Bogusława Czosnowska OSTATNI GONG Tower Press Gdańsk 2000 Projekt okładki Dariusz Szmidt Autor zdjęcia na okładce Edmunda Bonnauda W tekście zamieszczono zdjęcia Małgorzaty Bramorskiej-Fogiel, Tadeusza BiUńskiego, Tomasza Degórskiego, Edwarda Hartwi-ga, Zbigniewa Kosycarza, Wojciecha Lendziona, Tadeusza Linka, H. Matuszewskiego, Grażyny Wyszomirskiej, Edmunda Zdanowskiego oraz ze zbiorów prywatnych Skład i łamanie Jerzy M. Kołtuniak Redaktor Monika Podgórniak Korekta Zespół Wydanie pierwsze © Copyright by Bogusława Czosnowska, Gdańsk 2000 ISBN 83-87342-23-8 ar Tower Press Gdańsk 2000 SPIS TREŚCI „Teatr i chatyna" - wstęp Jana Ciechowicza MOJE ŻYCIE W TEATRZE I NIE TYLKO 1. Rodzice 2. Królowa nocy 3. Dziecięce kradzieże 4. Biedna pupa 5. Końskie dzieciństwo 6. To był dopiero ślub! 7. Szczecin miasto zieleni magnoliami pachnący 8. Powrót do Lwowa 9. Kraków w fotoplastykonie 10. Bo ja jestem czarownicą 11. Słoneczniki obracają się ku słońcu 12. Francja i Francuzi 13. Nieobecni 14. Profesor Aleksander Bardini 15. A teraz Gdańsk 16. Jańcia i Kazio Pięto wie 17. Kuba RYMOWANKI 1. Chatyna skończyła 25 lat 2. Rozmowa z moim świerkiem Jasiem 3. Ot, tak mi się baje 4. Świerszczowe trio 5. Wiatr 6. Złoty zamek 7. Mój stary fotel -5- 8. Mały węgielek 9. Legenda o dębie 10. Ręcznikowe pęteleczki 11. Moździerze 12. Polska choinka 13. Rozmowa z Giewontem 14. Obiadowe danie 15. Człowiek na emeryturze 16. Ze mną są kwiaty 17. Moje dobranoc -6- TEATRICHATYNA 1. Sztuka i prywatność. Polskie pamiętniki teatralne, czyli pamiętniki pisane przez ludzi teatru (głównie aktorów), sięgają początków sceny narodowej. Pierwszy był tutaj, oczywiście, Wojciech Bogusławski jako autor Dziejów Teatru Narodowego, do których dołączył nieocenione „wiadomości o życiu sławnych artystów" (1820). To stamtąd możemy dowiedzieć się najwięcej o wizycie trupy Bogusławskiego w Gdańsku w roku 1811, kiedy to Teatr Narodowy dał 21 reprezentacji, „patrząc na świetną postać mnóstwem wojska napełnionego miasta" (głównie wojska napoleońskiego; nawet afisze drukowano wówczas w trzech językach: po polsku, niemiecku, ale i po francusku). Przykład Bogusławskiego-pamięt-nikarza był zaraźliwy. Swoje pamiętniki, czasem nawet w formie dziennika, czyli pamiętnika pisanego „na gorąco", pozostawili m.in.: Kazimierz Skibiński, Jan Nepomucen Kamiński i Bogumił Dawison. Nieocenione i pierwszorzędne memuary skreślił przeciętny aktor (ale wybitny pamiętnikarz) Stanisław Krzesiński, nadając im znamienny tytuł Koleje życia, czyli Materiały do historii teatrów prowincjonalnych, wydane przez Dąbrowskiego dopiero w roku 1957. Krzesińskiemu znacznie ustępuje Helena Modrzejewska jako autorka Wspomnień i wrażeń, spisanych tuż przed śmiercią po angielsku, pełnych zmyśleń i egzaltowanego wielosłowia (wydanych w polskim przekładzie także w roku 1957). Więcej niż wydane w dwóch tomach Wspomnienia Ludwika Solskiego (1955-1961) warty jest Pamiętnik Ireny Solskiej w opracowaniu Lidii Kuchtówny (1978). Z wybitnych aktorów swoje najczęściej nieświetne pamiętniki wydali w formie książkowej m.in.: Zelwerowicz, Adwento-wicz i Fertner. Dokładnie tylko w latach 1945-1991 - jak to wyliczyła Urszula Rudzka - ukazało się 100 książek o charakterze pamiętnikarsko--wspomnieniowym, dotyczących teatru. Znalazły się tutaj rozmaite niedyskrecje teatralne, podróże komiczne, gawędy, opowiadania, notatniki, przygody i monologi. Za klasyczne zwykło się uważać dzieło Adama -7- Grzymały-Siedleckiego Świat aktorski moich czasów (1957), imponujący esej wybitnego i długowiecznego krytyka - chociaż słabego dramato-pisarza - kierownika literackiego i dyrektora kilku teatrów (w tym krakowskiego i bydgoskiego). Pamiętniki teatralne pisywali nie tylko aktorzy, ale i reżyserzy (np. Erwin Axer), radiowcy (np. Tadeusz Byrski), piosenkarze (np. Mieczysław Fogg), recenzenci (np. August Grodzicki), tancerze (np. Loda Halama), pisarze (np. Jarosław Iwaszkiewicz), lalkarze (np. Henryk Ryl), już nie wspominając o dyrektorach teatru (np. Arnold Szyfman) czy dramatopisarzach (np. Jerzy Szaniawski). Odnotować też warto bardzo rzadkie pamiętniki suflerów (np. Bronisława Nieszporka) czy wręcz widzów teatromanów (np. Elżbiety Kietlińskiej). Zdarzały się u nas swoiste licytacje „na pamiętniki", które nagle zaczęły ze sobą rozmawiać. Po znakomitym pamiętniku Zofii Kucówny Zatrzymać czas (1990), Adam Hanuszkiewicz wydał efekciarskie Psy, hon-dy i drabinę (1991). Tadeusz Łomnicki zaproponował w wyborze Marii Bojarskiej pasjonujący zbiór eseistyki teatralnej na temat swoich najwybitniejszych ról i dokonań pt. Spotkania teatralne (1984). Tuż po śmierci świetnego aktora ta sama Maria Bojarska, jego ostatnia żona, wydała frapujący i ryzykowny pamiętnik-dziennik Król Lear nie żyje, opisujący z kontekstami przede wszystkim zmagania się Łomnickiego z materią wielkiej roli szekspirowskiej, ale także z materią ich wspólnego życia. Chory na serce Jerzy Stuhr naszkicował w szpitalu efektowną i niebanalną spowiedź artysty pt. Choroba sercowa, wskazując raczej miłość do sztuki, aniżeli na stan swego zdrowia. Gustawowi Holoubkowi we Wspomnieniach z niepamięci towarzyszą rewelacyjne rysunki Kazimierza Wiśniaka (1999); jego żona, Magdalena Zawadzka wkłada swoimi pamiętnikami po prostu Kij w mrowisko (2000). Nieoceniony i bezkonkurencyjny Erwin Axer proponuje sobie i czytelnikom kolejne Ćwiczenia pamięci (1984, 1991), czyli zbiory olśniewających esejów i felietonów, gdzie każdy jest właściwie osobną całostką, na które wcześniej z wielką żarłocznością rzucali się czytelnicy „Dialogu". Na naszych oczach pamiętniki, pisane najczęściej przez ludzi teatru, którzy wiele już przeżyli, coraz bardziej młodnieją. Spragnieni zakulisowych informacji o swoich idolach teatromani, mogą znaleźć na półkach księgarskich książki wspomnieniowe na przykład Olbrychskiego czy Jan-dy, których pamięci „pomagają" wynajęci specjalnie do tej pracy zawodowi dziennikarze, noszący w Ameryce miano ghost-writerów Wiadomo, gwiazdy nie mają czasu (chociaż miewają „czerwone pazury"), tymczasem rynek oczekuje „świeżej porcji" intymistyki, raczej zdecydowanie przedkładając na przykład Nagłe zastępstwo Izabeli Cywińskiej, czyli gorący jeszcze dziennik pani minister kultury (BGW 1992) nad wstrząsają- cy pamiętnik wielkiej aktorki żydowskiej Idy Kamińskiej Moje życie, mój teatr (Krąg 1995). 2. Pamiętnik Bogusławy Czosnowskiej Ostatni gong nie do końca jest chyba pamiętnikiem. Poza oczywistym kontekstem historyczno-teatralnym z dziejów polskich pamiętników teatralnych (od Bogusławskiego do dziś), prowokuje również do krótkiej choćby konstatacji na temat postawy autobiograficznej i różnych form literatury intymnej (od wspomnienia do „łże-dziennika"). Okazuje się, że pamiętnik nie musi być wcale prozatorską relacją o zdarzeniu, którego autor był świadkiem lub uczestnikiem. Czosnowska wybiera przecież w pewnej chwili „rymowanki", czyli mowę wiązaną, aby w tej formie opowiadać nie tylko o swoim fotelu, ale i o sztuce. Wiadomo, że pamiętnik może być traktowany jako źródło wiedzy historycznej (często źródło bałamutne). Nie przestaje wszakże pozostawać nade wszystko tzw. dokumentem osobistym, czyli zapisem subiektywnego widzenia świata, zjawisk i ludzi, własnych przekonań i pasji. Pamiętnik jest wreszcie także po prostu formą piśmiennictwa, gatunkiem paraliterackim, który wręcz przygotował narodziny powieści. Należy do pism osobistych - jak list czy dziennik intymny. Wcale nie musi sztywno trzymać się chronologii. Trzyma się na przykład kalendarza Jan Chryzostom Pasek jako autor Pamiętników, obejmujących - rok po roku - lata 1656-1688; bagatelizuje kalendarz Maria Kuncewi-czowa jako autorka Fantomów, która dokładnie w 34 sekwencjach przywołuje z pamięci najróżniejsze klisze i zdarzenia. Czosnowskiej bliższa jest oczywiście Kuncewiczowa niż Pasek. Jeśli pamiętnik tym różni się od autobiografii, że nie analizuje raczej świata intymnego autora, lecz nastawiony jest na relacje o zdarzeniach zewnętrznych, to wówczas Czosnowskiej „słoneczniki obracają się ku słońcu", ale i ku autobiografii właśnie, gdzie autorka z taką samą atencją traktuje swoją kolekcję moździerzy, jak i aktorstwo i prywatność Marii Malickiej, dla której bez przerwy podgrzewała rosół z makaronem. Zapiski Czosnowskiej najbliższe są jednak po prostu wspomnieniom, formie dużo luźniejszej niż pamiętnik. Na pewno nie mogą być nazwane dziennikiem, pisanym „dzień po dniu", chociaż wiele zapisków zostało przez autorkę obłożonych miejscem i datą napisania. Ostatni tekst powstał bodaj w grudniu 1999; najwięcej „migawek" pochodzi jednak z lat osiemdziesiątych. Pisane zwykle były w Sianowie Leśnym, gdzie Busia i Zdzich mają swoją letnią chatynę; czasem w Gdańsku, Szczecinie, Zakopanem czy Poznaniu. Jasno widać, że Busia - jak ją wszyscy pieszczotliwie nazywają -wozi swój pamiętnik ze sobą, pisze w różnych miejscach, przynajmniej -9- na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat. W pamiętniku Czosnowskiej opowieść o własnym życiu i potrzeba mówienia o sobie i swoich najbliższych są może istotniejsze aniżeli chęć zapisania najważniejszych wydarzeń z historii teatru współczesnego, których świadkiem i uczestnikiem była autorka. Trochę wedle zasady: byłam przy tym. Pamiętnik więcej bodaj mówi o Busi niż o scenie, więcej o chatynie niż o teatrze. Bardzo wyraźnie przesuwa się od literatury faktu w stronę literatury wyznania. Inna sprawa, że Czosnowska nigdzie nie obiecuje, że będzie mówiła „prawdę i tylko prawdę". Jej wspomnienia często są po prostu „dziurawe", czyli bardzo selektywne. Czosnowska pisze tylko o tym, o czym ma ochotę pisać. Fala autobiografizmu, żeby użyć świetnej formuły Małgorzaty Czermińskiej, zalewająca książkę Czosnowskiej, spycha nierzadko autorkę na mielizny dość łatwego optymizmu, wszechogarniającej radości istnienia, z poniechaniem tego, co najważniejsze w życiu społecznym i politycznym, które najwyraźniej mało autorkę obchodzi. Jej „słoneczniki obracają się ku słońcu" zaś na pewno nie obracają się ku sprawom publicznym, naznaczone piętnem klerka, czyli w tym wypadku artysty, który stroni od spraw życia politycznego i od sporów światopoglądowych (przynajmniej w pamiętniku). Czosnowskiej nie interesuje ani szesnaście miesięcy „Solidarności", ani stan wojenny. Trochę tak, jakby ich wcale nie było. Autorka przyjmuje raczej introwertyczną postawę autobiograficzną, gdzie świat jest tylko bodźcem dla „ja" wewnętrznego, „ja" lirycznego i „ja" optymistycznego. Od czytania zdecydowanie woli gotowanie, nad bibliotekę przedkłada chatynę. Uwielbia rymowanie, w wolnych godzinach pisuje wierszyki, odczytywane później w gronie przyjaciół. W swojej książce Czosnowska pomieściła ostatecznie teksty o naturze hybrydycznej: prozę i wiersz, narrację i wyznanie, wspomnienie i zapis chwili, budujące w rezultacie formę amorficzną i wielogatunkową, na dobrą sprawę trudną nawet do nazwania. 3. Bogusława Czosnowska była niewątpliwie gwiazdą dwóch teatrów: szczecińskiej Komedii Muzycznej za czasów Czosnowskiego (pierwszego męża artystki) oraz gdańskiego Teatru „Wybrzeże" za czasów Golińskie-go. Jako aktorka zagrała około 200 ról; jako reżyser wyreżyserowała blisko 60 przedstawień. Na scenie przebywała właściwie nieprzerwanie od dziesiątego roku życia. Zaczynała we Lwowie, swoim rodzinnym mieście (rocznik 1926), bodaj od roli Jacka w scenicznej adaptacji O dwóch takich, co ukradli księżyc. Po blisko pięćdziesięciu latach Czosnowska wróci do swego debiutu jako autor i reżyser nowej wersji scenicznej uroczej powieści Kornela Makuszyńskiego, powierzając w Gdańsku rolę Jac- -10- ka młodziutkiej Dorocie Kolak (w roli Placka partnerowała jej Dorota Lul-ka). Przedstawienie Czosnowskiej, nazywane po prostu widowiskiem muzycznym, doczekało się, bagatela, ośmiu różnych realizacji w różnych miastach PRL-u. Było w teatrze tamtych czasów szlagierem niemal na miarę wcześniejszej o prawie ćwierć wieku ekranizacji historii Jacka i Placka w wersji Brzechwy i Batorego z braćmi Kaczyńskimi w głównych rolach. Także we Lwowie Busia Czosnowska, córka pielęgniarki i wziętego laryngologa, u którego porady lekarskiej szukał często sam Kiepura, rozpoczęła regularną edukację aktorską. Bronisław Dąbrowski pisze w swoim pamiętniku pt. Na deskach świat oznaczających (1977) o Bogusławie Michna-Czosnowskiej jako o wyróżniającej się słuchaczce Studia przy Polskim Teatrze Dramatycznym we Lwowie „zaraz po wojnie". Wśród koleżanek Busi znalazły się wówczas m.in. Ludwika Castori i Zofia Pe-try. Adepci sztuki aktorskiej niemal natychmiast wchodzili na scenę. Pracami Studia kierował Aleksander Bardini - „Sasza", prowadzący z kandydatami na zawodowców zajęcia z dykcji oraz elementarnych zadań aktorskich. Historii literatury i teatru uczył Czosnowska dr Jerzy Koller, plastykę ruchu ustawiała Maryna Broniewska, zaś nad umuzykalnieniem pracował Sylwester Czosnowski, za którego 18-letnia wówczas Busia, piękna i szczupła, wyszła najzwyczajniej za mąż (małżonek był dokładnie 18 lat starszy od panny młodej). Czosnowska pisze o swoim pierwszym małżeństwie artystycznym wiarygodnie i bez upiększeń. Nie na tyle jednak, aby przypomnieć na przykład, że Polski Teatr Dramatyczny we Lwowie był - mimo wszystko - sceną propagandową, gdzie przed spektaklami często wygłaszano referaty o świetlanej przyszłości komunistycznej Polski i o wdzięczności dla wyzwoleńczej armii radzieckiej. Nawet w inscenizacji Wesela Bronisław Dąbrowski usunął wszelkie akcenty religijne, chociaż Wyspiański wyraźnie domaga się „ogromnych obrazów" Matki Boskiej Ostrobramskiej i Częstochowskiej nad drzwiami weselnymi. Reżysera lwowskiej premiery arcydramatu bardziej jednak interesowały rewolucyjne przemiany w społeczeństwie polskim po II wojnie światowej, zapowiadające bankructwo panów, którzy „nie chcą chcieć". Czosnowska potrafi za to, wzruszająco i pięknie - niczym Adam Zagajewski - opowiadać o Lwowie na co dzień, także wówczas, gdy przyjeżdża do rodzinnego miasta i do rodzinnego domu (przy ulicy Zyblikie-wicza 15) po trzydziestu latach nieobecności. Jest to jej prawdziwa „podróż do Lwowa". W ramach akcji repatriacyjnej lwowiacy spod znaku Dąbrowskiego ostatecznie trafili do Katowic i do Szczecina. W Katowicach Dąbrowski objął niemal natychmiast (po dymisji Adwentowicza i Horzycy) dyrekcję Teatru Śląskiego im. Wyspiańskiego. W Szczecinie Czosnowski (po dy- -11- misji Bronisława Skąpskiego) został dyrektorem Komedii Muzycznej przy ulicy Swarożyca 5, przemianowanej wkrótce na dzisiejszy Teatr Polski. Dla Busi Czosnowskiej, czyli pani dyrektorowej, Szczecin jest niezmiennie miastem „magnoliami pachnącym". Miastem aktorskich triumfów Marii Malickiej i Artura Młodnickiego, gdzie nierzadko premiery odbywały się co dwa tygodnie. Tutaj narodziła się legendarna Bu-sia kucharka (pierwsza potrawa: duszone cynaderki). Czosnowska świetnie podgląda życie, trochę gorzej sam teatr. Być może dlatego, że zdarza się jej grać 15 ról w sezonie, co - jak na debiutantkę przed dyplomem - wydaje się ciężarem ponad siły. Pierwsze podejście do egzaminu aktorskiego u Korzeniewskiego Czosnowska oblała (a któż nie oblał?); ostatecznie została aktorką zawodową z pełnymi kwalifikacjami rok później, zdając egzamin u Szletyńskiego (musiał to być rok 1948). W Szczecinie grała dużo i dobrze, właściwie bez wytchnienia. Na przykład Klarę w Zemście Fredry, albo Elżbietę w Rozdrożu miłości Zawieyskiego, czy Annę w Dwóch teatrach Szaniawskiego (Annę i Panią), albo Hanię w Głupim Jakubie Rittnera. Szkopuł jednak w tym, że tak naprawdę Komedia Muzyczna pod dyrekcją Sylwestra Czosnowskiego była teatrem dość płaskim i raczej „deserowym". Ambitniejsze pozycje repertuarowe zdarzały się z rzadka. Na co dzień królowały subretki, gałganki i inne rozkoszne dziewczyny. Wielkim walorem pamiętnika Czosnowskiej jest to, że artystka pisze w całości „od siebie", że nie korzysta z recenzji i opinii prasowych. Nadaje to pamiętnikowi charakter bez reszty autorski. Gdyby jednak sięgnęła do prasy szczecińskiej tego czasu, szybko by się okazało, że zarówno rzetelny i wymagający dr Stanisław Telega głównie na łamach „Odry" - jak i Walerian Lachnitt czy Tymoteusz Karpowicz wielokrotnie pisali o teatrze „na zakręcie", toczyli wręcz batalię o likwidację „bigosu ukraińskiego" w repertuarze, przebąkiwali nawet o zjawisku „artystycznie i społecznie szkodliwym". Prawdą jednak jest i to, że na Manewry miłosne czy Ciotkę Karola publiczność waliła drzwiami i oknami, zaś ambitnego Głupiego Jakuba trzeba było ściągnąć po 10 wieczorach przy zaledwie 14% frekwencji. Na miejscu Czosnowskiej nie broniłbym również tak mocno rzeczywiście wybitnej aktorki, Marii Malickiej, która przecież nie dlatego znalazła się w Szczecinie, że zapałała nagle miłością do pachnących magnolii, ale dlatego, że w okresie okupacji przez cztery lata współpracowała z jawnym Teatrem Komedia, co poczytywano za akt kolaboracji z Niemcami i decyzją Komisji Weryfikacyjnej ZASP została pozbawiona prawa występowania w Warszawie, Krakowie, Katowicach, Łodzi i Poznaniu oraz zobowiązana do wpłacania 10% swoich zarobków na fundusz pomocy sierotom po poległych aktorach. -12- 4. Po wyjeździe ze Szczecina, czyli po roku 1948, Bogusława Czosnow-ska tułała się przez prawie dziesięć lat po różnych scenach i estradach. Popasała krótko m.in. w warszawskich Rozmaitościach, olsztyńskim Teatrze im. Jaracza, poznańskim Teatrze Satyryków, w łódzkim Teatrze 7.15. Bezskutecznie zabiegała o etat w którymś z teatrów krakowskich, odprawiona z kwitkiem zarówno przez Dąbrowskiego, jak i przez Bili-żankę. I chociaż jej miłość do Krakowa nie zna granic (artystka pisze o 29 domach, do których może pod Wawelem w każdej chwili zapukać), Czo- snowska nigdy nie była krakowską aktorką. Zaznała trudów „aktora w podróży", kiedy objeżdżała samochodem z przyczepą niemal całą Polskę z rozmaitymi programami estradowymi typu Różowy wieczór. Do Gdańska ściągnął Busię dyrektor Antoni Biliczak w roku 1957. A właściwie do Gdyni. Czosnowska zawsze mieszkała blisko teatru. Najprzód na Świętojańskiej 41, w pobliżu przesławnej „stodoły", która spaliła się w listopadzie 1960. Potem (i do dziś) w Gdańsku, na Podwalu Staromiejskim 108, vis-a-vis gmachu przy Targu Węglowym. U Hiibne-ra grała sporo, ale raczej nie w tych sztukach, które przeszły do historii teatru polskiego. Nie zagrała ani w Kapeluszu pełnym deszczu Gazzo ani w Hamlecie Szekspira w inscenizacji Andrzeja Wajdy. Nie zagrała u Swi-narskiego, za to zagrała u Korzeniewskiego. Nie zagrała w polskiej prapremierze Nosorożca Ionesco w reżyserii Hiibnera, za to zagrała Laurę w Kordianie Słowackiego w reżyserii Żukowskiej. W pamiętniku z roz-brajającą szczerością napisze, że role romantycznych kochanek powinny być dla niej po prostu zakazane, co wydaje się prawdą. W Operze za trzy grosze Brechta świetnie jej się udała rola Jenny a specjalnie song o narzeczonej pirata. W latach 1960-1967 dyrektorem artystycznym Teatru „Wybrzeże" był już Jerzy Goliński. Bogusława Czosnowska przeżywa wówczas swój aktorski długi zenit. Zrywa ostatecznie z komedią muzyczną i erotyczną, aby odnaleźć swoje miejsce w rolach charakterystycznych (artystka pisze w tym miejscu o „zacięciu charakterystycznym"). Już Katarzynę w Poskromieniu złośnicy Szekspira - jeszcze za Hiibnera (1959) - w reżyserii Żukowskiej zagrała w stylu groteski buffo, mocno dystansując się na przykład do końcowego monologu uległej żony, którą Petruccio - Michał-ski tresował niczym myśliwskiego sokoła, trochę „na chama" - jak pisał nieoceniony Marek Dulęba (w co chętnie wierzę). Także Lichwiarkę w Hiibnerowskiej Zbrodni i karze zagrała Busia jako „etiudę z transformacji". Młoda grała starą. U Golińskiego rozkwitała jak królowa przedmieścia, proponowała kreację za kreacją. Po Racheli w Weselu Wyspiańskiego, przyszła tytułowa królowa przedmieścia Mania w Królowej -13- przedmieścia Krumłowskiego, po Otylii we Franku V Diirrenmatta -Żwawińska w Henryku IV Szekspira, po Matyldzie w Fizykach znowu Diirrenmatta - Szekspir, Słowacki, Brecht i Diirrenmatt nie schodzili u Golińskiego z afisza - stworzyła Czosnowska bodaj kreację życia, zagrała Pilar w polskiej prapremierze Komu bije dzwon Hemingwaya. I zaraz potem jakby dla niej napisaną tytułową rolę w Matce Courage Brechta. Na przestrzeni pięciu lat siedem wybitnych ról! Uwielbiany przez Czosnowska profesor Konrad Górski dwukrotnie kwitował jej świetne osiągnięcia na Festiwalu Teatrów Polski Północnej w Toruniu, pisząc o rolach Otylii i Pilar, gdzie artystka podobno „przeszła samą siebie", zaś triumf „Wybrzeża" ratował honor teatralnej Polski. Jak to było naprawdę? - pytał zwykle w takich okolicznościach Antoni Słonimski. Otóż Otylię, żonę dyrektora banku Franka V, gangstera i bandyty, zagrała Busia demonicznie. W czarnej, długiej i obcisłej sukni (nie pamiętam, żeby aktorka grała kiedykolwiek z odkrytymi nogami), z medalionem na szyi, ze srebrną laską w ręce, kreowała postać kobiety złej, zbrodniarki „na zimno", której delikatnie zaczyna mięknąć głos dopiero wówczas, kiedy zaczyna mówić o swoich dzieciach. Stanisław Dąbrowski jako Frank V był zaledwie mdłym „uzupełnieniem żony". Zenon Ciesielski poruszony tragiczno- operowo-groteskową rolą Czosnowskiej (chociaż nie samym przedstawieniem), widział już Busię jako najlepszą z możliwych Klarę Zachanassian w Wizycie starszej pani Durrenmatta, o której artystka marzyła przez wiele lat - nadaremno. Z pamiętnika dowiedzieć się można, że autorka, jak przystało na aktorkę charakterystyczną, lubi zmieniać twarz „nie do poznania", lubi się charakteryzować, jak kiedyś Rapacki, albo niedawno jeszcze Świderski czy nawet Łomnicki. Ma jednocześnie świadomość, że to już jest nieco stary teatr, że dzisiaj podobne efekty osiąga się grą, a nie „przebieraniem się". Okazuje się na przykład, że jej Otylia we Franku Unosiła na twarzy maseczkę z ciasta naleśnikowego wymieszanego z pudrem. Tak jak Matka Courage, która dla wywołania efektu twarzy zniszczonej przez wiatr, decydowała się na użycie popiołu z papierosów z odrobiną pudru i surowym białkiem, co dobrze widać na zachowanych fotografiach Tadeusza Linka. Również Pilar nosiła mocną charakteryzację. Cyganicha z fajką w zębach. Maria - Króliczek grana przez Głowacką była dziewczęca i jasna; Pilar grana przez Czosnowska męska i ciemna. Rozczochrane włosy, brudny wyciągnięty sweter, smagła twarz. Jej Pilar aż kipiała od namiętności, z lekka dzika i barbarzyńska, rubaszna, ale i serdeczna. Zanim pojawiła się na scenie wyprzedzał ją złowrogi krzyk (jak wejście Dulskiej u Zapolskiej): Co robisz ty leniwy, pijany, sprośny, plugawy synu, plugawej, niezamężnej cygańskiej sprośności? Co robisz? Na co Cygan przed- -14- stawiał Czosnowską publiczności krótko i lakonicznie: To jest Filar. Po prostu. Żeby od razu było widać, z kim mamy do czynienia i kto tu rządzi. O mężczyznach Pilar ma wyrobione zdanie, że to wstyd dla kobiet, że ich w ogóle rodziły. W tym przedstawieniu (adaptację opracowała Róża Ostrowska) Pilar zwyczajnie i brutalnie opowiadała wojnę, która dla niej najczęściej cuchnęła śmiercią. Czosnowską zbudowała swoją rolę na działaniach fizycznych. Rozłożysta, krzykliwa, grubiańska. Jurna i nieopanowana. Czuła dla rodzącej się miłości młodych (Jordana i Marii), ale za to bezwzględna w walce. Może aż nazbyt przerysowana w mięsistej, naturalistycznej poetyce, szczególnie w stosunku do rapsodycznej raczej konwencji całości, dopełnionej daleką od jakiejkolwiek dosłowności muzyką Krzysztofa Pendereckiego. I jeszcze markietanka Anna Fierling, znana pod przezwiskiem Matki Courage. Ludzka wesz żerująca na wojnie trzydziestoletniej, na której w Niemczech zginęła połowa ludności. Czosnowską ostatecznie nie zdecydowała się ani na hienę wojenną, ani na cierpiącą Niobe - jak celnie pisał Ciesielski. Ona była jednocześnie wytworem, wyznawczynią i ofiarą wojny. Wojna to interes; wojna to śmierć. A właściwie i jedno, i drugie. Gdański debiut aktorski w roli Kucharza Andrzeja Szalawskiego, Juranda ze Spychowa, z którym Matkę Courage łączy szorstka, ledwo skrywana miłość. Marek Dulęba - krytyk przenikliwy - widział wcześniej kreację Heleny Weigel w Berlinie i Ireny Eichlerówny w Warszawie, teraz zobaczył kreację Czosnowskiej w Gdańsku. I z pełnym przekonaniem postawił na Busię, fenomenalnie rozkładającą ekspresję aktorską na dwa dominujące w jej życiu uczucia: miłość i chciwość (albo odwrotnie). Brutalna mocna baba w łachmanach, której wojna zabrała wszystkie dzieci, mająca odwagę zaśpiewać nad zwłokami córki swój ostatni song: ... Polegli śpią. /A ten, kto uniósł cały łeb, /Znowu nakłada czapkę swą. Mimo wszystko nie bardzo potrafię zrozumieć decyzję Andrzeja Żu-rowskiego, który przygotowując dla „Czytelnika" pasjonujący tom esejów Ludzie w reflektorach (1982), nie zdecydował się ostatecznie na przedruk ze swoich Gdańskich sylwetek teatralnych portretu Bogusławy Czosnowskiej (zobacz: „Głos Wybrzeża" 1970 nr 127). W książce „Żu-ra" znalazło się m. in. miejsce dla: Gwiazdowskiego, Szalawskiego, Iga-ra, Bisty Gordona, Łapińskiego oraz Winiarskiej, zabrakło zaś dla Busi Czosnowskiego, której pozycję rzeczywiście zajęła w późnych latach sześćdziesiątych wielka Halina Winiarska, proponując na wszystkich scenach Teatru „Wybrzeże" swój niezwykły „kameralny monumenta-lizm". Obie zagrały w Gdańsku Rachelę: Czosnowską w Weselu Goliń-skiego i Bunscha (1960), Winiarska w Weselu Hebanowskiego i Kołodzieja (1976). Obie zagrały swoje role trochę wbrew tradycji teatralnej. -15- Czosnowska nie była dumną Żydówką z podniesionym czołem, raczej zalęknioną i przestraszoną panną z Mośkowej karczmy pożeraczką książek, która przeczytała wprawdzie całego Przybyszewskiego, ale z konwersacją ma wciąż niejakie kłopoty, zraniona brutalnie w swojej miłości przez Poetę. Winiarska również nie zagrała sentymentalnej panienki, ale kobietę dojrzałą, samotną i pełną goryczy, obcą w bronowickiej chacie, dotkniętą w późnym staropanieństwie nieoczekiwanym uczuciem do Poety; eterycznym i pastelowym. Nigdy jednak nie zdarzyło mi się widzieć znaczącego „pojedynku na role" między Czosnowska a Winiarską w jednym spektaklu. Inne czasy, inne emploi, inny styl. W roku 1981 Czosnowska ostatecznie przeszła na emeryturę i niemal zupełnie wycofała się ze sceny (chociaż dobrze pamiętam na przykład jej Królowę Małgorzatę w Iwonie, księżniczce Burgunda Gombrowicza w reżyserii Majora, 1977). Busia Czosnowska umarłaby jednak z bezczynności. To dlatego również kierowała w latach 1977-1982 pracami Studia Aktorskiego przy Teatrze „Wybrzeże" (nie mylić ze wciąż działającym Studiem Wokolno-Aktorskim przy Teatrze Muzycznym im. Baduszkowej, gdzie Busia także uczyła). Bodaj przez dwie kadencje była przewodniczącą oddziału gdańskiego SPATiF-u (czyli ZASP-u). Jeździła do Bułgarii, ale i do Amsterdamu, rozmawiając z celnikami w językach obcych, a nie na migi. Przede wszystkim jednak Bogusława Czosnowska zaczęła reżyserować i to zarówno w teatrze dramatycznym, jak i w muzycznym (tutaj przede wszystkim). Zaczynała od bardzo zabawnej Jadzi wdowy Ruszkowskiego--Tuwima w Teatrze „Wybrzeże" jeszcze za dyrekcji Hebanowskiego (1977). Czosnowska była przez lata całe nieskończoną ilość razy asystentem reżysera. Teraz sama przejęła stery. Kiedy pojawiła się w operze, namówiona przez długoletniego kierownika muzycznego „Wybrzeża" Jerzego Michalaka, wówczas dyrygenta w Państwowej Operze i Filharmonii Bałtyckiej, chyba Włodzimierz Nawotka przyjaźnie dowcipkował: „Czosnowska w operze. Koniec świata!". Tymczasem Busia przygotowywała premierę za premierą. Tylko w gmachu przy alei Zwycięstwa 15 zrealizowała ich osiem. Reżyserowała przedstawienia operowe i muzyczne na scenach Krakowa (wreszcie!), Poznania, Łodzi, Szczecina, Lublina, Koszalina, Tarnowa, Warszawy, Rzeszowa i jeden Bóg raczy wiedzieć, gdzie jeszcze. Aż 10 premier przygotowała we współpracy z jej ukochanym scenografem Józefem (Ziukiem) Napiórkowskim. Debiutowała w operze Potajemnym małżeństwem Cimorosy (1978), ale później reżyserowała jeszcze m. in. Hrabinę i Straszny dwór Moniuszki, Don Pasąuale Doni-zettiego czy Księżycowy świat Haydna. Przy niewyobrażalnym deficycie reżyserów w polskim teatrze muzycznym (w tym operowym) Czosnow- -16- ska stała się dość niespodziewanie poszukiwanym fachowcem w tej dziedzinie. Przecież reżyserów operowych w Polsce z prawdziwego zdarzenia można policzyć na palcach jednej ręki (liczmy: Ryszard Peryt, Marek Weiss-Grzesiński, Jitka Stokalska, Jan Szurmiej, Maria Fołtyn, może Gruza, może Pampiglione). Płakać się chce. Czosnowska nie ma oczywiście specjalnych złudzeń, co do swojej profesji reżysera operowego. Skromnie pisze, że nie jest wielkim reżyserem. Umie poprowadzić próby, umie słuchać, boi się za to jak ognia tzw. koncepcji przedstawienia. Jej skupienie na ostatnich próbach jest tak wielkie, że odczuwa wręcz ból fizyczny w łokciach. Cała Czosnowska. 5. Teraz już krótko. Niewiele jest wart taki pamiętnik, który zupełnie nie odkrywa prywatności autora. Marek Hłasko zwykł nawet mawiać, że pamiętnik powinien być równie intymny jak łóżko, inaczej nie ma za dużego sensu. Busia Czosnowska nie odkrywa, oczywiście, tajemnic swojej alkowy, chociaż tu i ówdzie napomknie o „prawie narzeczonym Hanusz-kiewiczu", o listach Zaczyka, o tańcu z Dodkiem Dymszą. Z przypadkowych dosyć rozmów i z plotki zakulisowej (niekoniecznie szeptem) znacznie więcej wiem o życiu intymnym Busi aniżeli z jej pamiętnika. Czosnowska wyczulona jest za to na prywatność innego typu. Pasjami lubi rozprawiać o chatynie, położonej jakieś dziewięć kilometrów od Mi-rachowa, gdzie Busia i Zdzich, jej drugi mąż (nazywany również Me-niem) znaleźli swoją arkadię, Soplicowo, Eden. Bardzo rozrzewniły mnie opowieści o miejscowych leśnikach, Jańci i Kaziu Piętach, ale i o Kubie, czyli mądrym karpiu, którego Zdzich hoduje w miejscowym jeziorze nie po to, aby podać go na stół przy specjalnej okazji, ale po to, aby słuchać jego mlaskania. Czosnowska najczęściej wybiera dla swoich bajęd o chatynie i jej urokach formę mało skomplikowanych rymowanek. I nie jest to właściwie poezja, którą można pokochać po literacku. Raczej naiw-niutkie wierszyki częstochowskie, pisane najczęściej „dziesiątką", tak jak leci, bez wysiłku i specjalnego namysłu. O ile wiem, aktorzy prawie nigdy nie byli dobrymi poetami. Dobiegający setki Solski rymował dość okropnie nawet w listach. Wiersze pisał i wydawał Leszek Herdegen. Nina Andrycz, żona premiera Cyrankiewicza, bodaj jako jedyna potrafiła zredagować i wydać zarówno tomik niezłych wierszy To teatr (1983), jak i pamiętnik My rozdwojeni (1992). Bogusława Czosnowska w swoim Ostatnim gongu pamiętnik pisany prozą połączyła z wierszami, historię życia w teatrze z historią życia w chatynie. Moim zdaniem warto przebić się przez dosyć szczeniackie wierszowanie Czosnowskiej, aby zarazić się jej optymizmem, zobaczyć świat, który nie wyszedł z formy, odszukać -17 - dęby, pętelki, kwiaty i przedmioty, które u Busi mają chyba rzeczywiście ludzką twarz, skoro nawet kuchnia nazywana jest Genowefą, fotel nosi imię Augusta Mocnego, zaś prozaiczny kibel to po prostu Laluś. Bardzo zazdroszczę Busi i Zdzichowi ich Sianowa Leśnego, które zdecydowanie przebija moje Koluszki. Zazdroszczę im również kochania, nieznacznie tylko przesłoniętego melancholią przemijania. Chciałbym jednak zauważyć, że Ostatni gong zwiastuje wprawdzie jakiś finał, ale również zaprasza na kolejny spektakl, jestem przekonany, że nie tylko w teatrze. A poza tym „każdy ma inny świt" (ale i świat!), jak to zapisał w swoich wspomnieniach Jerzy Afanasjew z Sopotu, pierwszy chyba przed Busią pa- miętnikarz teatralny z trójmiejskini adresem. O Wojciechu Siemionie mawiano kiedyś, że to taki aktor, który „nie wypije, nie zje, wciąż gada poezje". O Bogusławie Czosnowskiej (niech mi Pani wybaczy tę Busię) można by powiedzieć, że rzeczywiście nie wypije, ale zje i owszem z apetytem, no i że poezję rymowaną pisze na zawołanie i bez opamiętania, jakby już nie mogła inaczej. Jan Ciechowicz -18- MOJE ŻYCIE W TEATRZE I NIE TYLKO -19- -20- Dawno temu, latem, na molo w Sopocie spotkałam profesora Konrada Górskiego z Torunia. Rozmawiałam z nim dość długo. Ten uroczy -starszy już wiekiem, ale jakże młody duchem - pan, opowiadał tak zajmująco i z taką świeżością umysłu, że mogłam go słuchać bez końca. Kiedy w trakcie rozmowy nieśmiało zasugerowałam, że powinien pisać pamiętniki, odparł, iż wszyscy go do tego namawiają, ale on wierny jest słowom pewnego francuskiego uczonego: „drzewo zamienione w papier, umiera". Jakże głęboko zapadły mi w duszę te słowa. Jako aktorka w 1981 roku przeszłam na emeryturę, ale nie przestałam pracować. Nie umiałabym żyć bez pracy. Każdą wolną chwilę wypełniam reżyserią, spotkaniami środowiskowymi i podróżami. A poza tym, mimo słów profesora Górskiego, korci mnie, aby pisać - przynajmniej spróbować. Powspominam więc dzieciństwo, niektóre podróże, teatr, ludzi, moje dziwne czasem przygody i przeczucia. Po prostu spróbuję pozbierać pisane przez lata skrawki mojego życia, które wypełniają pamięć i wciąż są takie żywe. -21- RODZICE Jestem córką lekarza, doktora Władysława Michny. Ojciec pochodził z bardzo prostej rodziny spod Łańcuta, ale ukończył szkołę, a potem studia w Krakowie, mimo że były to bardzo trudne czasy. Został świetnym laryngologiem, i choć stając się lekarzem, „wyrodził się" i sprzeniewierzył chłopstwu, to jednak w duchu i sposobie bycia chłopem pozostał do samego końca. Nosił się jak Witos, w koszuli zapiętej pod szyją, ale zawsze bez krawata. Zimą zakładał świtkę, a latem płócienne białe ubranie. Do wszystkich mówił per „ty", do starszych od siebie - per „wy", a jeśli kogoś bardzo nie lubił, używał formy dla siebie zupełnie obcej: „pan", „pani". Uznawał tylko dwa imiona: Zosia i Jasio. Moja mamusia, choć miała na imię Henryka, dla niego była Zofią, moja siostra otrzymała na chrzcie oczywiście imię Zofia. Nie wiadomo zupełnie dlaczego ja... zostałam Bogusławą. Każdego 15 maja - w imieniny Zofii -tata jechał dorożką do kliniki z ogromnym naręczem kwiatów, ponieważ każda koleżanka, każda pielęgniarka i wreszcie każda pacjentka - według niego - miała imieniny. Kochali go wszyscy pacjenci. Szczególnie jednak uczuciem darzyli go ci, którzy nie mieli czym zapłacić za prywatną wizytę. Tata często takich właśnie pacjentów pytał: „No co, Jasiek (albo Zosiu), I Tata latem na ulicy Akademickiej we Lwowie -22- pewnie nie masz pieniędzy?" i nieraz się zdarzało, że nie dosyć, iż za wizytę nie brał pieniędzy, to jeszcze dorzucał parę groszy. Tata uważał, że jego córki powinny albo umieć szorować podłogi i doić krowy, albo ukończyć medycynę. Naturalnie szczytem jego marzeń było, abyśmy posiadły te wszystkie trzy umiejętności. Ale niestety obie go rozczarowałyśmy. Choć był wybitnie niemuzykalny i wiecznie miał za złe naszej mamusi, że uczy nas muzyki, lubił słuchać skrzypiec. Kiedyś, w tajemnicy przed nim, mamusia kupiła fortepian. Kazała go postawić w salonie, a tatusiowi powiedziała, że instrument należy do znajomej, która wyjechała do Wiednia. Nie uznawał pięknej zastawy, której mamusia używała, przyjmując gości, i zawsze mówił: „Mamuna, podałabyś jeść w drewnianej misce, dała drewniane łyżki i też byłoby dobrze". Tata palił, ale nigdy w życiu nie zaciągnął się papierosem. Kaszlał, dusił się dymem, ale papieros stale wisiał na jego wargach. A mamusia? Była góralką spod Zakopanego i też, podobnie jak tata, pochodziła z bardzo biednej, chłopskiej rodziny. Nie wiem, jakie miała wykształcenie. Nigdy jej o to nie zapytałam. Ojca poznała w Krakowie, kiedy pracowała w szpitalu jako pielęgniarka. Do dzisiaj zastanawiam się, co złączyło tych dwoje ludzi, którzy - choć byli razem do śmierci - niewiele mieli sobie do powiedzenia. Mamusia - prosta kobieta - była jednak obdarzona nieprawdopodobną kulturą, wrodzoną inteligencją i intuicją. Zawsze czymś zajęta, pracowała w domu na etacie niańki, gosposi i kucharki. Nie mam pojęcia, kto ją nauczył wytwornych manier, dbałości o dobrze urządzone mieszkanie, kto rozmiłował w obrazach, porcelanie, a w końcu kto jej podszepnął, że córki trzeba uczyć języków obcych, gry na fortepianie i że powinny pójść do szkoły baletowej, aby - jak to się dawniej mawiało - ładnie się poruszać. Nie miała żadnej bliskiej przyjaciółki; tylko sporadycznie chodziła z ojcem na przyjęcia. Poza tym, nigdzie razem nie bywali. Właściwie poza zakupami, wyjściami z córeczkami albo wspólnymi 2Mała „Busz" — czy nie widać, że w przyszłości półdiablę! -23- „Służbowy" tata w 1934 roku wyjazdami na Persenkówkę rzadko wychodziła z domu. Byłyśmy tak przyzwyczajone do jej obecności, że jeżeli od czasu do czasu już gdzieś się wybierała, urządzałyśmy wielki koncert płaczu, w którym ja, jako okropne -w przeciwieństwie do mojej młodszej siostry - dziecko, wiodłam prym. Ten ryk często gęsto kończył się laniem. Nieraz zdarzało się, że linewką na psa trzepano mi pupę. Po każdym takim „pupopraniu" mamusia długo smarowała bolące miejsca kremem „Śnieg tatrzański" - jedynym kosmetykiem, którego używała. A cerę miała cudowną, bielutką, z zaróżowionymi policzkami. Twarz zawsze myła szorstką rękawiczką i w tak wrzącej wodzie (w marmurowej miednicy), że para buchała na całą łazienkę. (Niech mi więc nikt nie opowiada, że twarzy nie można myć wodą i to gorącą. Moja mamusia była żywym tego przykładem i całe życie miała cerę jak krew z mlekiem). Żadne kosmetyki nie były jej potrzebne. Dlatego też nie żałowała dla mnie swego „Śniegu tatrzańskiego", który wraz z linewką, jeżeli chodzi o moją - okropnie niesforną w okresie dzieciństwa - osobę, bardzo często bywał w użyciu. 