jakby topiacy sie kregoslup nie mial juz sily jej uniesc. Wkrotce znieruchomial. Na pewnym poziomie swiadomosci Vess wiedzial, ze ten cichnacy glos to jego krzyk, ale cierpienie bylo tak wielkie, ze przez trawiona deliryczna goraczka glowe przelatywaly rozne szalone mysli. Na innym poziomie wierzyl, ze ow nieziemski krzyk nie pochodzi od niego, ze wydaje go nie narodzony blizniak mezczyzny ze stacji benzynowej, embrion, ktory wycisnal swe pietno na czole brata w postaci czerwonego znamienia. Ostatnim uczuciem Vessa - zanim z czlowieka przedzierzgnal sie w wieczna ciemnosc - byl strach przed pozerajacym wszystko ogniem. Wlokac za soba Ariel, Chyna coraz dalej cofala sie przed pozoga, w koncu jednak stwierdzila, ze ani chwili dluzej nie utrzyma sie na nogach. Usiadla na asfalcie, nie mogac powstrzymac drzenia calego ciala, obolala i nagle slaba z poczucia ulgi. Zaczela plakac, szlochac jak dziecko, jak osmioletnia dziewczynka, wyplakujac wreszcie te wszystkie lzy, ktorych nie wylala pod lozkami, w pelnych myszy stodolach i na smaganych piorunami plazach. Jakby na zawolanie, w dali rozblysly swiatla samochodu. Chyna patrzyla, jak sie zblizaja, podczas gdy stojaca obok niej milczaca Ariel bladzila wzrokiem wsrod gwiazd. Rozdzial 12 Ze szpitalnego lozka Chyna udzielala wyczerpujacych informacji policjantom, broniac sie jednak przed dziennikarzami, ktorzy za wszelka cene starali sie do niej dostac. Od policjantow, na zasadzie wzajemnosci, dowiedziala sie wiele o Edglerze Vessie i o rozmiarach jego zbrodni, chociaz nic z tego nie tlumaczylo samego Vessa.Ojciec Laury, Paul Templeton, byl w Oregonie w interesach kilka tygodni przed atakiem Vessa na jego rodzine i zostal zatrzymany za przekroczenie predkosci. Funkcjonariuszem, ktory wypisywal mu mandat, byl sam mlody szeryf. To wlasnie wtedy, podczas wyciagania prawa jazdy, musialy Paulowi wypasc z portfela fotografie, dzieki czemu Vess mial okazje zobaczyc piekna twarz Laury. Pelne imie i nazwisko Ariel brzmialo Ariel Beth Delane. Jeszcze rok temu mieszkala z rodzicami i dziewiecioletnim bratem w Kalifornii na cichym przedmiesciu Sacramento. Jej rodzice zostali zastrzeleni w lozku. Chlopca Vess zadreczyl na smierc za pomoca przyborow, ktorych pani Delane uzywala do wyrobu lalek. Istnialo podejrzenie, ze Ariel musiala sie temu przygladac, zanim zostala uprowadzona. Poza policjantami Chyne odwiedzalo wielu lekarzy. Niezaleznie od zabiegow, jakich wymagaly jej fizyczne obrazenia, wielokrotnie nalegano, zeby podzielila sie swoimi przezyciami z psychiatra. Najbardziej wytrwaly w tych usilowaniach okazal sie sympatyczny piecdziesieciolatek o chlopiecym wygladzie, dzwiecznym smiechu i nerwowym zwyczaju pociagania sie za prawe ucho, ktore za kazdym razem nabieralo koloru wisni. -Nie potrzebuje terapii - odpowiadala mu Chyna. - Najlepsza terapia to zycie. - Nie bardzo rozumial, co miala na mysli, i prosil, zeby mu opowiedziala o swoim wspolistnieniu z matka, chociaz przynajmniej od dziesieciu lat, od kiedy Chyna sie od niej wyniosla, nie mozna bylo mowic o zadnym wspolistnieniu. Chcial ja nauczyc, jak dawac sobie rade z rozpacza, ale Chyna odparla: -Ja nie chce sobie dawac z nia rady, panie doktorze. Ja chce ja odczuwac. Kiedy mowil jej o powypadkowym syndromie stresu, ona mowila o nadziei; kiedy mowil o samospelnieniu, ona mowila