1981 Mamusia - może to wtedy właśnie poznała tatę... -24- KRÓLOWA NOCY Z całego dzieciństwa pamiętam dwa wypadki, kiedy moi rodzice wybierali się na prawdziwy bal. Ale tylko jeden - a właściwie przygotowania do niego - zapadł mi głęboko w pamięć. Miał się odbyć w Kasynie Literackim przy ul. Akademickiej we Lwowie, a urządzali go medycy. Razem z moją siostrą byłyśmy okropnie zdenerwowane - przerażała nas wizja spędzenia nocy w domu bez mamusi. Do tego tata chodził okropnie wściekły, bo zaproszony przez kolegów po fachu, nie mógł im odmówić i musiał pójść na tę - dla niego gorszą od najgorszej tortury - imprezę. Ojciec nie mógł iść na bal w kołnierzyku a la Witos. Musiał włożyć frak, zupełnie obce mu ubranie! Mamusia przez całe lata dokonywała najrozmaitszych zabiegów, aby wiszącego bezużytecznie w szafie fraka nie zjadły mole. Sama widziałam w nim ojca dwa razy w życiu, pierwszy raz właśnie wtedy, kiedy wybierał się na bal medyków. Boże! Co to było za piekło!!! Tata zły jak osa wkładał koszulę z twardym gorsem i twardy kołnierzyk, przy którym za nic nie mógł zapiąć spinki. Cała komedia była z mankietami u koszuli. Tata się awanturował i, naturalnie jak zawsze, obwiniał o wszystko mamę. Do tego nasz szpic Śnieżek - ukochany pies mamusi - ujadał jak opętany, bo zawsze warczał i szczekał na każdego, kto śmiał mieć pretensje do jego pani. Jednym słowem w domu gehenna. Mamusia mimo wszystko była tego wieczoru w świetnym humorze, bo przecież wybierała się na prawdziwy bal - kto wie, czy nie pierwszy w jej życiu? - i to bal kostiumowy. Rzecz jasna, tatę na kostium już nie można było namówić, ale mamusia skorzystała z tej okazji. Była niską brunetką o pięknej twarzy, ale bardzo korpulentnej sylwetce, w której dominował obfity biust. Na swój wielki bal wybrała kostium Królowej Nocy, na który składała się czarna, długa suknia z jedwabnej mory (chyba tak nazywał się ten materiał), z długimi, szerokimi rękawami i mnóstwem rozmaitych klipsów ze sztucznych brylantów. Najważniejsze było jednak przybranie głowy - przepaska z brylantowym księżycem, od którego na wszystkie stro- -25- ny odchodziły srebrne pręciki z brylantowymi gwiazdkami na końcach. Obie z Zosią nie ukrywałyśmy zachwytu - była tak piękna tego wieczoru, że łaziłyśmy za nią krok w krok. I nie martwiły nas sarkania ojca, kiedy mamusia - już jako Królowa Nocy - walczyła z jego mankietami u koszuli. Była tak podniecona, że jej zawsze różowe policzki nabrały mocno czerwonego koloru i zdawało się, że za chwilę tryśnie z nich krew. Wreszcie tata przeistoczył się w wytwornego pana, mama włożyła futro z czarnych karakułów (podobnie jak frak ojca też strzeżone przed molami, tak rzadko było używane) i już mieli wyjść, gdy przypomniała sobie, że na kuchni stoi ogromny rondel ze stopioną słoniną i trzeba go zabrać z blatu i przenieść do spiżarni. Zdjęła więc futro i szybko pobiegła do kuchni. Chwyciła ogromny gar i nagle... cała stopiona, a nieza-krzepnięta słonina wylądowała na sukni naszej pięknej Królowej Nocy. Byłyśmy z Zosią przerażone. Zaczęło się nerwowe czyszczenie sukni mokrymi, gorącymi ściereczkami. Tata dogadywał, sycząc ze złości, Śnieżek szczekał, my zaczęłyśmy płakać, a nasza ukochana Królowa Nocy walczyła dzielnie ze słoniną na sukni. I wygrała tę walkę, ale suknia była zupełnie mokra. Mamusia niezbyt się tym przejęła, założyła futro i wyszli. Smutne, siedziałyśmy z nosami przyklejonymi do szyby. Tata szedł przodem obrażony na mamę. A my patrzyłyśmy, jak znika nam z oczu diadem naszej ukochanej Królowej Nocy. Potem położyłyśmy się do łóżeczek, a ponieważ nie zdarzało nam się, abyśmy usypiały bez mamusi, więc przepłakałyśmy całą noc zrozpaczone, że się jej coś pewnie stanie i w ogóle do nas nie wróci. Rodzice na Persenkówce ze Śnieżkiem, ukochanym psem mamy -26- Mama, moja siostra Zosia i ja - miałam wtedy może z 10 lat Ale wróciła! Rozpromieniona, nawet niezdenerwowana faktem, iż tata kołnierzyk od koszuli niósł w ręku, spinkę zgubił i naturalnie był wściekły, że w ogóle na ten bal musiał iść. 1981 -27 - DZIECIĘCE KRADZIEŻE Tak! Mam na sumieniu także kradzieże! Niegroźne, ale i te w dzieciństwie, jak chyba każdy, zaliczyłam. Kiedy chodziłam do szkoły powszechnej, moją najbliższą koleżanką była Bruśka - córka właściciela sklepu kolonialnego mieszczącego się przy Zyblikiewicza 29, a więc w kamienicy, gdzie mieszkaliśmy. Bywałam w nim bardzo często, bo a to mamusia wysyłała mnie po zakupy, a to z Bruśką przesiadywałyśmy tam po powrocie ze szkoły. Zdarzało się, że czasem tata Bruśki, pan Czaczkes, bardzo przystojny, wysoki Żyd z czarną brodą i pejsami, poczęstował nas czymś dobrym, a że zawsze, nawet wtedy, kiedy byłam małą szczupluteńką dziewczynką, siedział we mnie okropny łakomczuch, chętnie przyjmowałam poczęstunek. Kiedyś po szkole wpadłyśmy z Bruśką do sklepu. Jej ojciec właśnie przygotowywał sobie posiłek, składający się z grubej pajdy „trzeszczącego" chleba posypanego czarnuszką, posmarowanego grubo masłem i obłożonego koreczkami anchois w oliwie z kaparkami. Pan Czaczkes przekroił ogromną kromkę chleba na cztery części i zaczął jeść. Oliwa kapała mu po długiej czarnej brodzie, a mnie z łakomstwa ślinka zbierała się w buzi. Nawet w tej chwili, po prawie pięćdziesięciu pięciu latach, kiedy wspominam ten widok, dzieje się podobnie. Niestety pan Czaczkes tym razem nie zaproponował nam ani kawałka tej pysznej kanapki. Całą pajdę zjadł sam. Doprawdy dziwię się, że epizod z jedzącym te wspaniałości panem Czaczkesem jest wciąż tak żywy w mojej pamięci. Wspominam o panu Czaczkesie dlatego, że jedna z kradzieży, jaką popełniłam, związana była właśnie z nim, a ściślej, ze słodkim towarem w jego sklepie i wspomnianym łakomstwem. Któregoś razu bowiem ze stojącego w zasięgu ręki dużego pojemnika ukradłam dwie garście rodzynek i schowałam w kieszonce fartuszka. Tak bardzo przeraziłam się możliwości przyłapania na gorącym uczynku, że szybko powiedziałam Bruś-ce „cześć", dygnęłam przed panem Czaczkesem i nie spojrzawszy nawet na niego, wybiegłam ze sklepu. -28- Weszłam do mieszkania, jak gdyby nigdy nic, ale czujne oko mamusi natychmiast wychwyciło moją niewyraźną minę, no i tę wypchaną kieszonkę fartuszka. Zaróżowione policzki mamy zrobiły się purpurowe. Była tak zdenerwowana, że nawet nie pomyślała o „pupopraniu". Zrobiła coś o wiele gorszego... Porzuciła przygotowywanie obiadu, ubrała się i za rękę poprowadziła mnie na miejsce przestępstwa. Boże! Co to była za okropność! Przy wszystkich klientach musiałam powiedzieć panu Czaczkesowi, że ukradłam rodzynki i wyłożyć je na ladę. Chciałam się zapaść pod ziemię ze wstydu i do dzisiaj, kiedy widzę rodzynki, przypomina mi się moja pierwsza dziecięca kradzież. Obok naszej posesji na Persen-kówce pod Lwowem swoją „realność" posiadali państwo radcostwo Stobieccy, z których młodszą córką się zaprzyjaźniłam. Moja mamusia jednak wcale nie była z tego zadowolona, ponieważ Ewa, dorosła panna po maturze, zdaniem mamusi, wywierała na mnie zły wpływ, wzbudzając zbyt wcześnie zainteresowanie chłopakami... Nie bacząc na mamine niepokoje i tak podczas wakacji bardzo często przesiadywałam u Ewy i ogromnie mi imponowało, że mimo smarkatego wieku jestem jej przyjaciółką i powiernicą. Ewa była prześliczna, a przy tym jaka zgrabna! Miała kasztanowe piękne włosy, niebieskie oczy, obłędny uśmiech, wspaniałe białe zęby! A ja przy niej? Smarkula o przezwisku Busz, biegająca w majtkach i zawsze boso. Pewnego popołudnia dowiedziałam się, że do Ewy ma przyjechać jej narzeczony. Jeszcze nigdy go nie widziałam, ale słyszałam, że to bardzo przystojny, świeżo upieczony lekarz weterynarii, aktualnie służący w wojsku. Przed jego przybyciem Ewa wystrojona leżała w ogrodzie na leżaku, a wokół niej unosił się zapach kremu, którego używała. Wyglądała jak W kieszonkach tego fartuszka schowałam ukradzione rodzynki -29- zwykle prześlicznie. Widząc ją, postanowiłam natychmiast też być piękna. Poprawienie urody w moim przypadku polegało na umyciu potwornie zakurzonych nóg. Chlapiąc na wszystkie strony wodą przy studni, zastanawiałam się nad jakimś dodatkowym zabiegiem upiększającym. I wtedy właśnie wpadła mi do głowy znakomita myśl. Krem!!! Wiedziałam, gdzie go znaleźć w pokoiku Ewy na mansardzie. Wpadłam tam jak fryga i po chwili zawartość całej tuby wylądowała na mojej twarzy. Niestety, nie mogłam rozsmarować takiej ilości kremu, ponieważ było go za dużo, a poza tym - ze strachu, że mnie ktoś na tej kradzieży nakryje -bardzo się spieszyłam. Kiedy zbiegłam do ogrodu z czystymi nogami, w majtkach i z grubo wypacykowaną na biało twarzą, pan narzeczony już tam był i siedział przy Ewie. Pamiętam go dokładnie. Śliczny, czarny jak Cygan, o śniadej cerze, w zielonym mundurze, a w ręce trzymał czapkę z otokiem tak białym, jak jego śnieżne zęby. Kiedy podeszłam, spojrzał na mnie i powiedział: „Cóż ta gówniara zrobiła ze swoją twarzyczką?". Ewa zapytała: „Bogusiu, smarowałaś się bez pozwolenia moim kremem?". Wtedy prawie umarłam ze wstydu! Przerażona i zrozpaczona ścierałam z buzi krem i wiałam do domu. Na polnej drodze moje czyste przed chwilą nogi znowu się zakurzyły. Przez całą noc nie zmrużyłam oka. Jak ja się pokażę Ewie? A jeżeli dowie się o tym pani radczyni? Boże! Już nigdy nie dostanę od niej przepysznych grzanek z marchewką i groszkiem! Co zrobię, jak mamusia się dowie?! Nachodziły mnie tysiące potwornych myśli. I jeszcze na dodatek śliczny Leszek, narzeczony Ewy, zamiast dostrzec moją - być może już wtedy rozkwitającą - urodę, nazwał mnie gówniarą!!! Nigdy już nie spotkałam przystojnego weterynarza, a Ewa, choć nie wiem dlaczego, nie została jego żoną. 1988 -30- BIEDNA PUPA Mam trochę pretensji do siebie, że nie pisałam porządnego pamiętnika. Raz krótko prowadziłam zapiski, ale po pierwsze - zawierały one nie to, co zawierać powinny, a po drugie - pisałam je gotykiem! Po polsku, ale gotykiem. Powód był prosty - nie chciałam, by mamusia przeczytała o moich wszystkich miłościach, z których zresztą nawet nigdy się porządnie nie wyspowiadałam, bo znalazłam księdza, który prawie nie słyszał. Tamten pamiętnik gdzieś przepadł, a ja teraz żałuję, że tyle ciekawych, może i zabawnych szczegółów uleciało bezpowrotnie z łepetyny przez to, że nie robiłam żadnych notatek. Na szczęście chociaż niektóre fakty tak mocno wryły się w moją pamięć, że mogę jeszcze dziś, po tylu latach, przelać je na papier. Teatr towarzyszył mi właściwie od zawsze, od kiedy miałam świadomość, że żyję. Już jako małe dziecko zaliczyłam w teatrze lwowskim udział w Kopciuszku, O dwóch takich, co ukradli księżyc, Stasiu Lotniku, Janku i Franku. Brałam również udział w przedstawieniach dla dorosłych, bo jeżeli tylko do jakiejś roli potrzebne było dziecko, to ja najczęściej te rólki grywałam. Na przykład w Wilkach wuoc/Rittnera. Pamiętam, że przez prawie cały ostatni akt spałam w dużym fotelu. Budziłam się dopiero na koniec sztuki. Naturalnie, miałam tylko udawać, że śpię, ale przedstawienia odbywały się wieczorami, a ja, smarkate dziecię, najczęściej zasypiałam naprawdę. Fotel ustawiano jednak tak, że inspicjent budził mnie na czas, trącając specjalnie na tę okazję przygotowanym prętem. Jako dziecko miałam zaszczyt partnerować znakomitej Wandzie Sie-maszkowej. W sztuce pt. Stare wino grałam jakąś jej praprawnuczkę. Jak to się mówi w żargonie teatralnym - leciała próba generalna, a my obie stałyśmy w kulisie na wejściu. Pani Wanda skupiona, wsparta na czarnej lasce ze srebrną rączką, w pięknej, wysoko zapiętej pod szyją czarnej sukni z trenem, a ja w jakiejś piżamce. Na dany przez inspicjenta znak ruszyłyśmy posuwiście na scenę. Pani Wanda pierwsza, ja za nią. Kiedy znalazłyśmy się już w oknie scenicznym, (o rozpaczy!) stanęłam -31 - na trenie sukni wielkiej artystki i rozdarłam go. Nie pamiętam już, co działo się potem, ale kiedy zeszłyśmy za kulisy - pierwsza szła oczywiście pełna majestatu pani Wanda, a za nią, świadoma swojego grzechu, sunęłam ja - oberwałam po pupie piękną laską Wandy Siemaszkowej. Moje - wspomniane już wcześniej - łakomstwo także w teatrze stało się przyczyną kłopotów. W Teatrze Wielkim był bufet, który mieścił się za salą baletową, na ostatnim piętrze. Chodziło się tam różnymi drogami, ale ze sceny najkrótsza prowadziła właśnie przez salę baletową, którą często zostawiano otwartą, nawet wtedy, kiedy nic się na niej nie działo. W bufecie najbardziej interesowały mnie kanapki ze znakomitego „trzeszczącego" chleba z masełkiem i pyszną szynką. Któregoś dnia, jak to często bywało, pognałam do bufetu, oczywiście przez salę baletową, nie zastanawiając się, czy ktoś tam jest. Tym razem miałam pecha. Trwała właśnie próba słynnego później przedstawienia Krzyczcie Chiny Trietiakowa, którą prowadził wielki Leon Schiller. Wbiegając na salę baletową, wpadłam prosto w ramiona zwalistego reżysera, który - oburzony moim wtargnięciem - zwyczajnie stłukł mi pupę. Już nigdy więcej nie pobiegłam do bufetu przez salę baletową. Takie było to moje dzieciństwo - półdiablę nieraz musiało oberwać, by dało się je przywołać do porządku. Dziś z niejaką dumą i rozrzewnieniem wspominam kontakty, jakie miała moja smarkata pupa z Wielkimi polskiego teatru. 1998 -32- KOŃSKIE DZIECIŃSTWO Często oglądani w telewizji programy o koniach. A to jakąś gonitwę, a to reportaż ze stadniny, a to zawody. Konie - najpiękniejsze zwierzęta na świecie. Zawsze/ kiedy siedzę przed telewizorem, tak bardzo mnie ciągnie, żeby przytulić policzek do miękkich nozdrzy konia, wchłaniać zapach jego oddechu. Zapach końskiego potu w moich wspomnieniach wydaje się cudowny. Często z odrobiną zazdrości patrzę na amazonki, na ich świetną technikę, piękne pełne gracji sylwetki, młodość. Czyżbym była o nią zazdrosna? Nie! Na pewno nie, ale tak żal, że bezpowrotnie minęły te lata, kiedy konie stanowiły najważniejszy element mojego życia. Jakże bardzo związana byłam z tymi najpiękniejszymi zwierzętami! Ale właściwie nie pamiętam, kiedy tak je pokochałam. Może się z tym po prostu urodziłam? Na Persenkówce, na przedmieściach Lwowa, moi rodzice mieli dużą willę, wielki sad, ogród, stróżówkę, stodołę i stajnie. Tor wyścigowy mieścił się o kilkaset metrów od nas, a więc i my mieliśmy dwa własne konie: półanglika Kasztana i półarabkę Baśkę. Nasz dozorca Bojanowski, bryczką zaprzęgniętą w Baśkę i Kasztana, zawsze zabierał nas ze Lwowa na Persenkówkę. Z nas dwóch tylko ja szalałam za konną jazdą. Zosia nie jeździła w ogóle, bo jej to nie bawiło. Tata, wiedząc, jak kocham Baśkę, kupił mi małe, wyścigowe siodło, ale ściśle wydzielał godziny jazdy. Bał się, że mu „zgonię" konia i stale martwił się nie o to, że mnie się coś stanie, ale żeby koń na przykład nie złamał nogi. To było najważniejsze! Na szczęście tata rzadziej bywał na Persenkówce aniżeli ja z Zosią, bo przecież trzymały go w mieście codzienne obowiązki: klinika, ubezpieczalnia, prywatna praktyka... W tej sytuacji i mamusia więcej czasu spędzała w mieście, ale ja, ile się dało, szalałam na koniu. Niestety wbrew pozorom, miałam na Persenkówce nadzorcę - był nim Bojanowski, który nie zawsze pozwalał mi na jazdę. Ja jednak wciąż szukałam możliwości, aby dopaść nawet obcego konia, obojętnie gdzie i obojętnie jakiego. Oczywiście ze stajni żadnego wykraść nie mogłam, bo za dużo kręciło się chłopców sta- -33- jennych. Ale były w okolicy rozmaite pastwiska. Kiedyś na jednym z nich dopadłam konia naszego sąsiada, pułkownika Śniadowskiego. Dosiadłam go i dawaj na oklep przed siebie. Nagle patrzę, a z naprzeciwka polną drogą swoim samochodem marki Wanderer jedzie stary pułkownik, a trąbka umieszczona po lewej stronie na zewnątrz starego rozklekotanego kabrioletu z zaciągniętym zniszczonym dachem wściekle wyje. Co miałam robić? Zawróciłam konia i w nogi. Galopuję, jadąc na oklep, pułkownik - za mną swoją dryndą - wrzeszczy i trąbi. Wpadłam w las i tyle mnie widział. Takie lewe przejażdżki zdarzały się dość często w moim dziecięcym życiu, więc doskonale umiałam trzymać się grzywy. Koń pułkownika był bardzo spocony, ale przecież nie miałam w lesie żadnego koca, żeby go przykryć. Odczekałam więc trochę, żeby ochłonął, odprowadziłam na pastwisko i, jak gdyby nigdy nic, wróciłam do domu. Pułkownik jednak mi nie darował. Dopadł mnie na naszej „realności" i dostałam od niego solidne lanie. Z pastwiskiem łączy się także jedno z najgroźniejszych przeżyć mojego dzieciństwa. Było to na długo przed przygodą z koniem pułkownika. Nie pamiętam, ile miałam lat, ale właśnie rosły mi dwa nowe zęby na przedzie. Był to okres żniw, opodal pastwiska chłopi żeli żyto. Moja piękna, ciemna Baśka pasła się na koniczynie - przyciągała mój wzrok. Marzyłam, żeby chociaż na niej posiedzieć, ale nie umiałam jeszcze sama wskoczyć na konia. Ponieważ w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby mnie podsadzić, poszłam do domu i przyniosłam sobie stołeczek. Postawiłam go tuż przy boku Baśki i po chwili znalazłam się na jej grzbiecie. Posiedziałam i zeskoczyłam. Chciałam powtórzyć ten manewr, ale Baśka, bardzo zajęta koniczyną, przesunęła się do przodu tak, że stojąc na stołeczku, miałam przed oczyma koński ogon. Ta zabawa, trwała przez jakiś czas. Przesuwałam stołek, a Baśka zażerając koniczynę, szła wolniutko przed siebie. W końcu zaszłam ją od przodu. Przytuliłam się do nozdrzy, prosząc, aby przez chwilę stała w miejscu i wtedy Baśka gwałtownie podniosła łeb, odtrąciła mnie od siebie tak, że upadłam na wznak, i przegalopowała przeze mnie. Nie wiem, kto się bardziej wystraszył: czy ja, czy chłopi, którzy zajęci przy żniwach, widzieli całe zajście. Przybiegli przerażeni, bo wyglądało na to, że wbrew ogólnie panującej opinii, koń jednak zabił człowieka. A mnie tak naprawdę nic się nie stało; miałam lekko zranioną górną wargę, a moje dwa nowe zęby trochę się chwiały. Błagałam chłopów, aby nie opowiadali o tym zdarzeniu rodzicom, a zwłaszcza tacie, bo znowu spuściłby mi solidne lanie, za to, że przeszkadzałam koniowi w posiłku. -34- Ostatecznie udało mi się wmówić rodzicom, że rozwaliłam wargę na wannie w łazience. Zęby na szczęście nie wyleciały i po jakimś czasie przestały się chwiać, a ja dzięki Bogu do dzisiaj mam ładne zęby! Moja mamusia poznała prawdę w kilkadziesiąt lat później, w rok po śmierci ojca. Powiedziała wtedy tylko: „Jak to dobrze, że tatuś już się o tym nie dowie...". Rozbitą wargę wyleczyłam szybko, ale nie wyleczyłam siebie z miłości do koni. Oczywiście, zanim dobrze opanowałam sztukę jeździecką, wiele razy lądowałam na ziemi, ale nie przestałam jeździć konno przez dziesiątki lat. Wielka miłość z Baśką trwała długo. Obie bardzo szybko zapomniałyśmy o koniczynowej przygodzie. I wielokrotnie wyprawiałyśmy się wspólnie na cudowne spacery! Wieś Kozielniki leżała zaledwie kilka kilometrów od Persenkówki, jednak dla mnie i siostry było to za daleko na spacer. A nikt z nami, małymi wtedy dziewczynkami, iść tam nigdy nie miał czasu. Ale z Baśką? Na Baśce? Zawsze bezpiecznie i szybko. No i kiedyś odważyłam się pojechać do Kozielnik z ukochaną klaczą. W siodle, w wysokich butach, w bryczesach, dumna i okropnie ważna zajechałam do wsi, udając, że nie słyszę komentarzy chłopów, którzy doskonale wiedzieli, kim jestem. Odtąd często tam się wypuszczałam, podkradając czasem gdzieś porzeczki czy maliny. Wiadomo bowiem, że cudze lepiej smakują... Moją inną pasją związaną z końmi były wyścigi. Każdą wolną chwilę spędzałam w stajniach przy chłopcach stajennych. Paliłam wraz z nimi machorkę skręcaną w gazetę, czyściłam konie i podsłuchiwałam rozmowy o poszczególnych gonitwach dnia. Chociaż rodzice nie pozwalali mi chodzić na wyścigi, nie przejmowałam się tym zbytnio. „Najwyżej będzie pupopranie" - myślałam i biegłam na tor. Mamusia chowała mi ubranie, obuwie. Nie pomagało. Biegłam tam w samych majtkach i boso. Inne okrycie nie było potrzebne, bo mój wiek na to pozwalał. W pudełku od zapałek zawsze miałam kilkadziesiąt groszy, które przeznaczałam na grę. Stali bywalcy toru dobrze mnie znali i nieraz rozmawiając ze sobą, wtrącali: „Trzeba zapytać tej gówniary, jak obstawiać. Ona zna typy". Pewnie, że znałam! Takie ze mnie półdiablę było, że wszędzie się wcisnęłam, wszystko podsłuchałam i paląc machorkę, poznawałam taktykę gonitw. Zdradzałam typy - i owszem - ale tylko wtedy, kiedy pozwalano mi dołożyć się na 5 czy 10 groszy do zakładu. Potem z wygranej miałam odpowiedni procent dla siebie. -35 - Po wyścigach często wracałam do domu zmarznięta, zmoknięta, bardzo brudna, ale szczęśliwa z tych kilku złotych wygranej w pudełku od zapałek. Zagrożenie laniem nie było straszne. Przed tatą zawsze zdołałam schować się na szafie, gdzie nie dosięgał. Mogłam więc spokojnie przesiedzieć tam całą noc. Kiedy rano tata wychodził do pracy, złaziłam pewna, że niebezpieczeństwo minęło całkowicie, bo mamusi do rana zawsze przechodziła każda złość. Przed wojną, chyba we wrześniu, ale nie pamiętam dokładnie, obchodzony był we Lwowie Dzień Konia. Tego dnia przez miasto przejeżdżała uroczyście ogromna kawalkada jeźdźców, powozów i rozmaitych innych zaprzęgów. Dzień Konia, o którym chcę opowiedzieć, był dla mnie najpiękniejszy w życiu. Tata bowiem uznał, że na tyle podrosłam, iż mogę na mojej Baśce wziąć udział w uroczystej paradzie. Nie wiem, przez ile nocy przed tym wydarzeniem nie zmrużyłam oka. W ciągu dnia sumiennie ćwiczyłam równą jazdę z innymi jeźdźcami, a szczególnie z moją parą w szeregu - panią, która mimo że podstarzała i tęga, świetnie siedziała w siodle i znakomicie jeździła konno. Wiele się w tej dziedzinie od niej nauczyłam. Kiedy formowano pochód, na jego czele stanęła moja gruba końska przyjaciółka, a obok ja na mojej Baśce, w kasaku, dżokejce, wysokich butach, bryczesach i białych rękawiczkach. Stało się tak pewnie dlatego, że byłam najmłodszą osóbką wśród jeźdźców, którzy mieli wziąć udział w defiladzie z okazji Dnia Konia. Nie wiem, czy Baśka zdawała sobie sprawę z zaszczytu, jaki ją spotkał, ale ja myślałam, że pęknę z dumy, siedząc na niej i jadąc na czele parady. Przejechaliśmy przez cały Lwów jak ułani czternastego pułku podczas defilady z okazji 3 Maja. Widziały mnie wszystkie koleżanki, koledzy, nauczyciele, rodzice, Zosia. A po paradzie, która kończyła się na Placu Powystawowym, były nagrody dla koni i jeźdźców. Baśka dostała jakiś dyplom i wstęgi, które przyczepiono jej nad okiem, a ja bombonierę z pysznymi czekoladkami. Jasne było, że tę nagrodę otrzymałam ze względu na mój dziecięcy wiek i pewnie też trochę ze względu na tatę, którego wszyscy we Lwowie znali. Ale byłam najszczęśliwsza ze wszystkich ludzi na całym świecie. Następnego dnia po paradzie, w poniedziałek, zadano nam napisanie wypracowania domowego na temat „Mój najpiękniejszy dzień w życiu", a ja opisałam naturalnie mój Dzień Konia i otrzymałam +1, najlepszą wtedy notę. Kontakty z Persenkówką, Baśką, wyścigami to przede wszystkim miesiące wakacyjne. Przez cały rok szkolny mieszkaliśmy w mieście i wtedy -36- rzadsze były wizyty Bojanowskiego. Ale kiedy przy naszej ulicy zjawiła się bryczka zaprzężona w Baśkę i Kasztana, to już ja dostawałam do ręki lejce i mimo że ulice, przez które przejeżdżałam, były ruchliwe i przebiegały przez nie linie tramwajowe, rodzice mieli do mnie pełne zaufanie, bo powoziłam naprawdę dobrze. Marzyłam o małej dwu-kółce, ale niestety wrzesień 1939 roku nie takie marzenia ludziom przerwał. Przyszedł rozkaz oddania koni dla wojska. Pamiętam ten piękny wrześniowy dzień, dzień polskiej złotej jesieni, kiedy to Bojanowski ostatni raz podjechał pod nasz dom bryczką zaprzężoną w Baśkę i Kasztana. Wszyscy okropnie płakaliśmy. „Dobrze, że konie tego nie widzą" - myślałam, patrząc na kantary które wraz z całą uprzężą tata kupił kiedyś od hrabiego Potockiego w Łańcucie. Wylewając gorzkie łzy żalu, tuliliśmy się do nozdrzy naszych ukochanych zwierząt. Kiedy wreszcie wróciliśmy do mieszkania, po raz ostatni patrzyliśmy na Baśkę i Kasztana. Bojanowski nie mógł ruszyć. Konie zaryły kopytami w kostkę jezdni i rżały potwornie. Czyżby wiedziały, że odchodzą od nas na zawsze? Koń to zwierzę o ogromnej wrażliwości i intuicji. Jednakże po chwili dochodził do nas już tylko stukot kopyt uderzających w jezdnię. Odeszła Baśka, odszedł Kasztan, a w moim sercu pozostała tęsknota i na całe życie ogromna miłość do koni. 1987 Lata czterdzieste -37 - TO BYŁ DOPIERO ŚLUB! Kompozytor Sylwester hrabia Czosnowski z matki Kamili z Mosz-czeńskich - jak dumnie to brzmi. Urodził się w Płocku, jeszcze w pałacu, ale długo tam nie zabawił, bo, jak mi opowiadał, jego dziadek przez zamiłowanie do bujnego życia stał się bankrutem. No cóż, mój mąż był na pewno wnukiem swojego dziadka, bo cechy lekkoducha po nim odziedziczył. Sylwester ukończył dodatkowe studia w klasie słynnej Nadii Boulanger w Paryżu, mieście, w którym był rozkochany. Sylwestra hrabiego Czosnowskiego poznałam w 1944 roku. Był wtedy moim profesorem w Studiu Aktorskim przy Teatrze Polskim we Lwowie, który w owym czasie, mieścił się w dawnym Teatrze Żydowskim przy ul. Jagiellońskiej. Działo się to wszystko za tzw. drugich Sowietów, czyli po niemieckiej okupacji. Do tegoż teatru, gdzie rozpoczęłam moje dorosłe aktorskie życie, wprowadził mnie dyrektor Bronisław Dąbrowski. Wszystkich słuchaczy studia zatrudniano na etatach adeptów - w ten sposób, od pierwszych dni nauki, mieliśmy kontakt z prawdziwym, żywym teatrem. Podobny model nauczania funkcjonował w Studium Aktorskim przy Teatrze „Wybrzeże" w Gdańsku. W lwowskim Studio moim bezpośrednim szefem był Aleksander Bardini, a uczyli mnie: Artur Młodnicki, Zdzisława Życz-kowska, Jadwiga Żmijewska, Maria Broniewska, Jerzy Koller no i mój przyszły mąż - Sylwester Czosnowski. Nie należał do mężczyzn ani zbyt przystojnych, ani bardzo wysokich. Typowy muzyk z rozwichrzonymi włosami ciemnoblond, wysokim czołem, brzydko osadzonymi zębami, ale o ładnym nosie i pięknych, dużych, niebieskich oczach. Cieszył się nieprawdopodobnym powodzeniem u kobiet. Kiedy go poznałam miał za sobą już 3 małżeństwa, trójkę dzieci, no i był starszy ode mnie o 18 lat. Stale chodził w jednym granatowym garniturze. Bo tylko ten garnitur miał. Wychodził z założenia, że nie potrzebuje ich więcej, skoro w czasie przedstawień i tak siedzi w kanale orkiestrowym, z którego widać tylko ręce i rozwichrzoną, już wtedy zresztą bardzo przerzedzoną, czuprynę. -38- Przyczyny swojego łysienia mój mąż dopatrywał się w fatalnej wodzie w Paryżu. Czosnowski imponował mi pod wieloma względami. Przede wszystkim jako pedagog. Ale fascynowało mnie w nim także jego ogromne poczucie humoru, pogoda ducha i to, że był nieprawdopodobnym kawalarzem. Ponieważ - jak mawiał niezapomniany, cudowny doktor Jerzy Koller „Dziwne to było studio", stało się tak, że dziewczyny rozparcelowały między siebie całą męską dyrekcję i co ważniejszych aktorów: Lidka Ca-stori została żoną Bronisława Dąbrowskiego, Zosia Petry - Artura Młod-nickiego, a ja - Sylwestra Czosnowskiego. Zakochałam się w nim, a i on zapałał uczuciem do mnie, więc chcieliśmy się koniecznie pobrać. Niby żadnych przeszkód nie było, bo Sylwek był wtedy po kolejnym rozwodzie, ale ponieważ przy okazji poprzednich związków zmieniał wyznanie, żeby móc brać ślub kościelny - dla mnie pozostała tylko ceremonia cywilna. Zanim jednak stało się to możliwe, przeszłam przez prawdziwe piekło. Co to się działo! Byłam panienką z tak zwanego dobrego domu i nie takiego kawalera wymarzyli sobie dla mnie rodzice. Czosnowski wprawdzie z hrabiowskiego pochodził rodu, ale te żony, te dzieci, ten jeden stary garnitur, chętne zaglądanie do kieliszka... Najpierw rozmawiałam z mamusią. Odważyłam się na to, mimo że wiedziałam, jak trudno czasami się z nią rozmawia. Jednak mama jakoś pogodziła się z moimi zamiarami, choć wszystko uzależniała od zgody tatusia. - Dzisiaj już nic mu nie mów. Wrócił od Lewickiego. Porozmawiasz jutro - doradziła mi. Nie spałam całą noc. Dopadłam tatę rano, tuż przed jego wyjściem do kliniki. Nie będę się wdawała w szczegóły. Ojciec kategorycznie powiedział, że nie ma mowy o moim wyjściu za mąż za Czosnowskiego i zagroził, że jeśli się nie podporządkuję jego woli, mam wynosić się z domu. Ogarnęła mnie czarna rozpacz. Byłam całkowicie zdecydowana na ślub, ale nie mogłam znieść myśli o opuszczeniu ukochanego domu rodzinnego! Wiedziałam doskonale, że mojemu ślubowi z Czosnowskim sprzeciwi się jeszcze ogromnie zaprzyjaźniony z ojcem gwardian zakonu ojców bernardynów i ojcowie dominikanie. Księża i zakonnicy byli stałymi bywalcami naszego domu, należeli prawie do rodziny. Nikt więc, z moim ojcem na czele, nie wyobrażał sobie, że wezmę jakiś cywilny, sowiecki ślub i że nie będzie wielkiej kościelnej ceremonii! Sprawę mojego ślubu z Czosnowskim wałkowałam tak długo, że w końcu tata ustąpił na tyle, iż po prostu umył ręce od całej sprawy -39- i o niczym nie chciał wiedzieć. Dobre i to. A mamusia? Ta kochana, dobra kobieta choć nie wybierała się na ślub, obiecała przygotować obiad poślubny - rosół z domowym makaronem i sztukę mięsa w sosie koperkowym z ziemniaczkami - abym mogła ugościć mojego męża i dwóch świadków - Artura Młodnickiego i doktora Adama Budzanowskiego, serdecznego przyjaciela rodziny. Na czas ślubnego obiadu tata miał wynieść się z domu. No i nadszedł wielki dzień - 15 września 1945 roku. Umówiłam się z Sylwkiem, że będzie na mnie czekał na ulicy po przeciwnej stronie naszego domu. Nie pamiętam sukienki, którą wybrałam na ten ważny dzień, ale na nogach miałam gazówki i czarne zamszowe czółenka na koturnie z jasnego korka. Włożyłam prześliczny czarny kloszowy płaszczyk z szeroką baskiną, podkreślającą moją bardzo szczupłą w tym czasie talię. Szerokie rękawy płaszczyka wykończone były dużymi mankietami z niebieskiego lisa. Na głowę włożyłam szeroki kapelusz, morelowy włochacz z czarną wstążką, a wkoło szyi zawiązałam mały szaliczek także w kolorze more-lowym. Wyglądałam bosko! Nie mam jednak zdjęcia w tym stroju, ponieważ do ślubu poszłam ubrana zupełnie inaczej. W moim życiu od początku nic nie przebiega normalnie, a więc i taki dziwny ślub nie mógł się odbyć tak po prostu. Nie pamiętam już, jak długo stałam za firanką przy oknie w pełnej gali i czekałam na oblubieńca, który ciągle nie nadchodził. Cóż miałam biedna zrobić? Moja mamusia patrzyła na mnie, nie wiedząc, jak mnie pocieszyć. Rosół dawno był gotowy, tata pewnie zmieniał kolejną knajpę, a ja? Ech, łza się w oku kręciła, ale ze złości! Minęło już tak dużo czasu, że w końcu postanowiłam odwiesić ślubną toaletę. Włożyłam skarpetki, drewniaki wiązane w kostce, sportową bluzkę, kostium i kapelusz, i już miałam wyjść z domu, żeby ochłonąć ze złości i emocji, kiedy po drugiej stronie ulicy zobaczyłam sylwetkę pana hrabiego. Nie wiem, czy byłam bardziej szczęśliwa, czy wściekła. Wyszłam do niego, żeby zrobić piekielną awanturę. Pan młody w swoim jedynym garniturze był dobrze wczorajszy, ponieważ obchodził z naszymi świadkami wieczór kawalerski. „Który? - zapytałam. - A w ogóle gdzie są ci nasi świadkowie?". Syl-wek był sam. Najdroższy starał się mnie uspokoić, tłumacząc, że obaj świadkowie poszli do „pani biskup", jak nazywano we Lwowie urzędniczkę Stanu Cywilnego, aby ją przeprosić za spóźnienie i ubłagać, żeby tego cholernego ślubu była jednak uprzejma nam udzielić. Prośby Artura i Adama odniosły skutek i wreszcie stałam się żoną pana hrabiego, ale nie wystąpiłam w toalecie specjalnie na tę ceremonię przygotowanej, a w sportowym, codziennym kostiumie. -40- Moje zdjęcie ślubne — 15 września 1945 Ślubny rosół i sztuka mięsa zostały zjedzone, po czym towarzystwo się rozeszło. Mój świeżo zaślubiony małżonek udał się do siebie, a ja zostałam w domu, bo przecież tatusiowi byłoby przykro, gdyby nie zastał mnie po powrocie. Prawdziwe wesele odbyło się następnego dnia u ukraińskiego pisarza -Jarosława Gałana. Nasza zgrana gromadka swobodnie się czuła w mieszkaniu przy ul. Kadeckiej. Urzędowaliśmy w kuchni, w jadalni, w której stół - oświetlony lampą z zieloną amplą - zastawiony był rozmaitym je-dzonkiem i alkoholem, a także w gabinecie, gdzie stał tylko tapczan przykryty huculską narzutą (nad którym wisiał także huculski kilim) i stolik z maszyną do pisania i krzesełkiem. Teraz mieszkanie przy Kadeckiej przekształcone w muzeum pisarza, ciągle przywodzi mi na pamięć tamten wieczór, kiedy bawiliśmy się na naszym weselu. Przyszedł jednak moment, że Sylwek zamieszkał ze mną. Mieszkanie moich rodziców było duże, pięciopokojowe, ale miało układ amfiladowy, więc można je było obejść dookoła. Ojciec z oczywistych względów nie przepadał za moim mężem. Od początku używał wobec niego formy „pan". Nieraz zdarzały się zabawne sytuacje, kiedy obaj spotykali się rano w drodze do łazienki i natychmiast zawracali, obserwując się potem z ukrycia, aby do ponownego spotkania nie doszło. -41- Powoli jednak układy między nimi zaczęły się normalizować. Po rozmaitych bojach, często widywałam mojego tatę i Sylwka gawędzących przy kieliszeczku. Moje małżeństwo trwało 12 lat i bywało różnie. Dzisiaj myślę, że gdyby wcześniej tata ze mną więcej rozmawiał, a nie kategorycznie stawiał sprawę w ostatniej niemal chwili, może by do tego małżeństwa wcale nie doszło... Sama nie wiem... 1991 -42- „SZCZECIN MIASTO ZIELENI, MAGNOLIAMI PACHNĄCY... " To nie tylko fragment refrenu piosenki, jaką kiedyś śpiewałam, ale wspomnienia z okresu, kiedy mieszkałam w zrujnowanym wojenną gehenną Szczecinie i patrzyłam, jak wiosną okrywał się pięknymi kwiatami magnolii. Nie opuszczałam Lwowa do dwudziestego roku życia i byłam ogromnie przywiązana do mojego rodzinnego miasta. Jednak przyszedł rok 1946, a wraz z nim wiadomość, że musimy wyjechać. Rozmaite wtedy szarpały mną uczucia. Z jednej strony zdenerwowanie, bo żal było rozstawać się z ukochanym miastem, a z drugiej - ogromne podniecenie, bo tak bardzo chciało się do Polski. A do tego młodość gnała do nowej ciekawej przygody. Na jeden z ostatnich transportów ze Lwowa składała się resztka politechniki lwowskiej i ostatnia maleńka placówka teatralna, która powstała w 1945 roku po wyjeździe ze Lwowa Teatru Polskiego. Zespół Teatru Małych Form, bo taką nazwę przyjęliśmy, został zorganizowany z aktorów, którzy chcieli jeszcze we Lwowie pozostać. Pracowaliśmy przy ulicy Zimorowicza pod egidą Związku Patriotów Polskich we Lwowie, a dyrektorem tej maleńkiej placówki został mój mąż Sylwester Czosnowski. Dziwny to był teatrzyk. Mieliśmy zespół i salę, w której nie było na czym usiąść. Wobec tego bilet na pierwszą premierę kosztował... jedno krzesło i w ten sposób powstała widownia. Przy Zimorowicza działaliśmy do czerwca 1946 roku. Kiedy zapadła decyzja o wyjeździe, mój mąż pojechał do Warszawy. Tam dowiedział się, że zespół ma skierowanie do Szczecina, a on nominację na dyrektora Teatru Komedia Muzyczna. Sylwester wrócił do Lwowa pełen optymizmu. Był szczęśliwy, że tak pomyślnie załatwił wszystkie sprawy, tym bardziej iż wojewoda szczeciński, pułkownik Leonard Borkowicz, zadeklarował pomoc dla naszego zespołu. Natychmiast aktywnie wzięłam się do pracy. Do dzisiaj nie wiem dlaczego, ale to ja organizowałam cały transport. Nagle okazało się, że mam niezwykłe zdolności organizacyjne. Odbierałam skład pociągu, odrzuca- -43- jąc niektóre zdewastowane wagony (przecież jechaliśmy wszyscy z częścią naszego dobytku) i załatwiałam karty ewakuacyjne. Nasza grupa, wraz z resztką pracowników politechniki lwowskiej liczyła około ośmiuset osób. Wyjechaliśmy w czerwcu 1946 roku. Kiedy dotarliśmy na granicę, okazało się, że mój mąż, odpowiedzialny za cały trans- port, nie dopełnił jakiejś formal- ności paszportowej i musi wra- cać do Lwowa. Cóż miałam zro- bić? Byłam jego żoną, czułam się ------fcT»W«'^i=as^-- łWv* ¦ w obowiązku, ja, smarkata, _~——JŁi:: ^iLrt»|łVvwWttl^T 1946 f- wziąć na swoje barki odpowie- »|TltllU*ł'plftTen, « luteg° dzialność za cały transport. Syl- pREr^E"* t»*lHllltWlmn we^ m*a* nas dogonić możliwie MN CMl\W\\mi I™- jak najszybciej lilii ilWlHt"" *2»obbwc" Jechaliśmy dziesięć dni, z cze- ^ wiE^PB7'tB0)0^NRUW^--^^ g0 trzy staliśmy we Wrocławiu. l^^^^^vn^^^'°"'^^'i:^> Kiedy włodarze miasta dowie-l ^^5Ś'mM r^'1**"1"*" l*^!!!-*1 dzieli się o nas, koniecznie 1 yp^*T"„ ^^^^-^^^- chcieli zatrzymać zespół, aby I \^^!^- ^^^*^^**'>^^' stał się zalążkiem teatru we I I—^-I-»--»^« «-.»—.a-,^1 Wrocławiu. Jednak naszym celem był Szczecin. Wreszcie tam dotarliśmy. Przez chwiejące się, skrzypiące, drewniane mosty przekroczyliśmy Odrę. Piękna rzeka! Szeroka, niepokojąca, a jednocześnie budząca tyle nadziei w wyobraźni... Do tej pory żyłam nad Pełtwią, rzeką, przez którą najmniejsze dziecko przeskoczy bez wysiłku, mocząc w jej „głębinach" zaledwie stopy. Jakżeś piękna moja Odro, nad którą przyjechałam z tak ogromnym zaufaniem, by rozpocząć dorosłe życie. Wreszcie dojechaliśmy do brzydkiego, ponurego dworca. Do dzisiaj, ilekroć wjeżdżam pociągiem do Szczecina, stale mam to samo wrażenie, jakiego doznałam przed prawie czterdziestu laty. Ponury, brzydki widok. Nie pamiętam, kto nas witał, nie pamiętam rozpakowywania. Pamiętam tylko, że znalazłam się z całym zespołem teatralnym w budynku, który przez jakiś czas miał nam zastąpić mieszkanie. Był to budynek Państwowego Urzędu Repatriacyjnego (PUR) przy ul. Jagiellońskiej. Trudno nie wspomnieć przy tej okazji nazwiska dyrektora PUR-u Ludwika Sowiń-skiego i jego zastępcy, pana Wichury (imienia niestety nie pamiętam), A oto dowód, że działaliśmy we Lwowie jeszcze po wyjeździe Teatru Polskiego -44- którzy z ogromną życzliwością wspomagali nas, kiedy się zagospodarowywaliśmy. Do rozmaitych problemów, jakie niosło nam rozpoczynanie życia w zupełnie nieznanym, prawie zniszczonym mieście, doszedł jeszcze, przez nikogo chyba niezawiniony, konflikt między kierownikiem Wydziału Kultury i Sztuki w województwie Stanisławem Czapelskim a moim mężem. Zanim pojawiliśmy się my, niejaki dyrektor Skąpski zaczął już organizować teatr w Szczecinie, ale, może dlatego, że nie należał do Związku Zawodowego Artystów Scen Polskich (ZZASP), co wtedy miało ogromne znaczenie, nie otrzymał nominacji. Czapelski był zwolennikiem dyrektora Skąpskiego, a więc nie najlepiej układały się stosunki między nim a nami. Na szczęście po jakimś czasie wszystko się uspokoiło, a ze Stasiem Czapelskim i jego żoną łączyły nas aż do ich śmierci więzy szczerej przyjaźni, podobnej do tej, jaka łączyła Czapelskiego ze Skąp-skim. Nie znałam dyrektora Skąpskiego. Podobno wkrótce po wyjeździe ze Szczecina zmarł w tragicznych okolicznościach. Trudno mi dzisiaj nie wspomnieć tego człowieka, który, tak samo jak Czosnowski, chciał dać Szczecinowi najlepsze, czym dysponował, a tylko okoliczności, na które żaden z obu panów nie miał wpływu, poróżniły ich. W czym zawinili, że różnie się to dzisiaj komentuje? Chyba w niczym. Żyliśmy wtedy w czasach, w których brak było jakiejkolwiek organizacji czy koordynacji. Dzisiaj, po latach, chcę aby w moich wspomnieniach nie zabrakło osoby dyrektora Skąpskiego, człowieka, który kochał teatr i na pewno gorąco pragnął tę wielką swą miłość przekazać Szczecinowi. Niechże w pamięci nas wszystkich, którzy te czasy pamiętają, pozostaną związane z pierwszym zawodowym teatrem w polskim Szczecinie dwa nazwiska: Skąpski i Czosnowski. Nasz PUR-owski dom przy Jagiellońskiej zaczął powoli pustoszeć. Urządzaliśmy się w otrzymanych mieszkaniach. Moi rodzice i siostra oraz my z mężem dostaliśmy dwa mieszkania w naprawdę pięknej dziel- Mój mąż Sylwester Czosnowski, dyrektor Teatru Komedia Muzyczna w Szczecinie -45- nicy Pogodno, przy ul. Waryńskiego. Jednak zdecydowaliśmy się z Sylw-kiem ostatecznie zamieszkać w budynku teatralnym, gdzie urządziliśmy sobie dwa pokoje z maciupeńką kuchenką i łazieneczką. Pomyśleliśmy także o pokojach gościnnych, które zajęli reżyser Henryk Lotar oraz aktorzy Artur Młodnicki i Zdzisława Zarębianka. Naszą pierwszą szczecińską premierą był program składany pod tytułem Na Mach Odry. Dziś wiem, że nie był to naj świetniej szy spektakl, ale wszyscy ogromnie się weń zaangażowaliśmy. Śpiewałam w programie piosenkę, której fragmenty pamiętam do dzisiaj. Szczecin miasto zieleni magnoliami pachnący... fest nas coraz więcej Prawie sto tysięcy. Już niedługo przyjdzie czas I pół miliona będzie nas. Nie odstraszą nas tu Zbudujemy miasto. Każdy będzie żył jak lord. Wiwat Szczecin port... Program pt. Na falach Odry graliśmy wszędzie, gdzie byliśmy potrzebni. Na ustawionej na Jasnych Błoniach estradzie, po tej stronie, gdzie obecnie stoi pomnik, i autentycznie na falach Odry, bo na tratwie umieszczonej u podnóża budynku urzędu wojewódzkiego. Budżet teatru nie był imponujący. Otrzymaliśmy minimalną dotację, chyba pięćdziesiąt tysięcy, co wystarczało zaledwie na skromniutką oprawę do sztuk stylowych, które od czasu do czasu znajdowały się w naszym repertuarze, jednak z wypłacaniem gaż bywało bardzo różnie. Wszyscy mieliśmy co prawda umowy podpisane przez dyrektora Czosnowskiego, ale najczęściej nie starczało pieniędzy na wypłaty. Otrzymywaliśmy więc zaliczki i nie chodziliśmy głodni, a poza tym mieliśmy w teatrze kuchnię, gdzie codziennie podawano jeden pożywny posiłek, którym przeważnie była gęsta zupa. Nie pamiętam, aby ktoś narzekał. Każdy z nas, nawet świetny aktor, kochany Gucio Rasiński, który już wtedy był bardzo starszym panem i pamiętał naprawdę dobre czasy, wierzył w piękne jutro. I było coraz lepiej. Czosnowskiemu udało się powiększyć nasz skromny zespół o takich aktorów, jak Maria Malicka, Nuna Młodziejow-ska-Szczurkiewiczowa, Krystyna Feldman, Jerzy Śliwiński, Artur Młodnicki, Zdzisława Zarębianka, Władysław Jabłoński, Zdzisław Karczewski, Hanna Rajkowska, Jan Daszewski, Stanisław Bryliński, Karol Zby- szewski i wielu innych. To dobre nazwiska. A jeżeli dodam, że poza Młodnickim, Lotarem i Karczewskim gościnnie reżyserował tu także Ed- -46- mund Wierciński, to sądzę, że dzisiaj nie pogardziłby takim zespołem nawet ambitny teatr. Z Nuną Młodziejowską--Szczurkiewiczową w „Ładnej historii" Flersa i Cailla-veta w teatrze w Szczecinie Jako Justysia z Marią Malicką w „Mężu i żonie" Fredry w 1948 roku J Repertuar także powoli się zmieniał. Poza wieloma komediami muzycznymi, można było u nas zobaczyć Mariusza Pagnola czy Ladacznicę z zasadami Sartre'a. Nie odczuwam wstydu na myśl o tych przedstawieniach. Wstydziłam się natomiast, kiedy grałam w Cieniu Niccodemiego obok wielkiej Marii Malickiej, bo któryś z krytyków napisał o mnie: „Czo-snowska grała w cieniu Malickiej" i co najgorsze miał rację! A zresztą, bo ja wiem, czy to najgorsze? Byłam młodziutką aktoreczką, która prawie nic jeszcze nie umiała, a dane mi było partnerować wielkiej Marii Malickiej!!! Na pewno wrócę w swoich wspomnieniach do tej znakomitej aktorki, która zaszczyciła mnie ogromną życzliwością i przyjaźnią. Na szczęście, kiedy zagrałam z Malicką w Mężu i żonie Fredry (ona Żonę, a ja Justysię) recenzje i opinie publiczności były już dla mnie pochlebne. -47- Powoli nasze życie się normowało. Zaczęliśmy gotować obiady w domu. Ja, która dzisiaj, jak uważa mój obecny mąż i przyjaciele, jestem świetną kuchtą, co widać po mojej tuszy, wtedy o gotowaniu nie miałam pojęcia. Ale postanowiłam się tej sztuki nauczyć. Do dzisiaj pamiętam pierwszą potrawę, jaką przyrządziłam. Były to duszone cynaderki. Koledzy - zajmujący pokoje gościnne - wraz z moim mężem orzekli, że mam chyba większy talent kulinarny, aniżeli aktorski, a więc absolutnie powinnam zająć się kuchnią. Łobuzy!!! Ale gotować zaczęłam i między próbą a przedstawieniem zasiadaliśmy do wspólnego obiadu w moim jadalnym pokoju. Boże! Jakże wtedy byliśmy weseli, jak bardzo lubiliśmy się wzajemnie, jakie miłe chwile spędzaliśmy przy wspólnych obiadach. Gdzie te czasy?!!! Kiedyś straszliwie wściekłam się na Artura Młodnickiego, bo nie zjawił się na obiedzie o oznaczonej porze, ale nawet nie miałam okazji go obrugać, bo tego wieczoru nie grał. Wróciłam po przedstawieniu do domu. Nagle ktoś zapukał do drzwi. Kiedy je otworzyłam, moim oczom ukazał się Artur w pidżamie i na lekkim rauszu. - Busieńko - rzekł - zjadłbym obiad. Myślałam, że go zabiję. - O tej porze?! - wrzasnęłam. - I do tego przychodzisz w pidżamie?!!! - Życzysz sobie, abym przyszedł we fraku? - zapytał. - Oczywiście - fuknęłam wściekła. Zamknął drzwi i po chwili wrócił. Boso, w krótkich gaciach, bez koszuli, ale za to w muszce i we fraku. - Czy teraz będę mógł zasiąść do stołu i dostanę obiad? - zapytał ze swoim cudownym, szelmowskim uśmiechem. Kochany Artur! Dusza towarzystwa, świetny aktor i reżyser, nieprawdopodobny kawalarz. Kiedyś w ramach rewizyty zaprosiliśmy na obiad wojewodę Borkowi-cza z małżonką. Pułkownik Borkowicz - wysoki, przystojny mężczyzna z sumiastym wąsem - choć był młody, robił wrażenie surowego i nieprzystępnego. Niech nikt nie sądzi, że ja, młodziutka, aktorka i jeszcze młodsza kuchta, odważyłabym się zaprosić pana wojewodę z małżonką na obiad, który sama ugotuję. Ale skąd!!! Na szczęście w tych czasach było w Szczecinie kilka miejsc, gdzie jadało się naprawdę znakomicie. I w jednym z nich, maleńkiej knajpeczce przy ulicy Parkowej (gdzie obecnie jest przystanek tramwajowy w kierunku śródmieścia), zamówiłam jedzenie na uroczysty obiad z panem wojewodą. Wszystko było tak omówione, że obiad miał być mi dostarczony na piętnaście minut przed przyjściem go- -48- ści. Bardzo chciałam przygotować eleganckie spotkanie, zadbałam więc także o „duszę towarzystwa", w którą wcielić się miał najlepszy do tej roli Artur Młodnicki. Cała w nerwach czekałam na dostawę, ale plan został zrealizowany bardzo precyzyjnie. Właściciel restauracji i nasz portier pan Kozub przynieśli obiad - wraz z pożyczoną zastawą na pięć osób - w koszu na bieliznę. Wydawało mi się, że nie wypada przyjmować tak dostojnego gościa, posługując się moimi codziennymi talerzami. Jakże byłam wtedy jeszcze młoda!!! Pamiętam menu tej uroczystości, na które składała się zupa pomidorowa z francuskimi kluseczkami (tak dobrych francuskich kluseczek nie jadłam do dzisiaj) oraz zraziki cielęce w sosie śmietanowym, młode ziemniaczki i groszek. Na deser był kompot. Pan wojewoda z małżonką zjawili się punktualnie. Denerwowałam się już tylko o to, aby Artur jak najszybciej skończył próbę, która naturalnie musiała jak zwykle trwać do czternastej. Ale i to „zagrało". Kiedy zjawił się Artur, byłam już spokojna, że spotkanie będzie udane. Nastąpił jednak moment, kiedy myślałam, że spalę się ze wstydu. Otóż, kiedy Artur zobaczył obcą mu zastawę, nie omieszkał w typowy dla siebie sposób zażartować: „Widzi pan wojewoda jaka feta! Biedna Buska po całym Szczecinie szukała możliwości pożyczenia talerzy. Błagam, niech pan uważa, aby któregoś nie zbić!". Do Artura w moich wspomnieniach jeszcze wrócę. Trudno ominąć tę postać. Na razie jednak chciałabym powspominać rozmaite szczecińskie „kąty", gdzie się wtedy bywało. Całym towarzystwem wybieraliśmy się czasem na wędrówkę po knajpach. Szliśmy zawsze „w kupie", bo z teatru do śródmieścia droga wiodła przez ruiny, gdzie kryło się wiele niebezpieczeństw. Zaczynaliśmy przeważnie od „Starego Miasta" (dzisiaj w tym miejscu jest chyba restauracja „Żeglarska") i jedliśmy świetną kolację (o dziwo, nie były to wtedy tak bardzo drogie przyjemności). Potem przeno- Zabójczo przystojny, urodzony kawalarz Artur Młodnicki — koniec lat czterdziestych -49- siliśmy się do „Baltic Pałace", który w moich latach szczecińskich był nowym, najelegantszym lokalem, gdzie zbierała się śmietanka towarzyska. Nasza nocna wędrówka kończyła się przeważnie na moim ulubionym podświetlanym parkiecie w „Simie" (dzisiejsza „Bajka"), gdzie bawiło rozmaite towarzystwo z dziewczątkami i paniami, które w zależności od epoki czy regionu nazywamy kurtyzanami, mewkami, kociakami... Nieważne. Ważne było to, że miałam możliwość podglądania życia. Dla aktorki - skarbnicy bez dna... „Baltic Pałace" to późniejsza „Kaskada", która dopóki istniała, zawsze przypominała mi piękne chwile spędzane w „Baltic Pałace". Dziś, po tragedii, jaka się rozegrała w tym budynku, ilekroć jestem w Szczecinie, rzadko już wracam do lat 1946-1948. Częściej myślę, jak okropne przeznaczenie zawisło nad tym miejscem. Ilu młodych ludzi straciło tam życie i osierociło swoich najbliższych, którzy może - jak ja -pamiętają ten lokal jeszcze jako „Baltic Pałace". Inne wspomnienia wiążą się z Aleją Wojska Polskiego. Na odcinku przebiegającym przez centrum miasta stały ocalałe od bomb kamienice, a po tej samej stronie, co hotel „Gryf" - niskie parterowe zabudowania, w których znajdowały się tylko prywatne sklepy. W witrynie zakładu fotograficznego - zostaje w hotelu „Gryf" stale wisiało moje duże zdjęcie i byłam z tego ogromnie dumna. W jednym ze sklepów rezydował jubiler - wysoki brunet, To zdjęcie wisiało długo u fotografa Q ładko zaczesanych na bok wło- w hotelu „Gryf . ISa palcu mam pamiętny ° ' pierścionek z ametystem sach z idealnym przedziałkiem. Dlaczego, choć nie przypominam sobie nazwiska, tak dobrze pamiętam tę postać? Nie, to nie był najdrobniejszy nawet flirt. Ten pan darzył mnie sympatią jako aktorkę, o czym zresztą nie wiedziałam. Kiedyś stanęłam przed jego wystawą i oglądałam piękne złote cacka. (Zawsze lubiłam szlachetną biżuterię i to pozostało mi do dzisiaj). Jubiler dostrzegł mnie, wyszedł na próg sklepu z uśmiechem i zapytał: „Co się pani podoba, pani Czosnowska?". Pochlebił mi -50- fakt, iż wie, kim jestem. Odpowiedziałam, że podoba mi się złoty pierścionek z dużym ametystem. Właściciel zaprosił mnie do środka, wyjął z wystawy pierścionek i włożył mi na palec. Rozmiar idealny. Chciałam szybko zdjąć śliczne cacko - nie stać mnie było wtedy na takie luksusy -kosztowało, pamiętam, szesnaście tysięcy złotych, a moja miesięczna gaża wynosiła chyba dwanaście. Ale miły pan nie pozwolił mi zdjąć pierścionka z palca i zaproponował, abym go zatrzymała i spłacała tak, jak mi będzie wygodnie. Długo to trwało, ale dopełniłam zobowiązania, a pierścionek mam do dzisiaj i ile razy wkładam go na palec, wspominam życzliwego mi bruneta, właściciela sklepu jubilerskiego przy Alei Wojska Polskiego w Szczecinie. Innym wspomnieniem jest sklep z konfekcją damską, a ściśle mówiąc z płaszczami, mieszczący się w starym domu po drugiej stronie Alei. W tym sklepie dzięki uprzejmości właścicieli nabyłam na raty piękny wiosenny płaszcz wełniany w kolorze, pamiętam, bananowym, który „debiutował" w sztuce pod tytułem Krawiec w zaniku. Często zdarzało się, że występowaliśmy we własnych ubraniach. Mimo iż Ada i Wicek Wesołowscy, choć aktorzy, czynili cuda jako mistrzowie igły, teatru nie stać było na szycie wszystkich kostiumów. Powstawały więc tylko kostiumy stylowe albo to, czego rzeczywiście nie zawierały nasze osobiste szafy. Za używanie prywatnej garderoby dyrekcja, czyli mój mąż, płaciła nam tak zwane tabelki - określone stawki za każdy element składający się na ubranie. Na tabelkach najwięcej zarabiał zawsze świetnie ubrany Artur Młodnicki, który garniturów miał naprawdę wiele. Jeszcze na chwilę wrócę do centrum Alei Wojska Polskiego. Często, kiedy tam jestem, wspominam tamte lata. Na rogu Alei i ulicy Obrońców Stalingradu, idąc w kierunku placu Żołnierza, po prawej stronie, w niskim budynku, mieściła się bardzo popularna kawiarenka „Maskota". Do dzisiaj pamiętam właściciela, wysokiego, dobrze zbudowanego, szpakowatego, przystojnego pana, a także kelnera pana Edmunda. Często w miarę wolnego czasu przesiadywałam w „Maskocie" właśnie ze względu na niego. Nie wiem, co mi się w nim podobało, ale co chwila miałam do niego jakieś prośby, tylko dlatego, aby na moje „dziękuję" zobaczyć na twarzy pana Edmunda uprzejmy, wręcz czarujący uśmiech towarzyszący słowom: „Uprzejmie proszę". Pewnie nieraz go to dziwiło, a może i czasem niecierpliwiło... Ach, gdzie te czasy?! Co się stało z panem Edmundem? Kiedy wspominam te - bardzo zresztą niewinne wtedy - sympatie, powracam myślą do pewnego lotnika, który na pewno był świetnym pilotem, bo - co mi ogromnie imponowało - często przelatywał niziutko nad teatrem, a tak przecież z łatwością potrafią latać jaskółki przed desz- -51- czem. To trudne zadanie wykonywał po to, by zrzucić mi jakiś maleńki pakuneczek z miłym drobiażdżkiem i kilkoma słowami pozdrowień, który spadał zawsze bezbłędnie obok sadzawki. Kim był ten lotnik? Co się z nim stało? Nie wiem! Był też pewien młody pułkownik, który czasem późnym wieczorem podjeżdżał swoim służbowym samochodem pod teatr, stawał przy sadzawce, strzelał z pistoletu, dając tym samym znak mnie i mojemu mężowi, abyśmy zeszli, ponieważ razem jedziemy na tańce do „Simu". Ale i pułkownika niewiele pamiętam. Jak przez mgłę widzę jego zwalistą sylwetkę w zielonym mundurze. Ktoś mi mówił, że nie żyje. Podobno zginął w Korei. Możliwe... I jeszcze jeden pan, zapamiętany z tych niewinnych ówczesnych flirtów, które łechtały moją próżność, ponieważ wiem, że podobałam się tym panom. Kapitan Emil z Kapitanatu Portu. Ogromnie byłam dumna, kiedy czasem spełniał moją zachciankę, aby służbową motorówką wypłynąć na Odrę. Mój mąż, naturalnie na wszelki wypadek, zawsze nam towarzyszył. Wypływaliśmy wtedy najczęściej na maleńką wysepkę, którą widziałam pierwszy raz z pociągu, w czasie przejazdu przez skrzypiący drewniany most. Kapitan Emil, wysoki, blady, smukły szatyn o niebieskich oczach przelał potem całą sympatię na moją koleżankę Zdzichę Zarębiankę, późniejszą żonę Artura Młodnickiego. Nie wiem, jak potoczyło się dalej życie kapitana Emila. Podobno młodo zmarł na płuca. Ale czas, aby wrócić do teatru, tam, gdzie przeżyłam tyle emocji. Budynek teatralny przy ulicy Swarożyca. Mała scena, długa widownia. Wszystkie przebudowy i „wyciągania" sceny kosztem widowni zaczęły się dopiero po naszym wyjeździe. Wśród publiczności zasiadało wtedy zawsze wielu życzliwych nam ludzi, często doskonale znających się wzajemnie. Poza władzami, na premierze zawsze obecny był inżynier Kę-dzierski z małżonką i mecenas Bem. Trudno byłoby wyliczyć wszystkich, a było ich tylu! Pamiętam na przykład pana, o którym długo nic nie wiedzieliśmy i którego długo nie mogliśmy zidentyfikować. Był częstym bywalcem naszego teatru i choć siadywał gdzieś w głębi sali, zawsze wiedzieliśmy, że jest - zwłaszcza jeśli grana była komedia - bo przy każdym dowcipie, padającym ze sceny, zaczynał reagować serdecznym, głośnym śmiechem... o wiele później aniżeli inni widzowie. Tym „solistycznym" śmiechem zawsze zdradzał swą obecność na widowni. Pamiętam z jakim niepokojem czekałam na recenzje, a czekałam często, ponieważ premiery grywało się wtedy nawet i co dwa tygodnie. Naturalnie, nie w każdej sztuce byłam obsadzana, ale w jednym z tych niepełnych trzech sezonów, jakie spędziłam w Szczecinie, zagrałam chyba aż 16 premier! Sama dzisiaj nie mogę w to uwierzyć. W tamtych czasach -52- i aktorzy zdążyli nauczyć się tekstu i przygotować role, i reżyserzy zdążyli zrobić czasem nawet dobre przedstawienie. Chociażby Dwa teatry Szaniawskiego, które zrealizował w naszym teatrze Edmund Wierciński. Z tym znakomitym reżyserem miałam szczęście pracować nad rolą Anny. Boże, jakże się go bałam! Był wysoki, bardzo szczupły, o niesamowitych oczach osadzonych w twarzy przypominającej trupią czaszkę powleczoną Z Tadeuszem Andrzejewskim w „Ladacznicy z zasadami" Sartre'a, reżyseria Henryk Lotar, scenografia Tadeusz Rajkowski, Szczecin 1947 W roli Hery z Arturem Młodnickim w „Mojej żonie Penelopie" Gozdawy i Stępnia, reżyseria Artur Młodnicki skórą. Kiedyś po przedstawieniu kazał mi pozostać na scenie. Było lato, okna pootwierane, bo duszno. Byliśmy tylko my dwoje. Wierciński usadowił się na widowni i kazał mi krzyczeć „ratunku". Dla postaci Anny to kluczowe słowo - wyrażać miało grozę i rozpacz młodziutkiej matki, stojącej na strychu chaty, którą za chwilę może porwać lub zalać powódź. Nie mogłam sobie poradzić z tym krzykiem - wciąż brzmiał fałszywie. Dopiero kiedy na mój krzyk wychodzący z teatru i będący już daleko za sadzawką strażak i nasza garderobiana - pani Orłowska - przerażeni przybiegli z powrotem do teatru, aby sprawdzić, co się stało, groźny, świetny Edmund Wierciński powiedział: „No, widzi pani, tak to powinno być krzyczane". I już zawsze było!!! Anna była chyba moją dobrą rolą. -53- Wspomniałam o naszej garderobianej, pani Orłowskiej. Nazywaliśmy ją po prostu „Orłosia". Nie żyje już. Dobra, kochana Orłosia. Zawsze uśmiechnięta, spokojna, w okularach z ciemnymi oprawkami, zawsze umiała wpływać na nas kojąco, kiedy siedzieliśmy w maleńkich garderobach umierający ze strachu przed premierami, przed recenzentami, którzy przecież darzyli nas życzliwością. Choćby Walerian Lachnitt, później- Z Bogdanem Zielińskim w „Głupim Jakubie" Rittnera, reżyseria Franciszek Rychłowski, scenografia Tadeusz Rajkowski, Szczecin 1948 Z Lechem Grzmocińskim w „Głupim Jakubie" Rittnera, reżyseria Krystyna Tyszarska, scenografia Feliks Krassowski, Teatr „Wybrzeże", Sopot 1958 szy kierownik literacki Teatru „Wybrzeże" w Gdańsku, Bolesław Rajkowski, którego matka była świetną aktorką w naszym zespole, a brat scenografem, i wreszcie pióro, którego baliśmy się w teatrze najbardziej - redaktor Telega. Krytyk groźny, ale niezłośliwy. O mnie zresztą nawet czasem dobrze pisał... Zachowałam wszystkie recenzje. Także te napisane przez pana Telegę. Ciekawa jestem, jak oceniłby dzisiaj moje prace reżyserskie. Stale blisko nas był Franek Gil, intelektualista, a jednocześnie cudowny „brat łata", zawsze marnie ubrany, z jakimiś papierami pod pachą. Był też poeta szczeciński Witold Wirpsza. Ten z kolei zawsze elegancki, ze świetnymi manierami. W Szczecinie też poznałam Konstantego Gał-czyńskiego. -54- Kiedy piszę te słowa, widzę coraz więcej obrazów, w które życie wma-lowało wiele drogich mi twarzy, choć czas je już trochę zamazał. Ludzie opowiadają, że jeśli w teatrze pojawią się szczury to z pewnością przyniosą szczęście. Mieliśmy w teatrze takiego zaprzyjaźnionego szczura i wiedzieliśmy, że zawsze przychodzi ten sam, ponieważ miał rozcięte lewe ucho. Zwierzak pewnie najbardziej lubił komedie muzyczne, bo zjawiał się natychmiast, kiedy usłyszał muzykę w przedstawieniu. Siadał na tylnych łapkach w rogu lewego proscenium i tak potrafił przesiedzieć cały akt. Kiedy rozpoczynała się przerwa - znikał, a kiedy znowu usłyszał muzykę, zjawiał się natychmiast na posterunku. Z początku obecność szczura wywoływała panikę i na scenie, i na widowni, ale z biegiem czasu przyzwyczailiśmy się do niego i żal nam było, kiedy przestał przychodzić. W naszym teatrze często odbywały się rozmaite imprezy. Balowało się w hallu i prawie codziennie po przedstawieniu w teatralnym bufecie, znakomicie prowadzonym przez Zosię Solarską. Ileż sentymentu budzi we mnie wspomnienie i Zosi, która już niestety nie żyje, i Kazia Solarskiego, który od tamtych czasów, poza tym, że doszedł do dyrektorskiego fotela, prawie się nie zmienił. Dziwny to był bufet, bo sprzedawano w nim wódkę!!! O zgrozo? Nie! Kierownictwo teatru nie miało z tym faktem kłopotu. Ale po przedstawieniu bale przeciągały się nieraz do późnej nocy. Pamiętam premierę Mariusza Pagnola. Grałam moją ukochaną rolę tamtych lat - Fanny. Rolę Mariusza grał, zaangażowany do nas znakomity warszawski aktor lat międzywojennych, Jerzy Śliwiński. Znakomity, ale niestety mocno trunkowy. Doszedł już do tego, że bez kieliszka alkoholu nie potrafił wejść na scenę. Tuż przed premierą Mariusza Jurek nagle zasłabł z powodu jakichś dolegliwości sercowych. Mój mąż, przerażony, darł resztę włosów z czupry- W roli Anny w „Dwóch teatrach" Szaniawskiego, reżyseria Edmund Wierciński, Zdzisław Karczewski, scenografia Paweł Beła, Szczecin 1947 -55 - ny, a on siedział w garderobie i wciąż trzymał się za serce. Widownia pełna ludzi, czekających na rozpoczęcie spektaklu. Co robić?! Śliwiński pocieszał mojego męża, że to tylko chwilowe, że minie i poprosił Michała Kłyma, naszego ukochanego elektryka, który mnie znał od dziecka, kiedy to za rękę wprowadzona zostałam przez niego na scenę Teatru Wielkiego we Lwowie, aby mu przyniósł szklankę wody. Naturalnie Michał błyskawicznie spełnił prośbę przyjaciela. Podał szklankę, Śliwiński wypił wszystko duszkiem i tylko odrobina wody pozostała na samym dnie. Natychmiast poczuł się doskonale i wybiegł na scenę, aby rozpocząć premierowe przedstawienie. U mojego męża nastąpił moment odprężenia i teraz on poczuł się nie najlepiej, więc sięgnął po resztę wody, która została w szklance. Wody? Wódy!!! Michał i tym razem nie umiał Śliwiń-skiemu odmówić, bo przecież zawsze mu tę „wodę życia" podrzucał. Skąd ją miał? Na pewno nie z bufetu, bo Solarscy by nie sprzedali. Wiem natomiast, że po wyjeździe Śliwińskiego ze Szczecina, długo w różnych kątach teatru znajdowaliśmy puste ćwiartki i półlitrówki po wódce. Biedny Jurek. Nie żyje. Sądzę, że to pociąg do alkoholu skrócił życie tego naprawdę dobrego aktora, kolegi i bardzo przystojnego mężczyzny. Obiecałam, że wrócę w moich wspomnieniach do Artura Młodnickie-go. Partnerowałam mu w tylu sztukach, że trudno byłoby mi je w tej chwili zliczyć (naturalnie nic prostszego, jak sięgnąć do recenzji czy programów, ale nie chcę się posługiwać żadnymi materiałami; chcę pisać o tym, co rzeczywiście utkwiło mi w pamięci). Artur był ogromnie kontaktowym aktorem i jak już wspomniałam, nieprawdopodobnym kawalarzem. Nieraz żartowałam, że on chyba całymi nocami nie śpi, aby wymyślać coraz to nowe kawały po to, abym ja, stojąc na scenie, a nie mogąc opanować skłonności do śmiechu, wbijała sobie do krwi i bólu paznokcie w dłonie. Na przykład w Subretce Devala, grałam młodziutką żonę Artura, Francuzkę kaleczącą język polski i bardzo często wtrącającą francuski zwrot „je t'aime" (co znaczy: ja cię kocham, a wymawia się „że tem"). Pewnego wieczoru, kiedy w czasie przedstawienia tuliłam się do Artura (a sięgałam mu po pachy), powtarzając francuski zwrot „że tem", „że tem", Artur szepnął mi do ucha: „Że czem?". Nie powiedziałam już ani jednego słowa, tylko dusząc się ze śmiechu, zeszłam ze sceny. W tej samej Subretce przeżyłam przy Arturze inną przygodę. Nie jestem już pewna, ale chyba drugi akt rozpoczyna się sceną, kiedy postać tytułowa leży z mężem w łóżku. Śpimy. Kurtyna idzie w górę i po chwili włącza się dzwonek budzika. To niby nic nadzwyczajnego, ale przecież grałam tę rolę u boku diabła wcielonego Artura Młodnickiego. A czego się nie robi dla kawału? Artur dla dowcipu poświęciłby wszystko. Umówił się więc z Michałem Kłymem, że kiedy będziemy już leżeli oboje -56- w łóżku pod kołdrą, przed samym podniesieniem kurtyny „nawali" nagle światło. Ten dowcip miał być dla mojego męża, który stale przed rozpoczęciem tej sceny stał w kulisie. Sylwester był o mnie zazdrosny, choć o Artura nigdy nie miał powodu. Michał posłuszny Arturowi, zgasił światło, a mojemu mężowi powiedział, że coś nawaliło i trzeba będzie chwilę poczekać, zanim naprawi. Na scenie ciemno, ja z Arturem w łóżku, a mój mąż przerażony woła z kulisy: „Bogusława, Artur, ręce na kołdrę! ", by w odpowiedzi usłyszeć: „Ani mi się śni. Przecież płacisz mi dużą gażę za to, abym spał z twoją żoną, mój dyrektorze!". Innym razem graliśmy węgierską komedię pod tytułem Jan z Arturem w roli tytułowej. Historia układa się mniej więcej tak: kamerdyner Jan, który służy u hrabiego, kocha się w jego córce. Po jakimś czasie zostaje posłem i składa wizytę swoim byłym chlebodawcom, aby się starać 0 rękę hrabianki. Tę właśnie rolę grałam ja, a mego ojca - cudowny człowiek 1 aktor - Jaś Daszewski. Jan jako poseł był anonsowany przez swego następcę, czyli nowego kamerdynera, który na tacy podawał hrabio stwu wizytówkę z nazwiskiem Jan Terrek. Pewnego dnia Artur wymyślił przedni dowcip. Napisał na wizytówce Jan Dupa. To wszystko. Wizytówka powędrowała do ręki hrabiny, która przeczytawszy nazwisko, z miejsca zasłoniła usta chusteczką i dusząc się ze śmiechu, prysnęła ze sceny. Potem ja przyjęłam wizytówkę i też już mnie na scenie nie było. Został tylko Jaś Daszewski, którego, co prawda, trudno było rozśmieszyć, ale jeżeli już się „gotował", jak mówimy w aktorskim języku, to w taki sposób, że Młodnicki gotował się razem z nim. Tak się stało i tym razem, chociaż Artur tego nie przewidział. Kiedy wszedł na scenę, zobaczył Daszewskiego czytającego wizytówkę. Jaś na jego widok tak roześmiał się swoją słynną „syreną", że Artur powiedział już tylko jedno je- W tytułowej roli Rozkosznej dziewczyny w opracowaniu Tuwima z Jerzym Sliwińskim, reżyseria Jerzy Sliwiński, scenografia Michał Orski, muzyka Benatzki, Szczecin 1947 -57 - dynę słowo: „Kurtyna!". Kurtyna poszła przed ukończeniem przedstawienia, które, jak się okazało, było sprzedane dla jakichś ważnych osobistości. Zrobił się straszliwy skandal. Mój mąż, dyrektor, miał masę przykrości. Skończyło się tym, że łupnął wszystkim, ze swoją żoną na czele, po miesięcznej gaży kary. Ach, ten Artur! Tak bardzo się przyjaźniliśmy, był przecież świadkiem na naszym ślubie. Kiedy dowiedziałam się, że nie żyje, pomyślałam, że tym razem wymyślił nie najlepszy dowcip. Niestety to była prawda. Tak wielu ludzi z lat mojej szczecińskiej młodości już nie ma. Nie ma też ruin teatru, który stał kiedyś w centrum Szczecina. Wierzyłam, że te ruiny, które - z tego co wiem - miały zdrowe fundamenty, będą odbudowane. Ile razy błądziłam po gruzach, kiedy chciałam być tak całkiem, całkiem sama. Chodziłam popłakać po śmierci mojego ojca, czasami pomarzyć, że może kiedyś stanę na scenie tego prawdziwego teatru, kiedy zostanie odbudowany. Niestety. Władze podobno chciały odsłonić widok Odry i decyzja o odbudowie nie zapadła. Na pewno prezydent - profesor Piotr Zaręba - który tak wiele dla Szczecina zrobił, chciał jak najlepiej, ale tak mi żal, że nie ma teatru w samym centrum miasta. Po trzech latach pobytu, żegnałam się ze Szczecinem. Sylwek przestał być dyrektorem, a moje miejsce było przy nim. Wyjeżdżaliśmy do Warszawy. Zdejmowałam ze ścian w pokoju zdjęcia sceniczne prowizorycznie oprawione w ramki z ładnie ciosanych patyczków. Meble powędrowały do mojej siostry Zofii na Pogodno. Ostatniego przedstawienia nie pamiętam. Nawet tytułu sztuki. Pamiętam natomiast, że zaczekałam na moment, kiedy już wszyscy opuścili teatr, weszłam na scenę i ucałowałam sceniczne deski. Tak się skończył mój pobyt w Szczecinie. Nieraz się sama dziwię, dlaczego te szczecińskie lata (1946-1948) wyryły tak ogromne piętno na moim życiu? Dlaczego tak często wracam do nich myślami? Czy dlatego, że byłam młoda? A może dlatego, że trzeba było wtedy pokonywać trudności, na które nikt się nie uskarżał? Może! Po trzydziestu pięciu latach wróciłam do Szczecina jako reżyser. Wróciłam do Teatru Polskiego. Jakże wzruszona stanęłam na powiększonej scenie, której to deski, od momentu kiedy je całowałam na pożegnanie, na pewno były kilkakrotnie wymieniane. W moim dawnym mieszkaniu mieści się księgowość. Kiedy weszłam, rozbeczałam się jak dziecko, a miłe panie - tam pracujące - nie wiedziały, skąd u mnie taka reakcja. Tylko sadzawka wciąż ta sama i te same strome schody na górę... Bywam jako reżyser w Teatrze Muzycznym. Nawet bywam z tej okazji mieszkanką pięknie odbudowanego zamku, z którego jestem tak dumna, jak gdybym czymkolwiek się przyczyniła do tego, że stoi. Wreszcie, bywam często na Jasnych Błoniach, gdzie mieszka moja siostra Zofia wraz z córką i jej rodziną. Zmarł już mój szwagier doktor Leon Jakliń-ski, także kiedyś mocno związany z teatrem przy ulicy Swarożyca. Często wspominamy z Zosią tamte lata i podziwiam jej doskonałą pamięć. Przecież także była z nami w teatrze. Czasem idąc na spacer z synkiem mojej siostrzenicy, patrzę na pomnik przy Jasnych Błoniach. Nie zawsze jest dumą młodych szczecinia-ków. A ja ten pomnik lubię. Patrzę na trzy orły, symbolizujące trzy pokolenia. Ja już, niestety, należę do tego najstarszego. Moja siostrzenica do tego średniego, ale jest przecież i to najmłodsze, do którego należy syn mojej siostrzenicy, siedmioletni Wojtek i ten najmłodszy, który urodził się kilka dni temu i nie otrzymał jeszcze imienia. W domu nazywają go „Nowy". Myśląc o nim, tak bardzo chciałabym, aby ci wszyscy Nowi, którzy się rodzą, byli jeszcze lepsi od nas, jeszcze rozumniejsi i aby lepiej niż my zdawali sobie sprawę, że mają w swoich rękach miasto, które przez wieki za nami tęskniło, a dzisiaj tętni polskością. Niech nasi Nowi strzegą tej polskości, jak czegoś najpiękniejszego, co mogli im dać i dali w prezencie ich dziadkowie i ojcowie. Niech patrzą co wiosny szczęśliwi na Szczecin, miasto zieleni, magnoliami kwitnący... 1985 PS Moja siostra Zofia Jaklińska zmarła w roku 1997. -59- POWRÓT DO LWOWA Marzyło mi się, że popłynę kiedyś „Batorym" do Stanów Zjednoczonych, a gdy wreszcie zobaczę Statuę Wolności, naprawdę będę umiała ocenić jej wysokość i dominację nad lądem... Tak mi się marzyło... Ale do tej pory podróży w tamte strony nie odbyłam i pewnie Ameryki już nie zobaczę!... Dlaczego o tym piszę? Dlatego, że od wyjazdu ze Lwowa bez przerwy tęskniłam za moim rodzinnym miastem. A już najbardziej, kiedy wiosną drzewa owocowe obsypywały się kwieciem. Tęsknota była tak ogromna, że gdyby ktoś wtedy podał mi dwie koperty, mówiąc: „tu masz bilet na samolot do Stanów i gwarancję bezpłatnego pobytu przez trzy miesiące, a tu masz bilet na pociąg i... trzy dni we Lwowie", naturalnie wybrałabym to drugie. W 1976 roku minęło trzydzieści lat od mojego wyjazdu ze Lwowa... Mogłam tam pojechać tylko na indywidualne zaproszenie, o które nie było łatwo, zwłaszcza że już nie miałam tam żadnych krewnych. W naszej posiadłości na Persenkówce pozostali tylko nasi dozorcy - Bojanow-scy. Po wyjeździe przez jakiś czas jeszcze korespondowaliśmy ze sobą, ale w końcu kontakt się urwał. Takie czasy nastały. Po trzydziestu latach, kiedy moi rodzice dawno nie żyli, a ja już długo mieszkałam w Gdańsku, otrzymałam od Bojanowskich list. Nie wiem, jak mnie znaleźli. Znowu nawiązała się korespondencja i wreszcie dostałam od nich zaproszenie. Napisali, że marzą, aby mnie zobaczyć, zanim odejdą z tego świata. I oto w końcu jechałam do mojego miasta! Wkoło słyszałam: „Nie jedź! Zachowaj je w pamięci takim, jakie było za najpiękniejszych twoich lat... ", ale ja się uparłam. Chciałam sprawdzić, jak bardzo jeszcze „choruję" na Lwów. Miałam szansę wyrwać się tylko na trzy dni, ponieważ praca nie pozwoliła mi na dłużej. Był 6 listopada i wszyscy z mojego otoczenia twierdzili, że brzydszej pory roku nie mogłam sobie wybrać. Znam język rosyjski, znałam bardzo dobrze i ukraiński i chociaż ten ostatni powoli ulatuje z pamięci, to jednak rozumiem go doskonale. Postanowiłam jednak mówić tylko po polsku. Chciałam się przekonać, czy rzeczywiście spotka mnie we Lwowie nieżyczliwość, o której tyle słyszałam tu w Polsce. Zabrałam ze sobą rozmaite podarki i jazda! Najpierw Przemyśl. Ile -60- razy, bywając tam przy pięknej pogodzie, szukałam gdzieś daleko zarysów lwowskiego Wysokiego Zamku. Niestety... Słyszałam natomiast lwowski dialekt, bo to przecież niedaleko... A dzisiaj wreszcie jadę! Już nie wypatruję zarysów Wysokiego Zamku, lecz szybko przesiadam się do pociągu, który zawiezie mnie prosto na piękny lwowski dworzec. Tylko jedna odprawa celna. Nasi celnicy są mili, uprzejmi. Pytają, ile mam chustek ze złotą nitką. Byłam zdumiona, bo nawet nie wiedziałam, że takie istnieją. Musiałam wszakże zrobić nie najgorsze wrażenie, bo jeden z oficerów powiedział: „Nie będzie pani dźwigała swojego bagażu, jest za ciężki. Proszę chwileczkę zaczekać." I oto zjawił się żołnierz, który przetransportował mnie do radzieckiego składu pociągu - czułam się tak, jakbym miała ordynansa. Ukraińska konduktorka przywitała mnie słowami: „O, jaka pani miła" i poprowadziła przez cały wagon, aby umieścić w pustym przedziale, w którym miałam pozostać sama, a nie z tym - jak powiedziała - „motłochem". „Pani się do nich nie nadaje" - zakończyła. Usiadłam więc grzecznie i przesunęłam zegarek o dwie godziny do przodu. Ale nie byłam długo sama... Kolejno przychodzili do mnie celnicy i konduktorzy, pytając, co mam do sprzedania. A ja nie miałam nic. W Medyce odbyła się kontrola dokumentów, a następnie celniczka ukraińska chciała wiedzieć, czy wiozę coś ze złota. Zgłosiłam, co miałam, aby w drodze powrotnej uniknąć kłopotu. Wtedy można było legalnie kupić w Związku Radzieckim jedną sztukę wyrobów ze złota. Kiedy minęliśmy granicę, zaczęli zaglądać do mnie podróżni z sąsiednich przedziałów i nie mogli się nadziwić, że nikt nie sprawdzał mi bagażu. Okazało się, że tylko mnie nie przetrząśnięto. Do dzisiaj podróżuję bezawa-ryjnie i nikt mi bagażu nie przegląda. Albo dopisuje mi szczęście, albo celnicy mają dobrego nosa i wiedzą, kogo nie trzeba sprawdzać. Ostatnie minuty podróży dłużyły mi się nieprawdopodobnie! Wreszcie Lwów! Wysiadam na peron. Rozglądam się. Czyżby nikt po mnie nie wyszedł? Podchodzą rozmaici ludzie, ale nie „moi". Pytają, czy mam coś do sprzedania. Czekam już dobrą chwilę. Na peronie wciąż tłum... Stoję na tym pięknym lwowskim dworcu i nie płaczę!!! Ile razy bywałam na wrocławskich peronach, myślami wędrowałam do dworca lwowskiego. Perony są tak bardzo podobne... A teraz jestem na dworcu we Lwowie i ani jednej łzy? Tylko nogi robią się jak z waty. Podobne uczucie miałam podczas jednego z przedstawień Niech no tylko zakwitną jabłonie, kiedy to prawie zemdlałam i musiano opuścić kurtynę... Oby mi się tylko teraz coś podobnego nie przydarzyło!!! Podchodzi do mnie bagażowy. Widzi, że musiałam przyjechać w gości. Pyta, czy rzeczywiście nikt po mnie nie wyszedł. Widocznie nie otrzymali mojego telegramu. -61- - Najlepiej będzie, jeśli odprowadzę panią do taksówki - mówi. Schodzimy w dół po schodach. Jest mi wręcz słabo... Takiej reakcji zupełnie się nie spodziewałam. Stoję w potwornie długiej kolejce do taksówki. Rozglądam się po placu. Nie płaczę, tylko jest mi strasznie słabo, a wokół ten okropny tłum obcych ludzi. Nagle zza moich pleców wychodzi Bojanowski i mija mnie. - Bojanowski! - krzyczę... Musiałam wrzasnąć potwornie głośno, bo mimo zgiełku panującego na ulicy cały tłum patrzy w moją stronę, a Bojanowski już biegnie do mnie i potwornie płacze... Jakże mało się zmienił przez te trzydzieści lat! Prawie wcale! Natomiast mój widok był dla niego całkowitym zaskoczeniem. Czekał na szczupłą brunetkę, a przyjechała tęga, siwowłosa kobieta. Teraz i ja już nie wytrzymuję i zaczynam strasznie szlochać, a on tylko powtarza: „Jest panienka! To cud! to naprawdę cud!". Razem z Bojanowskim wyszła po mnie jego wnuczka. Nareszcie podjechała taksówka i jedziemy do domu. Jeszcze chwila i miniemy kościół św Elżbiety. Ściemnia się, a ulice są skąpo oświetlone. Nie bardzo mogę się zorientować, ale zarówno Bojanowski, jak i sympatyczny kierowca opowiadają mi, gdzie jesteśmy. Ze zdenerwowania otrząsam się dopiero obok zajezdni tramwajowej przy ulicy Pełczyńskiej. Już wjechaliśmy w Stryj ską! Krótka chwila i jesteśmy na górze, a tu wszystko zmienione. Nowe bloki, nowe biurowce. Absolutnie nie do poznania. Gdzieś po lewej stronie został park Stryjski... - A teraz skręcamy drogą przez las - mówi Bojanowski. - Przez jaki las? - prawie krzyczę. Tego lasu, który nazywaliśmy naszym i przez który to często jeździliśmy na Persenkówkę, po prostu nie ma. Na jego miejscu znajdują się zakłady naprawcze czołgów, do których wiedzie rozkopana, rozjeżdżona gąsienicami droga. - O, willa dr. Szumskiego, a tamte światła, to w naszym domu... - mówi Bojanowski. Jestem tak oszołomiona, że prawie nic do mnie nie dociera. Patrzę na dom, wyłaniający się z ciemności. W wielu oknach palą się światła... Dom otoczony jest teraz siatką. Oddzielony zupełnie od tej części, która dawniej była naszym podwórzem i ogrodem warzywnym. Odgrodzony od dawnych zabudowań gospodarczych, od stodoły, stajni, wozówki i stróżówki, ale połączony z sadem. Nasz stary dom - odrobinę rozbudowany i nazwany „Czajką" - jest prewentorium dla kadry oficerskiej. Jedziemy wolniutko wzdłuż ogrodzenia. Mogę zobaczyć, jak dom i cała posesja wyglądają od strony drogi. A na drodze asfalt. Mój Boże! Za moich dziecięcych lat była to po prostu polna droga. Stanęły mi w oczach błota, powstające po każdym deszczu. Teraz jest asfalt, a ja siwa wysia- -62- dam z taksówki przed naszą, ale jakże obcą - bo żelazną - bramą. Dawniej była drewniana. Ciągle płaczę... Ledwo się wlokąc, wchodzę w nasze obejście. Zaczyna szczekać pies, tak jak kiedyś u nas Cygan, ale to nie on. Jego już nie ma. Cygan był czarnym ogromnym kundlem z długą, gęstą sierścią i pyskiem owczarka collie. Wchodzimy na podwórze. Tu nic się prawie nie zmieniło. Opieram się o naszą ukochaną studnię z daszkiem i korbą. Korbą wyciągało się wiadro z wodą. Co to była za wspaniała woda! Ludzie, którzy tędy przechodzili, starali się zawsze wstąpić do nas, aby się jej napić. Tego smaku nie zapomniałam przez trzydzieści lat... Zanurzam twarz w wiadrze i jak koń piję znowu tę samą wodę zmienioną tylko tym, że spływają do niej moje łzy... W stróżówce zapaliło się światło i na jego tle dojrzałam postać kobiety. Krzyk, płacz... Biegnie mi naprzeciw kochana Bojanowska... Nie potrafię żadnymi słowami opisać tego przywitania. Wreszcie wchodzimy do środka... A więc nadal tu mieszkają. Prawie tak samo jak wtedy, kiedy my tu byliśmy. Dobudowali tylko maleńką sień, przez którą teraz wchodzimy do dawnej, zawsze tak samo bielonej na niebieskawo kuchenki. Ciągle stoi tu kuchnia, na której jako smarkata pichciłam jarzynową zupę, dumna z tej jedynej potrawy, jaką umiałam przyrządzić. Nazywałam ją zupą śmieciową, jako że składała się z młodziutkich jarzyn prosto z ogrodu, z groszkiem na czele. Zawsze gotowałam wielki sagan tej zupy, robiłam do niej zasmażkę z masła i mąki, a jej smak pozostał mi w pamięci do dzisiaj. Poczciwa stara kuchnia. Ciekawa jestem, czy pamięta, kiedy chcąc zrobić coś w rodzaju podpłomyka, ponapychałam do gnieciucha świeżych wiśni zebranych z drzewa, które rosło blisko studni. To „coś" upiekło się na blacie i byłam bardzo zdziwiona, że nie okazało się smacznym, pulchnym czy kruchym plackiem. Mój Boże! Wydaje mi się, że to było wczoraj! W kuchni stoi tęga, młoda jeszcze kobieta w chustce zawiązanej pod brodą. Patrzy na mnie i też płacze. To Kasia, córka Bojanowskich. Znam ją od urodzenia. Na mój przyjazd zebrała się cała rodzina - ci, których znałam, a nawet ich rodziny, niestety już mi obce. Jestem oszołomiona. Proszą mnie do środka. Przed oczami mam ten sam pokoik, który tak dobrze znam z dawnych lat. Dzisiaj jest może troszeczkę lepiej urządzony. Idziemy dalej... Tam już była stajnia... Jednak okazuje się, że jej część przebudowano na jeszcze jeden, dość duży pokój. Siadamy za stołem, a ja przypominam sobie stajnię taką, jaka była za naszej tam bytności. Przed Bojanowskimi pracował u nas i mieszkał w stróżówce Władysław. To bardzo, bardzo odległe lata, ale ja Władysława świetnie pamiętam. Był niezwykle przystojny. Czarny jak Cygan, -63- o wspaniałej sylwetce, smagłej cerze, zielonych oczach i pięknych białych zębach. Miał wtedy 26 lat, był kawalerem i kochały się w nim wszystkie panny w okolicy. Władysław nie miał nikogo na świecie. Nie wiem, co go skłoniło, aby pracować u moich rodziców, gdzie był dozorcą, woźnicą i musiał obrabiać z chłopami pole, bo był ponoć nawet po maturze... Władysław kochał się w dziewczynie z sąsiedztwa, ale niestety jej matka nie pozwoliła na małżeństwo. W stróżówce, razem z Władysławem nocował zawsze nasz pies, Cygan, ale 24 stycznia (nie pamiętam już który to był rok) został na zewnątrz. Tej nocy Władysław popełnił samobójstwo. Zaczadził się. Zostawił list... Tej nocy konie w stajni zerwały się z łańcuchów, zerwał się także i Cygan. Była to pierwsza śmierć kogoś, kto był nam bardzo bliski... Potem nastali Bojanowscy. Widzę, że zaadaptowali na mieszkanie także część stodoły, tam, gdzie było klepisko. Jeszcze dzisiaj słyszę dźwięk ręcznej sieczkarni, głuchy łomot cepów... Czuję zapach siana, na którym od czasu do czasu, w większej gromadzie dzieci, sypialiśmy w ciepłe noce. Moje myśli przerywa Bojanowska. Podaje rosół z kury z makaronem. Z wielkim trudem mogę cokolwiek przełknąć. Trudno mi uwierzyć, że naprawdę jestem na Persenkówce. Po rosole na stole pojawia się jakaś wódka, szynka, śledzie, własne kiszone pomidory, wreszcie jakiś placek... Jem i dławię się ze wzruszenia. Bojanowscy są ciekawi opowieści o rodzicach, którzy już dawno nie żyją, o Zosi, o moim Zdzichu. Pokazuję zdjęcia... Czas mija, a my nie możemy się nagadać. Patrzę na tych tak bliskich mi ludzi, którzy niewiele się zmienili, choć mają już po sześćdziesiąt pięć lat. Bojanowski wciąż powtarza, że to cud, że jestem z nimi! Po kolacji gospodarze wręczają mi prezent - złoty pierścionek. Potem się okazało, że był wart sto rubli, podczas gdy ich emerytura wynosiła wtedy czterdzieści... Dorabiali sobie jako palacze w naszym domu, czyli w prewentorium „Czajka". Bojanowscy na tle naszej stróżówki -64- Choć zrobiło się późno, Bojanowski pyta, czy nie zechciałabym zajrzeć do domu. „Tam jeszcze nie śpią. Pewnie oglądają telewizję" - przekonuje. Naturalnie, że chcę, a Bojanowski jeszcze dodaje: „Ta oni wiedzą, że Bogusia miała przyjechać. Ta Bogusia jest u siebie". Mój Boże! U siebie! Pamiętam, jak budował się ten dom... Któregoś dnia Zosia - wtedy maleńka dziewczynka - spadła z wysokiego parteru do piwnicy, ale na szczęście nic jej się nie stało. Jedyną tragedią było to, że siadła na ropuchę! Teraz w świetle, które płynie z okien, widzę dokładnie, na ile dom jest rozbudowany. I to jak brzydko! Zeszpecono nasz piękny sad nieforemny-mi budynkami kuchni i stołówki. Wchodzimy do wnętrza. Nogi mi drżą i znowu beczę. W domu ciepło... Teraz jest tam centralne ogrzewanie... Wszyscy są dla mnie grzeczni, uprzejmi, ale ja czuję się obco, chociaż nieonieśmielona, bo gdzieś w podświadomości coś mi mówi, że to dzięki moim rodzicom ci wszyscy ludzie leczą się tutaj i odpoczywają, a latem dzieci spędzają trzy miesiące wakacji... Na parterze w półokrągłym salonie jest teraz świetlica z telewizorem. Kiedy tam wchodzę, wszyscy obecni podnoszą się z miejsc. Proszę, żeby sobie nie przeszkadzali, że ja tylko na chwileczkę... Aż trudno uwierzyć, że ci ludzie są tak zażenowani, jakby głupio im było, że w ogóle się tam znajdują. Do pokoi nie zaglądam w ogóle. Wkrótce wracamy do stróżówki. Rozpakowałam bagaże, w których miałam same prezenty. Ileż było radości!!! Dzieci oczywiście najbardziej uszczęśliwiłam gumą do żucia. Powoli zrobiło się bardzo późno. Miałam spać w dużym pokoju, czyli w części naszej dawnej stajni. Dostaję, jak to na wsi, dwie wielkie poduchy i pierzynę - u nich, choć to prawie miasto, wszystko po wiejsku... Położyłam się, ale nie było mowy, żebym zasnęła. Dookoła cisza, czasem tylko zaszczekał pies... To aż dziwne, ale w tamtej chwili zupełnie nie zdawałam sobie sprawy z tego, że byłam we Lwowie. Byłam na Per-senkówce, o której marzyłam przez trzydzieści lat, ale myślałam o... Kaszubach, o naszej chatynie. Rano skoro świt, wybiegłam na podwórze. Chciałam nareszcie zobaczyć, jak to, co zapamiętałam z młodości, wygląda teraz w dzień. Tu dookoła stróżówki, zabudowań gospodarczych i w warzywniku nic się nie zmieniło. Brak tylko wiśni, która rosła blisko studni, a pod którą tatuś tak chętnie polegiwał na kocu. Drzewo było, jak wszystkie u nas, nisko-pienne i leżąc, można było skubać owoce z gałązek. W studni ciągle dużo wody. Bojanowski mówi, że jest głęboka na dziewięć kręgów. Nie pamiętałam tego... I buda dla psa ta sama, którą jeszcze zbudował Władysław dla Cygana. Nawet płot, choć już bardzo stary i zniszczony, jest ciągle ten sam. Tu mi dobrze i swojsko. Do willi więcej -65- nie wejdę, bo tam zupełnie obco. Zresztą jest oddzielona siatkowym ogrodzeniem. Ciągnie mnie do sadu, ale wizytę tam odłożę na jutro. Teraz jak najszybciej chcę jechać do miasta, do ukochanych, wytęsknio-nych kątów, które śniły mi się po nocach. Najpierw jednak śniadanie. Bojanowska przygotowuje dla mnie jedzenie jak dla szwadronu wojska. Trzy sadzone jajka na słoninie, grube pajdy chleba z masłem, grubo krojona domowa szynka i placek. Kto to zje? A ona na to: „Ta Bogusia musi si najeść". Tak, musi! Więc zjadam, ile mogę i nareszcie wybieram się do miasta. Myślałam, że pojadę sama, ale mowy nie ma - Kasia jedzie ze mną. Muszę mieć eskortę, bo wszyscy drżą, że się gdzieś zgubię. Wsiadamy więc do autobusu i jedziemy. Najpierw Stryjską, po chwili już plac Prusa... Nic się tu nie zmieniło... Nareszcie oglądam ulice przy dziennym świetle. Widzę moją mamusię w jakimś białym kostiumiku w czarny drobniutki deseń i w białym słomkowym, szerokim kapeluszu. Ile to minęło lat? Wydaje mi się, że widzę ją w letnie przedpołudnie, z bardziej zaróżowionymi policzkami i noskiem zroszonym potem, robiącą zakupy u przekupek na placu Prusa. Dzisiaj całe targowisko otoczone jest murem. Może to lepiej, może estetyczniej, ale tamten targ był barwniejszy, bardziej swojski. Wjeżdżamy w ulicę Jabłonowskich. To równoległa do ulicy Zyblikiewi-cza, przy której mieszkaliśmy. Serce bije mi coraz mocniej, ale mowy nie ma, żeby płakać. Ludzie w autobusie i tak na mnie patrzą i świetnie się orientują, że nie jestem tutejsza, choćby dlatego, że mam straszne wypieki. - Czyj to pomnik? - pytam, bo widzę znajomą sylwetkę naturalnej wielkości, z brązu, na dość wysokim cokole. Nie było tu tego pomnika dawniej. - A, to Jarosław Gałan - odpowiada Kasia. - Kto?! Jarosław?! Rzeczywiście! - aż krzyknęłam z wrażenia, a Kasię zatkało ze zdziwienia. - Bogusia znała Gałana? - pyta.