o odpowiedzialnosci; kiedy mowil o mechanizmach sluzacych podniesieniu poczucia wlasnej wartosci, ona mowila o wierze i zaufaniu. Wreszcie lekarz stwierdzil, ze nie jest w stanie pomoc osobie mowiacej tak calkowicie odmiennym jezykiem. Lekarze i pielegniarki niepokoili sie, ze Chyna nie bedzie mogla spac, ale spala zdrowo i mocno. Obawiali sie, ze bedzie miala koszmary senne, ale jej snil sie tylko wielki las, w ktorym nigdy nie byla sama i zawsze czula sie bezpieczna. Jedenastego kwietnia, w dwanascie dni po przyjeciu jej do szpitala, zostala wypisana i kiedy wychodzila frontowymi drzwiami, czekala na nia za nimi ponad setka reporterow prasowych, radiowych i telewizyjnych, nie wylaczajac przedstawicieli brukowych pisemek, ktorzy jej przysylali przez Federal Express umowy, oferujac wielkie sumy za prawa do jej historii. Chyna przedzierala sie przez natarczywy tlum, nie odpowiadajac na pytania, ale jednoczesnie starajac sie nie byc niegrzeczna. Kiedy podchodzila do czekajacej na nia taksowki, jeden z reporterow podetknal jej mikrofon po nos i zapytal: -Panno Shepherd, jakie to uczucie, kiedy sie jest bohaterka? Chyna zatrzymala sie i odpowiedziala: -Nie jestem zadna bohaterka. Po prostu przezywam trudne chwile jak wszyscy, zastanawiajac sie, dlaczego w zyciu musi byc czasem tak ciezko i majac nadzieje, ze juz nigdy wiecej nie bede musiala nikogo skrzywdzic. Ci, co stali dostatecznie blisko, zeby ja slyszec, zamilkli, ale inni dalej cos wykrzykiwali. Chyna wsiadla do taksowki i odjechala. Zanim Edgler Vess uwolnil panstwa Delane od wszelkich klopotow, mieli powaznie obciazona hipoteke i byli zadluzeni w firmie Visa Mastercard, totez nie bylo zadnego spadku, ktory by Ariel mogla odziedziczyc. Jej dziadkowie ze strony ojca zyli wprawdzie jeszcze, ale nie byli zamozni. Zreszta nawet gdyby istnieli jacys krewni na tyle dobrze sytuowani, zeby uniesc ciezar utrzymania nastolatki z problemami osobowosciowymi, to i tak nie sprostaliby temu zadaniu. Ariel dostala wiec kuratora sadowego i miala byc pod stalym nadzorem szpitala psychiatrycznego stanu Kalifornia. Nikt z rodziny nie zglosil sprzeciwu. Przez cale lato i jesien Chyna co tydzien jezdzila z San Francisco do Sacramento, ubiegajac sie o przyznanie wylacznej prawnej opieki nad Ariel Beth Delane i przedzierajac sie cierpliwie przez gaszcz przepisow prawnych i zarzadzen systemu opieki spolecznej. Nie chciala pozwolic, by Ariel zostala skazana na przebywanie w zakladach zwanych "placowkami opiekunczymi". Mimo ze wcale nie uwazala sie za bohaterke, w oczach wielu nia byla. Podziw, z jakim traktowaly ja rozne wplywowe osobistosci, stal sie w koncu kluczem do zamknietych biurokratycznych serc i Chyna uzyskala upragniony status opiekunki prawnej Ariel. Pewnego ranka pod koniec stycznia, dziesiec miesiecy po tym, jak uwolnila Ariel ze strzezonej przez lalki piwnicy, dziewczyny opuscily razem Sacramento. Jechaly do domu, do San Francisco. Chyna nigdy nie zrobila magisterium z psychologii, ktorego byla juz bliska. Kontynuowala wprawdzie studia na Uniwersytecie Stanu Kalifornia w San Francisco, ale zmienila kierunek na literature. Zawsze lubila czytac i chociaz nie uwazala, ze ma talent literacki, pomyslala, ze moglaby zostac wydawca i pracowac z pisarzami. Uznala, ze w fikcji jest wiecej prawdy niz w nauce. Brala takze pod