- Czy znałam?! Kasiu! U niego w domu odbywało się moje wesele... Kasia patrzy na mnie z coraz większym podziwem. - A Bogusia wie, że jego zamordowali ukraińscy nacjonaliści? Zamordowali, uderzając siekierą w głowę. A tragedia rozegrała się w domu przy maszynie do pisania. To byli studenci Gałana. Teraz tam w domu jest jego muzeum. - A grób Gałana? - pytam. - Na cmentarzu Łyczakowskim, blisko głównej bramy. - odpowiada Kasia.„Wszędzie muszę dotrzeć" - myślę i aż mi się w głowie kręci. -66- I » Jarosław Gałan, pisarz ukraiński, krytyk teatralny był ogromnie zaprzyjaźniony z całym zespołem Teatru Polskiego. Mijamy dużą łukowatą bramę, która łączy ulicę Jabłonowskich z ulicą Zyblikiewicza. W tej bramie na schodkach zrobiono mi zdjęcie, kiedy byłam mała. A teraz już mijamy ulicę Kącik. Jesteśmy tak bliziuteńko naszego mieszkania. Ale najpierw muszę jechać do Inturistu, mieszczącego się w dawnym hotelu „Georg", aby się zameldować. Może to i lepiej, że jeszcze nie na Zyblikiewicza, może lepiej. Zawsze, kiedy moje myśli ulatywały do Lwowa, sądziłam, że gdybym się znalazła w tym najukochańszym dla mnie mieście, biegłabym natychmiast na Zyblikiewicza, a teraz, gdy tu jestem, jakoś dziwnie odsuwam ten moment. I nie wiem dlaczego... Po załatwieniu wszystkich formalności zapraszam Kasię na obiad. Krępowała się. Zamawiam, co jest najlepszego. Przede wszystkim kawior. Czerwony! Wprost uwielbiam czerwony kawior. Czekając, rozglądam się po sali restauracyjnej dawnego hotelu „Georg" -jakiż on zaniedbany. Wprawdzie nigdy tam nie byłam przed wojną, ale pamiętam ten hotel zaraz po okupacji. Bywaliśmy tam z Sylw-kiem Czosnowskim, z naszymi kolegami. O ileż lepiej wtedy wyglądał! Jem kawior, a myśli moje błądzą po tym lokalu, kiedy stoły ustawione były w dużą podkowę... Przy nich siedział cały zespół Teatru Polskiego i władze SOWieckie LWO- A oto i pomnik Mickiewicza wa na smutnym bankiecie w 1945 r., kiedy żegnaliśmy się z ukochanym miastem. Garstka kolegów zdecydowała się jeszcze pozostać. Podobnie jak moi rodzice nie chcieli wyjeżdżać, bo sądzili, że Sowieci odejdą i wszystko wróci do stanu sprzed wojny. Słyszę dawne śpiewy, toasty i płacz... Już czuję, jak łzy kapią do znakomitego kawioru... Przytomnieję, kiedy Kasia mnie uspokaja i pyta: „Ta czego Bogusia... Ta po co?!". W restauracji pomyślałam o złożeniu kwiatków pod najpiękniejszym pomnikiem jaki znam, czyli pod pomnikiem Mickiewicza przy placu -67- Mariackim, w samym centrum Lwowa. Tutaj vis a vis pana Adama spędziłam całą okupację w sklepie jako ekspedientka. Sklep do tej pory mieści się w hotelu „Europa", tuż przy hotelu „Georg". Przed wojną nazywał się „Uwiery". Pracowałam tam, kiedy właścicielem był Niemiec, pan Kannengieser. Z dużym sentymentem wspominam swojego szefa, wyjątkowo porządnego człowieka. Zatrudniał wyłącznie polski personel i bardzo o nas dbał. Dzisiaj w tym sklepie są przeróżne artykuły. Kupiłam sobie na pamiątkę poszewkę na poduszkę - czerwoną w białe groszki. Kiedy weszłam do środka, powiedziałam sprzedawczyni, że kiedyś tu pracowałam, ale nie zrobiło to na niej większego wrażenia. Rozglądając się po wnętrzu, widziałam, jak bardzo brak tu smaku, tej czystości panującej tu przed laty. Pozostała tylko ta sama kasa imponująco stojąca na środku sklepu... Za moich czasów wszystkie ekspedientki na zmianę pełniły też rolę kasjerek. Chociaż najmłodsza, jednak byłam pupilka szefa. Znałam świetnie język niemiecki, a w naszym sklepie kupowali wyłącznie Niemcy, no i naturalnie znienawidzeni przez nas Volksdeutsche. Oj, biedni oni byli, kiedy przychodzili po zakupy. Nie znali niemieckiego, a my nie odzywaliśmy się do nich po polsku. Skoro twierdzili, że są Niemcami, to powinni byli znać swój ojczysty język. Przekupywali nas, płacąc za każde słowo polskie kartkami na białe pieczywo, na wędliny, a do tego oddawali nam część swoich „punktów" albo tak zwanych „Besuchske-inów". Piękne artykuły sprzedawałam w naszym sklepie: materiały, męskie koszule, damska bielizna, swetry, pończochy, skarpety... Było elegancko i bardzo czysto. Pierwsze metry materiału odmierzałam dla żony szefa gestapo na okręg lwowski. Nazywał się Kazmann. Wyglądał odrażająco, ale był szalenie grzeczny i uprzejmy. Mój szef dotrzymywał mu towarzystwa, a ja miałam odmierzyć trzy metry pięknego amarantowe-go brokatu. Byłam tak zdenerwowana, że te trzy metry odmierzałam niezliczoną ilość razy. Mój klient i szef na szczęście nie widzieli tego, zajęci rozmową. Wreszcie odważyłam się odciąć odmierzoną sztukę materiału, ale przez kilka dni wydawało mi się, że lada chwila wpadnie do sklepu gestapo i zaaresztuje mnie za oszustwo. Oczywiście nic takiego się jednak nie stało. Innym razem przez pieniądze zaraziłam się jakąś straszną chorobą skóry. Do sklepu weszła klientka, która na całej twarzy miała jeden wielki, cieknący strup, co napawało mnie okropną odrazą. W ciągu całego dnia pracy zapomniałam o niej, ale w wolnej chwili mając za plecami lustro, sprawdzałam „swoją urodę". Za którymś razem dostrzegłam na brodzie mały pryszczyk wypełniony ropą. Wycisnęłam brzydactwo, zdezynfekowałam wodą kolońską, pewna, że ten drobiazg mam już z głowy, a raczej z twarzy. Niestety. Dwa dni późmiej wyglądałam tak samo jak -68- moja parchata klientka. Tata oprowadzał mnie po wszystkich lwowskich dermatologach. Każdy leczył inaczej, a ja wyglądałam wciąż gorzej. Rozpacz! Wreszcie mamusia się zdenerwowała i zastosowała własną kurację - maseczki ze świeżej słoniny. Choć powinnam wyglądać jak po ospie -nie mam po tamtej chorobie żadnego śladu. To zresztą nie był jedyny przypadek, kiedy zdrowsza byłam pod opieką mamusi aniżeli tatusia. Za tak zwanych „pierwszych Sowietów" chodziłam na szkolne nabożeństwa do kościoła Karmelitów, który mieścił się na górze niedaleko urzędu wojewódzkiego. Chociaż od ulicy Zyblikiewicza dzielił go spory kawałek drogi, tam właśnie chodziłam na niedzielne nabożeństwa, ponieważ mogłam spotkać wszystkich interesujących mnie wówczas chłopców. A to było przecież najważniejsze! Zima tamtego roku była sroga. Chodziłam wprawdzie w ciepłych krótkich botkach, ale w gazówkach i niestety odmroziłam obie nogi na wysokości piszczeli. Porobiły mi się bąble jak po oparzeniu. Na temat moich nóg prawie doszło do kłótni między rodzicami, ale trzeba było je jednak doprowadzić do porządku. Rodzice ustalili, że lewą nogę będzie leczył tata, a prawą mamusia. Mamusia po prostu przykładała suchą watę i pęcherz powoli wklęsł i znikł, a tatuś pod dyktando dermatologów zaczął aplikować rozmaite maści. Przez przeszło rok miałam otwarty ropiejący wrzód wielkości przedwojennej złotówki. Wreszcie mamusia się zdenerwowała, zaaplikowała mi opatrunki ze świeżej słoniny i po jakimś czasie wyleczyła ranę, ale bliznę na nodze mam do tej pory. Podczas okupacji niemieckiej także miałam kontakt z teatrem. Przy ulicy Zadwórzańskiej mieścił się sierociniec, gdzie odbywały się przedstawienia, a właściwie koncerty, w których brali udział między innymi Bronisław Dąbrowski, Andrzej Hiolski, no i bardzo młodziutka - ja. Publiczność zbierała się w salce tego budynku ukradkiem, z zachowaniem pełnej ostrożności. Czymś niesamowitym była grobowa cisza, jaka panowała po każdym z naszych numerów, mimo że wypełniającej salkę publiczności nasze występy bardzo się podobały. Ze względów bezpieczeństwa bowiem nie wolno było bić braw. Po zakończonym koncercie publiczność opuszczała budynek, tak jak do niego przybyła, czyli małymi grupkami. A wszystko po to, aby Niemcy nie dowiedzieli się o konspiracyjnej działalności kulturalnej. Ciągle stoję przed wystawą sklepu we Lwowie. Pewnie dzięki pracy tutaj w czasie okupacji, przeżyłam ją dość spokojnie. Co chwilę jakieś obrazy z tamtych lat przesuwają mi się przed oczami. Pamiętam, jak szef urządził kiedyś dla personelu przyjęcie w sklepie. Nie wiem, jaka to była okazja. Wtedy zresztą pierwszy raz w życiu się upiłam. Szef podał słodkości, ciasta i słodką wódkę - we Lwowie nikt tak przyjęcia nie urzą- -69- dzał, a ja wtedy nie znałam niemieckich tradycji. Teraz, to co innego, spotykam się z tym i u nas na Kaszubach, i w Poznaniu prawie na co dzień. Nasz personel składający się z czterech osób rzucił się na ciasto. Wtedy to był rarytas! Wypiliśmy też trochę alkoholu. Mój kolega i koleżanki byli ode mnie o wiele starsi. Oni trzeźwi, a mnie zrobiło się niedobrze. Opróżniłam żołądek i z miejsca poczułam się lepiej. I chwała Bogu, bo przyjęcie dopiero się rozpoczynało! Ogromne ilości świetnych wędlin, sałatki, sardynki, masło i te cudowne białe bułeczki! Wędliny i bułeczki otrzymywali na co dzień tylko Niemcy i „farbowane lisy" Volks-deutsche. Przyjęcie było wspaniałe, atmosfera cudowna. Rozeszliśmy się późno w nocy. To była sobota. W niedzielę rano telefonuje do mnie szef, abym natychmiast przyszła do sklepu. On też tam będzie. Pobiegłam czym prędzej i co zobaczyłam?! Na pięknie eksponowanej materiałami wielkiej witrynie, jak zabita spała Irena, moja bardzo fertyczna sklepowa koleżanka. Okazało się, że ktoś zatelefonował do szefa i przekazał mu tę wiadomość. Trochę się bałam, co będzie, ale szef był aniołem. Zbudziliśmy Irenę i zrobiliśmy porządek na wystawie. Dobrze, że szefowej nie było wtedy we Lwowie. Wyjechała do swojej rodzinnej Bawarii. A to dopiero była zołza!!! Nienawidziliśmy jej! Nie lubił jej też własny mąż. Dzieci nie mieli. Szef hodował w sklepie białe myszki. Podobno mój szef zginął po wyjeździe ze Lwowa, kiedy wybuchła wojna sowiecko- niemiecka. Zadumałam się. Ocknęłam się, słysząc pytanie Kasi: „To może już pójdziemy? Bogusia chciała na Zyblikiewicza do domu". „Tak, Kasiu! Koniecznie!!!". Wchodzimy w ulicę Akademicką. Znowu mam łzy w oczach. Po lewej stronie mieścił się kiedyś „Welc", słynna cukiernia, gdzie bywałam z tatą i Zosią na takich lodach, jakich już nigdy nigdzie potem nie jadłam. Do lodów podawano zawsze literatkę wody z kranu. Tak, z kranu! Bo kiedyś piło się bez żadnych obaw wodę z kranu. Weszłam do lokalu „Welca". Boże! Jakiś koszmarny brudny sklep z ochłapami mięsa. A gdzież ta piękna topolowa aleja tak zawsze przystrzyżona, że drzewa miały formę choinek? Teraz rosną sobie jak chcą, nie mając pewnie komu się poskarżyć, że nikt o nie nie dba... Przechodzimy obok cukierni „Zalewski". To także przy ulicy Akademickiej. Pozostały tylko dwie ogromne witryny sklepu ze słodyczami, ale gdzie te piękne bomboniery? Gdzie te niecierpiane przeze mnie i Zosię marcepany od Zalewskiego, których u nas w domu bywały zawsze całe pudła znoszone przez tatę, który otrzymywał od pacjentów mnóstwo rozmaitych wytwornych łakoci? Ubóstwiałyśmy z Zosią „jeża" od Kucharci, starej eleganckiej kucharki, która leczyła się u taty i na każdą uroczystość przynosiła tacie tegoż -70- „jeża". Ślinka napływa do ust, kiedy sobie przypomnę smak tej kuli z masy czekoladowej i kolcami zrobionymi z migdałów... Wlokę się Akademicką. Błądzę myślami w przeszłości. Kasia mi nie przeszkadza. Jest taktowna. Dziwne! Jest listopad, a taka cudowna pogoda. Słońce świeci, jak wtedy, kiedy wybuchła wojna, kiedy przestało się chodzić do szkoły, kiedy mamusia - jak i wszyscy - robiła zapasy żywności, a my z Zosią wyjadałyśmy małe czekoladki, naturalnie w tajemnicy. Kto mógł przewidzieć wszystkie okropności, które były przed nami, a o których nie chcę pisać... Życie i tak jest szare. Chcę pamiętać i wspominać to, co najmilsze, najpogodniejsze. Chociaż i tym wspomnieniom towarzyszą często łzy. Idę Akademicką i przypominam sobie pewien zimowy wieczór. Szłam z Zosią i mamusią tym samym chodnikiem, którym kroczę teraz. Sypał śnieg. Jakże wyraźnie widzę ogromne płaty śniegu mieniące się w świetle gazowych latarni! Obie miałyśmy na sobie nowe granatowe płaszczyki z kołnierzykami z szarych mireuszek i takie same zarękawki. Jakież cudowne były we Lwowie zimy! Ostre i suche. Na Persenkówkę wyjeżdżaliśmy wtedy saniami. Idę Akademicką i nie chce mi się wierzyć, że trotuar również i dzięki mnie jest tak wyszlifowany! To nasze Corso! Godzinami chadzałam z przyjaciółkami, Jadźką i Lolitą przez całą Akademicką i z powrotem. Chadzali tam także chłopcy, nasi adoratorzy, tacy jak: Mietek Oksner (późniejszy dramaturg Jerzy Lutowski), czy Adam Hanuszkiewicz, który wtedy był „prawie" moim „narzeczonym". Latem chodziłam na Corso w skarpetkach i jakichś okropnych czerwonych drewniakach z białymi sznurkami, Jadźka miała nieco ładniejsze drewniaki, ale Lolita paradowała w gazówkach i pięknych czarnych czółenkach - zrobionych ze skóry jaszczurki - na obcasach. Skąd wzięła te piękne pantofle? Ja miałam najbrzydsze buty i brzydkie nogi... ale i tak cieszyłam się największym powodzeniem u chłopaków. I już! Uśmiecham się przez łzy. Przechodzimy z Kasią obok znajomej dużej apteki. Tu nic się nie zmieniło. Dochodzimy do rogu ulicy Mikołaja. Patrzę na kamienicę po lewej stronie. Widok tego domu wywołuje złe okupacyjne wspomnienia. W tej kamienicy ukrywała się jedna z moich bliskich znajomych - dużo starsza ode mnie - Irena. Z jej rodzicami bardzo przyjaźnili się moi rodzice. Irena, semicka z urody, początkowo ukrywała się u nas, ale po jakimś czasie poznała włoskiego oficera, który w cywilu był księdzem. We Lwowie stacjonowali wtedy Włosi, Czesi i Węgrzy. Włoch ten nieprzytomnie zakochał się w Irenie i ulokował ją w kamienicy, przed którą teraz stoję. Irena w ogóle nie wychodziła z domu. Często przychodziłam do niej, mając dodatkowy klucz do mieszka- -71 - nia. Byli z Włochem bardzo szczęśliwi. On wierzył, że kiedy skończy się wojna, zabierze ją do swojego kraju i się pobiorą. Pewnego wieczoru jak zwykle poszłam do Ireny, ale niestety zastałam tam tylko modlącego się, płaczącego włoskiego oficera. Przed zdjęciem Ireny paliły się świece. Podobno Irena, nie mogąc znieść zamknięcia, chciała choć przez chwilę pobyć na powietrzu. To wystarczyło. Nie wróciła. Wchodzimy z Kasią w ulicę Mikołaja. Po prawej stronie na górce moja parafia, kościół św Mikołaja, gdzie byłam chrzczona i dawny Instytut Weigla. Iluż ludzi dzięki temu, że karmili wszy w założonych na ręce klatkach, ten instytut uchronił przed Niemcami! Serce bije mi coraz mocniej, a nogi znowu odmawiają posłuszeństwa. Za chwilę vis a vis ulicy Mikołaja zobaczę kamienicę, w której mieszkaliśmy. Wybucham tak straszliwym, głośnym płaczem, że muszę wejść do jakiejś bramy. Jestem bliska obłędu. Błagam Kasię, aby mnie zostawiła samą. Ja chcę, ja muszę sama to przeżyć. Nawet w tej chwili, kiedy piszę te słowa, łzy przesłaniają mi oczy... Wtedy byłam prawie nieprzytomna i wydawało mi się, że zemdleję. Kasia dość niechętnie zostawiła mnie samą. Obiecałam, że do dwudziestej drugiej zjawię się na Persenkówce. Długo stałam w bramie zanim odważyłam się podejść do naszej kamienicy. Szereg okien na wysokim parterze. Naszych okien... Mamusia czasem lubiła położyć poduszkę na parapecie i patrzeć na ruchliwą ulicę z kilkoma liniami tramwajowymi... Ciągle stałam przed wielką bramą. Jej część stanowiły drzwi, które przy pchnięciu zawsze stawiały duży opór ze względu na ciężarek zamocowany wewnątrz. Dzięki niemu drzwi same zamykały się po wejściu. Przez trzydzieści lat pamiętałam dokładnie ten opór naszej bramy. Ręka mi drżała, kiedy położyłam dłoń na mosiężnej klamce. Wejdę, naturalnie, że wejdę. Mam nawet z Polski bombonierę dla obecnych właścicieli naszego mieszkania. Pchnęłam drzwi u bramy i znowu się rozbeczałam... Ten sam opór. Ten sam! Byłam taka szczęśliwa, że otwierały się tak, jak zapamiętałam. Najpierw zajrzałam na podwórze... Ile tu wszędzie wspomnień... Po wybuchu wojny moi rodzice znaleźli w oficynie jakieś mieszkanie dla naszych przyszywanych krewnych z ulicy Gródeckiej, gdzie było najbardziej niebezpiecznie podczas bombardowania, bo blisko dworca. Specjalnością ciotki była słodka kapusta z jabłkami i pomidorami. Jak ja tę kapustę lubiłam! Między nalotami, kiedy siedzieliśmy w piwnicach, ja, durna smarkata, marzyłam o kapuście mojej przyszywanej cioci! W drugiej bramie tej samej oficyny na drugim piętrze mieszkała sepleniąca panna Zosia. Nie wiem, ile miała lat, ale chyba bardzo dużo. Zajmowała małe mieszkanko, w którym na honorowym miejscu stało zdję- -72- cie narzeczonego panny Zosi, pięknego chłopaka. 'Zginął podczas pierwszej wojny światowej... Panna Zosia - ze łzami w fiołkowych oczach -stale go wspominała i nigdy nie wyszła za mąż. Zawsze chodziła wytwornie ubrana, w sukniach po kostki i wielkich ozdobnych kapeluszach. Otrząsnęłam się trochę ze wspomnień, stanęłam przed drzwiami naszego mieszkania i zadzwoniłam. Serce biło mi jak oszalałe. Po chwili otworzył mi człowiek. Widząc otwarte drzwi, przypomniałam, że nasze mieszkanie było tak zbudowane, że między podwójnymi drzwiami prowadzącymi do przedpokoju były jeszcze trzy stopnie. Mówiłam po polsku, on po ukraińsku. Zdziwił się bardzo, kiedy poprosiłam go o chwilę rozmowy. Grzecznie zaprosił, abym weszła. - Tylko proszę uważać, tutaj są... -... trzy stopnie - dokończyłam za niego i weszłam do przedpokoju. - Skąd pani wie o tych trzech stopniach? Znowu się potwornie rozpłakałam i ledwie wykrztusiłam, że kiedyś tu mieszkałam. - Ale tu mieszkał lekarz z Polski - powiedział zdziwiony młody człowiek. - To mój ojciec - wymamrotałam. Okazało się, że rodzice młodego człowieka wprowadzili się natychmiast po naszym wyjeździe. Kupili nawet od moich rodziców część mebli. Kiedy wyjeżdżaliśmy ze Lwowa, ten młody człowiek miał cztery latka. Jego ojciec już nie żyje, matka wyszła, a w domu był tylko on i jego siostra. Poprosili mnie do naszego dawnego salonu, który już nie był ten sam. Przede wszystkim brakowało w nim fortepianu, świetnego krótkiego bechsteina, na którym tak niechętnie ćwiczyłam. Brakowało obrazów na ścianach, chociaż nad drzwiami w całym mieszkaniu, mimo dokonanego w nim podziału na dwie rodziny, pozostały gipsowe sztukaterie... Nie potrafię opisać gościnności i serdeczności tych młodych ludzi. Opowiadałam im, jak to było, kiedy tu mieszkaliśmy. W pokoju młodej dziewczyny mieścił się wtedy gabinet tatusia, który swoim pacjentom kazał otwierać, jak to mówił, „pyszczydła". Przychodzili do niego hrabiowie Dzieduszyccy, a wśród nich Tunio, przyjeżdżał Jan Kiepura... Pamiętam, ile było zamieszania na ulicy przed naszym domem, kiedy zajechał dorożką Parnell wraz z ówczesną swoją żoną Zizi Halamą, która stała się sensacją, bo ubrana była w ceglaste kraciaste pumpy, gazówki, a do tego złote sandałki na wysokich obcasach. Ludzie z powodu tych pump aż stawali na ulicy ze zdumienia... Ach, ta ludzka ciekawość! Zresztą i ja od dzieciństwa byłam bardzo ciekawska. Lubiłam podsłuchiwać, o czym rozmawiali dorośli, czego skutki odczuwam do dzisiaj. U mojego taty często spotykało się wielu je- -73- go kolegów lekarzy. Szalenie modne były wtedy seanse spirytystyczne. W naszym domu takich imprez nie organizowano, ale stanowiły one niezwykle wdzięczny i ulubiony temat rozmów - szczególnie lekarzy! Moja młodsza siostra była najgrzeczniejszym dzieckiem na świecie. Kiedy mamusia nakazywała nam opuścić towarzystwo i przejść do naszego pokoju, Zosia natychmiast posłusznie wypełniała polecenia. A ja? Ja, półdia-blę, z uchem przy dziurce od klucza podsłuchiwałam. Efektem jest to, że do dzisiaj boję się panicznie duchów i wszystkiego, co związane jest ze śmiercią. Z tym lękiem bardzo ciężko mi żyć. Nie zasnę w nocy w ciemnym pokoju, nienawidzę cmentarzy. Koszmar. Ale sama sobie jestem winna... Rozmowa w moim dawnym rodzinnym mieszkaniu przeciągnęła się. Nastał zmierzch i przyszedł czas się pożegnać. Młodzi zapraszali, abym koniecznie jeszcze do nich wpadła, ale przecież ja miałam na Lwów tylko trzy dni. Obdarowali mnie jakimiś drobiazgami, a ja zapytałam, czym mogę im sprawić przyjemność. Młoda panna marzyła o bananowej spódnicy. U nas te spódnice wyszły już z mody, a tam dopiero wchodziły. Obiecałam, że jej przyślę i z tej obietnicy się wywiązałam zaraz po powrocie. Kiedy od nich wyszłam, nie mogłam oprzeć się pokusie i przeszłam przez całą ulicę Zyblikiewicza. Łaziłam tak do dwudziestej pierwszej. Trudno mi było rozstać się ze swoją dawną codzienną drogą... Przy tej samej ulicy mieścił się budynek mojej szkoły powszechnej. W oczach stanęli nauczyciele, a przede wszystkim mój bardzo przystojny katecheta uwodzący nauczycielkę od rysunków i jego zabawa w „ence-pence, w której ręce" - chociaż kazał nam zgadywać, cukierki dla dzieci miał zawsze w obu dłoniach. I ten dzień 12 maja 1935 roku, kiedy zmarł Józef Piłsudski, a mnie wyrwano pierwszy w życiu ząb... Idąc do szkoły, wstępowałyśmy z Zosią do pani Pawłowskiej, aby sobie kupić bułki z taką wędliną, na jaką miałyśmy ochotę. Najczęściej była to przepyszna pasztetówka!!! Takiej już nigdy po wyjeździe ze Lwowa nie jadłam. Mamusia nie dawała nam żadnych frykasów do szkoły, bo uważała, że chociaż to szkoła prywatna Olgi Filipi-Żychowiczowej, chodzą tam i biedniejsze dzieci i nie powinnyśmy się wyróżniać. Miałam bardzo wiele koleżanek Żydówek i zawsze byłam z nimi w wielkiej przyjaźni. Jedna z nich, Danka Ziff, zawsze przynosiła do szkoły bułkę z sardynką. Rozkładała ją na dwie połówki, siadała na pulpicie w czasie przerwy i zajadała, a ja, mimo że bardzo ją lubiłam, czasami jej dokuczałam, ponieważ była bardzo gruba. Niestety, często przeze mnie płakała. Byłam w tym czasie szczuplutką dziewuszką i nic nie wskazywało na to, że się zmienię. No i co? Los mnie pokarał. Danka wy- -74- rosła na piękną wiotką dziewczynę z bardzo, bardzo zgrabnymi nogami. A ja? Tylko urodę do pasa posiadałam. Powoli rozstawałam się z ulicą Zyblikiewicza. Właściwie powinnam sobie powiedzieć, że tą ulicą już nie przejdę, bo po co? Wiedziałam jednak, że tu wrócę, aby jeszcze połazić, aby być bliżej dzieciństwa, bliżej wspomnień o rodzicach... Pojechałam taksówką na Persenkówkę. Martwili się już o mnie... Niepotrzebnie! Na drugi dzień rano pobiegłam do sadu. Wciąż piękna pogoda... A drzewa? Myślałam, że wyrosły na bardzo wielkie, ale przecież tata zawsze sadził drzewa niskopienne. Wiele z nich przetrwało do tej pory. Brak mi było łanów zbóż, wśród których tak bardzo lubiłam łazić wąziutkimi miedzami o zachodzie słońca. Nie ma już lasu Zubrzyckiego... Kiedyś bardzo wiejskie Kozielniki, dokąd na mojej Baśce wyjeżdżałam konno, całkiem zabudowane... To nie ta Persenkówka. To już nie to. Do miasta wybrałam się sama, a z Kasią i jej córką umówiłam się na wieczór w Teatrze Wielkim. Muszę przecież odwiedzić teatr, gdzie stawiałam pierwsze aktorskie kroki! Dzisiaj jest wieczór baletowy Gizelle. Załatwię bilety i pójdziemy. Na Persenkówce stale słyszę: „Trzeba Bogusi załatwić na drogę czekolady...". Nic nie rozumiem. We Lwowie wtedy czekolady można było kupić do woli. U nas, w Polsce, także w tym czasie czekolady nie brakowało... Nic nie rozumiem... Dlaczego wszyscy stale mówią o czekoladzie? Pojechałam autobusem prosto do teatru. Kupiłam lożę po lewej stronie na pierwszym piętrze. Teatr Wielki we Lwowie... Ten przed wojną jeden z najpiękniejszych teatrów w Europie... Teatr Słowackiego w Krakowie bardzo go przypomina, ale jest mniejszy - lwowski teatr ma prawie tysiąc miejsc. Za teatrem, tam gdzie dawniej były - jak to lwowiacy nazywali - „Krakidały", teraz powstała zupełnie nowa dzielnica, w której dominuje hotel „Lwiw". Wszystko tu jest już dla mnie obce i nawet nie staram się poznać tych nowości. Nie jestem zainteresowana. Nabyłam bilety do loży, w której najczęściej siedziałyśmy z Zosią, mamusią, a czasem z Baśką Bittnerówną i jej mamą. Baśka to nasza koleżanka ze szkoły baletowej. Biedna, wspaniała dziewczyna, która już przed wojną miewała własne recitale taneczne w Teatrze Rozmaitości przy ulicy Rutowskiego. Jej mama bardzo chciała, aby Baśka tańczyła jak najlepiej i w dzień recitalu nie pozwalała jej nic jeść - poza pomarańczami - aby nie przeciążać żołądka. Potwornie głodna Baśka czasem dopadała mnie i prosiła, aby - w tajemnicy przed jej mamą - zorganizować bułkę z szynką. Baśka Bittnerówną, wielka artystka, z ogromną kulturą, świetna koleżanka... -75- Wspomniałam o Teatrze Rozmaitości, który później zmienił nazwę na Teatr Żołnierza. I tam grałam jako dziecko i świetnie znałam jego kulisy. Jednym z aktorów był - dziś już nieżyjący - Bronisław Broński, wspaniały Boni w Księżniczce czardasza, a prywatnie - ulubieniec wszystkich pań. Dziś sama nie wiem, co się w nim tak wszystkim paniom podobało, ale na własne oczy widziałam, że i moja mamusia - najuczciwsza i najskromniejsza kobieta na świecie - rozmawiając z Bronkiem, także się rumieni. Fakt, nie był to jedyny mężczyzna, przy którym pąsowiała. Wrażenie robił na niej także ksiądz Kumała, katecheta ze szkoły powszechnej, któremu od czasu do czasu zanosiła do domu jego ukochane ponczowe ciastka, które we Lwowie przed wojną nazywały się „sewerynki". Ale wróćmy do artysty Brońskiego. Muszę przyznać, że i nasza trójca z tzw. cudownych dzieci Lwowa - czyli Baśka Bittnerówna, Danka Hor-mung i ja - była śmiertelnie w Bronisławie Brońskim zakochana, a on wiedząc o tym, pozwolił nam mówić do siebie po imieniu, co dla takich gówniarek jak my było ogromnym zaszczytem i wyróżnieniem. Bronek nosił złoty zegarek z dewizką, przy której dyndały trzy maleńkie złote amuleciki, symbolizujące wiarę, nadzieję i miłość - krzyżyk, kotwiczka i prześliczne serduszko. To serduszko nieraz stawało się przyczyną awantur między nami, bo każda pragnęła otrzymać je od ukochanego Bronka. Wartość złotego biżuta była zupełnie nieistotna. Liczyło się uczucie, a więc każda - nieśmiało i na osobności - błagała go o ofiarowanie jej symbolu miłości. Bronek zaś jednakowo i niezmiennie szeptał każdej z nas oddzielnie, że może jej podarować swoje własne bijące serce i... na pewno w duchu śmiał się z idiotek. Długo nie rezygnowałyśmy z małego serduszka. W końcu jednak przestałyśmy się kłócić i wymyśliłyśmy, że cacuszko stanie się naszą wspólną własnością i ukryjemy je za kulisami, w szparze między deskami scenicznymi, żeby od czasu do czasu można je było wyjąć i pocałować... Naturalnie Bronek nigdy nam serduszka nie ofiarował, a i miłość do artysty powoli rozeszła się po kościach. Kiedy po wielu latach spotkałam Bronka we Wrocławiu, nie bardzo rozumiałam, czym tak umiał zawojować i kobiety, i nas smarkate dziewczynki... Może tym bardzo ujmującym sposobem bycia, który pozostał mu do końca życia? Doprawdy, nie wiem. Idę teraz ulicą Legionów. Z lewej strony niedaleko teatru stał dawniej pomnik Sobieskiego. Pod nim kiedyś zrobiono mnie i Zosi zdjęcie. Po latach zobaczyłam samą rzeźbę leżącą pod parkanem. Było to chyba w warszawskich Łazienkach... Jakiż smutny widok!... Ale dzisiaj król Jan mieszka w Gdańsku, prawie pod moim domem. Wprawdzie odwrócił do mnie konia zadem... Może ma pretensje, że ja, lwowianka, pozwoliłam -76- go zabrać ze Lwowa i sama też miasto opuściłam? Mój drogi królu Janie! Nie nasza to wina, że mieszkamy w Gdańsku. A Gdańsk pokochaliśmy przecież oboje! Stój sobie, jak chcesz. Możesz mi demonstrować plecy i zad swojego konia, ale zostań już ze mną. Bądź dla mnie cząstką mojego Lwowa! Idę przez Legionów, a myśli moje wciąż uciekają w przeszłość. Przecinam ulicę Kopernika. Tu za tzw. pierwszych Sowietów mieścił się pałac Pionierów, a w nim „kółko teatralne", do którego należałam. Pamiętam przedstawienie Chorego z urojenia Moliera. Ale w jakiej obsadzie! Marta Stebnicka (którą wojna zagnała do Lwowa), Adam Hanuszkiewicz, Mietek Oksner, Krystyna Tunis (późniejsza świetna montażystka filmowa, żona reżysera Jana Batorego), no i ja! Gdzie nam się wtedy śniło, że kiedyś każde z nas zdobędzie nie najgorszą pozycję w teatrze czy filmie. O telewizji nie wspomnę, bo przecież wtedy jeszcze nie istniała. Mijam „Georga" i znów, jak wczoraj, jestem na Akademickiej. Pogoda przepiękna. Niebo bez chmurki. Była taka sama pogoda, kiedy Sowieci wkraczali do Lwowa po wybuchu wojny. Nigdy nie zapomnę tego widoku... Kałmuckie oddziały w obszarpanych płaszczach, czapki ze słynnymi stożkami, a na karabinach nasadzone bagnety. Szli przez naszą ulicę, rozglądali się po oknach i jak tylko kogoś zobaczyli, strzelali. Miałam dużo szczęścia, bo będąc niemożliwie ciekawska, wyglądałam przez okno, żeby zobaczyć, co się dzieje. Dosłownie w ostatniej chwili tata za pupę zaciągnął mnie za firankę. Skąd wtedy -w wieku trzynastu lat - mogłam wiedzieć, że ta hołota kroczy i w każdej chwili może zabić... Niemcy także wkraczali przy cudownej pogodzie. Piękni chłopcy na motorach i w odkrytych samochodach. Koszule z rozpiętymi kołnierzykami, rękawy zawinięte do łokcia, rękawiczki... Uśmiechnięci i - o naiwności - wydawało nam się wtedy, że wręcz przyjaźni. Rozdawali dzieciom czekoladę, a lwowiacy wręczali im kwiaty. Tak! W ten sposób Lwów witał Niemców. A potem, po okupacji niemiec- Z Zosią i ciocią Kasią pod pomnikiem Sobieskiego we Lwowie -77 - kiej, walki uliczne, kiedy Sowieci odbijali miasto... Do dzisiaj pamiętam sowieckiego porucznika strzelającego do Niemca vis a vis naszego domu... Porucznik zginął, a kiedy walki się uspokoiły, pod naszym domem oprócz niego leżało też kilku zabitych niemieckich żołnierzy. Ile się zmieniło od tamtych lat! Idę moją ulubioną Akademicką... I... zachciało mi się siusiu. Ktokolwiek będzie we Lwowie, niech pamięta, że potrzeby fizjologiczne są tam problemem prawie nie do rozwiązania. Wstępowałam po drodze do rozmaitych lokali, ale ciągle słyszałam: „za-borni u nas nema" (sraczy tu brak!). A przecież kiedyś były wszędzie! Co się z nimi stało? Doszłam do rogu ulicy Fredry, gdzie mieściła się cukiernia „Roma", a na drugim rogu vis a vis cukiernia „Szkocka". Dziś nie ma we Lwowie żadnej kawiarni, a więc przerobili je na jakieś jadłodajnie i... „zaborni nema". A były!!! Boże! Przychodziłam tu czasem z tatą! Wiem, że były! „Nema"! Weszłam do mojego gimnazjum przy Fredry - „Nema". Weszłam vis a vis naszego gimnazjum, gdzie za pierwszych Sowietów mieściła się poliklinika. Nasz tatuś tam urzędował, dzieląc gabinet z dr. Leniem, ojcem pisarza. Znałam go. Był starszy od mego taty. Żyd z piękną długą brodą. Z młodym Lemem - chociaż teraz i ten jest już przecież starszym człowiekiem - panem Stanisławem nigdy się nie spotkałam. Nie znamy się. A „zaborni nema". Może dojść do tragedii. Wreszcie ktoś mnie informuje, że zabornia „je" przy rogu Batorego. To już bliziutko. Tak. Pamiętam! Tam była publiczna ubikacja męska i damska jeszcze przed wojną! Znałam te kąty. Do ubikacji prowadzą schodki w dół. Chwała Bogu! Jest. Uszczęśliwiona schodzę i... Tego się nie da opisać. Może jakiś satyryk stworzyłby dzieło opisujące, jak stanąć na wycięte „stopy", jak trafić do tej okropnej dziury, i wreszcie przecisnąć między tymi gównami, w które wlazłam. Nie wytrzymuję i rzucam głośno naszymi polskimi kurwami... Na co jakaś zupełnie dobrze wyglądająca młoda kobieta zagaduje zaczepnie: „O Polaczka, no szczo? Ale u nas nie trebno płatyty! "Niech ją szlag trafi! Wylazłam - tak szybko, jak mogłam - na powierzchnię, oglądając się bardzo dokładnie, czy cząstki tego sowieckiego dobytku nie wyniosłam na butach albo ubraniu. Vis a vis tych „historycznych zabytków" mieszkała przed wojną moja przyjaciółka Jadźka Ziembicka. Ta sama, z którą szlifowałam Corso. Wiem, jak bardzo Jadźka tęskniła za Lwowem, za swoim małym, bardzo skromnym mieszkankiem przy ulicy Batorego... Weszłam na podwórze... Do Jadźki przechodziło się przez nie, a potem przez długi drewniany ganek. Mieszkała na pierwszym piętrze. Osierocona jako niemowlę przez matkę, pozostawała pod opieką dwóch ciotek i ojca, trochę śpiewaka, trochę malarza. Uśmiechnęłam się, kiedy przypomniałam sobie te dwie -78- przedobre i prześmieszne stare panny. Ciocia Nusia i ciocia Kasia... Nic w domu nie było zrobione na czas, panie sprzeczały się bez końca, a ich ubóstwiana Jagusia miała na śniadanie zawsze pierzynkę z jajka i wszędzie była spóźniona. Ja zawsze byłam bardzo punktualna i to mi pozostało do dzisiaj, a Jaga nigdy. Łączyła nas wielka przyjaźń, ale stale wybuchały awantury o tę niepunktualność. Jaka cisza panuje dzisiaj za drzwiami tego - jakże mi dobrze znanego - mieszkania... Nie zapukam. Powiem Jadźce, że zajrzałam do jej kamienicy... Jeszcze przechodzę przez Batorego, aby się zatrzymać pod numerem szóstym. To budynek Radia Lwów. Tu jako dziecko także występowałam. Recytowałam wiersze. Tu poznałam Zbyszka Szymonowicza - pianistę i Edka Statkiewicza -skrzypka. Kiedy tak stałam pod budynkiem Radia Lwów, moje myśli pobiegły do czasów „Wesołej Lwowskiej Fali", audycji, której słuchała cała Polska. Mój Boże! „Wesoła Lwowska Fala"! Z tym zespołem przed wojną miałam zaszczyt występować! Byłyśmy z moją Zosią tzw. cudownymi dziećmi Lwowa - ja rzeczywiście pozostałam na scenie, ale moja siostra, która tańczyła i była bardzo zdolną „klasyczką", ukończyła studia ekonomiczne i pożegnała się zupełnie z branżą teatralną. W dzieciństwie brałyśmy udział w wielu imprezach, no i naturalnie grałyśmy non stop w teatrze - zupełnie jak dorosłe artystki, co tatusiowi nie bardzo się podobało. Także i w szkole miewałam nieprzyjemności z powodu teatru. Nigdy nie mogłam przebrnąć przez matematykę, a moja nauczycielka zwykła mawiać: „Kiedy Michnówna skończy z teatrem, a zacznie z matematyką?" Przez te okropieństwa nie lubię wspominać szkoły. Ale wróćmy do „Wesołej Lwowskiej Fali". Przypomniał mi się Bal Legionistów, który odbywał się w salach urzędu województwa lwowskiego. Ponieważ mój ojciec był legionistą, oboje rodzice zostali tam zaproszeni - wtedy po raz drugi widziałam ojca we fraku. Nie pamiętam już żadnych Zosia - bardzo utalentowana tancerka -79- szczegółów, poza tym, że na tym właśnie balu obie z Zosią miałyśmy występ. I to nie za pieniądze! Za pudełko czekoladek. W Teatrze Wielkim czy w Teatrze Żołnierza za każdy występ otrzymywałyśmy po pięć złotych od spektaklu, ale nie dostawałyśmy ich do ręki, bo rodzice przeznaczali je na sieroty po lekarzach. Często pisano o tym w prasie, aby nikt nie sądził, że dzieci znanego we Lwowie laryngologa zarabiają na życie grą w teatrze. Mój dorosły debiut w Teatrze Polskim we Lwowie w 1945 roku. Miałam zaszczyt partnerować Zuzannie Łozińskiej w sztuce Fauchois „Ostrożnie, świeżo malowane" w reżyserii Bronisława Dąbrowskiego i scenografii Stanisława Tenorowicza Na Balu Legionistów występowałyśmy z „Wesołą Lwowską Falą" - po programie artystycznym dorośli bawili się na balu, a nas umieszczono w cichym pokoiku, żebyśmy spokojnie przespały noc. Moja siostrzyca i owszem, położyła się spać, ale ja, przez diabelską ciekawość podkuszo-na, musiałam ten bal zobaczyć. Po długich poszukiwaniach znalazłam te właściwe drzwi i przez dziurkę od klucza, świetny punkt obserwacyjny, śledziłam to, co na sali się działo. Ach, te fraki, toalety, galowe mundury - wszystko rozświetlone blaskiem żyrandoli. Przez tę dziurkę dojrzałam wodzireja - był nim pułkownik Śniadowski, ten sam, któremu skradłam konia z pastwiska. Patrząc na niego i na te wszystkie wspaniałości, marzyłam o własnym pierwszym balu. „Kiedy pójdę na taki bal? Kiedy na pierwszy prawdziwy mój bal założę obiecaną przez mamę suknię w kolorze herbacianej róży? ' -80- Nigdy nie miałam sukni w kolorze herbacianej róży i nigdy nie przeżyłam wielkiego balu... A teraz stoję przy ulicy Batorego przed budynkiem polskiego Radia Lwów - tylko, że ono już niepolskie... Chce mi się pić i jestem trochę głodna. Idę ulicą Piłsudskiego i dochodzę do rogu Zyblikiewicza. Tu mieściła się najulubieńsza knajpa mojego taty... Kiedyś bardzo elegancka restauracja pana Lewickiego... Weszłam i oniemiałam... Gdzie te żyrandole, kinkiety, nakryte śnieżnobiałymi obrusami stoły, gdzie te puszyste wiśniowe chodniki?... Podchodzę do bufetu... Okropność! Brudno i pusto... Byłam głodna, ale przecież nic nie przeszłoby mi przez gardło. Poprosiłam więc o herbatę... Usiadłam przy zalanym kawą i herbatą stoliku, zastawionym niepozabieranymi brudnymi talerzami, po których łaziły muchy. Po co tu weszłam? A chyba po to, aby - tam właśnie - w tej okropnej rzeczywistości, przenieść się myślami w tę cudowną, jeszcze przedwojenną dziecięcą przeszłość. Restauracja pana Lewickiego mieściła się bardzo bliziutko naszego domu. Mój tata w ogóle lubił knajpy, przesiadywanie z kolegami, bo nie stronił od kieliszeczka, ale najbardziej lubił piwo. W domu prowadził prywatną praktykę. Zawsze od godziny szesnastej. Pacjenci przychodzili dużo wcześniej i zasiadali w naszym salonie, który równocześnie służył za poczekalnię. Kiedy tatusia do piętnastej trzydzieści nie było jeszcze w domu, mamusia rzucała hasło: „Bogusiu, idź poszukać tatusia, bo pacjenci czekają". Ach, jak ja lubiłam szukać taty!!! Wiedziałam znakomicie, że siedzi tuż, tuż u Lewickiego, ale tam wstępowałam dopiero pod koniec mojej wędrówki. Zaczynałam od Teliczkowej, gdzie naturalnie taty nie było, ale tęga właścicielka zawsze mnie pytała: „Bogusiu, może masz na coś ochotę?" A po to tam przecież szłam! Zjadałam więc na konto taty dwie pa- róweczki z chrzanem, ale zawsze bez pieczywa, żeby taniej kosztowało. Ach, co to były za parówki! Równie dobre można było zjeść tylko na Targach Wschodnich, gdzie podawano je na tekturowych tackach. Jadło się i oglądało śmiesznych ludzików na wysokich szczudłach, którzy roznosili reklamy... Ale przecież w swoich wspomnieniach (a i marzeniach) jem parówki u pani Teliczkowej, w znanym przez każdego lwowiaka „śniadankowym" lokalu! Skończyłam, pięknie dygnęłam i poszłam dalej, Akademicką, aby wejść w Mikołaja, gdzie na rogu - vis a vis kościoła - po schodkach do góry wchodziło się do restauracji pana Jaegera. Dzisiaj pustką i smutkiem wieje z tego miejsca. Zamurowane wejście, tak jak gdyby nigdy nic się tu nie działo. A przecież była tam, może nie najelegantsza, ale świetna restauracja... Mamusia zapraszała do pana Jaegera często moją profesor ze szkoły baletowej na gotowane raki... Nigdy nie mogłam patrzeć na -81 - te wąsate czerwone zwierzęta, a pani Morawska zżerała cały półmisek i jeszcze z pustych skorupek wysysała wszystkie soki. Moją ulubioną potrawą w restauracji pana Jaegera był cielęcy sznycel po wiedeńsku z groszkiem. Poczciwy niski, siwy Żyd bardzo mnie lubił, a i znał świetnie, ponieważ często wpadałam do niego i choć z góry wiedziałam, co mi odpowie, z niewinną minką pytałam: „Czy mój tatuś może jest u pana?" Bo bywał u niego, ale... o zupełnie innych porach. Kochany pan Jaeger zawsze pytał, czy nie mam ochoty na sznycla po wiedeńsku z groszkiem. „Zjem" - odpowiadałam skromnie, ale zdecydowanie, więc zabierał mnie do tzw. gabinetu, gdzie siedziałam sama i już po chwili wcinałam ulubione danie. Naturalnie spieszyłam się bardzo, ponieważ pacjenci czekali. Tu także pięknie dygałam i z szybkim „tatuś zapłaci" zbiegałam schodkami na ulicę. „No, było pyszne i teraz mogę lecieć do pana Lewic-kiego" - myślałam. Tata oczywiście był i popijał sobie piwko. „Tatusiu, pacjenci czekają" - krzyczałam. „Tak, Busz - odpowiadał tata z papierosem wiszącym na wardze. - Idziemy do domu". U pana Lewickiego, i chyba tylko u niego, bywała kozina. Kiedy dzisiaj komukolwiek o niej wspominam, nikt tej kiełbasy nie zna. Tak, bo to rodzaj kiełbasy, zbliżonej w smaku do salami, ale jej plasterki miały kształt elipsy. Kozina była prawie brązowa i najlepiej smakowała cieniutenko krojona na maszynie. Ale niestety kosztowała sporo! Mamusia ją bardzo lubiła. Zwykle prosiłam więc o dwadzieścia deko koziny dla niej i z tym pakuneczkiem, mając czyste sumienie, że wypełniłam polecenie, wracaliśmy z tatą do domu. Tata stale kaszlał, a powodem były papierosy „Egipskie", które ciągle palił, choć nigdy w życiu żadnym się nie zaciągnął. W domu w salonie panował straszny tłok, bo do taty zawsze przychodziło wielu pacjentów. Niektórych sama załatwiała mamusia. Miała taką niewyuczoną, ale wypraktykowaną przy tacie specjalizację... Wyciągała dzieciom wszystkie grochy i fasolę z nosa i uszu, a czasem też ości rybne z gardła, szczególnie te wigilijne, bo w wigilię tata nie zawsze trzeźwy wracał od swoich przyjaciół ojców bernardynów. Brudne talerze i nietknięta herbata z zanurzoną w niej łyżeczką ściągnęły mnie na ziemię. Po co ja tu przyszłam? Co zostało po panu Lewic-kim? Tym wytwornym mężczyźnie w średnim wieku, który przypatrywał mi się zza okularów w grubych ciemnych oprawkach... Wyszłam na ulicę... Poczułam się jak zbity pies, nikomu niepotrzebna... Wydawało mi się, że w ogóle niepotrzebnie żyję... Szłam znowu przez Zyblikiewicza. Ciągnęło mnie tam... Ale doszłam tylko do naszej kamienicy. Skręciłam w Mikołaja... Szłam obok gimnazjum Kistryna... Pamiętam chłopców stamtąd! Oni jedni we Lwowie nosili czapki podob- -82- ne do akademickich. Wielu z nich było bardzo przystojnych, ale jacy też byli zarozumiali!!! Ot! Niech sobie byli. Vis a vis naszej kamienicy i tak często ustawiony był szereg rowerów, którymi podjeżdżali moi ówcześni absztyfikanci. Nie potrzebowałam zarozumiałych kistryniaków! (chociaż w jednym z nich długo się podkochiwałam, ale nigdy nawet na mnie nie spojrzał. Nie szkodzi. Jakże często spotykałam na rogu Mikołaja i Zyblikiewicza Staszka Skrowaczewskiego! Tak, to ten sam wielki dzisiaj dyrygent i bardzo dobry kompozytor. Staszek jest synem lwowskiego lekarza. Jakże go dobrze pamiętam! Mieszkali trzy kamienice od nas, bliżej restauracji Le-wickiego, po tej samej co my stronie ulicy. A Stasiu? Był szalenie skromnym, nieśmiałym chłopcem. Nie liczył się u dziewcząt zupełnie. Chodził w pumpach, beżowych prążkowanych pończochach, sznurowanych czarnych butach z cholewkami i stale nosił przy sobie nuty w czarnej ceratowej, zwijanej teczce. 15. Początek lat pięćdziesiątych w Warszawie - ze Stanisławem Skrowaczewskim Brzydki, w okularach o srebrnych oprawkach... Nigdy nawet nie spojrzałam na niego jako na amanta, chociaż znaliśmy się doskonale. Mój Boże! Ze Staszka wyrósł wysoki, szalenie przystojny lowelas, prawdziwy światowiec. Czasem bywa w Polsce i choć rzadko go spotykam, to kiedy rozmawiamy, śmiejemy się z naszych smarkatych lat. Patrząc na niego, nie mogę uwierzyć, że dzisiejszy Stasiu Skrowaczewski to ten sam chłopak, którego znałam we Lwowie... I znowu Akademicka. Przysiadam na chwilę w topolowej alei na ławce. Chciałam gdzieś usłyszeć polski język... Nadeszli starsi eleganccy nawet państwo... Usiedli przy mnie... Może to Polacy? Niestety! Rozmawiali po ukraińsku. Zajrzałam pod katedrę. Dopiero tam usłyszałam polski język i ten najczystszy nasz lwowski bałak i... znowu się pobeczałam... Było już późno, a ja umówiłam się z Kasią i jej córką Sylwią w Te- -83- atrze Wielkim. Czekały na mnie w holu. Kasia jak zawsze w chustce, ale tym razem ozdobniejszej, zawiązanej pod brodą, a Sylwia ubrana już, jak to tam mówią, „po miastowemu". W rękach trzymały jakieś wypełnione torby... Nie zastanawiałam się nad ich zawartością. Może chciały zmienić obuwie, a może porobiły zakupy? A teatr? Jakże zniszczony wewnątrz... Weszłyśmy do loży. Ten sam aksamit, którym wybite są krzesła i miejsce loży, gdzie można oprzeć łokcie... Wszystko wyświechtane, wyświecone... Chyba pamięta jeszcze moje dziecięce - często nie najczystsze - paluchy. Spojrzałam w dół... Fragmenty gnijącej, rozwalającej się podłogi... Smutny widok. (Wiem, że dzisiaj Teatr Wielki we Lwowie jest pięknie odnowiony, ale po odnowieniu jeszcze go nie widziałam. Byłam tam przecież w 1976 r.). Światło przygasło. Orkiestra zagrzmiała uwerturą, a ja znowu przeniosłam się w dziecięce przedwojenne lata. Ileż przedstawień zgrałam jako smarkacz na tej scenie! Jak bardzo się przeraziłam, kiedy wlazłam kiedyś do zapadni i nie umiałam się stamtąd wydostać. To tu, w tym teatrze, dostałam po pupie od samego wielkiego Leona Schillera. Tu miałam szczęście spotkać się na scenie z wielką Wandą Siemaszkową. Na tej scenie brałam udział w pięknym przedstawieniu Kopciuszek, które reżyserował Wiłam Horzyca. Kiedy to było? A bo ja wiem... Może w roku 1935? A może 1934... Dawno, bardzo dawno temu. Kopciuszka grała pani Janina Martini. Horzyca w tym czasie bardzo się w niej kochał. Wszyscy - nawet ja - wiedzieli, że dwie suknie balowe dla Kopciuszka specjalnie sprowadzano z Wiednia. Boże! Jakże piękne były te suknie! Do dziś obie dokładnie pamiętam. Pierwsza cała zrobiona z brylancików (czyli tzw. sztrasów), długa, obcisła, zapięta wysoko pod szyją, z długimi wąskimi rękawami. Do tego brylantowe pantofelki na obcasiku i taki sam diadem. Drugą suknię - z trenem - wyszyto złotymi cekinami. Całość kompletował luźny żakiet do kolan, także cały ze złotych cekinów, złote pantofelki i taka sama czapeczka zakrywająca zupełnie włosy i uszy. Obłęd! Ale jestem w Teatrze Wielkim razem z Kasią i jej córką Sylwią, która uczy się w szkole muzycznej... Balet Gisellel Słuchamy uwertury. Sylwia zwraca mi cichutko uwagę na brzmienie poszczególnych instrumentów, a ja słucham i na chwilę przestaję wspominać. Nagle Kasia nachyla się do mnie i pyta: „A Bogusia nie zjadłaby ukraińskiego barszczu?". Zbara-niałam!!! Kasia kontynuuje: „Ta Bogusia lubi... Ja wzięła ze sobą menażki. Ja przyjechała taksówką... Barszcz ciepły... Ta Bogusia zje" - ta i Bogusia jadła barszcz we Lwowie w Teatrze Wielkim, siedząc z Kasią i Sylwią w loży. Jadła z ogromnym apetytem, bo była głodna, a barszcz pyszny! Kasia cichutko schowała łyżkę i menażkę i znowu pyta: „A gołąbków Bogusia także skosztuje, ta ja specjalnie dla Bogusi dzisiaj zrobiła...". -84- Pewnie, że skosztuję. Gołąbki takie nasze, lwowskie, przysmażone na rumiano, także świetnie smakowały w loży Teatru Wielkiego. Może to i dobrze, że przestałam wspominać, może dobrze... I tak minął drugi mój dzień pobytu we Lwowie. Trzeciego dnia postanowiłam iść na grób Jarosława Gałana, na cmentarz Obrońców Lwowa i do muzeum Gałana. Kasia znowu postanowiła jechać ze mną. To był kolejny piękny i słoneczny dzień. Aż trudno uwierzyć, że to listopad. Kasia wiedziała, gdzie leży Gałan. Zaniosłam kwiaty... Granitowy piękny grobowiec na cmentarzu Łyczakowskim. Jarosławie! Nie tak wyobrażałam sobie spotkanie z Tobą po latach... Nie tak... Jakże dobrze go pamiętam. Kiedy się uśmiechał, lewy przedni ząb błyskał maleńkim sztukowaniem złotem... A jego spojrzenie? Jarosław nigdy nie patrzył prosto w oczy, bo... miał zeza. Do dziś widzę jego krępą sylwetkę z odrobinę przydużą głową... Jakżeśmy go wszyscy kochali... Znowu pragnę zostać sama. Proszę Kasię, aby mnie zostawiła... Sama pójdę na cmentarz Obrońców Lwowa... Kasia mówi, że nie trafię, bo nie poznam miejsca, i w ogóle lepiej, abym tam nie szła... Ale ja obiecałam lwowiakom w Polsce, że sprawdzę osobiście, jak naprawdę wygląda to drogie nam wszystkim miejsce i muszę, muszę tam być! Kasia znowu zrozumiała. Łażę po bardzo zniszczonym cmentarzu Łyczakowskim. Nie mam tu nikogo z krewnych... Może dlatego jako dzieciak tak lubiłam Święto Zmarłych. Razem z tatą szłyśmy zapalić świeczki na opuszczonych grobach... Było tak pięknie! Dzisiaj nienawidzę cmentarzy... Ale wtedy... Spotkałam jakąś panią... Pytam, jak iść w kierunku „Obrońców Lwowa". Znowu mówiłam po polsku, a ona szła obok mnie i mówiła po ukraińsku. - A po co pani tam pójdzie? - Muszę - odpowiadam. - A po co? Niech pani tam nie idzie. Proszę panią... Zrujnowali, zniszczyli, nie powinni... „Kto? Wy! - myślę - Wy!! \" Nie powiedziałam jednak tego na głos. To, co zastałam, było straszne! Jakieś warsztaty, wysypisko śmieci, tu i ówdzie kawałek kamienia, a wśród tych kamieni powtykane białe chryzantemy, które ludzie przynieśli na Święto Zmarłych. Były tak świeże, jak gdyby przyniesiono je dopiero dzisiaj. „No i widzi pani? - mówi Ukrain-ka - I po co pani tu przyszła?". Bardzo często w czasie mojej wizyty we Lwowie padało pytanie: „po co?"... A może to nieprawda, że nie miałam nikogo z bliskich na cmentarzu Łyczakowskim? Zostawiłam tam przecież tych wszystkich, którym Polacy przynieśli te białe chryzantemy... -85- Zupełnie rozbita wracam do miasta. Chcę jeszcze koniecznie być w muzeum Jarosława Gałana przy ulicy Kadeckiej. U niego przecież odbyło się moje wesele z Sylwestrem Czosnowskim... Idąc po schodach na drugie piętro, czuję się tak, jak gdybym była Panną Młodą z Wesela Wyspiańskiego i odwiedzała po wielu latach rozśpiewaną chatę w Bronowi-cach. Dzwonię do drzwi. Otwiera mi starsza nobliwa pani. Mówię po polsku, a ona po ukraińsku. Serce mi łomocze... Pytam, czy mogę zwiedzić muzeum... Była kustoszem tej małej, ale jakże ważnej dla Lwowa placówki. Zdziwiona, ale uprzejma prowadzi mnie do kuchni. - Wszystko tu jest, proszę pani, tak jak za życia Jarosława Gałana -mówi. - Widzę - odpowiadam, a ona dębieje. Przechodzimy do jadalni. Te same meble, stół, który podczas mojego wesela zastawiony był smakołykami, nisko zawieszona nad stołem lampa z zieloną amplą... I cisza. Taka potworna cisza... Znowu zaczęłam strasznie płakać. Pani kustosz nie bardzo wie, jak ma się zachować. Jesteśmy same. Już niezapraszana wchodzę do gabinetu Jarosława. Tapczan z huculską narzutą i wiszący nad nim ten sam huculski kilim. Tylko mały stolik (ten sam, na którym stoi ta sama maszyna do pisania) otoczony jest sznurem - nie wolno podchodzić, bo tam pod oknem rozegrała się straszna tragedia. Studenci - ukraińscy nacjonaliści - zabili Gałana, uderzając go siekierą w głowę. Wracamy do jadalni. Siadam, bo zrobiło mi się słabo. „Ja tu, proszę pani, obchodziłam moje wesele" - wykrztusiłam. Wpisuję się do pamiątkowej księgi... Piszę, że zawsze tu było tak wesoło, bywali ludzie teatru, a dzisiaj panuje cisza... Zamilkli na zawsze Jarosław, Artur Młodnicki, Czosnowski... Pani kustosz natychmiast podzwoniła po wszystkich muzeach Lwowa, że jest u niej ktoś, kto znał osobiście Gałana, a po chwili już podjeżdżały samochody z rozmaitymi osobistościami. Zrobili ze mnie prawie eksponat muzealny! Po moim wyjeździe jeszcze przez wiele lat prowadziłam korespondencję z młodzieżą wiejskiej szkoły pod Lwowem, która nosiła imię Gałana. Grupa z tej szkoły była kiedyś na wycieczce w jego muzeum i przeczytała mój wpis w pamiątkowej księdze. Ponieważ podałam także swój adres, napisali do mnie, prosząc o zdjęcia Jarosława, moje, jakieś drobne osobiste rzeczy i wszystko umieścili w izbie pamięci Gałana. Korespondowałam z uczniami tej szkoły przez kilka lat. Kiedyś poprosili mnie o mundurek polskiego harcerza. Mój Zdzich po wielu trudnościach doręczył go przez kogoś, ale od tej pory kontakt się urwał. Nie wiem, co się stało. Jasne, że dzieci w szkole się zmieniały, ale ktoś z nauczycieli w ich imieniu korespondował przecież ze mną... Może ten ktoś przeszedł na emeryturę, a może odszedł, czy odeszła, na zawsze...? Nie wiem, po- -86- nieważ każdy list, każda kartka z rozmaitymi życzeniami bywała podpisana: wasze dzieci ze szkoły im. Jarosława Gałana. Łażę jeszcze po ukochanych kątach. Dochodzę aż pod Cytadelę... Niedaleko stąd mieściło się przedszkole pana Niemca, do którego chodziłyśmy obie z Zosią... Może to dziwne, ale bardzo wiele pamiętam z tego okresu, a mogłam mieć przecież wtedy cztery lub pięć lat... bo jako sześciolatka byłam już w szkole powszechnej... Dzisiaj powiedziałabym -podstawowej. Jakże dobrze pamiętam pana Niemca - szczupłego, wysokiego, ciemnego blondyna z wąsem i bródką, w okularach o grubych ciemnych oprawkach. Przy przedszkolu pysznił się piękny park. Jesienią drewnianymi łopatkami zgarnialiśmy liście, a ja starałam się przebywać jak najbliżej mojej ówczesnej miłości (można powiedzieć, że wcześnie zaczęłam...), Stasia, w którym byłam śmiertelnie zakochana. Mój wybrany wyróżniał się z całej grupy wysokim jak na swój wiek wzrostem, ble-dziutką cerą i jasną czupryną. Jakże wpatrzona byłam w niego przy porannym paciorku... Przedszkole miało dość dużą salkę widowiskową, ładną scenkę i kurtynę i często odbywały się tam przedstawienia... Już wtedy zdradzałam chyba jakieś predyspozycje aktorskie, ponieważ grywałam rozmaite królewny, wiosny... Mamusia szyła przeróżne kostiumy cudeńka, przeważnie z kolorowej bibułki, dla mnie i dla Zosi, która także „była za artystkę" jako ogromnie utaneczniona i bardzo zdolna w tej dziedzinie. Miałam wtedy jedno jedyne marzenie: zagrać taką rolę, w której siedziałabym na huśtawce zawieszonej na długich sznurach. Chciałam w czasie akcji przedstawienia lecieć na niej wysoko ponad głowami wszystkich mamuś i tatusiów i marzyłam, aby Stasio mógł mnie w tej roli podziwiać. Niestety! Wtedy moje marzenie się nie spełniło! Dopiero po pięćdziesięciu pięciu latach wprowadziłam taką huśtawkę w moim operowym przedstawieniu Don Pasąuale w Krakowie, ale solistka śpiewaczka i tak nie przelatywała na niej ponad głowami całej widowni Teatru Słowackiego... Połaziłam jeszcze ostatni raz po ukochanych kątach i wróciłam na Persenkówkę. To był już ostatni mój wieczór podczas trzydniowego pobytu we Lwowie. Wieczór wspomnień o rodzicach, o Zosi. Wspominałam rozmaite święta... Boże Narodzenie i zawsze dwie choinki w domu, z których jedna stała w salonie, a druga w naszym pokoju. Obie przybrane białymi ozdobami, łańcuchem, srebrnymi banieczkami i lametą. Kolorowe były tylko jabłuszka. Wspominałam też rezurekcję u ojców bernardynów w... Wielką Sobotę o godzinie osiemnastej. Siadywałyśmy z Zosią na chórze, a tata w refektarzu przy kieliszeczku... Potem zaprzy- -87- jaźnieni ojcowie przychodzili do nas do domu. Wielki biały obrus z haftem Toledo rozłożony na pięknie ubranym z okazji świąt stole w jadalni i wielkanocne potrawy... Najpierw święcenie, a potem... wielkie żarcie! Mamusia wśród innych smakołyków piekła w piecu kiełbasę polską, która - czy jedzona na gorąco czy na zimno - zawsze chrupiała... Do wędlin i zimnych mięs mama podawała majonezowo- musztardowy sos. Nie mam pojęcia, jak się ten sos robi. Moja siostra Zosia mówiła, że chyba na bazie białej zasmażki. Pamiętam, że stałam na zmianę z mamusią przy kuchni i mieszałam go na gorąco drewnianą łyżką wciąż w tę samą stronę. To było bardzo ważne! Ach, gdybym umiała przyrządzić ten wspaniały sos, którego nigdy poza domem nigdzie nie jadłam! Pewnie każdy człowiek wyniósł ze swojego rodzinnego domu jakieś ukochane dania... Ja pamiętam pierożki z powidłami polanę stopionym masłem i kaszkę krakowską z masłem, obficie posypaną pokrojonymi, ugotowanymi, suszonymi prawdziwymi grzybkami... Mieliśmy w domu służącego. Tak! Tak! Nie służącą, a służącego Wład-ka, który był może trochę niedorozwinięty, ale kiedy już leżałyśmy w łóżeczkach opowiadał nam, dzieciom, cudowne bajki, które ciągnęły się przez wiele miesięcy. Gdyby Władek był wykształcony, może byłby wielkim bajkopisarzem? Władek miał swoje hobby. Plótł prześliczne łańcuszki z końskiego włosia. Nauczył nas nawet tej sztuki, ale nigdy nie doszłyśmy do takiego mistrzostwa jak on. Służący odprowadzał nas na wszystkie lekcje. Na języki, na balet, do konserwatorium i zawsze czekał, aż skończymy zajęcia, aby potem - jak Hanka w Dulskiej - idąc trzy kroki za panienkami, odprowadzić nas do domu. Bojanowscy płaczą... Jestem szczęśliwa, że tak byli przywiązani do moich rodziców. Tak pięknie dziś ich wspominają... Ale wszystko minęło... Smutna kładę się spać. Rano pakowanie... No i jest czekolada! Ktoś z rodziny Bojanowskich pracował w fabryce czekolady, nalał jej - jeszcze płynnej - do plastikowego worka, wsadził za pazuchę i przyniósł. Tak więc ofiarowali mi niefo-remny czterokilowy kawał kuchennej czekolady... A ja - w wyobraźni -widziałam już, co się będzie działo na granicy, kiedy celnicy zaczną w tej bryle szukać złota... Oprócz czekolady Bojanowscy przygotowali mi do zabrania litr własnego samogonu w butelce po wódce. „Ta musi Bogusia zawieźć dla męża od nas" - powiedzieli. „Niech spróbuje" - dodał Boja-nowski. A przecież nie wolno przewozić samogonu! Dostałam też słój domowych kiszonych czerwonych pomidorów, pieczoną kurę, słój masła, bochen własnego chleba i blachę z plackiem. - Ludzie, ja tego nie wezmę! - wołałam. - Po co tyle!?! A oni na to: - Przecież Bogusia jedzie w drogę. - Fakt, ale tylko do Rzeszowa, gdzie ma po mnie wyjść kuzynka. - Ale Bogusia będzie miała jakieś towarzystwo w pociągu. Ta trzeba poczęstować. Oczywiście nic nie udało mi się zostawić. Usiedliśmy jeszcze na chwilę, tak jak nakazuje obyczaj i... znowu snuliśmy wspomnienia. Bojanowski pamiętał, jak kiedyś świetnie umiałam odbierać owies spod kosy... Z wiązaniem snopków już było gorzej, bo byłam za mała i za słaba... Kiedy raz spróbowałam zabrać się do żyta sierpem, prawie obcięłam sobie kawałek palca... Tata najpierw opatrzył palec znakomitym w takich przypadkach zielem krwawnika, a potem dostałam lanie... Podobnie było, kiedy jechałam z którymś z chłopów, siedząc na ramie roweru. Zjeżdżaliśmy z dość stromej górki, a ja bezmyślnie wsadziłam piętę w szprychy przedniego koła. Tym razem wisiał kawałek pięty... Znowu tata, znowu krwawnik, a na deser lanie za to, że w ogóle siadałam na ramę. Śmiejemy się wszyscy przez łzy. Narzekam, że w Polsce, w moich stronach, taki inny klimat... Gdzie te lwowskie suche ostre zimy i piękne słoneczne lato! Bojanowscy mówią, że i we Lwowie też już nie ten klimat. Pamiętam, że co roku na 3 Maja, kiedy identycznie ubrane szłyśmy z Zosią i tatusiem obejrzeć defiladę, miałyśmy na sobie uszyte przez mamusię zupełnie nowe letnie sukienki, na nogach zawsze białe kolanówki i białe sandałki. Z jaką dumą patrzyłam, kiedy przejeżdżał na koniach czternasty pułk ułanów lwowskich w czapkach z żółtymi otokami. Na czele jechał na koniu serdecznie zaprzyjaźniony z rodzicami pułkownik Peszek, który zawsze nam salutował i wszyscy to widzieli!!! Coś cudownego!!! No cóż! Zabrałam wszystkie prezenty, złoty pierścionek od Bojanow-skich i sznur bardzo pięknych prawdziwych korali. Kupiłam je, wiedząc, że ich też nie wolno przewozić! Żegnaliśmy się na pełnym ludzi peronie... Znowu był płacz... Czy się jeszcze zobaczymy? Oby!!! A w pociągu? Durny ma zawsze szczęście! I tym razem nikt mi bagażu nie ruszył, choć celnicy plądrowali, aż się niedobrze robiło... Niegrzeczni, wrzeszczący na innych, ale w rozmowie ze mną przemili! Artystka miała specjalne względy! Opuściłam moich Bojanowskich, wytęsknione, ukochane, wymarzone miasto... A jak odebrałam mój Lwów podczas tego krótkiego pobytu?... Tak jak gdybym weszła do opustoszałego budynku, który kiedyś był naszą własnością... Wszystko prawie takie jak kiedyś, ale niezamieszkane, z zakurzonymi meblami w pokrowcach, które pokryła pajęczyna... Takie -89- wrażenie zrobiło na mnie moje miasto, do którego wróciłam po 30 latach. Po co tam pojechałam? A może, aby się wreszcie wyleczyć z tej wielkiej miłości i przekonać, że nie ma już za czym tęsknić... Czy się wyleczyłam? Ale skąd! Czy przestałam tęsknić? Nigdy! Pamiętam czerwiec roku 1946, kiedy z całym bagażem odjeżdżaliśmy ciężarówką, siedząc na walizkach. Mamusia, tatuś, Zosia, Władek i ja... Siedziałam pod plandeką z tyłu samochodu. Patrzyłam, jak ucieka mi z oczu ulica Zyblikiewicza... Jechaliśmy na dworzec... Czy zdawałam sobie wtedy sprawę, że to koniec mojego lwowskiego życia? Na pewno nie! 1991 PS Kasia pisze: „Niech Bogusia przyjedzie jeszcze! Niech Bogusia napije się jeszcze wody ze swojej studni. Niech Bogusia przyjedzie zanim nas zniosą". Zniosą? To znaczy, że nasza Persenkówka przestanie istnieć? To znaczy, że i po Persenkówce, jak i po moich rodzicach, Zosi, po wszystkich ukochanych mi osobach, nawet po poczciwym Władku nie pozostanie nic tylko pamięć? Tylko wspomnienia?!!! Nie pojadę. 1997 PS 2 Dowiedziałam się, że po odzyskaniu niepodległości przez Ukrainę pomnik Jarosława Gałana został usunięty. A co z muzeum? Co z tym drogim mi miejscem, gdzie bawiłam się na swoim weselu? Nie wiem. Kierownictwo, wykładowcy i słuchacze Studia Teatralnego przy Teatrze Polskim we Lwowie w 1944 roku -90- 1999 KRAKÓW W FOTOPLASTYKONIE Urok krakowskiej wiosny jest niepowtarzalny. U nas w Gdańsku drzewa stoją jeszcze prawie nagie, a tu już kwitnie forsycja, rozwijają się pąki kasztanów. Na różowo kwitną drzewo-krzewy migdałowców, których kwiatuszki są zawsze pierwsze; obsypują gałązki tak, jakby chciały udowodnić, że listki są niepotrzebne. Różowe drzewa są obłędnie piękne, gdy palą się w słońcu milionami światełek. Usiadłam na chwilę na Plantach. Jest kolorowo, pachnąco, a wokół mnie gruchają krakowskie gołębie. Zakochana para tych ptaków zaleca się do siebie tuż przy moich stopach... Wyszłam trochę wcześniej z domu. Niedługo mam próbę i chcę nałykać się Krakowa, który nieustannie urzeka mnie swoją urodą... Gołąb nie odstępuje swojej gołębicy, a mnie wydaje się, że siedzę z tatusiem we Lwowie w fotoplastykonie... Kraków. Przed oczami zaczynają mi się przesuwać obrazy tak bardzo odległe, a bardzo mi bliskie. Pierwszy raz karmiłyśmy z moją siostrą gołębie na krakowskim Rynku. Był z nami tatuś. To był chyba 1938 rok. Tata jak zwykle w garniturze, koszuli a la Witos, naturalnie bez krawata, a my obie z Zosią w sukieneczkach z białego lnu z kimonkowymi rękawkami, wokół których, tak jak i wokół szyi, mamusia wyszyła czerwone groszki. Po tamtych gołębiach już śladu nie ma... Jakaś starsza ode mnie pani siedzi na ławce vis a vis. Nie widzi, że ją obserwuję... Jest zamyślona. Czy Kraków jest jej rodzinnym miastem? Może jak ja błądzi wspomnieniami po kątach swojej młodości? Kraków! Kiedy pierwszy raz się tu znalazłam? Chyba rozkochałam się w tym mieście, zanim przyszłam na świat. Tata tutaj kończył medycynę, tutaj rodzice zamieszkali przy ul. Starowiślnej, i tutaj - jak to się pięknie mówi - zostałam poczęta. Po raz pierwszy zobaczyłam Kraków w 1936 roku, kiedy przyjechałam tu z mamusią. Nocowałyśmy w hotelu „Pod Różą". Dobrze pamiętam marmurowy różowy blat umywalki i taką samą miednicę z dzbankiem. Wydawały mi się bardzo piękne. Odwiedziłyśmy kościół Franciszkanów. Jest tam - z prawej strony głównej nawy - niewielka kaplica, z maleńkimi organami i pięknym obrazem Matki Boskiej Bolesnej. „Ofiarowałam -91 - cię tej Matce Boskiej, kiedy ciebie oczekiwałam, Bogusiu" - szepnęła mi mamusia, klęcząc ze mną przed obrazem. A więc byłam ofiarowana! Dzisiaj ten zwyczaj wyszedł z mody, ale wtedy był czymś naturalnym. Dlatego, tak jak zwyczaj nakazywał, do 6 roku życia nosiłam wyłącznie białe i niebieskie sukienki. Moja o dwa i pół roku młodsza siostra też chodziła tak ubrana. Potem założyłyśmy szkolne mundurki. Matka Boska Bolesna chyba jednak szczególnie sobie mnie nie upodobała, skoro pozwoliła, bym w dzieciństwie była półdia-blęciem, które wyrosło na czarownicę!!! Z politowaniem uśmiecham się do siebie. Obraz w fotoplastykonie przesunął się, ale to nadal Kraków. Teraz siedzę dumna z mamusią u Noworolskiego przy oknie w naj śliczniej szej biało-złoto--czerwonej sali na czerwonej kanapie. Od tego czasu Noworol stał się moją ulubioną kawiarnią, chociaż dziś już nie taka tam zastawa ani socjeta co wtedy. Jadłam pyszne lody, przy których obowiązkowo stała literatka ze zwykłą wodą, a mamusia piła swoją ulubioną mrożoną kawę. Czekałyśmy na ciocię Oleńkę, która tak naprawdę była po prostu przyjaciółką moich rodziców. Z pochodzenia Jugosłowianka, dobrze zbudowana brunetka o niebieskich oczach, wyszła za mąż za Polaka podczas pierwszej wojny światowej. Ogromnie „prezentowa" ciocia, bo zawsze zasypywała mnie i Zosię prezentami. Teraz też przyszła z podarunkiem - piękną torebką ze skóry, która była pierwszą, jaką dostałam w życiu. Ciocia Oleńka mieszkała z mężem daleko od Rynku, przy ul. Kazimierza Wielkiego 120. Ogromnie lubiłam tam bywać, bo ciocia cudownie gotowała. U niej pierwszy raz jadłam świetną mizerię ze śmietaną i czosnkiem. Właśnie wtedy w 1936 roku, kiedy byłam w Krakowie z mamusią, ciocia Oleńka nauczyła mnie serbskiej piosenki, którą pamiętam do dzisiaj. Zapisane fonetycznie - w naszym alfabecie - wygląda to tak: i 4 r ~w- - ¦& Na krakowskim rynku z tatusiem i Zosią -92- Tamo daleko, daleko kraj mora Tam moje seło moje Tam moja lubow moja Hajda drąga dożywimo sretni Jarmladost prołazi żurno I żywot nesretni... Mój fotoplastykon zatrzymał się. Na wiele lat. Unieruchomiła go wojna. Kiedy znowu pojawiłam się w Krakowie, byłam już młodziutką aktorką. Przyjechałam z teatrem szczecińskim na gościnne występy do Teatru Bagatela. Grałam wtedy Ladacznicę z zasadami Sartre'a. Był to chyba rok 1947. Do tej pory przechowuję recenzję z „Przekroju", w której chwalono moje walory aktorskie i urodę. Ze wzruszeniem wspominam tamten numer z 1947 roku i „Przekrój" w ogóle, byłam mu wierna przez tyle lat, ale niedawno kupiłam go po raz ostatni... Przestał mi się podobać, interesować. Myślałam o tym, żeby napisać do redakcji kilka słów z podziękowaniami za tyle wspólnych lat, za wszystkie serdeczne słowa, jakie „Przekrój" poświęcił mojej skromnej osobie, omawiając rozmaite aktorskie i reżyserskie poczynania... Nie napisałam. Zawsze mogę powiedzieć o tym redaktorowi Kemowi, który bywa w Klubie Dziennikarzy „Pod Gruszką"... Lubię tam wstąpić od czasu do czasu, by spotkać mego lwowskiego przyjaciela Jurka Bresticzkera, który wciąż tak cudownie mówi naszym lwowskim dialektem, chociaż od prawie pięćdziesięciu lat mieszka w Krakowie, w tak typowym dla tego miasta mieszkaniu pełnym mebli, z których emanuje do dzisiaj dotyk jego matki. Cóż to była za urocza, dobra pani... Jurek nazywał ją Mamut-ką... Niestety czas biegnie... Zabrakło Mamutki i Jurek mieszka sam. Kraków jest fascynujący o każdej porze roku. Nawet zimą, w śnieżnej szacie, kiedy dostojne pomniki i wieże nakładają białe czapy... Przy ulicy Zyblikiewicza 5 mieszkała siostra mojego byłego męża -Eleonora Czosnowska - oraz aktorka Zosia Niwińska z mężem - Wład-kiem Krzemińskim, reżyserem i wtedy dyrektorem Teatru Starego, autorem wielu tekstów operetkowych. Bywaliśmy z Czosnowskim i u nich. Po wielu latach, w 1992 roku, zaprosiłam Zosię do Warszawy, na przedstawienie reżyserowanego przeze mnie w Operetce Warszawskiej Życia paryskiego według libretta Władka Krzemińskiego. Podczas premierowej fety wywołaliśmy Zosię na scenę. Wzruszona powiedziała wtedy, że to cudowny ostatni akord jej kończącego się życia... Ale widziałam ją jeszcze, bo przy okazji realizacji tej operetki w Operze Krakowskiej umówiłyśmy się na spotkanie. Naturalnie u Noworolskiego. Zosia przyszła z ogromną wiązanką anturium, wciąż wdzięczna mi za Życie paryskie... -93- Kiedy przyjechałam do Krakowa następnym razem - w 1993 roku -aby rozpocząć próby do nowego spektaklu, dowiedziałam się, że poprzedniego dnia odbył się pogrzeb Zosi Niwińskiej. Zmarła, mając osiemdziesiąt kilka lat. Korespondencję od niej naturalnie zachowałam, ale z notesu wykreśliłam adres i telefon... Stale skreślam z notesu nazwiska ludzi, którzy odchodzą... A ja wciąż żyję, ciągle pracuję i nie chce mi się wierzyć, że czas tak prędko ucieka... Mojej pani z vis a vis już nie ma. Ławka opustoszała. Nawet nie zauważyłam, kiedy odeszła. Ale zakochana para gołębi, krążąc wśród innych ptaków, wciąż jest blisko mnie. On nie odstępuje swojej ukochanej... A ja nadal wpatruję się w obrazy fotoplastykonu. Patrzę na Stary Teatr. Jakoś obcy mi jest ten budynek, mimo że ma najlepszy zespół w Polsce i prezentuje wspaniałe przedstawienia... Chociaż może raczej powinnam powiedzieć prezentował? Gorzej się tam chyba dzieje. Niedawno oglądałam tam przedstawienie Wajdy Wesele Wyspiańskiego. Przykro się przyznać, ale wyszłam z budynku, który jest świętością teatru, trochę rozczarowana. Miałam kiedyś zaszczyt grać na tej zasłużonej scenie, kiedy przyjechaliśmy z Teatrem „Wybrzeże" z Iwoną, księżniczką Burgunda Gombrowicza, w której grałam wspaniałą rolę Królowej. Z ogromną tęsknotą spoglądałam zawsze w kierunku Teatru Słowackiego, odkąd zostałam aktorką marzyłam, aby tam pracować, bo tak bardzo przypominał mi mój ukochany Teatr Wielki we Lwowie, gdzie stawiałam pierwsze kroki jeszcze jako dzieciak. Przyszedł taki moment, że rozchodziłam się z Sylwestrem Czosnow-skim. Mieszkaliśmy już wtedy w Warszawie. Na samym początku pracowałam, ale tak się złożyło, że prawie równocześnie z rozwodem, straciłam pracę. Nie wyrzucili mnie, nie. Po prostu zdecydowałam wyjechać ze stolicy ze względów prywatnych. Miałam, co prawda, zapewniony kontrakt w Gdańsku, ale musiałam poczekać na etat jeszcze jeden sezon, a ponieważ umowę z warszawskim Teatrem Nowym rozwiązałam prawie z dnia na dzień - znalazłam się na lodzie. W Teatrze Słowackiego dyrektorował wtedy Bronisław Dąbrowski, a koordynatorem pracy artystycznej była jego żona, moja koleżanka ze Studia we Lwowie, Lidia Ca-stori. Bronisław Dąbrowski, zaprzyjaźniony z moimi rodzicami, nieomal za rękę wyprowadził mnie z domu i wprowadził do Teatru Polskiego we Lwowie. Był moim profesorem, moim pierwszym dyrektorem, a więc pomyślałam, że angaż do Słowackiego to żaden problem. Jadę do Krakowa. Właściwie byłam spokojna o jutro, nawet prawie szczęśliwa, że spełnią się moje marzenia i stanę na deskach Teatru Słowackiego. Mój Boże! Jak bardzo się pomyliłam! Na samo wspomnienie -94- łzy stają mi w oczach. Dąbrowski tłumaczył się dużą ilością kobiet w zespole, a Lidka prawie mnie zbyła, poklepując po ramieniu ze słowami: „Jakoś dasz sobie radę". Ani jednego ciepłego słowa, żadnego zaproszenia ani do gabinetu, ani do domu. Wiele lat później Dąbrowski chciał mnie koniecznie angażować i zawsze, kiedy przyjeżdżałam do Krakowa, wraz z żoną serdecznie przyjmowali mnie u siebie w domu. Tak jednak było dopiero, kiedy już należałam do czołówki zespołu Teatru „Wybrzeże" w Gdańsku i na dobre zakotwiczyłam w tym mieście. A wtedy? Zalewając się łzami, szłam do Rynku, a potem ulicą Szewską, aby spróbować szczęścia w Teatrze Bagatela. Z mieszkaniem nie byłoby problemu. W Nowej Hucie miałam serdeczną szkolną koleżankę, która bardzo nalegała, abym u niej zamieszkała. W Bagateli dyrektorowała wówczas pani Biliżanka. Zaprosiła mnie na rozmowę do gabinetu. Naturalnie nic o mnie nie wiedziała i nie zaangażowała mnie, podobnie jak Dąbrowski, ale rozmawiała ze mną zupełnie inaczej aniżeli mój dawny przyjaciel i profesor. Okazała mi tyle ciepła! Rozbeczałam się, a Biliżanka przytuliła mnie do serca i bardzo serdecznie dodawała otuchy. Wyszłam z teatru, wspominając czasy, kiedy grałam w Bagateli Ladacznicę z zasadami. Pociąg miałam dopiero nad ranem. Łaziłam po mieście po Rynku, Plantach i zadawałam sobie pytanie: „Dlaczego to cudowne miasto, do którego tak mnie ciągnie, mnie nie chce?". Wieczorem weszłam znowu do Słowackiego, ale tym razem jako widz. Poszłam na Krakowiaków i Górali. Przed wejściem na widownię upewniłam się, czy kurtyna Siemiradz-kiego poszła w górę, ponieważ boję się tej kurtyny, jak wszystkich zresztą dużych obrazów czy rzeźb znajdujących się w zamkniętej przestrzeni. Miałam miejsce w szóstym rzędzie po prawej stronie, a w loży prosceniowej po tejże stronie siedział Staszek Zaczyk. Wiedziałam naturalnie, kim jest, ponieważ już wtedy był bardzo popularny, ale nie znaliśmy się osobiście. Z przedstawienia niewiele pamiętam, bo... bezczelnie wpatrywaliśmy się w siebie, nie okazując najmniejszego zainteresowania tym, co się dzieje na scenie. Byłam wtedy młoda, sama i bardzo nieszczęśliwa... Po przedstawieniu wyszłam z teatru. Był piękny ciepły wieczór. Nie przypuszczałam, że Zaczyk pójdzie za mną. Nagle usłyszałam jego głos. Pamiętam dokładnie nawet słowa: „Pięknie pani w tej sukience, pani Bogusławo". Skąd wiedział, kim jestem? Pewnie zapytał o mnie w przerwie kogoś z zespołu Słowackiego, bo przecież mam tam wielu kolegów jeszcze ze Lwowa. A sukienka? Dobrze ją pamiętam. Uszyta z pomarańczowej wełenki w o ton ciemniejszą rysowaną kratę, z kimonowymi luźny- -95- mi rękawami do łokcia, ściągnięta w talii szerokim paskiem. Zabójczego wyglądu dopełniały moje rozpuszczone długie czarne włosy. Spodobałam się Staszkowi. Łaziliśmy bez celu po Plantach, gadali, siedzieli na rozmaitych ławkach. Krakowskie Planty, zieleń, zapach drzew, kwiatów i te romantyczne latarnie. Zadurzyłam się w nim, chyba z wzajemnością, bo Staszek długo, długo pisywał do mnie, naklejając na każdy list w rogu u góry maluteńkie jakieś swoje zdjęcie. Był wtedy zaangażowany w Teatrze Słowackiego. Ach, jakże mu zazdrościłam! A on stale w listach pisał: „Pamiętaj, los takie płata figle, iż może i to sprawić, że ty znajdziesz się na scenie Teatru Słowackiego". Po jakimś czasie nasza korespondencja się urwała, bo pewnie Staszek zakochał się w kimś innym, a i mnie wywietrzało z głowy zauroczenie nim. Kiedyś znowu przyjechałam do Krakowa. Tym razem z Łodzi, gdzie byłam zaangażowana, z serią przedstawień do Teatru Bagatela. Byłam razem z Jadwigą Andrzejewską. Cóż to było za cudowna aktorka, koleżanka, a właściwie przyjaciółka, chociaż wiele lat starsza ode mnie. Jadwiga była wówczas zakochana w jednym z naszych wspólnych kolegów. Dzieliła ich duża różnica wieku, niestety na niekorzyść Jadwigi, więc nic dziwnego, że Jadzia robiła wszystko, aby się partnerowi podobać. Pamiętam naszą gonitwę po Krakowie, aby kupić jakiś świetny biustonosz... A wtedy bardzo trudno było o tego rodzaju akcesoria. No, a poza tym ceny! Ale Jadzia ciągle powtarzała: „Buska, przecież to już ostatnia, a do tego największa moja miłość! Miłość mojego życia". Jej partner Władek, średniej klasy aktor, wspaniały, bardzo inteligentny człowiek, zakochany był w Jadwidze po uszy! Podczas wspólnych występów w Krakowie wybraliśmy się z Jadzią i Władkiem na cmentarz Rakowicki. Wstyd się przyznać, ale cmentarze napawają mnie lękiem, prowokują do rezygnacji ze wszystkich poczynań, ponieważ stale nasuwa się pytanie: „Czy warto w ogóle się starać cokolwiek robić? Po co? Wszystko przecież prowadzi do tego samego finału". Wiem, że grzeszę wobec tych, którzy znaleźli azyl pod wielkimi kaplicami, płytami czy prostymi kamieniami albo drewnianymi krzyżami. Wiem! Ale nie mogę nic na to poradzić! Wtedy jednak jakoś się przemogłam. Pamiętam, że długo staliśmy przy Modrzejewskiej. Mój Boże! Jaką właściwie była aktorką? Spotykałam jeszcze w moim życiu ludzi, którzy ją widzieli na scenie. Oprócz kunsztu aktorskiego, opisywali mi nawet wygląd sukni w kolorze kości słoniowej bogato przyozdobionej koronką o tej samej barwie. Ale jaka była naprawdę? Gdyby można usłyszeć chociaż jej głos, interpretacje tekstu utrwalone na płycie czy taśmie magnetofonowej. Jaką była naprawdę ta do dzisiaj największa polska aktorka, -96- której portret wisi w Starym, a nazwisko nosi z dumą ten choć niepięk-ny, ale wciąż najlepszy teatr w Polsce? Jadzia Andrzejewska przeżyła swoją ostatnią miłość. Dosłownie przeżyła, bo Władek zginął w wypadku samochodowym. Trudno opisać jej potworną rozpacz... Minęły lata... Jadzi także zabrakło już pośród nas. W moim fotoplastykonie zaplątał się jeszcze jeden obrazek z dzieciństwa. Idę z tatusiem na Sowiniec. Jeszcze nie jest do końca usypany i prace wciąż trwają. Tatuś kupił mi na pamiątkę maleńką broszkę z taczusz-kami i łopateczką, którą natychmiast przypięłam do bluzeczki. Tata był legionistą. O czym można myśleć, czy rozmawiać, idąc na Sowiniec? O Dziadku oczywiście. Pamiętam ten smutny dzień i płacz w szkole... Wszystko to tak bardzo wryło mi się w pamięć, bo tego dnia rano miałam też usuwany pierwszy w życiu ząb. Pamiętam, że po śmierci Dziadka zaraz powstała piosenka, której słów już nigdy nie zapomnę. To nieprawda, że Ciebie już nie ma. To nieprawda, że jesteś już w grobie, chociaż płacze dziś cała polska ziemia, cała polska ziemia w żałobie... Aparatura mojego fotoplastykonu zatrzymała się na zdjęciu Marii Ma-lickiej. Jest na nim piękna, uśmiechnięta. To prywatne zdjęcie z dedykacją, które ofiarowała mi przed wielu, wielu laty. Kiedy znowu zamieszkała w Krakowie przy Małym Rynku, miała piękne kilkupokojowe mieszkanie. Zawsze kiedy tam wchodziłam, wydawało mi się, że sunę wawelskimi komnatami. Nie było tam antyków ani żadnych dzieł sztuki, ale sam układ pokoi prowokował u mnie takie skojarzenia. Znakomita Marysia Malicka oszukująca z ogromnym wdziękiem przy remi-ku, kiedy podczas moich wizyt zasiadałyśmy do gry! Nie zawsze uśmiechnięte aktorki są szczęśliwe — Maria Malicka -97 - Kiedyś poszliśmy z Malicką, Zosią Niwińską i Władkiem Krzemiń-skim do „Warszawianek" - wytwornego wtedy lokalu. Mój mąż, Sylwester Czosnowski, naturalnie był z nami także. Może to był 1947 rok... Nie pamiętam. Ponieważ po kolacji miały być tańce, założyłam piękną, jedwabną suknię w kolorze perłowym, odkupioną od Malickiej. Jednym słowem - jak na owe czasy - wielkie wyjście! Siedzieliśmy w ogródku. Zamówiłam kotlet de volaille. Niestety nie wiedziałam, że w zwiniętym mięsie jest roztopione masło. Na moje nieszczęście. Dziarsko przekroiłam rulonik i... stało się! Tłuszcz wyprysnął na moją nową, przepiękną suknię. Wstyd okropny! Myślałam, że zapadnę się pod ziemię! Gdybym chociaż wypiła kropelkę alkoholu, ale taki kłopot na trzeźwo!!! „Oby tylko takie przeżycia spotykały Cię w Krakowie" - powiedział zawsze elegancki do obrzydliwości Władek Krzemiński, poprawiając wystający wytwornie z rękawa mankiet koszuli. Po latach Malicka przeprowadziła się do Rynku Głównego vis a vis Sukiennic. Mieszkanie było równie piękne jak poprzednie, ale na trzecim piętrze, na które wdrapywało się stromymi schodami. Kiedyś Marysia na nich upadła i niebezpiecznie się połamała. Przechowuję z wielkim pietyzmem jej listy ze Szczecina, pisane po naszym wyjeździe stamtąd. Przechowuję także kartkę pocztową, w której Marysia przeprasza mnie, że ze względu na stan zdrowia, nie może przyjechać na premierę opery Don Pasąuale, którą realizowałam w latach 80. na scenie Teatru Słowackiego w Krakowie. Jak to życie dziwnie się plecie! Kiedyś nie przyjął mnie do tego teatru mój przyjaciel i profesor Bronisław Dąbrowski, a w 1988 roku zaangażowała zupełnie nieznana mi dyrektor Ewa Michnik. I tak weszłam do Słowackiego już jako doświadczony reżyser o siwych włosach, ale chyba z tym samym biciem serca, jakie towarzyszyło mi przed laty. Mimo iż pojawiłam się tam jako jedna z najważniejszych osób, które miały spektakl zrealizować - doznałam wielkiego rozczarowania. Antagonizmy między operą a teatrem Słowackiego i mnie nie ominęły, jako że oba zespoły rezydują na tej samej scenie, a gospodarzem jest naturalnie Zespół Teatru Słowackiego. Był listopad. W teatrze zimno, bo dziwnym zbiegiem okoliczności, akurat kiedy mieliśmy rozpocząć próby, zepsuło się ogrzewanie. Okazało się również, że bufet jest zamknięty, więc o kawie czy herbacie nie było mowy, a na dodatek ktoś podobno zapomniał zostawić w portierni klucz od pokoju reżyserskiego i nie miałam gdzie się rozebrać. Na pustej scenie nie postawiono mi ani stolika, ani krzesła. Kurtyny były w górze. Byłam sama. Spojrzałam na piękną, przyciemnioną widownię i znowu wszystkie nieziszczone marzenia o Teatrze Słowackiego przesłoniły łzy. -98- Premiera odbyła się w pełnej gali. Zostałam wywołana na scenę. Stałam obok dyrektor Michnik, scenografia Basi Jankowskiej i całego zespołu. Owacje