uwage zawod nauczycielki. Jednak nawet gdyby miala do konca zycia uslugiwac do stolu, nie mialaby nic przeciwko temu - byla w tej pracy dobra i znajdowala w niej satysfakcje. Latem, kiedy pracowala na wieczorna zmiane, rano i przed poludniem spedzaly z Ariel duzo czasu na plazy. Dziewczyna lubila patrzec przez ciemne okulary na zatoke, a czasami stawala na samym brzegu morza i przygladala sie, jak fale omywaja jej nogi. Pewnego czerwcowego dnia Chyna, nie zdajac sobie sprawy z tego, co robi, napisala palcem na piasku slowo PEACE*. [* PEACE - ang. pokoj.] Przez chwile wpatrywala sie w nie, po czym ku swemu zdumieniu powiedziala do Ariel: -To jest slowo, ktore mozna ulozyc z liter mojego imienia i nazwiska. Ktoregos innego letniego dnia, kiedy mala siedziala na kocu, wpatrzona w pocetkowana plamami slonca wode, Chyna zabrala sie do czytania gazety, ale wszystkie artykuly wydaly jej sie jednakowo przygnebiajace. Wojny, gwalty, morderstwa, rabunki i ziejacy nienawiscia politycy wszelkiej masci. Przeczytala zjadliwa recenzje filmowa, krytykujaca rezysera i scenarzyste i kwestionujaca ich prawo do tworzenia, po czym zainteresowala sie kolumna kobieca, gdzie jej uwage zwrocil rownie jadowity atak na pewna pisarke. I jedno, i drugie mialo niewiele wspolnego z prawdziwa krytyka i stanowilo przejaw zwyklej zlosliwosci. Wyrzucila gazete do smietnika. Wszystko to wydalo jej sie oczywistym odbiciem silniejszych morderczych impulsow, jakim podlega chory ludzki umysl. Miedzy symbolicznymi a rzeczywistymi zabojstwami istnieje roznica ilosciowa, nie jakosciowa - serca sprawcow jednych i drugich toczy ta sama choroba. Nie ma wytlumaczenia dla ludzkiej podlosci. Na poczatku lipca Chyna zauwazyla na plazy mezczyzne kolo trzydziestki, ktory kilka razy w tygodniu przychodzil tu ze swoim osmioletnim synem i pracowal na laptopie w cieniu parasola. Ktoregos dnia zaczeli ze soba rozmawiac. Mezczyzna nazywal sie Ned Barnes, jego syn mial na imie Jamie. Ned byl wdowcem i pisarzem z kilkoma powiesciami o umiarkowanym powodzeniu na koncie. Jamie powzial do Chyny sympatie i znosil jej wszystko, co wydawalo mu sie cenne - a to bukiecik polnych kwiatow, a to jakas ciekawa muszelke, a to wyciete z czasopisma zdjecie smiesznego psa - i kladl jej bez slowa na kocu, nie domagajac sie nawet uwagi dla swych darow. Dwunastego sierpnia Chyna zrobila spaghetti z kulkami miesnymi i zaprosila na kolacje Neda z Jamiem. Potem grala z nimi w rozne gry, podczas gdy Ariel siedziala, pogodnie przygladajac sie swoim rekom. Od czasu tamtej nocy spedzonej w wozie kempingowym na twarzy dziewczyny ani razu nie pojawil sie wyraz meki i bezglosnego krzyku. Przestala sie takze obejmowac rekami i kiwac. Kilka dni pozniej poszli cala czworka do kina. Poza tym nadal spotykali sie na plazy, gdzie zwykle rozkladali sie obok siebie. Ich wzajemny stosunek byl swobodny, wolny od jakichkolwiek naciskow czy oczekiwan. Kazde z nich chcialo tylko czuc sie mniej samotnym. We wrzesniu, zaraz po Dniu Pracy, kiedy zostalo juz niewiele dni dostatecznie cieplych, by moc je spedzac na plazy, Ned spojrzal znad swojego laptopa i zawolal cicho: -Chyna! Chyna akurat czytala ksiazke, wiec odpowiedziala mu tylko mruknieciem, nawet nie podnoszac wzroku. -Spojrz na Ariel - nalegal. Dziewczyna miala na sobie obciete dzinsy i bluzke z dlugimi rekawami, bo dzien byl troche za chlodny na opalanie. Stala na brzegu morza, ktore lizalo jej bose stopy, ale nie patrzyla tepo na zatoke, jak zwykle. Z uniesionymi ramionami, machajac dlonmi nad glowa, tanczyla w milczeniu. -Ona tak kocha te zatoke - powiedzial Ned. Chyna nie mogla wydobyc z siebie glosu. -Ona kocha zycie - powiedziala w koncu, modlac sie, zeby to byla prawda. Ariel nie tanczyla dlugo, a kiedy wrocila na koc, jej spojrzenie bylo jak zawsze dalekie i nieobecne. W grudniu, ponad dwadziescia miesiecy od chwili ucieczki z domu Edglera Vessa, Ariel skonczyla osiemnascie lat. Z dziewczynki zmienila sie w sliczna mloda kobiete. Czesto jednak wolala po nocach matke, ojca i brata. A potem nadeszlo Boze Narodzenie i wsrod upominkow dla Ariel, Neda i Jamiego, zgromadzonych pod choinka w living-roomie, Chyna ze zdziwieniem znalazla mala paczuszke dla siebie. Byla przygotowana z wielka troska, jak gdyby przez dziecko, ktore wlozylo w to wiecej dobrych checi niz umiejetnosci. Na przywieszce z balwankiem krzywymi drukowanymi literami bylo wypisane jej imie. Po rozpakowaniu paczuszki znalazla niebieska karteczke, a na niej dwa slowa nabazgrane z wielkim wysilkiem, z wahaniem i z przerwami: "Chce zyc". Z bijacym sercem i scisnietym gardlem Chyna ujela dlonie Ariel. Przez chwile nie wiedziala, co powiedziec, a gdyby nawet wiedziala, to i tak by nie zdolala tego wykrztusic. Wreszcie wyjakala powoli: -To... najlepszy prezent, jaki kiedykolwiek dostalam, kochanie. Najlepszy z mozliwych. Nic... wiecej nie potrzebuje, tylko... tylko tego, zebys sprobowala. Jeszcze raz przeczytala przez lzy tamte dwa slowa: "Chce zyc". -Chcesz, ale nie wiesz, jak wrocic, tak? - zapytala. Ariel nadal stala spokojnie, ale w pewnej chwili zamrugala i mocniej scisnela dlonie Chyny. -Jest droga powrotu - zapewnila ja Chyna. Ariel jeszcze mocniej scisnela ja za rece. -Jest nadzieja, kochanie. Zawsze jest nadzieja. Jest tez i droga, ale nikt jej nie znajdzie sam. Znajdziemy ja razem. Na pewno. Tylko musisz wierzyc, ze nam sie uda. Ariel, niezdolna do nawiazania kontaktu wzrokowego, caly czas sciskala Chyne za rece. -Chce ci opowiedziec historie o lesie sekwojowym i o czyms, co w nim zobaczylam pewnej nocy... i pozniej. Moze nie bedzie to mialo dla ciebie az tak wielkiego znaczenia, moze dla innych nie znaczyc nic, ale dla mnie to sprawa ogromnej wagi, nawet jesli nie wszystko z tego rozumiem. "Chce zyc". W ciagu najblizszych paru lat droga prowadzaca z Puszczy do rzeczywistego swiata nie byla dla Ariel latwa. Zdarzaly sie chwile zalaman, gdy wydawalo sie, ze nie robi zadnych postepow, a nawet ze sie cofa. W koncu jednak nadszedl dzien, w ktorym wraz z Nedem i Jamiem pojechaly do lasu sekwojowego. Kiedy szly przez paprocie i rododendrony wsrod uroczystych cieni pod wielkimi drzewami, Ariel powiedziala: -Pokaz mi to miejsce. Chyna poprowadzila ja za reke. -Tu. Jakze bardzo bala sie tamtej nocy, kiedy ryzykowala tak wiele dla dziewczyny, ktorej nawet nie widziala na oczy. Byl to lek nie tyle przed samym Vessem, ile przed tym czyms nowym, co w sobie odkryla. Przed bezwzglednym nakazem milosci blizniego. Teraz juz wie, ze nie jest to powod do strachu. Ze to cel, dla ktorego istniejemy. This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-01-28 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/