publiczności. Tak, te wzruszenia, jakie daje premiera, pozwalają natychmiast zapomnieć o wszystkich problemach, które łączą się z realizacją przedstawienia. Kiedy w 1981 roku jako aktorka przeszłam na emeryturę i zaczęłam zajmować się już wyłącznie reżyserią, mój mąż Zdzisław pozwalał mi na comiesięczne trzydniowe wypady do Krakowa. Cóż to były za cudowne trzy dni! Wówczas można było sobie na to pozwolić. Zatrzymywałam się w Hotelu Francuskim albo w o wiele tańszym Polskim, albo u Pollera, albo w Cracovii, choć w tym ostatnim najmniej chętnie, bo to już nie stary Kraków. Przez bite trzy dni mogłam do woli zajadać się krakowskimi przysmakami. A więc był zawsze karp po żydowsku i kanapki u Hawełki, sałatka francuska i biała kiełbasa z gotowaną kiszoną kapustą u Pollera, sztuka mięsa zapiekana w sosie chrzanowym u Wierzynka, wspaniałe kre-mówki w Cracovii i kapuśniaczki we francuskim cieście w podwórzu przy Floriańskiej. Mrożona kawa albo gorąca czekolada naturalnie u mojego ulubionego Noworolskiego. Gdyby czerwone kanapy w sali dla niepalących mogły przemówić! Jakże wspaniale plotkowało się tu z dyrektorem Marianem Kramarskim, Jerzym Katlewiczem, Jurkiem Bresticzke-rem, Jadźką Golias-Makowską. Tu spotykałam Juliusza Kydryńskiego. Myślę sobie, że kierownictwo kawiarni powinno mi płacić przynajmniej za pół etatu, które na pewno odsiaduję na kanapie albo pod parasolem. Teraz bywam tu najchętniej z Hanką Missonową. Podziwiam ją za cierpliwość w wysłuchiwaniu mojej paplaniny o problemach w pracy... Moja kochana Haniś. W myślach nazywam ją Kitajcem, bo kiedy się śmieje, robią się jej skośne wąskie oczka i tylko dołeczki w policzkach upominają mnie, że to Haniś, a nie żaden Kitajec! Od kilku lat z Krakowem łączy mnie praca. Kiedyś były to opery, a obecnie realizuję już drugą operetkę. Pierwszą w 1993 roku była Wiktoria i jej huzar. Pamiętam moje pierwsze wejście do budynku Operetki przy ulicy Lubicz. Znałam tam wszystkich, z wyjątkiem szefa muzycznego, Mariana Lidy. Rozmawiałam z nim raz króciuteńko, kiedy składał mi gratulacje po premierze Don Pasąuale. Powiedział wtedy, że chciałby zrobić coś ze mną w operetce. Po kilku latach nawiązaliśmy współpracę, ale zanim doszło do sukcesu, ciężko mi było przejść przez okres prób. Dyrektor Lida wymagał ode mnie znajomości wyciągu fortepianowego, którego nie otrzymałam. Nie miałam również żadnego nagrania. Pewnego wieczoru przyszłam do teatru na przedstawienie Piosenek lwowskich. Jednak zanim wyszłam na -99- widownię, straszliwie ścięłam się z dyrektorem Lida, który okropnie wrzeszczał na mnie w gabineciku przy ul. Lubicz, a ja nie pozostałam mu dłużna. Dowiedziałam się, że jestem dyletantką, nic nie umiem, i że on mnie wcale tu nie chciał. No cóż! W takiej sytuacji nie mogłam oczywiście być sympatyczna... Na szczęście poparli mnie koledzy, świadkowie całej awantury. Nie chciałam już niczego słyszeć. Rozpoczynało się przedstawienie, więc weszłam na widownię. Niewielka ilość krzeseł była zajęta. Zaszyłam się gdzieś w kącie. Kiedy usłyszałam dźwięki którejś lwowskiej piosenki, rozbeczałam się. Wzruszyły mnie wspomnienia Lwowa, a do tego czułam się pokrzywdzona i sponiewierana. Beczałam w kącie widowni do przerwy, w czasie której dyrektor Lida znowu mnie zabrał do gabinetu i rozmawiał ze mną już jak partner z partnerem. Mogliśmy więc spokojnie wyjaśnić sporne kwestie. Wreszcie przyszedł moment, kiedy w poprzek ulicy Wiślnej przy domu towarowym zawisł transparent z zapowiedzią premiery Wiktorii, na którym także wielkimi literami wypisano moje nazwisko jako reżysera spektaklu. Boże! Jakże dumna chodziłam po krakowskim Rynku, a chyba jeszcze dumniejszy Zdzich filmował wszystko: transparent, afisz, pracowników warsztatów w teatrze, moich kolegów, premierowe przedstawienie i bliskich sercu premierowych gości. Cóż to był za piękny dzień i cudowny wieczór! Wspaniała pogoda, wkoło pachniało majem... Wszystkie zaszłości zniknęły i z dyrektorem Lida nawiązała się ogromna przyjaźń. Po spektaklu wyszliśmy szczęśliwi z naręczem kwiatów. Nasza radość została zakłócona, kiedy stwierdziliśmy, że w samochodzie wybito szybę i skradziono radio. No cóż! To Kraków! Ten Kraków, który daje mi tak wiele rozczarowań, ale równocześnie tak wiele szczęścia. Ilu mam tutaj znajomych! Kiedyś obliczyłam, że mam w tym mieście dwadzieścia dziewięć domów przyjaciół, do których mogę w każdej chwili zapukać. A inni znajomi? Jakże cudownie się tutaj czuję! Mam stąd rozmaite pamiątki, na przykład maluteńki złoty pierścione-czek z cyrkonią, który noszę na palcu prawej ręki, kupiłam przy Grodzkiej. Albo duży pierścień z dwoma bursztynami i ametystem, który Zdzich znalazł u jubilera przy ulicy Jana. Jest też pierścionek zrobiony ze srebrnego guza od kontusza wypatrzonego w Desie przy Rynku. Na ręce noszę zegarek kupiony kiedyś przy Szewskiej za pieniądze zarobione w krakowskiej telewizji. A przy Karmelickiej sprawiłam mojemu Zdzi-chowi kamerę filmową, kiedy szedł na emeryturę. Przynosi mu chyba szczęście, bo się nie nudzi i nie starzeje. -100- Znów jestem w Krakowie. Jest rok 1994, a ja spędzę tu maj i czerwiec, najpiękniejsze miesiące roku. Będę znowu syciła oczy jego pięknem, aby pozostało we mnie na zawsze. Kto wie czy kiedy skończę Hrabinę Mańce przyjadę tu jeszcze kiedyś? Łażę więc po tym najcudowniejszym, poza Lwowem, mieście jakie znam. Chłonę tę niepowtarzalną atmosferę, z pękatym Barbakanem, wieżą kościoła Mariackiego, z której to co godzinę brzmi hejnał, a mnie, kiedy go słucham, wzruszenie chwyta za gardło. Włóczę się uliczkami, włażę do bram, bo w każdej już prawie nastroszyły się wielkie parasole ocieniające foteliki i stoliczki kawiarenek i knajpeczek. Podziwiam przepiękne zaułki, sklepienia bram i udostępnione na rozmaitą działalność artystyczną głębokie piwnice o grubych murach. Boże! Ile się w tych piwnicach dzieje!!! Kiedyś szłam w nocy ze Zdzichem przez opustoszały Rynek. Było chłodno. Nad wieżą Mariacką ukazał się bezczelny księżyc. Ciszę przerywał tylko od czasu do czasu stukot obcasów, uderzających o krakowski bruk. Nagle nieoczekiwanie brzmieć zabrzmiało Ave Maria Gounoda. O tej porze? Skąd? Niedaleko rogu Floriańskiej stał skrzypek. Miał ze sobą magnetofon, z którego płynęło orkiestrowe nagranie pieśni służące jako akompaniament dla skrzypiec. Podobała mi się miękkość i czystość dźwięku. Ofiarowaliśmy mu jakiś pieniążek, po czym odeszliśmy kilkadziesiąt metrów, by zonowu się zatrzymać i słuchać. Skrzypek grał naprawdę dobrze! Po Ave Maria na pustych ulicach zabrzmiało Marzenie Schumanna. To było coś niesamowitego. Kraków, Rynek nocą, księżyc, od czasu do czasu jakiś przechodzień i ten niepowtarzalny koncert. Piękniejesz mój ukochany Krakowie! Piszę o Tobie, żeś mój. Ale to nieprawda, to niestety megalomania. Ja się tylko w Ciebie wtulam, a Ty jesteś mi życzliwy. I chociaż kiedyś odrzuciłeś, to przecież teraz od czasu do czasu mnie do siebie przywołujesz. Obym mogła jak najczęściej dreptać po wąskich uliczkach Starego Miasta, łazić po Plantach, gryźć precla, wstąpić do Teatru Słowackiego, słuchać hejnału z Wieży Mariackiej, nawet jeżeli nie brzmi najczyściej, abym mogła popatrzeć na pana Adama i kościółek św Wojciecha, przejść przez Sukiennice i zajrzeć do kaplicy Matki Boskiej Bolesnej u oo. Franciszkanów. Obym mogła z moim Kitajcem podjadać w knajpeczkach flaczki, pierożki, śledzie i koniecznie karpie po żydowsku. Obym mogła znowu godzinami przesiadywać u Noworola. A co ja w zamian mogłabym ofiarować Krakowowi? Może znowu jakieś przyzwoite przedstawienie, a z nim moje niezmiennie ogromne przywiązanie. A jeżeli los sprawi, że nie będzie mi dane tu więcej przyjechać? No, cóż, będzie mi bardzo smutno ale wtedy zacytuję sobie powiedzenie, któ- -101- re usłyszałam właśnie tu, w Krakowie: „Nie należy płakać za tym, co kiedyś było, lecz uśmiechać się do tego co minęło". Gołębie! Krakowskie gołębie. Swoim gruchaniem przypomniały mi, że pora pójść na próbę Hrabiny Maricy. A po premierze czekają na mnie w moim północnym dumnym chłodnym Gdańsku tamtejsze gołębie, których kojące gruchanie przerywa często wrzask bielutkich mew. Kraków, 1994 r. PS Jerzy Bresticzker zmarł w roku 1996. -102- BO JA JESTEM CZAROWNICĄ Działo się to w roku 1970, kiedy każdy wyjazd z Polski nastręczał kłopoty finansowe. Problem stanowił nie tylko fakt, skąd wziąć pieniądze na obcą walutę, ale jak te tak trudno zdobyte, bo najczęściej nielegalnie kupione, dewizy wywieźć z Polski. No, ale przecież „Polacy nie gęsi i swój rozum mają"! Wymyślono wiele sposobów na poradzenie sobie z tymi dylematami, a ja miałam wielokrotnie okazję z nich korzystać. Prawie co roku bywałam we Francji. Tam poznałam niejaką panią Jankę, która zaproponowała kiedyś, że będzie mi dawała franki, a ja już z Polski będę przesyłała równowartość tych pieniędzy w złotówkach do jej matki w Częstochowie. Pani Janka nie chciała jednak, abym robiła to zaraz po powrocie, więc ustaliłyśmy, że na adres teatru będzie mi wysyłała listy z informacją ile karteczek powinno trafić do mamusi. Pod słowem karteczka zakonspirowane było tysiąc złotych. Uprawiałyśmy ten proceder przy pełnym wzajemnym zaufaniu dość długo, aż przyszedł rok 1970. Miałam trochę wolnego czasu w Teatrze „Wybrzeże" więc wyjechałam jako konferansjer w trasę koncertową razem z moim Zdzichem i jego zespołem, Gdańską Kapelą Podwórkową, której towarzyszył Czesław Szewczyk jako humorysta. W owych czasach w teatrach panował zwyczaj, który niestety dzisiaj już odchodzi w zapomnienie, że chcąc opuścić miasto trzeba było uzyskać zezwolenie dyrektora teatru na taki wyjazd, poinformować dokąd się jedzie i na jak długo. Zawsze skrupulatnie tego obowiązku przestrzegałam, a więc i tym razem wyjeżdżając ze Zdzichem w trasę, zostawiłam mojemu ówczesnemu dyrektorowi Antoniemu Biliczakowi dokładny rozkład koncertowych terminów. A. Młodociana czarownica... Zdjęcie wykonane przez znakomitego lwowskiego fotografika Edwarda Hartwiga. -103- Kiedy byliśmy w Krakowie, zatelefonowano do mnie z teatru z wiadomością, że przyszedł dla mnie telegram, o takiej mniej więcej treści: „Przyjeżdżam na 4 dni do Częstochowy, proszę wysłać tyle a tyle (sumy już dzisiaj nie pamiętam) karteczek na adres mamusi". No i zaczęły się kłopoty. Pieniądze - głupstwo, bo zawsze można zorganizować potrzebną kwotę. Problem w tym, że nie miałam przy sobie częstochowskiego adresu mamusi Janeczki. W domu nie było nikogo, a ani ja, ani Zdzich nie mogliśmy przerwać pracy żeby pojechać do Gdańska. Zresztą Zdzich następnego dnia musiał być we Wrocławiu, a ja z ekipą za dwa dni miałam pojawić się w Łodzi. Co robić? Pamiętałam nazwę ulicy i nazwisko, ale numer zupełnie wywietrzał mi z głowy. Próbowałam dzwonić do Częstochowy, aby w ewidencji ludności dowiedzieć się o dokładny adres. Niestety w tamtych czasach telefoniczne udzielenie takiej informacji było zabronione. Postanowiłam więc wysłać pieniądze do Częstochowy telegraficznie na właściwe imię, nazwisko i ulicę, ale pod strzelony w ciemno numer. Sądziłam głupia, że może się uda. Niestety, na drugi dzień pieniądze wróciły do hotelu w Krakowie, z adnotacją „adresat nieznany". Byłam zrozpaczona. Co Janeczka o mnie pomyśli! Może jest zupełnie bez pieniędzy, ponieważ wie, że na mnie może liczyć? Czesio Szewczyk pocieszał, że i tak nic nie wymyślę, że po powrocie do domu napiszę dwa przepraszające listy do Francji i do Częstochowy. Miał rację, bo cóż innego w tym momencie mogłam zrobić? Zdzisław wyjechał do Wrocławia, Janka pewnie była już w Częstochowie, a ja myślałam, że zwariuję. Kapela wyjechała do Łodzi mikrobusem. Razem z Czesiem czekaliśmy na pociąg. Wreszcie jest. Mieliśmy bilety w II klasie i choć było dość dużo ludzi, Czesiu znalazł jakieś miejsca. Przechodząc korytarzem spostrzegłam, że w przedziale dla matki z dzieckiem siedzi tylko jakiś starszy ksiądz. Znalazłam więc Szewczyka i mówię: „Czesiu, chodź pójdziemy do przedziału dla matki z dzieckiem. Tam jest dużo miejsca". Choć przekonywał mnie, że konduktor w każdej chwili może nas stamtąd wyrzucić, uparłam się, żeby siedzieć z księdzem, chociaż za klerem, z małymi wyjątkami, nie przepadam. Weszliśmy do przedziału, przywitaliśmy się, a ksiądz ze śmiechem zapytał, kto z nas będzie robił za matkę, a kto za dziecko? Ja na to odparłam, że pod księdza opieką nikt się nie ośmieli wyrzucić nas z tego przedziału. Usiadłam vis a vis księdza i zabrałam się do dziergania szydełkiem krawata dla Zdzicha, co wtedy było moją pasją i nieraz powstawały naprawdę piękne okazy z kordonka lub wełny. Niektóre Zdzich ma do tej pory. -104- Ksiądz zainteresowany tym, co robię, zapytał czy ten mój krawat będzie w ogóle do noszenia! Byłam na niego prawie oburzona, ale był bardzo ujmujący, miał ogromne poczucie humoru i chyba dużą ochotę na rozmowę z nami. Za chwilę wiedział już kim jesteśmy, co robimy, dokąd jedziemy i zaczął nam opowiadać o sobie. Mieszkał w Kole od czasu do czasu wykładał w Krakowie, a teraz jechał do Częstochowy do swojej siostry, do której tylko na cztery dni przyjechała córka z Paryża. Kiedy to usłyszałam, aż podskoczyłam! „Księdza siostrzenica ma na imię Janeczka, prawda? " - zawołałam. „A pani skąd to wie? " - zapytał oniemiały z wrażenia ksiądz. Opowiedziałam mu całą historię mojego zmartwienia, na co ksiądz się roześmiał i powiedział „Moja siostra będzie na mnie czekała w Częstochowie". No i wyobraźcie sobie, że poznałam mamusię mojej Janeczki i na czas wręczyłam pieniądze, które miałam przesłać pocztą, a moje szczęście nie miało granic. Czesio Szewczyk długo się nie odzywał ze zdumienia, ale kiedy się wreszcie odezwał stwierdził tylko, że gdyby ze mną nie podróżował nigdy by nie uwierzył, że ta historia jest prawdziwa. No cóż! Nie wiedział, biedny, że... jestem czarownicą. Chyba tylko dlatego ciągnęło mnie do przedziału, do którego nigdy w życiu bez potrzeby nie byłabym wsiadła! 1991 -105- SŁONECZNIKI OBRACAJĄ SIĘ KU SŁOŃCU Czasami w nasze życie wkrada się coś zupełnie niewinnego, co wydaje się krótką, przelotną znajomością, a po jakimś - wcale niedługim -czasie okazuje się jedną z najważniejszych, bo na zawsze pozostaje w sercu i wpływa na nasze dalsze życie. Przed siedmioma laty spędzałam z mężem urlop w Bułgarii. Pewnego dnia wybraliśmy się na plażę i rozłożyliśmy się z całym majdanem obok jakiejś pary. Nie wiedziałam, jakiej byli narodowości; przysłuchiwałam się im, ale język, którym się posługiwali, brzmiał obco. Po jakimś czasie postanowiliśmy pójść na obiad, ale nie bardzo wiedzieliśmy, co zrobić z rzeczami. Niewiele się zastanawiając, zapytałam po niemiecku opalających się nieopodal sąsiadów, czy nie zechcieliby spojrzeć na nasze rzeczy w czasie, kiedy nas przez chwilę nie będzie. Mężczyzna odpowiedział mi świetnym niemieckim, że chętnie, ale będziemy musieli się pospieszyć, ponieważ oni za dwadzieścia pięć minut mają zamiar zejść z plaży, bo tego dnia jeszcze odlatują z Bułgarii. Wróciliśmy przed upływem dwudziestu minut. Nasi sąsiedzi już się ubierali. Podziękowałam za przypilnowanie rzeczy i jeszcze przez chwilę, może pięć minut, sympatycznie rozmawialiśmy. Ponieważ jestem z natury ciekawska, a i mojemu rozmówcy ta cecha charakteru nie była obca, więc posypały się pytania. - Skąd państwo przyjechali? - Z Polski! A państwo? - Z Holandii! - I tak oto pierwszy raz w życiu rozmawiałam z Holendrem, a on - jak się okazało - z Polką. Zapytał z jakiego miasta jesteśmy. „Z Gdańska" - odpowiedziałam i natychmiast zapytałam o to samo. „Z Amsterdamu - usłyszałam. Teraz mój rozmówca, zapinając spodnie, chciał poznać nazwę tej miejscowości w Polsce, do której holenderska królowa Juliana wybrała się w podróż poślubną. Ponieważ kiedyś opracowałam program o Kiepurze, wiedziałam na szczęście, że chodziło o Krynicę i słynną „Patrię". Bardzo dumna udzieliłam dość wyczerpującej odpowiedzi. Wtedy Holender zaczął wypytywać o Gdańsk, a szczególnie o jego architekturę. Niewiele mogłam mu wytłumaczyć na bułgarskiej plaży, poprosiłam więc o adres, obiecując, że przyślę mu album ze zdję- -106- ciami mojego ukochanego miasta. Pan zapisał mi adres na skrawku papieru, podaliśmy sobie dłonie, jego małżonka skinęła nam głową, mój mąż, który stroni od przypadkowych znajomości, też grzecznie ukłonił się obojgu i... to wszystko. To znaczy wtedy tak mi się wydawało. Po powrocie do domu mój mąż natychmiast kupił najpiękniejszy album Gdańska i wraz z pozdrowieniami wysłaliśmy przesyłkę do Holandii. Po kilku tygodniach otrzymaliśmy album z Amsterdamu i tak zaczęła się korespondencja między mną a Hermanem Bodewes. Nie wiedziałam, kim oni są, ani oni nie wiedzieli, kim my jesteśmy. Znaliśmy tylko nasze nazwiska i adresy. Z upływem czasu, z okazji rozmaitych świąt zaczęliśmy oprócz pozdrowień wymieniać też drobne upominki i tak korespondowaliśmy przez trzy lata. Nasze listy były coraz dłuższe, coraz serdeczniej sze. W jednym z nich Herman zaproponował, abyśmy założyli klub słoneczników. Dlaczego? Ponieważ ten kwiat zawsze odwraca się ku słońcu - bez względu na to, czy rośnie na wschodzie, czy zachodzie świata. Od tej pory Herman każdy list kończył, świetnym skądinąd, rysunkiem słoneczników. Zła byłam, że nie mogę odwzajemnić się tym samym, ale ja, niestety, pojęcia nie mam o rysowaniu. Wreszcie nadszedł moment, kiedy nasi Holendrzy zaczęli nas namawiać do złożenia im wizyty. Listy, które przysyłał Herman, były ogromnie serdeczne, chociaż wciąż jeszcze niewiele o sobie wiedzieliśmy. Ja zapraszałam ich do Polski, bo uważałam, że psychicznie lepiej będziemy się czuli, jeżeli wpierw oni odwiedzą nasz kraj. Holendrzy nalegali jednak, abyśmy u nich spędzili najbliższy urlop. Herman napisał w którymś liście: „Prosimy, nie przywoźcie ze sobą niczego. Przywieźcie tylko ten wasz piękny polski uśmiech". I o dziwo! Nie ja, lecz mój mąż-odludek zadecydował, że pojedziemy na urlop do Holandii. Napisałam więc do Hermana i Antoinette, że przez Holandię wybieramy się do Belgii i Luksemburga i jeżeli pozwolą, złożymy im krótką wizytę. Otrzymałam długi, cudowny list, z którego emanowała ogromna radość z naszego przyjazdu. Prosili nas tylko, abyśmy dwa tygodnie wcześniej dali im znać telegraficznie. Naturalnie, kiedy nadszedł obowiązujący termin, wysłałam telegram, że za dwa tygodnie (a miała to być, jak pamiętam, niedziela) o godzinie siedemnastej będziemy u nich. Wszyscy moi przyjaciele, którzy wiedzieli o tej depeszy, uważali, że jestem kretynką. Jak można umawiać się w obcym kraju na tak odległy i dokładny termin, biorąc pod uwagę fakt, że jedzie się samochodem i tyle rzeczy może się po drodze wydarzyć! Byłam jednak pewna swego. Skoro się zobowiązałam, to terminu dotrzymam. -107- Zapakowaliśmy namiot, jedzenie, dolary z konta i jazda. Mieliśmy kilka dni wyprzedzenia. Mogliśmy spokojnie się zatrzymać u naszych przyjaciół w Bremie, a potem ruszyć dalej, do Holandii, do Bloemendaalu -miejscowości, gdzie mieszkają nasi korespondencyjni przyjaciele. Już Amsterdam, piętnaście kilometrów dalej mijamy Harlem, a stąd jeszcze tylko pięć kilometrów do Bloemendaalu. Chcieliśmy być na miejscu troszeczkę wcześniej, aby znaleźć adres, a potem zjawić się punktualnie o siedemnastej u tych właściwie obcych, ale jakże serdecznie zapraszających nas do siebie, ludzi. Trudno opowiedzieć jaka jest Holandia. Po prostu trzeba tam pojechać i zobaczyć samemu tę jedyną w swoim rodzaju architekturę budownictwa mieszkalnego. Bo domy tam to istne cacuszka! Każdy inny, za to często kryty trzciną, która jest tu bardzo modna, ale i bardzo droga (bywa zresztą, że importowana z Polski). Holendrzy nie odgradzają się od świata i ludzi. Ogrody zazwyczaj nie mają bram wjazdowych, w oknach rzadko wiszą firanki, a jeśli już, to tak upięte, że śmiało można zajrzeć do prześlicznego wnętrza, w którym pysznią się piękne starocie, kominek, w kącie leżakują butelki z winem, wszędzie stoją kwiaty, a na każdym kroku widać obrzydliwą wręcz czystość, której my, w kraju, niestety, nie znamy. Ale po co teraz o tym myśleć? Porównania są bezcelowe, jaki więc sens denerwować się w czasie podróży urlopowej. Holandia kojarzy mi się z gustowną - przewiązana wstążką ze śliczną kokardą - wyłożoną atłasem bombonierą, w której leżą kokietujące, owinięte w kolorowe papierki, smaczne czekoladki. Tak, ale odbiegłam od tematu, a tu już Bloemendaal. To ekskluzywna miejscowość, widać, że mieszkają w niej ludzie zamożni. Teren wokoło miasteczka jest nawet troszeczkę górzysty, choć to duże słowo, zważywszy że chodzi przecież Holandię. Odnaleźliśmy adres i wolniutko jechaliśmy wzdłuż ogrodzenia. Ależ mi się zrobiło gorąco! Naszym oczom ukazał się stojący w parku wielki, piękny dom kryty trzciną. Byłam potwornie zdenerwowana, bo już wyobrażałam sobie rewanż w Polsce, gdzie mogliśmy przyjąć naszych gości w malutkim mieszkanku, przy trudnościach zaopatrzeniowych i innych kłopotach. Mieliśmy jeszcze kilkanaście minut, więc postanowiliśmy przeczekać gdzieś w pobliżu, aby punktualnie o siedemnastej zjawić się u państwa Bodewes. Ogarnęła mnie ogromna trema, i - jak powiedziałam mężowi - zagranie w tej chwili równocześnie Otella i Hamleta byłoby dla mnie drobnostką wobec faktu, że trzeba w końcu wjechać do tego pięknego parku i stanąć przed tym wielkim domem. Doczekaliśmy nieszczęsnej godziny siedemnastej, przeczesaliśmy włosy i ruszyliśmy w królestwo ludzi, do których tak jakoś nas ciągnęło. -108- Podjechaliśmy pod dom. Pusto. Zupełna cisza. Przed domem powitały nas tylko białe, ogrodowe meble, w których rozgościły się oranżowe poduchy, a ponieważ świeciło słońce - rzadkie zjawisko w Holandii - nad meblami napuszył się biały, wielki parasol, jak gdyby stał na straży wszystkiego co tutejsze. Trochę się zaniepokoiłam nieobecnością gospodarzy. Może nasza depesza nie doszła? Po drodze zastanawialiśmy się, jak właściwie wyglądają ludzie, do których jedziemy? Hermana przypominałam sobie jak przez mgłę, a jego żonę widziałam przecież zaledwie przez chwilę. Kiedy tak staliśmy trochę zdezorientowani, nagle rozległ się krzyk powitania i z parku wybiegł Herman, a za nim jego żona Antoinette. Witaliśmy się jak najbliżsi sobie ludzie, którzy bardzo się za sobą stęsknili. Mieliśmy wrażenie, że spotkaliśmy się po długim rozstaniu z osobami bardzo drogimi naszym sercom. Usiedliśmy na oranżowych poduchach. Herman z dumą opowiadał, jak ogromnie jest szczęśliwy, bo właśnie zdążył przeczytać historię Polski. „O, Boże - pomyślałam - a ja nie! Może być skandaliczna kompromitacja! ". Historia nigdy nie była moją najmocniejszą stroną, ale na szczęście był ze mną Zdzisław, dla którego to wręcz hobby. Nagle Herman, wskazując na latarnię górującą nad żywopłotem przy wjeździe, zapytał: „Czy ładnie was przywitaliśmy? " Odruchowo spojrzałam w tamtym kierunku. Teraz dopiero zobaczyłam, że na latarni powiewała mała, biało-czerwona flaga. O mało nie rozpłakałam się ze wzruszenia. Zrobiona z folii, powiewała podczas całego naszego pobytu, a potem zabraliśmy ją ze sobą i do dziś przechowujemy jak drogą pamiątkę. Dowiedzieliśmy się wreszcie, kim byli nasi gospodarze. On niedługo kończył siedemdziesiąt lat, ona - sześćdziesiąt dwa. Herman był właścicielem firmy pośredniczącej w imporcie zagranicznych kolekcji mody damskiej w Amsterdamie. Powoli przekazywał już swój salon córce Ma-rielle, a jeden z jego synów także pracował w tej branży, tyle, że w Brukseli. Herman wysoki, świetnie ubrany, chociaż właściwie zupełnie niedba-jący o to mężczyzna, emanujący czarującą niedbałą elegancją albo - jak kto woli - elegancką niedbałością. Przystojny, niewyglądający na swoje lata, pełen życia i ogromnie go ciekawy, uśmiechnięty, o bardzo mimicz-nej twarzy, z której bardzo łatwo wyczytać wszystko. Antoinette była niską, raczej szczupłą, już niestety siwiejącą, ale jakże młodzieńczą blondynką o oczach niebieskich jak niezapominajki, patrzących na Hermana z taką wiernością i oddaniem, że z ogromną przyjemnością śledziłam te jej spojrzenia. Miała niesamowity śmiech, jakiego nigdy nie słyszałam u żadnej kobiety, a przy tym tak zaraźliwy, że trudno było nie śmiać się z nią razem. -109- Wiele mieliśmy sobie do powiedzenia przy popołudniowej holenderskiej kawie. Aż trudno uwierzyć, iż właściwie rozmawialiśmy po raz pierwszy. Herman władał kilkoma językami, ja i Antoinette także, ale ze względu na mojego męża naszym wspólnym językiem stał się niemiecki. Czego mogła dotyczyć rozmowa? Naturalnie Polski. Holendrzy z ogromnym szacunkiem mówili o Polakach. Ciągle pamiętają, że nasi rodacy walczyli także o ich wolność. Podobno zdarzały się nawet wypadki spoliczkowania tego, kto w obecności Holendra wyraził się niepochlebnie o Polakach. Jestem dumna, że tak dobrze tu się o nas mówi. Wiadomo, że różnie wypadamy w oczach cudzoziemców. Wreszcie - po długiej rozmowie - przyszła pora na rozpakowanie bagażu. Nic nie wyszło z rozstawiania namiotu, bo gospodarze oddali do naszej dyspozycji białą sypialnię z oddzielną łazienką i balkonem. Jeszcze tylko wręczyliśmy podarki dla nich i pobyt u tych cudownych ludzi, którzy sprawili, że przeżyliśmy piękną bajkę, rozpoczął się na dobre. Gościliśmy u Hermana i Antoinette przez dwa tygodnie. Razem z nimi zwiedziliśmy w tym czasie Holandię. Nasi przyjaciele wymyślali coraz to inną ciekawą wycieczkę, nie pozwalając nam wydać ani guldena. Zdarzało się jednak, że w ogóle nie ruszaliśmy się z domu. Gospodarzyłyśmy wtedy z Antoinette w kuchni, a Herman ze Zdzisławem urządzali garaż lub zajęci byli czymś w ogrodzie. A wieczorami siadywaliśmy sobie w wielkim pokoju pełnym antyków i rozmaitych staroci przy hiszpańskim sherry i holenderskim serze, wpatrując się w tańczące w kominku płomyki. Holendrzy kochają się w świecach, rozmaitych lampkach oliwnych, których światełka sprawiają, że każde duże wnętrze staje się bardzo przytulnym. Potrafiliśmy tak siedzieć do późnej nocy. Było nam razem bardzo dobrze. Poza przerwami na kilkugodzinny sen nie rozstawaliśmy się wcale, a Herman wciąż odsuwał termin naszego odjazdu. Opisanie tego, jak nam Herman pokazał Holandię i co zdążyliśmy zobaczyć, zajęłoby bardzo dużo miejsca, a ja chcę pisać przede wszystkim 0 naszych przyjaciołach. W każdym razie wszystkim gorąco polecam Holandię - cudowną, wyrwaną morzu, o której naród holenderski mówi bardzo trafnie: „Pan Bóg stworzył świat, a Holendrzy Holandię". My mieliśmy jeszcze to szczęście, że trafiliśmy na znakomitego przewodnika. Do wszystkich niezapomnianych wrażeń dochodzi więc ten cudowny sposób przekazywania nam najrozmaitszych wiadomości. Herman robił to z ogromną erudycją, znajomością zagadnienia, młodzieńczością 1 urokiem osobistym, któremu nie można się było oprzeć. Naturalnie -110- Antoinette, ta kupa wdzięku, którą Herman nazywał Pchłą, bo rzeczywiście jak pchła skakała i znikała, wszędzie jeździła z nami. Jakże oboje byli młodzi w sposobie bycia, w reagowaniu na wszystko, co ich otacza. Tak szybko jak weszliśmy w ich dom, tak weszliśmy w całe ich życie. Herman bardzo prosił mnie o przygotowanie polskiego wieczoru, z naszymi potrawami, jakich oni przecież nie znają, na który zaprosił gości. Zjechała więc z Amsterdamu córka Hermanów z mężem, a z Brukseli syn z żoną i jeszcze jedna para. Antoinette nakryła stół w jadalni. Na białym obrusie ustawiła kryształowe świeczniki, a w nich czerwone świece. Na środku stołu ułożyła piękny bukiet biało-czerwonych róż. Zadbała nawet o serwetki w naszych narodowych barwach. Jednak największą niespodziankę sprawili nam goście swoimi strojami - też biało- czerwonymi! Najzabawniejszy, a przy tym jakże wzruszający był Herman. Ubrany w białe spodnie i koszulę z fantazyjnie zawiązanym pod szyją biało-czerwonym jedwabnym fontaziem włożył na wierzch purpurowy, bardzo elegancki, aksamitny szlafrok, przypominający trochę nasz kontusz. Na przystawkę przygotowałam śledzie. Kto nie jadł holenderskiego solonego śledzia, ten nie jadł najlepszego śledzia na świecie! Moje były w śmietanie z cebulką i jabłuszkiem. Tej receptury Holendrzy nie znali. No i naturalnie podałam także barszcz. O ten barszcz zresztą stoczyłam ciężki bój z Hermanem. Powiedział, że za żadne skarby nie weźmie do ust czerwonej zupy. Tak długo nakłaniałam go wraz z innymi biesiadnikami chociaż do spróbowania, że wreszcie łaskawie zgodził się skosztować łyżeczkę tej brzydkiej zupy. Nie omieszkał jednak zaznaczyć, że robi to tylko dla mnie i żeby nikt go nie namawiał, broń Boże, na więcej. Efekt był wiadomy. Polski barszcz, to polski barszcz. Herman wypił podwójną porcję i zarządził, aby ta zupa weszła na stałe do ich codziennego menu. Nie zapomniałam także o bigosie, naleśnikach z serem, no i oczywiście o tym, że polska kolacja musiała być zakrapiana polską nalewką -specjalnością mojego Zdzisława. Dla Holendrów jednak okazała się trunkiem za mocnym i wypili jej bardzo mało. Z magnetofonu płynęły dźwięki piosenek „Mazowsza", za którym Herman wprost przepadał. Miał tylko problemy z wymówieniem nazwy zespołu i prosił Zdzisława o piosenki „Azoce", a słuchając ich stawał się bardzo sentymentalny. W pewniej chwili Herman zapragnął, abym powiedziała fragment jakiejś polskiej poezji, bo choć nikt tam języka polskiego nie rozumiał, to przynajmniej mogli posłuchać brzmienia naszej ojczystej mowy. Tego nie mogłam im odmówić. Może to widok biało-czerwonych barw, które -111- mnie otaczały, sprawił, że wybrałam mój ukochany wiersz Gałczyńskie-go Pieśń o fladze. Naturalnie najpierw starałam się dokładnie opowiedzieć po niemiecku treść i znaczenie wiersza, a potem, najlepiej jak umiałam, powiedziałam go po polsku. Nigdy nie przypuszczałam, że wywrze to na moich holenderskich słuchaczach takie wrażenie. Herman miał łzy w oczach. Wiersz kończy się słowami: „Hej, biało czerwona" -Herman bardzo chciał je wymówić, ale za nic nie potrafił, więc z ogromnym wzruszeniem powtarzał w kółko dwa słowa, które w jego wykonaniu brzmiały: „diawo-werwona". Kochany Herman... Zakończył się polski wieczór w Holandii, a wraz z nim i nasz pobyt u Hermanów. Nie mogłam wtedy wiedzieć, że w przyszłości przeżyjemy razem wiele takich wieczorów, więc trudno było myśleć o rozstaniu. Ale trzeba! Spędziliśmy jeszcze tylko dwa wspólne dni w Brukseli u syna Hermana i zebraliśmy się do odjazdu. Hermanowie stali na balkonie, a ja z samochodu powiewałam im przez okienko malutką foliową flagą. To ona przywitała nas przy wjeździe do domu ludzi, którzy z takim rozpędem weszli w nasze życie. Będziemy tęsknili za nimi, za Holandią, oni będą tęsknili za nami. A my zrobimy wszystko, aby przyjechali do Polski. Minął rok. Rok cudownej, przyjacielskiej korespondencji, w której oni nas zapraszali do Holandii, a my ich do Polski. I wreszcie udało nam się nakłonić Hermana i Antoinette do odwiedzenia nas. W czerwcu napisali, że przypływają niemieckim promem 18 sierpnia. Byliśmy ogromnie szczęśliwi. Zdzisław zaplanował natychmiast cały ich pobyt. Chcieliśmy, aby poza Trójmiastem zobaczyli Warszawę, Kraków, marzyliśmy o spływie Dunajcem. Niestety nie planowaliśmy wyjazdu do Zakopanego, ponieważ Herman kilka lat wcześniej przeszedł zawał serca, a więc Tatry mogłyby okazać się dla niego niebezpieczne. Od 1 do 15 sierpnia 1980 roku byliśmy z mężem poza Polską i na trzy dni przed przyjazdem Holendrów przylecieliśmy do Gdańska. A w Gdańsku tymczasem wybuchł polski Sierpień 1980. Strajki, komunikacja nie dzia. Problemy nawet z chlebem. Co będzie z przyjazdem Holendrów? Stawaliśmy na głowie, aby przez te trzy dni zaopatrzyć dom. Osiemnastego nakryłam do obiadu i pojechaliśmy do Nowego Portu. Prom przypłynął. Widać go było z daleka, ale nie mógł wejść do portu. Nie miał go kto przycumować. Pracownicy portowi też strajkowali. Był chłodny dzień. Ja lekko ubrana, nieprzygotowana na wystawanie nad wodą. Godziny upływały, a prom wciąż nie wchodził. Wreszcie nadano komunikat, że jednak wpłynie, a załoga sama go zacumuje, ale nikt z pasażerów nie zejdzie na ląd, tylko zaokrętują się ci, którzy mają odpłynąć. Nie chcemy wierzyć, że nasi przyjaciele nas nie odwiedzą. Dalej czekamy. -112- Drżę z zimna i przerażenia, a Zdzisław tuli mnie do siebie, choć też jest bardzo zdenerwowany. Odurza mnie zapach pachnącego groszku przybranego holenderskimi barwami, którego wiązankę dla Antoinette trzyma w ręku Zdzisław. Wreszcie kolos wpływa do portu i... Nagle z górnego pokładu spływa w dół bardzo długa biało- czerwona flaga. Sprawa szybko się wyjaśnia. To Antoinette zrobiła długi jedwabny biało-czerwo-ny szal i razem z Hermanem stoją, trzymając go w rękach. Słyszę kochanego Hermana, wołającego mnie po imieniu, widzę Antoinette z chusteczką przy oczach. Płacze. I ja płaczę. Wiemy już, że Holendrzy nie przekroczą progu naszego domu, że nie zobaczą Polski, dla której mają tyle sympatii i tyle życzliwości. W porcie okropny krzyk. To rozmowy między ludźmi na promie, a tymi, którzy na nich czekali. Zdzisław podaje wreszcie przez kogoś wiązankę pachnącego groszku dla Antoinette, która za chwilę wtula w kwiaty zapłakaną twarz. A potem nagle wiadomość, że pasażerowie mogą zejść na chwilę do komory celnej i tam zobaczyć się z bliskimi. Jedyna szansa, aby się chociaż ucałować. Boże, jak bardzo płakaliśmy wszyscy czworo! Tylko Herman starał się żartować i tuląc mnie, tak ładnie powiedział: „Wiesz, Boguś, warto było odbyć tę podróż, aby cię przynajmniej ucałować". Podali nam jakieś drobiazgi i wrócili na pokład. Prom stał jeszcze długo. Pasażerowie się okrętowali, nasi Holendrzy tkwili na pokładzie, a my - na brzegu. W pewnym momencie Herman zniknął mi z pola widzenia. Antoinette gestem dała nam do zrozumienia, że poszedł do kajuty zażyć coś na serce. Ogarnęło mnie przerażenie. Przecież on był po zawale! Ale za chwilę znowu zobaczyłam jego kochaną, zawsze uśmiechniętą twarz. I odpłynęli. Znowu minął rok i przyszło lato. Tym razem my lecieliśmy do Holandii. I znowu Hermanowie i niezapomniane wspólne chwile. Z ich koszmarnego „pobytu" w Polsce pozostała tylko zasuszona wiązanka pachnącego groszku. Piękny dom w Bloemendaalu znowu był pełen ludzi, polskości i tego zdrowego, beztroskiego śmiechu. Nadszedł dzień odlotu. Na lotnisku płakałam, a Herman całując mnie na pożegnanie powiedział: „Boguś, nie wolno ci płakać. Przyrzeknij mi, że nie będziesz płakała przy żadnym ze mną pożegnaniu". Przyrzekłam. A potem czas biegł coraz szybciej. Tęskniliśmy za sobą wzajemnie tak bardzo, że Holendrzy nie chcieli czekać do następnego lata. Zaprosili nas na Boże Narodzenie. Marzyli, abyśmy urządzili u nich polskie święta. Zdzisław zdobył wszystkie najpiękniejsze nagrania polskich kolęd, a ja ułożyłam spis polskich potraw na Wigilię. Wysłaliśmy depeszę, że przylatujemy 19 grudnia 1981. -113- 13 grudnia, jak wielu ludziom wtedy, zmienił i nasze plany. Pamiętam, co powiedział Zdzisław, kiedy dowiedzieliśmy się, że wyjazd do Holandii jest na razie niemożliwy: „Hermana już nie zobaczymy". Miałam żal do męża, że powiedział coś tak potwornego. A jednak... 10 marca 1982 roku otrzymałam pierwszą od czasu wprowadzenia w Polsce stanu wojennego kartę z Holandii. Bodewesowie napisali, że czekają na nas i proszą, abyśmy jak najprędzej przyjechali. Napisali, że nasz dom jest w ich domu i najpóźniej na Święta Wielkanocne musimy być w Bloemendaal. 12 marca przyszła depesza, że Herman zmarł nagle właśnie tego dnia, kiedy dotarła do nas pocztówka... Trudno opisać, jak bardzo przeżyliśmy odejście Hermana. W czasie jego pogrzebu w Polsce świeciło cudowne słońce. To tak jakby Herman uśmiechał się do mnie ostatni już raz, rysując swoje słoneczniki. Patrzyłam na jego fotografię i myślałam: „Herman, jak tu nie płakać? Ja wiem, przyrzekłam ci, że nie będę płakała przy żadnym pożegnaniu z Tobą, ale tego ostatecznego pożegnania przecież nie przewidziałam. I nie było ci dane zobaczyć Polski, kraju, którego biało- czerwone barwy tak ukochałeś". Dziś, gdy myślę o Hermanie, brzmi mi w uszach to, co powiedział przy ostatnim pożegnaniu ze mną: „Pomyśl, Boguś, jakie to piękne. Przecież w naszym wieku powoli traci się przyjaciół, bo odchodzą. A my przyjaciół zyskaliśmy i to z Polski, z kraju o tak smutnej historii". 1981 30. Antoinette i Herman - nasi holenderscy przyjaciele -114- FRANCJA I FRANCUZI Chyba w roku 1954 przyjechał do Warszawy, Teatr Popularny z Paryża, z przedstawieniem Cyda Racine"a z Gerardem Philipe w roli tytułowej. Dostanie się do teatru na ten spektakl graniczyło z cudem. Miałam jednak to szczęście i obejrzałam Gerarda - był świetny. Pokazał prawdziwą klasę i do tego wszystkiego jeszcze tak pięknie wyglądał w swoim kostiumie. Po przedstawieniu ruszyłam za kulisy i jakoś dopchałam się do aktora. Udało mi się nawet zamienić z nim kilka słów. Był bardzo bezpośredni, emanował wdziękiem, tak dobrze znanym z jego filmów. To było moje pierwsze spotkanie z tym aktorem i nic nie wskazywało na to, że go jeszcze kiedyś zobaczę. Nie zobaczyłam go już, rzeczywiście, ale... Kalendarze gubiły daty i nagle gruchnęła wiadomość, że Gerard Philipe nie żyje. Smutek ogarnął wszystkich, żałowali go aktorzy, żałowała publiczność, ale jak to najczęściej bywa - żal przeminął i odpłynął w zapomnienie. Minął jakiś czas. Którejś nocy miałam dziwny sen. Przyśnił mi się Gerard. Jechałam pociągiem. Nie wiem skąd i dokąd. Stałam na korytarzu i nagle w szybie zobaczyłam jego odbicie. Ubrany był w kostium Cyda. Przeraziłam się, bo przecież wiedziałam, że on nie żyje. Tymczasem Gerard objął mnie, dotknął chłodną dłonią i powiedział „Chodź ze mną! Na tamtym świecie jest tak dobrze". Ze strachu nie mogłam wymówić ani słowa. Pociąg przyspieszał biegu, a Gerard za rękę ciągnął mnie Gerard Philipe w kostiumie Cyda, tym samym, w którym go pochowano. -115- do drzwi. Wreszcie je otworzył. Stanął na stopniach. Udało mi się wyrwać rękę z jego chłodnej dłoni... Gerard stał na stopniach spowity w dziwne opary. Stukot pociągu był coraz głośniejszy... Krzyknął do mnie: „Zobaczysz, przyjedziesz do mnie! Złożysz mi wizytę! ", a ja na to „Nie, nie przyjadę, chcę jeszcze pożyć! " Wtedy Gerard Philipe zniknął w gęstniejących oparach. Drzwi pociągu się zatrzasnęły, a ja się obudziłam. Byłam przerażona! Co to za sen?! I dlaczego tak mi się śniło? Przecież już lata minęły od śmierci Gerarda, a ja wcale o nim nie myślałam ani z nikim nie rozmawiałam. Przyznam, że wiele dni chodziłam pod wrażeniem tego tak wyraźnego snu-koszmaru. Bałam się, że może mam umrzeć... ale i to uczucie powoli minęło. Życie toczyło się swoim torem, a ja o moim przedziwnym śnie po prostu zapomniałam. Mam we Francji garstkę naprawdę bardzo serdecznych znajomych Francuzów. Wśród nich jest doktor Edmund Bonnoud i jego żona Jojo, mieszkający w Cannet. Kiedyś zaprosili mnie w odwiedziny. W ciągu miesięcznego pobytu zjeździłam całe Lazurowe Wybrzeże. Do kompletu brakowało tylko jeszcze osławionego kurortu Saint Tropez, który chciałam koniecznie zobaczyć. Przyznam się, że, o dziwo, ta miejscowość nie przypadła mi specjalnie do gustu. W drodze powrotnej dzieliłam się moimi spostrzeżeniami z Edmundem, który w pewnym momencie nieoczekiwanie powiedział „Słuchaj, Buska, tu niedaleko jest mała miejscowość Rama-tuelle, gdzie na miejscowym cmentarzu pochowany jest Gerard Philipe. Może zechciałabyś odwiedzić jego grób? " Kiedy to usłyszałam, z wrażenia aż podskoczyłam na siedzeniu. Przypomniał mi się mój sen i Gerard, który mówił, że złożę mu wizytę... Bardzo szybko podjęłam decyzję, bo chciałam tam pojechać. Jednak -jako że to była niedziela - nie udało mi się kupić ani kwiatka, ani świeczki. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, byłam bardzo zdenerwowana. Weszliśmy na malutenieńki cmentarzyk. Na nagrobkach leżały przeważnie ma- Moi serdeczni francuscy przyjaciele dr Edmund Bonnaud z żoną Jojo -116- łe wianuszki ze sztucznych, bardzo brzydkich kwiatów. Było zupełnie pusto. Tylko ja z przyjaciółmi. Grób Gerarda - płaski, porośnięty bluszczem - znajduje się blisko bramy i tylko kamienna, ukośnie postawiona tablica mówi, kto tu jest pochowany. Podobała mi się ta skromność i prostota. Być może później wzniesiono tam jakiś pomnik. Dość długo stałam przy grobie. Moi przyjaciele taktownie odeszli trochę dalej, aby zostawić mnie samą z moimi myślami i ciszą, jaka tam panowała. Zadawałam sobie pytanie, dlaczego Gerard chciał, abym go odwiedziła. Przecież właściwie w ogóle go nie znałam. Znowu zobaczyłam Cyda na scenie w Warszawie, Cyda we śnie w pociągu, wiedząc, że ten sam Cyd jest tak niedaleko i że leży w tym samym kostiumie, bo życzył sobie, aby w nim go pochowano. Nie zdając sobie sprawy, głośno powiedziałam: „Cydzie, jeżeli znowu mnie zawołasz, to wtedy na spotkanie z Tobą wyciągnę ręce już chyba tylko jako Szimena"... Edmund i Jojo podeszli do mnie i opuściliśmy maleńki cmentarzyk w Ramatuelle, gdzie Gerard Philipe podobno lubił spędzać wakacje. W drodze powrotnej rozmyślałam nad przedziwnym moim snem i odwiedzinami na cmentarzu. Przyjaciele zadbali o to, abym nie pozostawała za długo pod wrażeniem Ramatuelle i następnego dnia natychmiast zawieźli mnie do Vallauris, miasteczka garncarzy. Przeróżnej ceramiki było tam bardzo wiele, ale nie powiem, abym była nią szczególnie zachwycona. Jednak jeden salon zrobił na mnie ogromne wrażenie. Był naprawdę piękny i - jak się okazało - należał do Jeana Marais, który będąc przecież aktorem, zajmował się także garncarstwem. Kiedy byłam w Paryżu w 1965 roku dość często go widywałam, bo lubił wieczorami przechadzać się koło Olimpii. Nieraz miałam ochotę go zaczepić, ale dziwnym chłodem wiało od tego bardzo przystojnego amanta, świetnego, sprawnego aktora, który w życiu prywatnym interesował się podobno tylko panami. Spacerował zawsze sam, z rękami w kieszeniach płaszcza, a oczy, choć było ciemno, zakrywał okularami przeciwsłonecznymi. Chodząc po jego salonie, myślałam naiwnie, że może gdzieś go tu spotkam. Oczywiście, nic z tych rzeczy, mogłam sobie pooglądać zdjęcia aktora porozwieszane na ścianach. A więc Jean Marais przy pracy, Jean Marais z psami... Starszy, uśmiechnięty pan, jakże inny niż ten, którego widywałam w Paryżu. Ogromnie podobały mi się jego wyroby - piękne zastawy, dzbanki. Wszystko w kolorze ciemnoszarym. Piękne, ale niestety bardzo drogie. Pozwoliłam sobie na kupno małego dzbanuszka, dając tym samym zarobić Jeanowi Marais 8 dolców!!! Ale przynajmniej mam na tym dzbanuszku jego autograf. Francja to kraj, który odwiedziłam z ogromną przyjemnością, a Paryż jest miastem, w którym spędziłam cząstkę mojego życia. Pierwszy raz -117- przyjechałam tam w 1965 roku na stypendium, które otrzymałam w nagrodę za rolę Pilar w Komu bije dzwon Hemingwaya w Teatrze „Wybrzeże" w Gdańsku. Któregoś wieczoru jeden z francuskich aktorów zorganizował spotkanie u siebie w domu. Aktorska brać szybko nawiązała kontakt. Było dobre jedzonko, wino, paliły się świece... Oni recytowali poezję francuską, ja polską, a potem przyszedł czas na pogawędki. Koledzy zazdrościli mi etatu w teatrze, bo we Francji wtedy panowało wśród aktorów wielkie bezrobocie i trudno było o pracę etatową. Nie pytali jednak, ile zarabiam, bo to byłoby bardzo nietaktowne. Pytali natomiast, co grywam. To był mój znakomity okres w Teatrze „Wybrzeże", więc śmiało i szczerze przytoczyłam długą listę ról, które mogłyby być ozdobą każdej aktorki na całym świecie. Kiedy usłyszeli, co grywam, zapytali mnie, gdzie zamierzam mieć swoje rezydencje i poradzili, abym jedną z nich koniecznie kupiła na Lazurowym Wybrzeżu, bo tam świetnie się mieszka na starość. Co miałam im wtedy odpowiedzieć? Powiedziałam, że jestem tak rozkocha-na w polskich Tatrach, że chyba wszystkie wille kupię w naszych górach. To były czasy, kiedy do gaży ludzie teatru dorabiali chałturami i imprezami... Naturalnie byli i tacy, którzy wybijali się w filmie i im na pewno powodziło się trochę lepiej. Dzisiaj i u nas jest inaczej, ale w teatrze na willę chyba ciągle trudno jest zarobić. Mnie nawet jako reżyserce też się to nie udało. Nie należę do tych najlepiej zarabiających reżyserów. Co innego reżyserzy zajmujący się filmem, szczególnie serialami czy reklamami. Niestety, to nie dla wszystkich. Nie biorę moim kolegom za złe udziału w reklamach. Dzisiaj reklama stała się jedną z dziedzin pracy aktorskiej, ale często jest tak, jak to powiedział podobno jeden ze znakomitych aktorów: „Dawniej trzeba było być aktorem, a potem ewentualnie zostawało się gwiazdą, a teraz jest się gwiazdą, a potem ewentualnie zostaje się aktorem". Ale odbiegłam od tematu. W Paryżu mieszkałam w domu Polskiej Akademii Nauk, w świetniej dzielnicy przy ulicy Lauriston, oglądałam wszystkie możliwe spektakle. Chłonęłam Paryż ze wszystkimi jego dzielnicami, teatrami, kabaretami, Luwrem. Poznawałam co chwilę nowych ludzi. Myślę, że nie ma sensu o tych wrażeniach opowiadać, bo dziś Paryż leży tak blisko Polski, że każdy może odkryć dla siebie swój Paryż. Chcę jednak wspomnieć o spotkaniu w redakcji „L"Humanite", gdzie odbył się koktajl poprzedzający wybory prezydenckie. Ponieważ byłam stypendystką otrzymywałam zaproszenia na rozmaite imprezy, miałam bezpłatne wejścia do wszystkich muzeów i do wielu teatrów. Płaciłam tylko za wstęp do kabaretów, gdzie biletem wstępu często jest opłacenie połowy butelki szampana albo kie- -118- liszka czegoś mocniejszego gdy siada się do stolika, lub szklaneczki soku kiedy się zajmie miejsce przy barze. Ale znowu odbiegłam od tematu, a chcę opowiedzieć o koktajlu w „L'Humanite". Na stołach porozkładano ogromną ilość rozmaitych smakowitych drobiazgów, co bardzo mnie ucieszyło, bo miałam w perspektywie darmową kolację i dzięki temu kilka zaoszczędzonych franków w kieszeni. Tłum ludzi przelewał się przez salę. Byłam zupełnie obca i sama, ale nie przeszkadzało mi to zupełnie. Interesowała mnie najbardziej darmowa kolacja i możliwość obserwowania ludzi i ich zachowań. Łaziłam od stołu do stołu, bacznie jednak uważając, aby nie zatrzymywać się przy jednym za długo, żeby nikomu nie podpaść, że za dużo jem. Miałam pełne usta jakichś kanapek, gdy nagle dostrzegłam na sali Fernandela!!! Coś podobnego! !! Wiedziałam, że tego aktora muszę namierzyć. Już widziałam siebie po powrocie do kraju, chwalącą się taką znajomością. Przełknęłam to, co miałam w ustach i ruszyłam dziarsko w stronę artysty. Fernandel rozmawiał z jakimś starszym człowiekiem, na którego nie zwróciłam w ogóle uwagi. Przedstawiłam się, powiedziałam, że jestem aktorką z Polski i zasypałam Fernandela lawiną komplementów. Mówiłam, jak to polska publiczność go kocha, że ja też nie opuściłam żadnego filmu z jego udziałem (opuściłam, opuściłam!). Fernandel wytworny, szalenie szarmancki, uśmiechnął się słuchając moich duserów i wyszczerzył zęby swej - zdawałoby się - zabawnej gęby. Podziękował mi za tyle miłych słów i w imię przyjaźni polsko-francuskiej ucałował. Tak więc całowałam się z Fernandelem! I to z ogromną przyjemnością, bo wcale nie był taki brzydki, jak sprzedawał się na ekranie. Miał bardzo dużo wdzięku i naprawdę szalenie elegancki sposób bycia, a do tego był świetnie ubrany. Po naszych pocałunkach facet, który stał obok odezwał się do Fernandela „Popatrz, popatrz, to ty jesteś w tej Polsce taki popularny... " Spojrzałam na mówiącego i zamarłam z wrażenia. O, gdybym mogła w tym momencie zapaść się pod ziemię!!! To był Jean Gąbin!!! A ja go nie poznałam. Co prawda był już wtedy stary, z bardzo zmienioną twarzą, o brzydkiej, plamistej cerze. Zrobiło mi się strasznie wstyd, bo o wiele wyżej ceniłam aktorstwo Gąbina aniżeli Fernandela, ale co miałam w tej sytuacji powiedzieć? To, że Gąbin też jest w Polsce bardzo popularny, i że kochają się w nim polskie panie? Co pomysł - to niezręczność. Pod byle pretekstem więc pożegnałam się i uciekłam do innej sali. Z Fernandelem spotkałam się jeszcze tego wieczoru. Wyszukał mnie wśród gości i zaproponował odwiezienie do domu. Ale mi się trafiło!!! Szofer w uniformie otworzył drzwi czarnej limuzyny, Fernandel usiadł obok mnie z tyłu i pojechaliśmy pod dom PAN-u. -119- W marzeniach już widziałam zazdrosne spojrzenia co niektórych mieszkańców. Przy bramie szofer wyskoczył z auta, otworzył nam drzwi, a Fernandeł wysiadł i podał mi rękę, abym mogła wygodnie opuścić pojazd. Dyskretnie rozejrzałam się po oknach naszej kamienicy. Nikogo... Byłam wściekła. Fernandeł odwiózł Czosnowską do domu i nikt tego nie widział - cholera! -120- NIEOBECNI Lato w tym roku jest trochę zapłakane, ale mnie i mojemu Zdzichowi zupełnie to nie przeszkadza. Rozkochani w Kaszubach siedzimy sobie w naszej maleńkiej chatce. Trochę żal kończącego się w strugach deszczu lata. Teraz siłą rzeczy częściej słucham radia aniżeli śpiewu ptaków. Zwłaszcza porannych audycji w niedzielę, bo wtedy nadają melodie, które najbardziej lubię. Jestem już mocno starszą panią, a więc najchętniej słucham piosenek retro. Zanurzam się wtedy we wspomnieniach i jest mi naprawdę dobrze. Ostatnio jedną z takich audycji wypełnił Stefan Witas. Pamiętam go jeszcze ze Lwowa jako amanta operetkowego o pięknym głosie. Po wielu latach spotkałam go w Warszawie. Był aktorem Teatru Syrena. Audycja wypełniona przez Stefana Witasa sprawiła, że przed oczami zaczęły się przesuwać sylwetki postaci, których już nie ma. Poza moimi rodzicami przypominają mi się ludzie, którzy choć często tylko epizodycznie zjawiali się w moim życiu, to jednak wspomnienia o nich chciałabym przelać na papier. Niedługo z drzew zaczną opadać liście, a wtedy będę musiała wrócić do moich reżyserskich obowiązków. Rzadko, bo rzadko, ale bywa, że w radiu słyszę Mieczysława Fogga, który śpiewa „To tango jest dla mojej matki". Wtedy oczy przepełniają mi łzy, wśród których jest mamusia, tatuś, Zosia i nasz lwowski aparat radiowy ze słuchawkami. Takiego radia już chyba nikt nie ma, no, może w muzeum znajdzie się jeszcze jako eksponat. Może. Kiedy Fogg śpiewał Tango dla matki, mamusia natychmiast porzucała każde zajęcie, zakładała słuchawki i zatapiała się w myślach. O, jakże wzruszała się tą piosenką... Kiedy dorastałam, Fogg śpiewał nadal. Śpiewał też jeszcze, kiedy się zestarzałam. Miałam okazję osobiście poznać pana Mieczysława w Zakopanem w „Halamie" w Domu Pracy Twórczej na kilka lat przed jego śmiercią. Mieliśmy zaszczyt dzielić z nim stół w czasie posiłków. Z Zosią, jego żoną, dość szybko przeszłyśmy na „ty", jednak stosunki z nim, choć bardzo serdeczne, nie były tak bliskie. -121- Pan Mieczysław był zawsze bardzo elegancki i często siadał do obiadu pod krawatem albo w muszce i chociaż to było tylko Zakopane, on ubierał się zawsze wytwornie, zupełnie tak, jakby czekał go spacer Nowym Światem w Warszawie. Ulubionym tematem Fogga były jego podróże, bo przecież ze swoimi piosenkami przejechał cały świat. Byłam urzeczona szczęściem, jakie emanowało z niego i z Zosi, i nieraz mu mówiłam „Panie Mięciu, panu to życie biegnie po różach". Tak sobie myślę, że Mieczysław Fogg nadal podróżuje i śpiewa - w zaświatach. I niechże śpiewa jak najdłużej! A jeżeli będzie to Tango dla matki, to moja mamusia na pewno je usłyszy. Już nie będzie musiała zakładać żadnych słuchawek, bo tej pięknej piosenki słuchać będzie w bezkresnej ciszy gdzieś tam, po drugiej stronie. Pacjentem mojego taty we Lwowie był Jan Kiepura. Darzył tatę ogromnym zaufaniem i przyjeżdżał do niego regularnie aż do wybuchu wojny. Pamiętam, że kiedy już się zapowiedział, błagałam mamusię, abym to ja mogła otworzyć drzwi Mistrzowi. Miałam w tym swój interes, bo pan Jan zawsze przynosił mi chałwę; niewielką kostkę pyszności w czerwonym papierku, która kosztowała wtedy 20 groszy. Kiedyś otrzymałam od Kiepury także płytę z nagranym przez niego popularnym utworem Tobie śpiewani tę pieśń, ale dla łakomczucha ważniejsza była ta malutka paczuszka chałwy. Nie pamiętam tylko, czy dzieliłam się nią z Zosią? Ale... Zosia nie była nigdy łakoma. Po wielu latach zaangażowałam się na jeden sezon do Łodzi. Kiedy już tam byłam gruchnęła nagle wiadomość, że Jan Kiepura przyjeżdża do Polski i odwiedzi Łódź. Przyjechał i zamieszkał w Grand Hotelu. Co to się wtedy działo! Potworny tłum ludzi zgromadził się pod „Grandką" i bardzo długo wiwatował na cześć Kiepury. Wszyscy zadarli głowy. Stałam w środku tej masy ludzi i tak bardzo chciałam krzyknąć: „A gdzie jest chałwa dla mnie? " Niestety. Za daleko byłam od pana Jana... Ludzie wrzeszczeli „Jasiu, śpiewaj! " no i Kiepura zaśpiewał! Zaśpiewał swoje Ninon. Stałam z zadartą głową, zasłuchana, a przed oczami przesuwały mi się obrazy taty i wizyt Kiepury u nas w domu. Nagle ktoś mnie popchnął i nadepnął na palec u nogi. Ból przywrócił mnie do rzeczywistości. Piotrkowska w Łodzi przed Grand Hotelem rozbrzmiewała pięknym głosem mego „chałwowego" Jana. Tak mi się wciąż wydaje, że talent Dodka Dymszy nie został należycie wykorzystany i że ten świetny aktor mógł znaczniej dłużej kręcić filmy, a nawet grać role dramatyczne w teatrze. Dodka poznałam naturalnie -122- już po wojnie. Mieszkałam już wtedy w Szczecinie, dokąd Dodek i Ludwik Sempoliński przyjeżdżali ze swoim wspólnym programem, który nosił tytuł - Dwa grzyby w barszczu i był naprawdę wspaniały. Po każdej imprezie zawsze szliśmy z moim mężem, Dodkiem i Sem-połą na tańce do jakiejś szczecińskiej knajpy. Nigdy nie zapomnę tych wywijasów z Dodkiem, który obejmując mnie wielką jak łopata, ciężką łapą, tańczył tak, że roztrącał na parkiecie wszystkie inne pary. Dodek był ogromnym kawalarzem tak na ekranie, jak i w życiu. Kiedyś, a działo się to już w Warszawie, siedziałam z Dymszą w hotelu Polonia, gdzie przez jakiś czas mieszkałam. Odbywał się wtedy Kongres Młodzieży i w wielu warszawskich hotelach, a więc także w Polonii, mieszkało wielu obcokrajowców, wśród których zawsze kręcili się milicjanci. Siedzieliśmy z Dodkiem w holu hotelowym i gwarzyliśmy o przeróżnych sprawach. W pewnej chwili Dodek przeprosił mnie i odszedł na chwilę. Zostałam sama. Ni stąd ni zowąd podszedł do mnie milicjant i zażądał dokumentów. Osłupiałam. Kiedy zapytałam „Co się stało? " milicjant wypalił: „Macie dolary i to nielegalne! " „Jakie dolary? Nie mam żadnych dolarów! " Zdenerwowałam się nie na żarty, bo ludzie już zaczęli dziwnie na mnie patrzeć. Czułam, że za chwilę może wybuchnąć skandal. Sytuacja stawała się groźna, bo przecież to były czasy, kiedy posiadanie dolarów narażało na wielkie nieprzyjemności, ba, było nawet niebezpieczne. Rozejrzałam się w poszukiwaniu Dodka. Stał przy recepcji i głośno się śmiał. Poczerwieniałam straszliwie ze złości, bo liczyłam na jego pomoc, a ten skubaniec tylko się rechotał. W końcu jednak podszedł do nas i zwrócił się do milicjanta w te słowa „Towarzyszka się nie przyznaje, ale dolary ma! " Kiedy to usłyszałam, myślałam, że mnie szlag trafi na miejscu. Jednak zauważyłam, że Dodek utkwił wzrok w mojej apaszce i wtedy zrozumiałam! Bo na tej mojej nieszczęsnej jedwabnej apaszce dolarów nadrukowanych było bez liku! Milicjant stał przy nas całkiem ogłupiały i Dodek kilkoma dowcipnymi słowami, szybko się go pozbył. Obserwujący całą sytuację ludzie mieli darmową rozrywkę, ja byłam wściekła, a Dodek, jak to Dodek, świetnie się zabawił. Trudno uwierzyć, że Dymszy już nie ma, a przecież nieustannie powinien nas bawić. Cóż, odszedł, ale chyba tylko dlatego, aby ku naszej radości znów pojawić się w starych filmach. Mówi się, że nie ma ludzi niezastąpionych. Ale ja jednego takiego człowieka znałam. To Ludwik Sempoliński, dla artystycznej braci - Lu- -123- nio albo Sempoła. Wspaniały aktor, genialny wykonawca fin de siec-le"owych piosenek, którego następcy - póki co - w Polsce nie ma. Kiedy go poznałam nie był już młody, ale ciągle jeszcze młodzieńczy, uroczy, choć nie można powiedzieć, że przystojny. Nie był śpiewakiem, a słuchało się z przyjemnością jego śpiewu, nie był tancerzem, a znakomicie tańczył; lekkość w każdym ruchu, elegancja, no i wspaniała kondycja wprawiały wszystkich w zachwyt. Jeden z popisowych numerów Sempolińskiego - Wodzirej - doskonale tego dowodził. Lunio był profesorem PWST i wychował wielu śpiewających bardzo dobrych aktorów. Poznałam go w Szczecinie, dokąd przyjeżdżał razem z Dymszą, ale zaprzyjaźniliśmy się dopiero wtedy, gdy zamieszkałam w Warszawie. Lunio był typowym lwem kawiarnianym. Zawsze świetnie ubrany, w perfekcyjnie zawiązanym pięknym krawacie lub rzadziej - muszce i z mocnymi okularami na nosie. Często spotykaliśmy się z Luniem w modnej wtedy kawiarni „Europejska", w której czekał zawsze jego osobisty stolik. Ponieważ wszyscy go znali, wchodząc do kawiarni, oddawał gościom ukłony. Dostojnie sunął do końca sali, zasiadał przy swoim stoliku i zapraszał do niego tylko tych, których akceptował i z którymi miał ochotę pogadać. Tak było -z wyjątkiem niedziel - codziennie w godzinach przedpołudniowych. Lunio brylował przy stoliku, mówił głośno, wypijał zawsze tylko herbatę i nikomu nigdy niczego nie postawił chociaż należał do tych niewielu, którym bardzo dobrze się powodziło. Odsiedziawszy swoje „godzinki", znowu kłaniając się wszystkim i hojnie obdarzając uśmiechami, wychodził, bo była to już pora obiadu. Lunio słynął nie tylko ze świetnego aktorstwa i talentu pedagogicznego, ale i ze skąpstwa - szeroko komentowanego w środowisku. Jednak w ciężkiej dla mnie chwili otrzymałam z jego strony dowody wielkiej przyjaźni. Sempoliński stanął przy mnie jak niewielu, kiedy mój mąż, Sylwester Czosnowski, uległ wypadkowi tramwajowemu i stracił nogę. To był prawdziwy koszmar. Kiedy Lunio dowiedział się o tym, natychmiast zjawił się u mnie. Przytulił moją skołataną łepetynę i powiedział: „Służę ci każdą pomocą, bo wiem, że u was się nie przelewa". Potem przesłał bilecik ze słowami pocieszenia Sylwkowi. Nie przyjęłam jego materialnej pomocy, ale za to, że okazał mi tyle serca, zawsze myślę o nim z wdzięcznością i nigdy nie zapomnę. Po tym strasznym wypadku mąż miał uraz do tramwajów, taksówki za drogo kosztowały, a trzeba było się jakoś po Warszawie przemieszczać. Zdecydowaliśmy się więc na wzięcie pożyczki i kupiliśmy samochód. BMW, stary grat, który okazał się skarbonką bez dna. Natychmiast po -124- tym zakupie zrobiłam prawo jazdy w szkole pana Prylińskiego, która organizowała kursy dla zawodowych kierowców. Ciekawostką na pewno jest fakt, że wtedy w Warszawie, a był to rok 1949, poza paniami z korpusu dyplomatycznego samochód prowadziły tylko dwie Polki: ja i jakaś nieznana mi pani mecenas. Dzisiaj to prawie nie do uwierzenia, bo przecież prawie co drugi samochód prowadzi kobieta. Na urlop w 1949 roku wybraliśmy się z Sylwkiem samochodem do Sopotu. Dziwne to były czasy. Nie mieliśmy pieniędzy, a jednak stać nas było na to, aby zamieszkać w Grand Hotelu. Ale też wtedy w hotelach były zupełnie inne ceny. W Warszawie za hotel „Polonia", zanim otrzymaliśmy mieszkanie, płacił teatr. Sylwek był bardzo zmęczony podróżą, a więc po przyjeździe do Sopotu położyłam go w hotelu. Ponieważ wcześniej dowiedziałam się, że wieczorem w Operze Leśnej jest przedstawienie Żołnierza Królowej Madagaskaru, wsiadłam w samochód i pojechałam. Zupełnie nie znałam tej sztuki. Wiedziałam tylko, że Kamilę znakomicie zagrała kiedyś Mira Zimińska i ogromnie ciekawa byłam Sempo-lińskiego w roli Mazurkiewicza. Nagrał się tego Mazurkiewicza po różnych teatrach, a tego wieczoru miał zagrać w Sopocie. Kiedy dojeżdżałam do Opery Leśnej, zauważyłam tłum wracających stamtąd ludzi. Nie wiedziałam, co się stało. Spotkałam wreszcie Sempo-lińskiego, Bronka Dąbrowskiego oraz impresaria Tymoteusza Ortyma, który na mój widok wykrzyknął: „O, jest Buska! Jutro będzie przedstawienie! " Okazało się, że aktorka, która miała grać Kamilę, nagle zasłabła. Odwieziono ją do szpitala i trzeba było odwołać przedstawienie. Wróciliśmy wszyscy do hotelu i naradzaliśmy się dość długo. W efekcie podjęłam się zagrać Kamilę na drugi dzień, mimo szantażu mojego męża, który zagroził, że jak zagram, to się ze mną rozwiedzie (co zresztą jeszcze przez wiele lat nie nastąpiło). Sempoliński z miejsca zabrał się do roboty ze swoją ofiarą - to znaczy ze mną - bez przerwy paląc zamiast zwykłych papierosów, które niedawno rzucił, jakieś ziołowe świństwo, nazywane przez nas „muchobojami". Pracowaliśmy całą noc. Lunio uczył mnie piosenek, a akompaniowała nam Wanda Dubanowicz. Pracowaliśmy też cały następny dzień aż do wieczora. Opera Leśna nie miała mikrofonów ani dachu. Jeżeli jednak umiejętnie operowało się głosem, akustyka była świetna. Jednak o suflerze nie mogło być mowy, bo po prostu nikt by go nie usłyszał. Ja jednak wchodząc tak nagle w rolę, potrzebowałam suflera, którego funkcji podjęła się aktorka, bardzo już wtedy starsza pani, która grała rolę Garderobianej, ponieważ stale towarzyszyła mi na scenie. -125- Głównie jednak pomagał mi Sempoliński, który - jeżeli tylko był ze mną na scenie - korzystał z chwil, kiedy widownia pękała ze śmiechu i podrzucał mi kwestię. Nie wiem, jak grałam to przedstawienie, ale zagrałam. W kankanie od razu złamałam piękny wachlarz z dużych strusich czarnych piór, a kiedy stałam na stole, śpiewając „... a ja nie będę jak moja mamusia", temperament tak mnie roznosił, że od aktorki-su-flerki, siedzącej dość blisko, usłyszałam: „Uważaj, bo rozpieprzysz ten stół". Zupełnie nieprzytomna ukończyłam przedstawienie. Sempoliński był tak potwornie zmęczony i wyczerpany, że rzucił w kąt „muchoboje" i przeszedł na jakiś czas znowu na normalne papierosy. Wszystko wygadałam, wyśpiewałam i wytańczyłam, a piosenki pamiętam do dziś. Ponieważ latem Sopot wypełniony był po brzegi warszawską śmietanką towarzyską, wieść o tym, że zagrałam Kamilę, rozeszła się błyskawicznie. Mira Zimińska, której osobiście nie znałam, podobno tak skomentowała w ciemno mój wyczyn: „Albo ta Bogusława Michna-Czo-snowska taka głupia, albo taka bezczelna". Chyba jedno i drugie. Dobrze, że to było tylko jedno przedstawienie. Drugiego nie wytrzymałabym nerwowo i byłby skandal. Sempoliński w drugim tomie swojej książki pt. Druga połowa życia poświęcił mi całą stronę (221), opisując tę przygodę. Prawdziwym zaszczytem była dla mnie propozycja Lunia, abym wyjechała z nim w dwutygodniową trasę wybrzeżem od Sopotu po Szczecin. Bardzo chętnie się zgodziłam. Nie miałam w tym programie wiele do roboty, śpiewałam tam kilka piosenek. Za to Sempoliński pracował wręcz morderczo. Błyskawiczne przebieranki, charakteryzacja. Każdy numer w jego wykonaniu to skończone arcydzieło. Publiczność nie chciała się z nim rozstać i bez końca wywoływała na scenę. Tak było po każdym przedstawieniu. Mało kto wiedział, że Sempoła cierpiał na zupełną bezsenność. W domu, jak mówił, odprawiał całe ceremonie i rytuały z udziałem proszków i lekarzy, aby choć troszeczkę się zdrzemnąć. Na scenie odzyskiwał wszystkie siły - był zawsze wypoczęty, zawsze pełen wigoru. Nie ma już Lunia. Kiedy bywam w Warszawie, zachodzę czasem do „Europejskiej". Jakże wydaje mi się opustoszała! Pełno w niej ludzi i jest bardzo gwarnie, ale nie ma stolika Lunia - już dawno go usunięto. A Lunio już od wielu lat odsypia bezsenne noce, bo wreszcie udało mu się usnąć... Czasem aż nie chce mi się wierzyć, że miałam zaszczyt pracować razem z Lucyną Messal. Rzecz miała miejsce w Teatrze Nowym w Warsza- -126- wie za dyrekcji Eugeniusza Poredy. Publiczność nieprawdopodobnie uwielbiała Messalkę. Przy każdym jej pojawieniu się na scenie, zrywała się burza braw. Poznałam ją, kiedy była już w podeszłym wieku; tęga, z nogami lekko krzywymi w kolanach, chociaż podobno w młodości miała te nogi piękne. Jej głos brzmiał wciąż młodzieńczo i śpiewnie. W Teatrze Nowym była stołówka, w której dobry obiad nie kosztował zbyt wiele. Pani Lucyna od czasu do czasu tam zaglądała, a ja zawsze na nią czekałam. Sprawdzałam dyskretnie, w jakim była humorze, „buchałam w mankiet", pytałam, czy mogę się przysiąść, na co zawsze, bo mnie bardzo lubiła, słyszałam jej śpiewne: „Usiądź malutka, będzie mi przyjemnie". Korzystając z jej dobrego nastroju starałam się nakłonić ją do zwierzeń, a to, co opowiadała, często wydawało się wręcz bajką. Podobno kiedyś, z jednym z jej adoratorów, którego ponoć bardzo kochała, wybrała się autem za granicę. Tuż przed granicą coś w samochodzie się zepsuło i jej towarzysz poprosił Messalkę, aby na chwilę wysiadła. W czasie gdy podziwiała okolicę, amant podobno odjechał, a razem z nim i autem ulotniła się szkatułka z biżuterią. Trzeba dodać - piękną biżuterią, bo w czasach, kiedy pani Lucyna brylowała na scenie, adoratorzy - szalenie hojni - mieli gest. Obsypywali wielkie diwy brylantami albo szmaragdami, wplatając je w kosze czy wielkie bukiety kwiatów. Takie to były bajeczne lata dla aktorek. Żadna z nas już tego nie zaznała. Nieraz dostawało się kwiaty i słodycze, ale złota ani szmaragdów żaden z adoratorów w kwiaty nie wkładał... Za czasów mojej świetności artystki otrzymywały przeważnie goździki. Po wojnie pani Messal żyła skromniutko. Cóż, wojna ogołociła ludzi. Któregoś razu w stołówce pani Lucyna na mnie skinęła. Była ogromnie podniecona, ponieważ otrzymała z zagranicy list od jakiegoś nieznajomego przedwojennego adoratora, który prosił Messalkę o jej zdjęcia. „Malutka, jakie ty byś na moim miejscu zdjęcie wysłała? ", zapytała mnie wielka diwa operetki. Poradziłam, aby wysłała jakieś najnowsze. Miałam na myśli zdjęcie, na którym jakiś starszy pan zobaczy starszą już bardzo panią. I o dziwo, takie właśnie zdjęcie wysłała. Wkrótce otrzymała nie tylko przemiły list, ale i bon do Pewexu, za który kupiła kupon granatowego materiału na dyplomatkę. Wyobrażam sobie, jak szczęśliwe ręce musiały gładzić ten wymarzony materiał. Niestety, dyplomatki już nie zdążyła sobie uszyć. O czym myślała legendarna Lucyna Messal, kiedy od nas odchodziła? Któż nie pamięta Toli Mankiewiczówny? Tej ukochanej przez publiczność gwiazdy filmów ze „Starego Kina"? Wystarczy wspomnieć jej rolę -127- chociażby w Pani minister tańczy. Poznałam Tolę tuż po wojnie. Chyba już wtedy nie grała w filmach, ale przypominała się publiczności, biorąc udział w rozmaitych imprezach. Nieraz występowałam razem z nią, kiedy pracowałam w Warszawie. Ta gwiazda międzywojennego kina zawsze była taktowna i nobliwa; lubiłyśmy się bardzo. Mankiewiczównie w filmach często partnerował Aleksander Żabczyń-ski. I jego znałam doskonale i nawet podkochiwałam się w nim trochę. Muszę przyznać, że najprzystojniejszy był, kiedy posiwiał. Ale wyjechałam z Warszawy i straciłam z oczu zarówno Mankiewi-czównę jak i Żabczyńskiego. Minęły lata. Już na dobre zadomowiłam się w Gdańsku. Kiedyś idąc Długą, spostrzegłam Tolę z małżonkiem stojących pod barem mlecznym i studiujących cennik. W pierwszym odruchu chciałam podejść i przywitać ich w Gdańsku, ale zatrzymałam się, bo usłyszałam fragment rozmowy - szukali w cenniku jakiejś taniej potrawy. Tola Man-kiewiczówna, przedwojenna gwiazda filmu, wciąż dobrze ubrana, ale już na nędznej emeryturze człowieka sceny. Nędznej wtedy, nędznej i dziś. Tak bardzo chciałam z nią pogadać. Weszłam więc niezauważona przez nich do baru. Byłam ciekawa, co zamówią. Najchętniej zaprosiłabym ich na obiad, ale nie śmiałam. Poprosili o naleśniki z kapustą i grzybami. Usiadłam niedaleko od nich przy stoliku i zamówiłam to samo. Zdecydowałam się ujawnić i powiedziałam „Dzień dobry, ja też uwielbiam te naleśniki! ". Przywitałyśmy się bardzo serdecznie, ale widziałam, że Tola była speszona, tłumaczyła się, że stać ich na najdroższy obiad, ale przez przypadek trafili do tego baru... Nie wiedziałam, jak mam się zachować i żałowałam, że się ujawniłam. Wyszliśmy na ulicę i wtedy wpadłam na pomysł, aby ich zaprosić do Monopolu na kawę ze śmietanką i jakiś kawałek tortu. W końcu byliśmy w moim mieście. Przyjęli zaproszenie, ale po pożegnaniu zrobiło mi się smutno, bo zaprosiłam do kawiarni gwiazdę, którą podziwiałam na ekranie od moich dziecięcych lat. Zaprosiłam ją, bo widziałam, jak bardzo jej życie się odmieniło. Tola nie żyje. Odeszła cicho. Może to nieładnie, ale myślę o niej, kiedy jem naleśniki z kapustą i grzybami... Pisząc o moim pobycie w Szczecinie, nie zatrzymałam się na dłużej przy osobie Marii Malickiej. Wydaje mi się, że o tej świetnej aktorce, której nazwiska młodzież teatralna na pewno już nie zna, warto opowiedzieć więcej. Rola w Cieniu Nicodemiego była już przed wojną jednym z wielkich -128- sukcesów Marii. Była tak wielką gwiazdą i tak jej się świetnie powodziło, że miała nawet swój teatr w Warszawie przy ul. Marszałkowskiej 8. Wydawałoby się, że taka kobieta i w życiu prywatnym powinna była być szczęśliwa. Należała przecież przed wojną do czołówki polskiego aktorstwa. Ale z tym szczęściem różnie bywało. Wszystkie wielkie aktorki przeżywały swoje poważne prywatne dramaty i to bogaciło ich aktorskie wnętrze. Ja nie należałam do wielkich aktorek, ale także przy jakimś życiowym zakręcie, kiedy szukałam pocieszenia u mojego szefa artystycznego Jerzego Golińskiego, usłyszałam: „Problemy przejdą, a ty dzięki tym przeżyciom będziesz lepszą aktorką". Może miał rację? Nie wiem. Wtedy te słowa bolały. Malicka była zakochana w swoim mężu, może nie naj świetniej szym aktorze filmowym, Zbigniewie Sawanie. Niestety, Sawan porzucił ją, kiedy była w ciąży. Potem przyszła okupacja niemiecka. Ja w tym czasie byłam we Lwowie, a ona w Warszawie. Wtedy jeszcze jej nie znałam i nie wiem, co się wydarzyło naprawdę. Po wojnie krążyły rozmaite plotki na jej temat, ale nie mam zamiaru ich komentować. W każdym razie faktem było, że ZZASP wstrzymał Malickiej na jakiś czas możliwość angażowania się w teatrach. Potem otrzymała zezwolenie na granie poza Warszawą, ale nie było dyrektora, który chciałby zaryzykować i zaangażować ją, bo nikt nie wiedział, jak zareaguje na nią publiczność. Kiedy mój mąż, Sylwester Czosnowski, objął teatr w Szczecinie, porozumiał się z wojewodą Leonardem Borkowiczem i przy jego akceptacji zaangażował Malicką. Pierwszą jej pracą w Szczecinie miał być Cień -sztuka, w której święciła triumfy przed wojną. Doszły nas słuchy, jakoby publiczność odgrażała się, że obrzuci Marysię zgniłymi jajami. Nic więc dziwnego, że przed premierą wszyscy przeżyliśmy pełne niepokoju chwile - i wojewoda, mój mąż i ja, Artur Młod-nicki, partner Marysi w Cieniu, że już nie wspomnę o niej samej. Wreszcie przyszedł dzień premiery. Na widowni komplet publiczności, wśród której siedział także i wojewoda. Sztuka rozpoczynała się w ten sposób, że na scenie, frontem zwrócona do widowni, w fotelu inwalidzkim siedziała Malicka. Gong. Światła na widowni zgasły. Ja i Artur potwornie zdenerwowani staliśmy za kulisami. Czosnowski odchodził od zmysłów, prawie wyrywając resztki swojej kompozytorskiej czupryny. Nie chciałam być wtedy w skórze Marysi. Kurtyna poszła, reflektory oświetliły Malicką. Cisza. Marysia siedziała jak skamieniała. Cisza. Zamarliśmy w oczekiwaniu co się stanie. No i stało się. Huk braw i cała publiczność wstała. To była niesamowita chwila. -129- Od tej pory Marysia pracowała już bez napięć i przeszkód. A wszystko zawdzięczała mojemu ówczesnemu mężowi, czego mu nigdy nie zapomniała. Malicka miała piękny, ogromnie wdzięczny głos, który do końca życia pozostał zupełnie młodzieńczy. Była aktorką dramatyczną, chociaż mam jedną starą płytę, na której są dwie wykonywane przez nią piosenki. Ot, taka była moda kiedyś. Wszystkie aktorki śpiewały. Z Cieniem i Malicką kojarzy mi się jeszcze jedna przygoda. Maria Malicka mieszkała w Szczecinie w Lasku Arkońskim. Po przedstawieniu śpieszyła się zawsze, aby zdążyć na ostatni tramwaj, bo mało kto miał prywatny samochód, a i o taksówkę nie było łatwo. Jej małą słabością był rosół z makaronem, który wprost uwielbiała. Ilekroć był u mnie na obiad, zostawiałam dla niej jedną porcję, którą po przedstawieniu szybciutko zjadała. W Cieniu rywalizowałam z Malicką o uczucia jej scenicznego męża, którego grał Młodnicki. W trzecim akcie Malicka - dowiedziawszy się 0 moim romansie z jej mężem - siedziała w fotelu i płakała. Ja, klęcząc przy niej, błagałam o przebaczenie. Malicka to genialna aktorka. Płakała zawsze prawdziwymi łzami, z nią płakała zafascynowana widownia 1 naturalnie ja także, zapatrzona w znakomite aktorstwo. W sztuce przebieg akcji wyglądał tak, że po uzyskanym przebaczeniu schodziłam ze sceny i byłam już wolna, a Malicka miała do rozegrania jeszcze finałową scenę z Młodnickim. Tego dnia, o którym opowiadam, przed spektaklem powiedziałam Malickiej: „Marysiu, na obiad był rosół, więc ci schowałam i zjesz go po przedstawieniu". Kiedy doszło do naszej ostatniej sceny, tuż przed moim zejściem, Malicka zasłoniła piękną chusteczką twarz - aby publiczność nic nie widziała i nie słyszała - i szepnęła mi: „Pamiętaj, leć zaraz grzać rosół, abym zdążyła na ten cholerny, ostatni tramwaj". Tak płakała prawdziwymi łzami, a myślała o rosole z makaronem. Jeżeli już mowa o technice aktorskiej, nieładnie określanej udawaniem czy przeżywaniem, chciałabym chwilę poświęcić Jadwidze Andrze-jewskiej. Ta świetna aktorka również darzyła mnie przyjaźnią. Losy zetknęły nas ze sobą w Łodzi w teatrzyku 7.15. Grałyśmy obie w składanym programie. Ubierałyśmy się w wąskiej garderobie i w wolnych chwilach w czasie przedstawienia grałyśmy w kanastę. Jadzia w tym spektaklu mówiła między innymi piękny, wzruszający monolog kwiaciarki, która, będąc na emigracji w Londynie, tęskni za Polską. Zawsze wtedy płakała, a z nią cała publiczność. Kiedy wracała do garderoby była tak roztrzęsiona, że aby się uspokoić, musiała wypić łyk kawy, po którym już normalnie odzywała się do mnie: „No, gramy dalej! ". -130- Przytoczyłam dwa nazwiska: Malicka i Andrzejewska. Jedna na scenie naprawdę przeżywała to, co z niej mówiła, druga myślała o rosole z makaronem. Obie płakały prawdziwymi łzami i obie do łez wzruszały publiczność. Można sobie zadać pytanie: co jest prawidłowe, jak być powinno? Wypowiadali się na ten temat wielcy twórcy teatru. Wydaje mi się, że najważniejszy jest efekt, a środki, jakimi się do niego dochodzi, to sprawa bardzo indywidualna. O naprawdę bliskich mi ludziach można rozpocząć relację tak, jak rozpoczyna się opowiadanie bajki dla dzieci. Otóż żył kiedyś Anatol Stern i jego żona - Alicja. On był poetą, ona tłumaczką. Byliśmy bardzo zaprzyjaźnieni i często powracam do nich myślami. Mieszkałam wtedy z Czosnowskim w warszawskiej Polonii, a oni w Bristolu. Anatol mówił nieskazitelną polszczyzną, a ona zaciągała z rosyjska. Obydwoje byli ode mnie dużo starsi i obydwoje mieli dużo wdzięku. Spędzaliśmy razem sporo czasu. Alicja uwielbiała knajpy i alkohol. Kiedy wychyliła kilka głębszych, często stawała na stole i chętnie prezentowała wszystkim swoje piękne nogi. Anatol taktownie starał się przywołać ją do porządku, mówiąc: „Alicja, proszę cię! " A ona na to: „Może nie wiecie kim jestem. Jestem Alicja Sternowa! " Anatol bladł ze zdenerwowania i znowu było słychać już prawie syk: „Alicja, proszę cię! ", a ona w kółko „Jestem Sternowa! ". Wreszcie przy pomocy towarzystwa, które z nimi było (a często to byłam ja), Alicja schodziła ze stołu i wychodziliśmy. Anatol nie pił, a więc zawsze był przeraźliwie trzeźwy, śmiertelnie poważny i zawstydzony, a Alicja zdziwiona niezmiennie tłumaczyła wszystkim dookoła: „Alicja jestem. Sternowa. " Kiedyś późną nocą zawsze ogromnie stateczny Anatol zatelefonował do mnie. Rozespana usłyszałam w słuchawce spokojne słowa wypowiadane z wyraźnym podkreśleniem litery „ę": „Bogusławo, wiem, że jest ciemna noc, a ty masz prawo do snu, ale naga Alicja stoi na parapecie otwartego okna i chce zagrać rolę samobójczyni. Powiedziałem, że na to nie zezwalam, ale ona trochę wypiła. Musisz natychmiast do nas przyjechać. Naturalnie pokryję koszt taksówki". Byłam przerażona. Błyskawicznie nałożyłam coś na nocną koszulę i popędziłam taksówką do Bristolu. Wpadłam do pokoju. Alicja rzeczywiście stała naga na parapecie okna, a Anatol siedział w piżamie w fotelu i czytał gazetę. Kiedy mnie zobaczył, odezwał się flegmatycznie: „No, a teraz Alicja z okienka zejdzie. Dziękuję ci Bogusławo. Nareszcie będzie spokojnie. Ile zapłaciłaś za taksówkę? " -131- Żal było kiedy umarł Anatol. Alicja wiele lat wytrwała we wdowieństwie. Spotkałam ją w Zakopanem w Halamie. Bywaliśmy tam, już z moim obecnym mężem Zdzisławem, przeważnie podczas Świąt Bożego Narodzenia. Kiedyś przygotowywaliśmy się do sylwestrowej zabawy. Sala jadalna była jak co roku przy tej okazji przyozdobiona, panowie wyświeżeni, panie odpicowane. Włożyłam długą czarną spódnicę, jakąś dobrą jedwabną czarną bluzkę i czarną aksamitną, bogato haftowaną kaszubskim złotym haftem kamizelkę. Gotowa na zabawę weszłam do jadalni prawie ostatnia. Alicja już tam była, cała w srebrnych błękitach. Kiedy mnie zobaczyła krzyknęła: „O, Czosnek przyszedł na bal w ornacie! " B. Od lewej Alicja Sternowa, Zofia Niwińska, Zofia Foggowa i ja w „Halamie" W tych czasach Alicja nie stawała już na stołach, raczej bawiła gości zza stołu. Niezapomniana, cudowna Alicja Sternowa. Ale i ona od nas odeszła i niech ją Pan Bóg chowa w swej opiece. A swoją drogą to jestem ciekawa czy i Jemu też przypomina: „Alicja jestem i to Sternowa! " Tak bym chciała wskrzesić na papierze jeszcze wiele spraw, wielu ludzi, z którymi los zetknął mnie na krótko lub na dłużej, ale czas szybko mija... Nadchodzi pani Jesień. Z drzew opadają liście. To znak, że na kilka miesięcy muszę opuścić moją ukochaną chatynę na moich ukochanych Kaszubach. Czas zrzucić chatynowe łaszki, przyciąć włosy, zrobić manicure i pójść na spotkanie z panem Teatrem. -132- PROFESOR ALEKSANDER BARDINI Szczycę się ogromnie tym, że byłam uczennicą profesora Aleksandra Bardiniego i jestem szczęśliwa, że zechciał obdarzyć mnie naprawdę wielką przyjaźnią. Poznaliśmy się w 1944 roku, kiedy do Lwowa znowu wkroczyli Sowieci, ale tym razem nazywało się to wyzwoleniem. W tym samym czasie przy ulicy Jagiellońskiej, w dawnym Teatrze Żydowskim, powstał Teatr Polski, którego dyrektorem został Bronisław Dąbrowski, a Sasza objął kierownictwo Studia Aktorskiego, którego zostałam słuchaczką. Miałam wtedy osiemnaście lat, Sasza był po trzydziestce, a więc bardzo jeszcze młody. Każdego dnia rano podchodził pod naszą kamienicę i razem szliśmy do teatru. Mieliśmy wtedy dużą słabość do siebie nawzajem. Sasza nosił wtedy dość bujne wąsy, które bardzo mi się nie podobały i nieraz mu to mówiłam, więc pewnego dnia ujrzałam go pod moim domem bez wąsów. Zgolił je dla mnie i od tej pory nigdy już nie zapuścił. Nieraz się śmieję, że miałam duże szansę zostać Saszową, ale między nas wszedł Czosnowski i ostatecznie zostałam Sylwkową. Sasza Bardini choć był aktorem, nie grywał prawie wcale. Już wtedy zajmowała go reżyseria. Nie wiem zupełnie, dlaczego nie grywał. Może dlatego, że po okupacji hitlerowskiej pozostał mu nerwowy tik twarzy, który jednak z biegiem lat prawie zupełnie minął. Na czasy lwowskie przypada początek jego pracy pedagogicznej. Miał ogromnie dużo cierpliwości dla swoich podopiecznych i ogromnie dużo życzliwości dla aktorów, z którymi pracował. W studio prowadził zajęcia praktyczne, a więc ćwiczyliśmy z nim etiudy aktorskie i rozmaite krótkie scenki. Bardzo pasjonowała go taka praca, a my wszyscy byliśmy pod jego ogromnym urokiem. W tych czasach nie był jeszcze tak złośliwy, jak to potem bywało, ale zawsze wyróżniał się wśród zespołu teatralnego nieprzeciętną inteligencją i erudycją. Sasza marzył o założeniu rodziny i bardzo chciał mieć dziecko. Kiedy marzenie się spełniło, do szaleństwa wręcz kochał swoją córkę, dziś panią redaktor, Marię, którą go obdarzyła starsza od niego żona. -133- A moje kontakty z Saszą? Jak to mówią „ulepił" ze mnie aktorkę, a kiedy przeszłam na emeryturę, dał błogosławieństwo w formie dokumentu mianującego mnie reżyserem. Mogę więc powiedzieć, że całe moje aktorskie i reżyserskie życie upłynęło pod patronatem profesora Bardi-niego. Ten krótki okres we Lwowie, kiedy podobałam się Saszy przerodził się w sentyment innego rodzaju. Mówił mi, że przypominam mu jego nieżyjącą siostrę. Przez pamięć o niej nosił stale na małym palcu prawej ręki maleńki pierścioneczek. Bardzo lubiłam oglądać jego przedstawienia operowe. W naszym Studio nie prowadził ze słuchaczami zajęć z piosenki, a szkoda. Udało mi się wszakże jeszcze we Lwowie zagrać w reżyserowanej przez Bardiniego komedii muzycznej Cały dzień bez kłamstwa. Po wyjeździe spotykaliśmy się jeszcze kilka razy. A to w Warszawie, a to w Gdańsku. Wpadł nawet na Kaszuby, odwiedzając mnie i Zdzisława w naszej maleńkiej chateńce. Choć go bardzo lubiłam, był taki czas, że miałam do niego żal. Reżyserowałam Życie paryskie Offenbacha w Operetce Warszawskiej. Jak wiele moich przedstawień, tak i to musiałam po pewnym czasie przygotować w języku niemieckim, ponieważ zakupił je niemiecki impresario. Wywiązałam się z powierzonego mi zadania i wróciłam do Gdańska. Po jakimś czasie dotarła do mnie wiadomość od kolegów z operetki, że przyjechała przedstawicielka impresaria i coś w tym przedstawieniu przerobiła. Zrobiła to oczywiście na moje konto, ponieważ to ja podpisałam afisz. Strasznie wściekła pojechałam do Warszawy. Zażyczyłam sobie obejrzeć próbę, poprzedzającą wyjazd. Niemka była bardzo zdziwiona moją obecnością, bo nie miałam jechać z zespołem za granicę. Oglądając próbę, zauważyłam w spektaklu szereg zmian., których nikt ze mną nie uzgodnił. Po próbie poprosiłam zespół o pozostanie na scenie i wezwałam tłumacza, ale nie po to, aby tłumaczył moje przemówienie niemieckiej koleżance, bo zrobiłby to pewnie zbyt taktownie, ale by przełożył zespołowi to, co nawtykałam przedstawicielce impresaria. A nawty- kałam!!! Niestety, niczego nie osiągnęłam, bo to, co zostało zmienione - pozostało. Profesor Bardini pełnił wtedy funkcję wiceprzewodniczącego Zarządu Głównego ZZASP. Pobiegłam do niego rozgoryczona. Miał co prawda jakieś zebranie, ale kiedy się dowiedział, że jestem i czekam na niego, wyszedł do mnie i serdecznie ucałował. Wtedy wyrzuciłam z siebie moje żale, a jego reakcja bardzo mnie uraziła. „Bogusiu, nie zawracaj mi głowy" - powiedział. Rozżalona wyszłam z budynku. Miałam nadzieję, że profe- -134- sor z racji swego urzędu zechce zainterweniować w tym ewidentnym przypadku łamania autorskiego prawa reżysera. A tu, nie! Nie i koniec! Dzisiaj rozumiem Saszę, ale wtedy miałam do niego dużo żalu. Naturalnie niesłusznie. Podobno tego rodzaju sprawy jak moja, były między innymi przyczyną, że przestał reżyserować przedstawienia operowe. Ogromnie przeżyłam śmierć profesora. Poczułam się tak, jakbym straciła swojego opiekuna. Jasne, że często bałam się dyskusji z nim, ponieważ był piekielnie złośliwy i ostry. Po Saszy pozostały mi listy. Często pisane na luźnych kartkach, ale jakże dla mnie cenne. Oto niektóre fragmenty tej korespondencji: Warszawa 30 marca 1983 „... Masz rację, Bogusiu, pisząc, że coraz częściej wraca się do tamtych lat. Zresztą pierwszy opracował ten problem Mickiewicz, pisząc o kraju lat dziecinnych. Tak więc nie powinniśmy się z tej, powiedzmy, słabości, tłumaczyć... " Warszawa 20 stycznia 1990 „... W ostatnim czasie było mnie dużo w telewizji, ale nie przejmuję się tym. Jakiś tam kawałek czasu człowieka nosi się jak na przykład fason buta, a potem ten sam człowiek funkcjonuje jako stary kapeć. Normalka. " Warszawa 30 marca 1995 „... Ja ciągle coś robię. Ale to pewnie ze strachu żebym nie musiał nie robić. " Profesor Aleksander Bardini -135- A TERAZ GDAŃSK Kiedy przed laty rozmawiało się o roku 2000, starałam się zmieniać temat, bo sądziłam, że nie dożyję tego przełomowego sylwestra. A tymczasem odlicza się już dni, dzielące nas od tej uroczystej daty, a zegar, który towarzyszy mi od rozpoczęcia pracy w teatrze, wybił w tym sezonie pięćdziesiąt pięć lat działalności aktorsko-reżyserskiej. Aż trudno uwierzyć! Gdyby nie to, że włosy - jak mówią Kaszubi - stare, a kręgosłup daje znać o sobie, czułabym się jeszcze młoda. Często myślami błądzę po teatrach Lwowa, Szczecina, Warszawy, Łodzi, Wybrzeża i czuję jakąś potrzebę zapisywania wspomnień z mojego życia teatralnego. Było to po przyjeździe ze Szczecina, kiedy pracowałam w Warszawie. Zanim otrzymaliśmy mieszkanie, byliśmy z Czosnowskim przez kilka lat gośćmi hotelu „Polonia", gdzie na maszynce elektrycznej gotowałam pełne obiady, o których wiedzieli wszyscy w hotelu, jako że zapachy roznosiły się po korytarzach i dochodziły aż do recepcji. Koledzy często zachodzili tam tylko po to, żeby powąchać, co u mnie na obiad i w zależności od tego, na co mieli ochotę, wstępowali do nas na górę. W moim okresie warszawskim pracowałam w Teatrze Nowym, Ludowym i w Rozmaitościach. To były normalne teatry dramatyczne z dobrymi zespołami, reżyserami... ale przeżyłam też taki czas w Warszawie, kiedy byłam bez pracy. Wtedy zaangażowałam się na krótko do „Artosu", czyli późniejszej „Estrady Warszawskiej". Trafiłam do ekipy wiejskiej, będącej najgorszą kategorią. Z przedstawieniem, które chyba nosiło tytuł Spotkanie u Ani - ale nie pamiętam ani nazwiska autora, ani reżysera - C. W Narodzinach Figara Wolffa, reżyseria Janusz Strachocki, scenografia Andrzej Strachocki, Teatr Ludowy w Warszawie -136- jeździliśmy po maleńkich ośrodkach województwa warszawskiego, grając przeważnie w remizach strażackich. Była zima. Budynek, w którym graliśmy, był drewniany, jak to często z wiejskimi remizami bywało, a garderoba dla aktorów mieściła się pod sceną. Jako ogrzewanie służyła miednica, w której palił się spirytus denaturowany. Rozpoczął się spektakl. Koledzy już byli na scenie, ja wchodziłam trochę później. Robiło się zimno, ponieważ płomień z wolna dogasał. I co ja wtedy zrobiłam? Dolałam spirytusu do niknącego ognia, aby znowu zrobiło się ciepło. No i zrobiło się. Bardzo gorąco!!! Płomień buchnął i od razu zaczął lizać kaprony, które miałam na nogach. Porwałam kostiumy i wszystkie osobiste rzeczy swoje oraz kolegów i jakoś szczęśliwie ogień ugasiłam, ale przedstawienie trzeba było przerwać. I tak dobrze, że budynek nie zapalił się wraz z nami wszystkimi na scenie i publicznością, a ja byłam tylko trochę poparzona. Moim następnym etapem była Łódź, Teatr 7.15, gdzie grałam tylko przez jeden sezon, ponieważ już wcześniej - z Warszawy - wybierałam się do Gdańska do Teatru „Wybrzeże". Miałam już nawet podpisaną umowę, ale dopiero na sezon 1956/57. Do dzisiaj przechowuję listy dyrektora Antoniego Biliczaka, który bardzo mnie na Gdańsk namawiał. Jako jeden z argumentów przytoczył fakt, że jod dobrze robi zdrowiu. Wspaniały dyrektor teatru, a mój bardzo serdeczny przyjaciel. Ale na chwilę chcę jeszcze pozostać myślami w Łodzi. W Teatrze 7.15, który mieścił się tuż przy Grand Hotelu i w którym grałam między innymi z Jaremą Stępowskim i Jadwigą Andrzejewską. W kawiarni w „Grandce" bywaliśmy wszyscy obowiązkowo. Wpadaliśmy po próbie i przed przedstawieniem. Także dyrektor Tomski - zwany przez nas „Bułą"- często tam zachodził, bywała pięknonoga Zosia Wil-czyńska, szalenie wtedy przystojny Leon Niemczyk i starszy Żyd - pan Klim. Ten ostatni, choć całkowicie spoza branży, kochał aktorów, a nam wtedy nie najlepiej się powodziło. Często osiemnastego czy dwudziestego każdego miesiąca wielu z nas nie miało już pieniędzy na obiad... Przy ulicy Narutowicza mieściła się skromna, ale świetna żydowska restauracja. Nieraz wcinałam tam karpia po żydowsku, którego porcja -razem z bułeczką - kosztowała wtedy dziesięć złotych. Ale tuż po połowie miesiąca, o karpiu nie można było nawet marzyć. Wtedy w nasze życie wkraczał poczciwy pan Klim, któremu nieźle się powodziło, bo prowadził jakąś małą firmę i był samotnym człowiekiem. Bardzo często taktownie mówił do mnie: „Busia, może byś poszła ze mną na rybę? Busia, ja wiem, ty mi powiesz, że już jesteś po obiedzie, ale ja tak nie lubię jeść sam. Pójdziesz ze mną na rybę? " Długo się dawałam prosić, bo wstyd mi było, że nie mam pieniędzy, ale - koniec końców - oczywiście szłam z nim na tę świetną rybę. -137- Sezon prawie dobiegał końca, kiedy u Jerzego Antczaka zaczęłam próby do Pułapki na myszy Agaty Christie. Jak to się mówi w naszym aktorskim żargonie, byłyśmy na jednej roli z Ireną Burawską. Niestety, już w tej Pułapce nie zagrałam, bo dyrektor Biliczak - „stanisławianin" zatelefonował do „Buły", również „stanisławianina", i upomniał się o mnie. Tak się złożyło, że byłam świadkiem tej rozmowy. „Tosiek! -wrzeszczał do Biliczaka Tomski. - Ty mi chcesz Buśkę zabrać? Ty mi trzonowy ząb wyrywasz!!! " Ale pojechałam do Gdańska. I przepracowałam w Teatrze „Wybrzeże" 26 lat! Nie będę pisała o pracy zawodowej jako takiej. Nie do mnie należy ocena moich poczynań aktorskich. Pożółkły ze starości wszystkie wycinki prasowe. Nie tylko je skrupulatnie zbieram, ale i czytam. Zbieram recenzje, wywiady, obwieszczenia o nagrodach, zdjęcia. Jest tego wszystkiego już bardzo dużo. Zagrałam przeszło 200 ról, a były to przeważnie role główne. Są naturalnie, wśród nich takie, które wspominam najmilej, które w moim dorobku artystycznym są może warte podkreślenia. Należy do nich Otylia we Franku V Diirrenmatta i Pilar w Komu bije dzwon Hemingwaya -w adaptacji Róży Ostrowskiej i Jerzego Golińskiego - prapremierze światowej w teatrze dramatycznym. I Franka Vi Komu bije dzwon reżyserował Jerzy Goliński, który przez dziesięć lat był moim szefem artystycznym. Również u niego pełniłam funkcje asystenta reżysera. Choć był młodszy ode mnie, potwornie się go bałam. Frank V kończył się songiem w moim wykonaniu. Było to tak pomyślane, że stałam na froncie sceny w długiej czarnej obcisłej sukni, podpierając się czarną laską ze srebrną rączką, a za mną opuszczano żelazną kurtynę, zamykającą okno sceniczne - cały świat Otylii. Autorką tej poruszającej scenografii była Jadwiga Pożakowska. W każdym teatrze pracuje sufler. Jest dla aktora prawdziwym wentylem bezpieczeństwa, bo można świetnie znać rolę, ale zdarza się, że w najmniej oczekiwanym momencie tekst wyfruwa z głowy jak ptak z klatki i wtedy sufler przychodzi na ratunek. Niestety, kiedy opuszcza się żelazna kurtyna, o jakiejkolwiek pomocy suflera nie ma mowy. Nasza suflerka, wiedząc, że po zejściu kurtyny i tak już na nic się nie przyda, po prostu szła do domu. Ale ja tego nigdy nie widziałam. Dla mojej podświadomości suflerka, jak w innych przedstawieniach, siedziała do końca spektaklu. Któregoś wieczoru, kiedy żelazna kurtyna wolno schodziła w dół, zauważyłam kątem oka, że suflerka zamyka egzemplarz, wstaje i wychodzi. Tak mnie to przeraziło, że choć ostatecznie wybrnęłam jakoś z sytuacji, poplątałam straszliwie tekst mojego ostatniego, po- -138- 31. Jako Otylia w Franku V Diirrenmatta, reżyseria Jerzy Goliński, scenografia Jadwiga Pożakowska, Teatr „Wybrzeże' w Gdańsku, 1962 -139- 32. Jako Pilar z Henrykiem Bistą, Marią Głowacką, Tadeuszem Borowskim i Janem Sieradzińskim w Komu bije dzwon Hemingwaya, reżyseria Jerzy Goliński, scenografia Jadwiga Pożakowska, Teatr „Wybrzeże' w Gdańsku, 1964 pisowego songu. Jak widać, aktor ma w swojej psychice zakodowaną obecność suflera w kulisie. Z biegiem lat przybywało ról, a więc i przygód scenicznych. Pamiętam próbę generalną Matki Courage Brechta, także w reżyserii Golińskiego. Na widowni siedział scenograf Ali Bunsch - chciał popatrzeć, jak zrobiony jest ten spektakl. Spotkałam go po próbie na korytarzu i zapytałam: „Ali, jak było? ", na co on skrzywił się i powiedział: „Rolą Courage nie przeskoczysz Pilar". Rzecz jasna, nie był to odpowiedni „komplement" po generalnej. Mogłam wpaść w jakiś kompleks, załamać się, ale na szczęście premiera poszła dobrze, a i recenzje były pochlebne. Courage zagrałam krótko po Pilar, a w strukturze psychicznej tych dwóch władczych kobiet jest coś podobnego. Repertuar teatru tak był zaplanowany, że po zagraniu Pilar miałam szereg przedstawień Courage. Kiedy jednak dowiedzieliśmy się o wyjeździe do Wrocławia do Teatru Polskiego na gościnne występy z Komu bije dzwon - musiałam wrócić do Pilar. Wiedziałam, że wszystkie bilety zostały wyprzedane, poza tym -140- spektakl wcześniej obsypano rozmaitymi nagrodami, z których wiele (łącznie ze stypendium w Paryżu) spadło na moją skromną osobę, jechałam więc do Wrocławia bardzo pewna siebie. Chyba za bardzo. Na próbie, poprzedzającej wieczorny spektakl, wielu wrocławskich kolegów, ciekawych tego okrzyczanego przedstawienia, zasiadło na widowni. Nie zabrakło również „Gola" - czyli Jerzego Golińskiego, reżysera tego przedstawienia. Nadęta jak paw zaczęłam jeden z bardzo długich monologów, kiedy nagle „Goło" przerwał mi, wrzeszcząc z ostatniego rzędu: „Kurwa, czy długo jeszcze pani Czosnowska ma zamiar grać Pilar kluczem do Matki Courage? ". Myślałam, że - ze wstydu i wściekłości na siebie - zapadnę się pod ziemię. Wrocławscy koledzy po cichu i dyskretnie opuszczali widownię, a próba już do końca się nie kleiła. Sprawdziliśmy tylko sytuacje sceniczne po to, żeby poczuć się w nowych warunkach. Po zakończeniu próby wtuliłam się w jakąś kotarę i potwornie płakałam. Całe popołudnie przesiedziałam w pokoju hotelowym z Golem, który cierpliwie wyjaśniał mi, gdzie i jakie popełniłam błędy, do czego powinnam powrócić, żeby znowu „chwycić" Pilar. Wieczorem i podczas wszystkich wrocławskich przedstawień byłam już tą samą Pilar, która przyniosła mi tyle satysfakcji. Po powrocie mogłam bez przeszkód grać na zmianę Pilar i Matkę Courage. W Matce Courage rolę księdza kapelana grał nieżyjący już aktor Kazik Talarczyk. W jednej ze scen mówiłam do niego: „Księże kapelanie, te moje dzieci, ile ja mam z nimi kłopotu! " Pewnego wieczoru kiedy, jak mi się zdawało, wypowiedziałam to zdanie, Talarczyk odwrócił się tyłem do publiczności i zaczął zupełnie prywatnie dusić się ze śmiechu. Byłam przerażona, nie wiedziałam co się stało. Jestem niepodopinana czy kiecka się na mnie rozdarła? Z trudem dograliśmy do końca ten akt - on ze śmiechu, ja z przerażenia. Za kulisami dopadłam go i zapytałam: „Kazik, co to było? " a on na to: „To ty nie wiesz, co powiedziałaś? ". Okazało się, że zamiast powiedzieć: „Księże kapelanie, te moje dzieci, ile ja mam z nimi kłopotu! " powiedziałam „Księże kapelanie, te nasze dzieci, ile my mamy z nimi kłopotu! ". „Nie wiedziałem, że ja, ksiądz, mam z tobą dzieci w tej sztuce" - zakończył Kazik. Skoro o przejęzyczeniach mowa. W urokliwym przedstawieniu Osiec-kiej Niech no tylko zakwitną jabłonie w jednej z sekwencji partnerował mi Zbyszek Grochal. Kiedy zachorował, zastępstwa podjął się Heniek Bi-sta. Bardzo denerwowałam się, żeby się nie „posypał", czyli nie pomylił tekstu - przecież to było nagłe zastępstwo, a poza tym Bista nie należał do aktorów śpiewających (chociaż graliśmy razem w Krakowiakach i Góralach, gdzie stworzył bardzo dobrą, ale i bardzo charakterystyczna rolę). Najczęściej jednak bywa tak, że zastępowicze z reguły się nie „sypią", na- -141- 33. Jako Buba, kobietka luksusowa w Niech no tylko zakwitną jabłonie Osieckiej, reżyseria Jagienka Zychówna, scenografia Ali Bunsch, Teatr „Wybrzeże" w Gdańsku, 1967 tomiast przydarza się to tym, którzy o nich się boją. I tak było ze mną. Mieliśmy w tym numerze piosenkę, której fragment śpiewany przez Bi-stę brzmiał tak: Czy pamiętasz, miła ma Gdyśmy dziećmi byli Jak w wojenkę częstośmy Z sobą się bawili.. Ja, jako „kobietka luksusowa" odśpiewywałam: Ja żołnierzem byłam twym Do walki gotowym... Tyś dowodził wojskiem swym W hełmie papierowym. Tego wieczoru jednak zaśpiewałam tak: Ja żołnierzem byłam twym Do walki gotowym... Tyś dowodził wojskiem swym W bębnie hamolowym. -142- Jakież było moje zdziwienie, kiedy zorientowałam się, że nikt nie zaśpiewał ani słowa więcej, natomiast wszyscy - Heniek i czterech towarzyszących nam rewelersów - tańczą odwróceni tyłem do widowni i ryją ze śmiechu. Dopiero kiedy zeszliśmy ze sceny i koledzy zaciekawieni pytali mnie, co to jest „bęben hamolowy" - dotarło do mnie, jakiego strzeliłam byka. Bardzo lubiliśmy się z Henrykiem. Wiele ze sobą graliśmy. O nim mogę mówić tylko w samych superlatywach - świetny aktor, kolega i mąż swojej żony. Prywatnie bardzo mało czasu spędzał z aktorami; nie wysiadywał w bufecie teatralnym, nie bawiły go nieważne ploty. Koledzy często brali mu za złe, że nie bierze udziału w życiu „klubowym", że zamyka się w garderobie, i mówili, że jest zarozumiały. A to nieprawda! Był po prostu skromny, może nawet za bardzo. 34. Z Henrykiem Bistą i Stanisławem Michalskim w Odbudowie błędomierza Iwaszkiewicza, reżyseria Marek Okopiński, scenografia Andrzej Markowicz, Teatr „Wybrzeże" w Gdańsku, 1974 Kiedy zajęłam się już reżyserią, otrzymałam od dyrektora Stanisława Michalskiego propozycję zrealizowania komedii muzycznej Porwanie Sa-binek Tuwima. Do wielkiej, wspaniałej roli Strzyckiego (którego znakomicie grał kiedyś Józef Węgrzyn) zaprosiłam Henryka Bistę, bo tylko ze -143- względu na to, że mogłam mieć go w obsadzie, zdecydowałam się zrealizować Sabinki w Teatrze „Wybrzeże". Co prawda Strzycki pod koniec przedstawienia ma popisową piosenkę, ale Bista obiecał, że mi tę rolę zagra i piosenkę zaśpiewa. Niestety, ostatecznie jednak oddał egzemplarz -a o swojej rezygnacji z roli poinformował tylko Staszka Michalskiego. Próby były już tak daleko posunięte, że Sabinki musiały ujrzeć światła sceny - premiera się odbyła, ale w zupełnie innej obsadzie. Miałam do Henryka żal i czułam się głęboko urażona. Przez długi czas od tamtego wydarzenia nie miałam okazji widzieć się z nim, ponieważ był już jedną nogą w Warszawie, a i ja sporo jeździłam po Polsce i nie tylko. Jednak kiedyś nieoczekiwanie spotkaliśmy się na dworcu w Warszawie. Oboje czekaliśmy na pociąg do Gdańska. Henryk, dżentelmen w każdym calu, ukłonił mi się z bardzo niewyraźną miną, ja odwzajemniłam ukłon myśląc „mam cię w nosie", po czym osobno ruszyliśmy na spacer po peronie. Kiedy pociąg wreszcie nadjechał, wsiedliśmy - każde do swojego przedziału. Miałam wykupiony bilet na miejsce w wagonie dla niepalących. Choć pociąg był wypełniony po brzegi - obok mnie w przedziale pozostało jedno wolne miejsce. Kiedy już się usadowiłam, do przedziału weszła konduktorka i z nieskrywaną dumą w głosie powiedziała: „Proszę państwa, jedzie z nami bardzo znany aktor. On wprawdzie pali, ale nie znosi dymu w małych pomieszczeniach, a pomyłkowo siedzi w wagonie dla palących. Czy nie będą państwo mieli nic przeciwko temu, żeby usiadł z wami? " Gdy usłyszałam pierwsze słowa konduktorki, wiedziałam, o kogo chodzi, bo Henryk palił i to dużo. Uśmiechnęłam się do siebie, bo przypomniał mi się fragment z Pani Twardowskiej i słowa diabła: „Ta karczma Rzym się nazywa, kładę areszt na waszeci! " Po chwili do przedziału wszedł skromniutki Henio, zapytał: „Czy państwo pozwolą? " i zażenowany usiadł przy mnie. Kiedy szepnęłam do niego „Cześć, stary", spojrzał na mnie, a jego odstające uszy (które zawsze starał się jakoś zasłonić) przybrały kolor purpury. Przytulił mnie mocno do siebie i długo przepraszał za Sabinki. A przecież to już naprawdę nie było ważne. Mieliśmy sobie tyle do powiedzenia. Henryk zechciał zagrać w przedstawieniu poniedziałkowego Teatru Telewizji w sztuce Godebskiego Miłość i próżność, którą reżyserowałam. Obsadziłam go w roli stryja partnerującego mu w tym spektaklu aktora Teatru „Wybrzeże", Krzysztofa Matuszewskiego. W jednej ze scen stryj miał kwestię, w której absolutnie nie zgadzał się na małżeństwo bratanka z ukochaną, gdyż, jak wynikało z akcji, sam chciał ją pojąć za żonę. Wymyśliłam, że w w trakcie tej rozmowy Bista będzie wolniutko obierał jabłko, a pochłonięty tą czynnością wypowie swoje kwestie tak, że zabrzmią naprawdę groźnie. Rzecz jednak tkwiła w tym, żeby skórka obie- -144- ranego jabłka stanowiła jedną długą spiralę. Mój poczciwy zdyscyplinowany artysta zgodził się na to i ćwiczył tak długo, aż doszedł do perfekcji. Henryk był zadowolony, a ja szczęśliwa. Henryka Bisty nie ma już wśród nas. To ogromna strata dla teatru. Mnie pozostały wspomnienia, wiele zdjęć i kaseta wideo z tamtym przedstawieniem Teatru Telewizji. Jestem osobą bardzo słowną i obrzydliwie wręcz punktualną. Jako reżyser wymagam też bezwzględniej punktualności od moich zespołów. Ale muszę przyznać, że i mnie zdarzały się wpadki. Moja historia miała miejsce dawno temu - wtedy jeszcze byłam aktorką. Graliśmy Noc listopadową Wyspiańskiego, a ja w roli Nike Żałobnej zjawiałam się tylko na początku przedstawienia. Jak to często bywa i dziś, spektakle rozpoczynały się o rozmaitych godzinach, w zależności od tego, do jakiego odbiorcy były kierowane. Spektakl, o którym chcę opowiedzieć, miał rozpocząć się o godzinie 17.00, ale ja, nie wiedzieć czemu, byłam przekonana, że gramy o 19.00 i na 16.00 wybrałam się z mężem do kina. O naszym wypadzie wiedzieli moi szwagrostwo, proponowaliśmy im bowiem pójście z nami, ale oni z jakichś powodów nie mogli nam towarzyszyć. Siedzieliśmy w dawnym kinie „Leningrad" - obecnie „Neptun" - oglądając dobry film, gdy nagle usłyszałam, że ktoś woła mnie do wyjścia. Nie wiedziałam, co się stało. Od razu pomyślałam o zalanym mieszkaniu, włamaniu, pożarze. Ruszyłam do wyjścia, a tysiące okropnych myśli przychodziło mi do głowy. Dobiegliśmy z mężem do holu, a tam kierownik kina pyta: „Pani Bogusławo, czy przypadkiem nie gra pani dzisiaj popołudniówki? ". Nogi się pode mną ugięły... Rzeczywiście! Na szczęście do teatru nie jest daleko - wystarczy tylko przebiec Długą. Nawet się nie ubierając, z kożuchami w rękach popędziliśmy ze Zdzisławem na Targ Węglowy. Wpadłam za kulisy jak bomba, a tam już czekał na mnie zastępca dyrektora, wspaniały ale surowy Jerzy Gołębski, garderobiana z kostiumem i Teresa Lassota. Garderobiana błyskawicznie przebrała mnie na korytarzu i wpadłam na scenę. Nie wiem, jakim cudem zdołałam wygadać tekst. Przedstawienie zostało opóźnione o przeszło 20 minut. Kiedy zeszłam ze sceny, dostałam ataku wątroby, ale przedstawienie dograłam do końca. Co za wstyd!!! Ja - uosobienie punktualności siedzę w kinie zamiast w teatrze przygotowywać się do spektaklu! Podobno długo mnie szukano i dopiero Teresa Lassota, która znała moich krewnych, znalazła numer ich telefonu, zadzwoniła i dowiedziała się, gdzie jestem. Gdyby nie ona, przedstawienie musiałoby być odwołane. Nie zostałam ukarana przez dyrekcję, bo byłam wtedy przewodniczącą Oddziału SPA-TiF - ZASP. Wobec tego wywiesiłam na tablicy naganę dla samej siebie, przeprosiłam pisemnie wszystkich za to okropne spóźnienie i przeznaczyłam sporą sumę pieniędzy na Dom Aktora Weterana w Skolimowie. -145- ja serdeczna koleżanka torym" pokladzie wychodzącego Późnowiosenna. Obie z ^ kułtury - V„v - i 35. Okrętujemy się na Batorym z Krysią Łubieńską i rzeźb! Każda wyprawa do muzeum , P^ o z byłam dumna! "Ba" ^ odbl^śmy od T* ^^ na Piękna' W Leningradzie przywitała nas orkiestra, która odegrała dwa hymny. Potem wszystkich pasażerów zaproszono na wycieczkę po mieście autokarami, które już na nas czekały w porcie. Po wejściu do autokaru okazało się, że me ma w nim tłumacza znającego polski. Na pytanie pilotki, czy ktoś zna język rosyjski, natychmiast się zgłosiłam. Zostałam poproszona o pomoc w tłumaczeniu. Kiedy chętnie przesia-dłam się do przodu, pierwsze zdanie, jakie miałam przetłumaczyć, brzmiało: „Troszeczkę zmieniły się nasze plany i teraz zamiast wycieczki po mieście złożymy wizytę w Ermitażu! ". A ja potwornie boję się wielkich płaszczyzn w zamkniętej przestrzeni, a więc także obrazów 1 nie przeżyłam! jeszcze wrócę, nigdy -146- A jednak tę wycieczkę „Batorym" wspominam jak najlepiej. Teraz to nawet śmiać mi się chce z przygód na martwej fali. Pogoda była naprawdę piękna, ale kołysało tak potwornie, że prawie wszyscy byli ciężko chorzy. Nikomu nie przychodziło do głowy, żeby korzystać ze wspaniałej restauracji i dań, które można było zamawiać bez ograniczeń. Piękna sala nagle całkowicie opustoszała. Na całym statku unosił się odór nie do zniesienia. Próbowałam, według rad załogi, ratować się koniakiem pitym na czczo. Trochę mi to pomagało; przynajmniej na tyle, że mogłam zjeść choć odrobinę czarnej postnej kaszy. Po jakimś czasie jednak, upiorne szarpania martwej fali skończyły się. Dotarliśmy do Rygi i zwiedzaliśmy ją, zachwycając się tym prześlicznym miastem. Nadszedł czas powrotu. Z portu wyszliśmy z dwugodzinnym opóźnieniem, bo zamiast uroczystego pożegnania z hymnami mieliśmy do czynienia z radzieckimi celnikami, nastawionymi głównie na rekwirowanie złota, którego pasażerki tego rejsu - co trzeba przyznać - nakupowały sobie sporo. Na szczęście ja nie miałam powodu do obaw, bo kupiłam tylko złotą bransoletkę do zegarka, a jedną sztukę złota wolno było z ZSRR wywieźć. Po nieprzyjemnościach celnych nadszedł czas na ostatnią kolację, poprzedzającą Bal Kapitański. Byłam niezmiernie dumna, bo otrzymałam zaproszenie od kapitana Meissnera, aby kolację zjeść przy jego stole. A nie byle jaki to był stół. Umieszczony na niewysokim podeście, górował nad salą jak estrada, a siedzących przy nim gości obsługiwano jako pierwszych. Za podawane tu trunki nie trzeba było płacić. Kelnerzy z wielką gracją stawiali pięknie ułożone na tacach ogromne kraby, a ja myślałam o tym, że za nic na świecie nie dotknę tego potwornego zwierza z wąsami. Wielokrotnie jadłam mięso z raków, krabów, krewetek, langust i bardzo je lubię, ale zawsze było ono już obrane. Nie wyobrażałam sobie obierania rękami i wysysania ze skorupek delikatnego mięsa. Bałam się, że narobię okropnego bigosu przy kapitańskim stole, odmawiając jedzenia nieobranych ze skorupy krabów. Na szczęście nic strasznego się nie wydarzyło. Wąsate stworzenia na tacach były tylko przybraniem przepysznych sałatek z krabów, które z otwartej skorupy kelnerzy nabierali specjalnymi przyborami i kładli na nasze talerze. Nie pomnę całego menu tego wieczoru, ale pamiętam, że nie zawahałam się, kiedy kelner zapytał mnie, czy życzę sobie barszczyk z żółwia czy czerwony -wybrałam naturalnie nasze poczciwe buraki. Przyszła pora na deser. Zgasły wszystkie światła, a do sali jadalnej weszli kelnerzy. Sunęli pięknie, równiutko, jeden za drugim, niosąc nad głowami duże tace z płonącymi lodami, a orkiestra zagrała „zabronioną" w teatrze melodię Lecą świetliki. W teatrze ta melodia przynosi pecha i grać jej nie wolno. W ogóle ludzie teatru są bardzo przesądni. Może po- -147- woli to już mija, ale za moich młodszych lat żaden mężczyzna nie śmiał stanąć na scenie, czy przejść przez nią prywatnie w kapeluszu czy jakiejś czapce na głowie, nie gryzło się pestek z dyni, za kulisami nie dziergało się na drutach ani szydełkiem. Nie gwiżdże się w teatrze do dzisiaj, bo -jak to się mówi - przedstawienie zostanie wygwizdane. Jeżeli na podłogę upadnie egzemplarz sztuki, trzeba go przed podniesieniem koniecznie przydepnąć, bo inaczej padnie sztuka. Do dzisiaj ludzie teatru panicznie boją się trumny na scenie, bopanuje przekonanie, że jeżeli w sztuce trumna stoi na scenie, to ktoś w teatrze umrze i... niestety, bardzo często to się sprawdza. Uważam też, że pawie pióra, choć tak piękne, nie przynoszą szczęścia ani w życiu, ani na scenie. Unikam ich jak ognia. Ale jak tu bez pawich piór zagrać na przykład Wesele? Skoro o Weselu Wyspiańskiego mowa, to muszę wyznać, że jednym z moich marzeń było zagrać w nim Rachelę. We Lwowie u Dąbrowskiego w Teatrze Polskim, gdzie chodziłam do Studia Aktorskiego i gdzie rozpoczynałam dorosłą pracę w teatrze, było grane Wesele. Wraz z moimi młodziutkimi kolegami brałam udział w tym przedstawieniu. Robiliśmy tłum w scenie z Branickim. Rachelę grała Irena Tomaszewska (pierwsza żona Młodnickiego). Ogromnie mi się w tej roli podobała. W długiej czarnej sukni, z gładko zaczesanymi czarnymi włosami, nisko upiętymi w kok i czerwonym miękkim dużym szalu na ramionach. Taką właśnie Rachelę chciałam zawsze zagrać. Kiedy już pracowałam w Teatrze "Wybrzeże" gruchnęła wiadomość, że Wesele wchodzi do repertuaru. Umierałam z ciekawości, jaka będzie obsada. Jak już wspomniałam, byłam zaprzyjaźniona z dyrektorem Biliczakiem i dyrektorem Golińskim, ale nie miałam prawa zapytać, czy wejdę do spektaklu. Obsadę zawsze wywieszano kilka dni przed rozpoczęciem prób i dopiero z tablicy ogłoszeń każdy dowiadywał się, co go czeka. Dwaj dyrektorzy współpracowali ze sobą tak idealnie, że nic, co nie powinno przedostać się do zespołu, z gabinetu naczelnego nie wyszło. Tak było wtedy. Teraz już wszystko w teatrach się pozmieniało. Zespoły natychmiast wiedzą, o czym się mówi w dyrekcjach. To wprowadza niesnaski, ponieważ w planach obsadowych często następują zmiany. Nadszedł dzień, kiedy wywieszono obsadę. Jestem! Wiszę na tablicy! Zagram Rachel! Szalałam z radości. Scenografię i kostiumy projektował Ali Bunsch. Jeszcze w czasie prób „stolikowych" Bunsch z Golińskim dali mi do obejrzenia projekt kostiumu. Goliński chciał nim podkreślić, że Rachel to zakompleksiona córka podmiejskiego karczmarza, a więc razem z Bunschem ubrali mnie w wełnianą liliową sukienkę do połowy łydki, z różowymi ryszkami u dołu, sznurowane trzewiki, pomarańczowy szal błyszczący jakimiś czarnymi zawijasami i okulary w drucianych -148- 36. Jako Rachel ze Zdzisławem Maklakiewiczem - Poetą w Weselu Wyspiańskiego, reżyseria Jerzy Goliński, scenografia Ali Bunsch, Teatr „Wybrzeże" w Gdańska, 1960 37. Jako Klimina z Haliną Slojewską - Radczynią w Weselu Wyspiańskiego, reżyseria Stanisław Hebanowski, scenografia Marian Kołodziej, Teatr „Wybrzeże" w Gdańsku, 1976 oprawkach. Ten kostium wydawał mi się wstrętny tym bardziej że przecież Rachel była mądrą dziewczyną o bogatym wnętrzu. Chociaż przychodziło mi to z trudnością, jednak poddałam się takiej Racheli, poddałam się Golińskiemu i tę „moją" Rachel pokochałam. Rolę tę rozmaicie odebrali recenzenci. Od zachwytów do zupełnej dezaprobaty. Na przykład Malwina Szczepkowska, która zawsze pisała o mnie entuzjastycznie, Rachelą była bardzo rozczarowana. Ciekawostką jest na pewno fakt, -149- że Poetę w tym przedstawieniu grał „Pupal", czyli Zdzisio Maklakiewicz. Nie do wiary ale był w tej roli świetny!!! Wesele wróciło na scenę „Wybrzeża" także za dyrekcji Stanisława Hebanowskiego w jego reżyserii i ze scenografią Mariana Kołodzieja - wtedy już zagrałam Kliminę, a Rache-lę Halina Winiarska. Wspomnienia Wesela Golińskiego stawiają mi w przed oczami potworny obraz. Palił się nasz świeżo wyremontowany teatr w Gdyni. Mieszkałam w tym czasie przy ulicy Świętojańskiej, przy Kamiennej Górze. Zbudziła mnie w nocy sąsiadka, której okna pokoju wychodziły na teatr. „Teatr się pali! " - wrzeszczała. Natychmiast zadzwoniłam do dyrektora Biliczaka, rozdzwoniłam się także po kolegach, którzy mieszkali w Gdyni. Tak szybko, jak to było możliwe, znalazłam się przy teatrze. Wraz z kolegami z płonącego budynku wynosiliśmy kostiumy z Wesela, którego premiera miała się niebawem odbyć. Mężczyznom udało się wynieść fortepian. Strażacy się tym nie zajmowali. Mieli poważniejsze zadania. Płakaliśmy wszyscy, jak na pogrzebie kogoś z najbliższych. Na pogorzelisku zjawił się redaktor Witold Mężnicki, który też mieszkał w Gdyni. Był przerażony widokiem pożaru, ale nie rozumiał aż takiej naszej rozpaczy. Zareagował jak dziennikarz, a ja jeszcze długo brałam mu to za złe. Kostiumy i fortepian uratowaliśmy, nie pamiętam jednak, czy udało się wynieść dekoracje. W każdym razie premiera Wesela się odbyła. We Wrzeszczu, na scenie Opery Bałtyckiej. A pozostając przy temacie ognia, pamiętam przygodę, jaką przeżyliśmy w Sopocie podczas Biedermanna i podpalaczy Maksa Frischa w reżyserii Stanisława Różewicza i scenografii Mariana Kołodzieja. Grałam Babette, żonę Biedermanna, którego kreował wspaniały aktor Stanisław Igar. Nie należał on wszakże do najmilszych kolegów. Oschły, wiecznie niezadowolony, na scenie wymagał od wszystkich absolutnego profesjonalizmu i jeśli tylko coś mu nie odpowiadało - potrafił zniszczyć partnera w trakcie prowadzenia dialogu. Ale jak trafiał na aktorów godnych siebie, wtedy był cudownie kontaktowy. Graliśmy razem w wielu sztukach i to była dla mnie sama rozkosz. Wracając jednak do Biedermanna - jest tam scena, w której dwóch diabłów w ludzkiej postaci -przepysznie granych przez Staszka Michalskiego i Krzyśka Gordona - grozi podpaleniem domu Biedermanna. W czasie jednego z przedstawień, kiedy już wiadomo było, że za chwilę cały dom stanie w płomieniach, ni stąd, ni zowąd, z końca widowni rozległ się krzyk: „Nie wolno rozpalać ognia, nie zmówiwszy mantry! ". Wszyscy na scenie na chwilę zamarliśmy. Ale przedstawienie musi trwać, więc diabły znowu zabierają się do podpalania, a tu jeden z widzów, młody mężczyzna, biegnie w kierunku sceny i woła: „Nie pozwolę rozpalić ognia bez zmówienia mantry! ". Kiedy dobiegł do stopni prowadzących na scenę, przytomny Staszek Michalski krzyk- -150- 38. Ze Stanisławem Igarem w Biedermannie i podpalaczach Frischa, reżyseria Stanisław Różewicz, scenografia Marian Kołodziej, Teatr „Wybrzeże" w Gdańsku, 1975 nął do niego: „No to mów pan! " i poszedł z Gordonem „podpalać" dom. Młody człowiek stanął bokiem do widowni i wyciągnąwszy jedną rękę w kierunku sceny, zaczął mówić jakiś wielki monolog. Ogień sceniczny ogarnął nas wszystkich, odezwały się dzwony i groźna scena - przez ten nieprzewidziany epizod - stała się jeszcze groźniejsza. Wszystkim nam ciarki chodziły po plecach. Tego wieczoru dzwony musiały bić dłużej, i przez to także przeciągnął się akt. Kiedy nasz niespodziewany gość wszedł na scenę, zaciągnięto kurtynę, a my niezwłocznie „wsiedliśmy" na intruza. Oj, okropnie mu się wtedy dostało, a on spokojnie powiedział tylko: „Musiałem zmówić modlitwę. Czy mogę wrócić na widownię? " Po czym przez kulisy wyszedł do foyer na przerwę i potem pewnie do końca obejrzał przedstawienie. Po spektaklu zatelefonowałam do Stanisława Różewicza i opowiedziałam o naszej przygodzie. Mówiłam mu, jaka to wielka szkoda, że tego nie widział, bo to było doprawdy coś wstrząsającego. Przez zupełny przypadek przedstawienie nabrało zupełnie innego, niesamowitego wymiaru. Lekarze nie lubią leczyć aktorów, bo oni nigdy nie proszą o zwolnienie, a za to błagają, żeby ich jak najszybciej postawić na nogi. Ja nie byłam -151- 39. Śpiewałam song „Mein jiddische Marne" w Niech no tylko zakwitną jabłonie -152- inna. Kiedyś przez zlekceważenie zapalenia oskrzeli przedawkowałam leki i z końcem pierwszej części przedstawienia Niech no tylko zakwitną jabłonie w czasie tańca zrobiło mi się słabo, przed oczami ciemno, zdążyłam tylko dotańczyć do kulisy i tam osunęłam się na podłogę. Wprawdzie nie zemdlałam, bo to mi się nigdy w życiu nie zdarzyło, ale do drugiej części przedstawienia na scenę wyjść nie mogłam. Dobrze, że jest to składanka i w drugiej części miałam mniej wyjść na scenę. Innym razem w tychże Jabłoniach miałam scenę, w której celowo przewracałam się w czasie tańca - niestety, kiedyś upadłam tak niefortunnie, że po spektaklu odwieziono mnie na pogotowie. Lekarz dyżurny miał sporo zabawy z wyciąganiem wszystkich drzazg powbijanych w moją dłoń i nogę. Kiedyś, przed premierą Opery za trzy grosze, którą reżyserował Jerzy Goliński, też przydarzyła mi się interwencja medyczna. Grałam tam Jen-ny, dużą śpiewaną rolę. Goło nigdy nie oszczędzał aktorów, a więc i próby do Opery były bardzo ostre. Na kilka dni przed premierą zaczął szwankować mi głos. Poszłam więc do lekarza, znanego laryngologa z Gdyni, który stwierdził, że nabawiłam się guzków na strunach głosowych i w związku z tym powinnam natychmiast przerwać pracę i zamilknąć. Groził mi nawet operacją. Ale jak tu zamilknąć, kiedy premiera tuż- tuż? Mój życzliwy pan doktor - obecny na premierze - z przerażeniem patrzył i słuchał, jak śpiewałam piękną Balladę o okrętach. Mało, że zaśpiewałam! Publiczność domagała się bisu, cóż więc było robić? Bisowałam - to najpiękniejsze przeżycie dla aktora! No i nie tylko szczęśliwie obeszło się bez operacji, ale do dziś grzmię donośnym głosem. Jest jednak jedna dolegliwość, z której chyba nigdy się nie wyleczę. To wspomniany już wcześniej lęk przed wielkimi płaszczyznami w zamkniętej przestrzeni, prawdziwa fobia. Pamiętam moje pierwsze spotkanie z Panoramą Racławicką we Lwowie. Miałam wtedy może dziewięć, może dziesięć lat i tatuś uznał, że czas już obejrzeć to wielkie dzieło. Panorama prezentowana była w brzydkiej rotundzie. Kiedy zobaczyłam ogromne płótno, w pierwszej chwili chciałam uciekać - niestety, tatuś nie pozwolił mi wyjść. Powoli oswajałam się z tym przerażającym mnie widokiem. Uspokoiłam się dopiero wtedy, kiedy - dzięki oświetleniu -zaczęło mi się wydawać, że to wszystko, co dzieje się na płótnie, ma miejsce w plenerze, a więc daleko od nas. Takie wrażenie spotęgowano dzięki połączeniu obrazu z prawdziwymi krzakami, elementami końskich uprzęży czy kół od wozów. Taka była moja pierwsza zarządzona przez tatusia lekcja historii, z której ja, choć miałam złudzenie, że to otwarta przestrzeń, chciałam jak najszybciej uciec. Marzyłam tylko o tym, by znowu znaleźć się na Placu Powystawowym i odetchnąć prawdziwym świeżym powietrzem. -153- Panoramę Racławicką we Lwowie odwiedzałam jeszcze kilka razy ale zawsze pod przymusem. Nie zastanawiałam się wtedy nad wartościami artystycznymi tego, dzieła - dla mnie było przerażające swoim ogromem zamkniętym w pomieszczeniu. Po latach, kiedy reżyserowałam jakąś sztukę w teatrze we Wrocławiu, znowu miałam okazję zobaczyć Panoramę. Było to krótko po otwarciu i dostać się na nią wcale nie było łatwo. Wcale nie paliłam się do tej wycieczki, jednak dyrektor teatru postawił sobie za punkt honoru, by mnie i mężowi bilety do Rotundy załatwić. Poszliśmy więc - budynek piękny, lekcja historii płynie dyskretnie z głośników, szczegółowo opisywany jest każdy fragment płótna. Pomyślałam, że gdyby tu był mój tatuś, nie musiałby niczego mi tłumaczyć, a i sam pewnie byłby zachwycony. A obraz? Wiele czytałam i słyszałam o jego autorach. Znam listy Wojciecha Kossaka do rodziny, opisujące jego stosunek do Styki, z którym obraz ten malował. Z ust samej Magdaleny Samozwaniec, która zaszczyciła mnie swą przyjaźnią, wiele słyszałam o jej ojcu i pracy nad Panoramą Racławicką. Jak przed laty, także i dzisiaj nie zastanawiam się nad wartością tego dzieła, choć mam wiele wątpliwości. Ale przecież raczej nie powinnam wyrażać swojej opinii jeśli chodzi o malarstwo i rzeźbę, bo po pierwsze - jestem kompletną dyletantką, a po drugie - tak bardzo boję się wielkich eksponatów, że zwyczajnie nie mogę na nie patrzeć. Pamiętam, jak mój pierwszy mąż, Sylwester Czosnowski, opowiadał mi bardzo wiele o Luwrze i o tym, jak często zmęczony studiami szedł tam, by odpocząć przed obrazem Mony Lizy i nie mógł nigdy oderwać od niej oczu. Po wielu latach i ja znalazłam się w Paryżu, na stypendium. Miałam stałą bezpłatną kartę na wejście do każdego muzeum, więc jak tu nie pójść do Luwru? Niestety, zaraz po wejściu zdjął mnie paniczny strach, kiedy zobaczyłam wielkie rzeźby, a potem galerie z ogromnymi 40. W roli Jenny w Operze za trzy grosze Brechta, reżyseria Jerzy Goliński, scenografia Ali Bunsch, Teatr „Wybrzeże w Gdańsku", 1960 -154- płótnami - wydawało mi się, że za chwilę zemdleję. Z trudem, bo z trudem, dotarłam jednak do zasłoniętej szkłem Mony Lizy. Stanęłam w tłumie ludzi i poczułam się trochę spokojniejsza - ten obraz nie napawał mnie lękiem, bo nie jest wielki. Ciągle jednak dręczyła mnie myśl o tych wszystkich innych ogromnych dziełach i chciałam jak najszybciej znaleźć się na ulicy. Niestety, nie potrafię wytłumaczyć sobie tych moich lęków. Na myśl o jakimkolwiek muzeum dostaję dreszczy. Faktem jest jednak, że przemogłam się z wielkim trudem i obejrzałam moskiewską Galerię Tretiakowską. Ale do muzeum w Dreźnie nie weszłam, choć podchodziłam do tego wiele razy. Nie wejdę także do Sukiennic. Wiem dobrze co tam się znajduje i to mi wystarczy. Oglądam albumy. Kolejną historię tego typu przeżyłam, kiedy - tym razem ze Zdzichem - odwiedziłam Paryż. Postanowiliśmy zobaczyć Wersal. Wszystko było cudowne do chwili, kiedy uchyliłam drzwi do Sali Napoleońskiej. Zobaczyłam to ponure od ciemnych wielkich płócien wnętrze i zwyczajnie zwiałam - umówiłam się tylko z mężem, że jak skończy oglądanie, spotkamy się w ogrodach pałacowych. Podobnie jest ze słynną kurtyną Siemiradzkiego w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Nie wejdę na widownię wcześniej, jak po podniesieniu kurtyny. Choroba, po prostu choroba! Rozmawiałam z wieloma psychiatrami i psychologami i nikt do tej pory nie spotkał się z podobnymi dolegliwościami. Tak więc nie ma dla mnie żadnej terapii - ze strachu przed wielkimi płaszczyznami w zamkniętej przestrzeni chyba nie wyleczę się już nigdy. Wielokrotnie się zastanawiałam i szukałam źródła tego mojego kalectwa. Bo ta fobia właśnie nim jest, szczególnie dla mnie aktorki i reżysera. Myślę sobie, że wszystkiemu jest winien mój strach przed śmiercią. Wielkie obrazy i rzeźby w zamknięciu - choć są dziełami znakomitych twórców, którzy tchnęli w nie swój talent i cząstkę życia - jednak są zastygłe, martwe, nieruchome, jak wszystko, co się łączy z cmentarzami. Często bywam w kinie, mogę oglądać film nawet na największym ekranie, bo tu wszystko się rusza, żyje. Mogę pracować na scenie wśród największych dekoracji, bo i one często są w ruchu, ale pamiętam przygodę, jaką przeżyłam w Operze Bałtyckiej, gdzie graliśmy na zmianę z jej zespołem, jako że Teatru „Wybrzeże" jeszcze wtedy nie było. My wystawialiśmy wtedy Franka V Diirrenmatta, a opera miała w repertuarze Aidę. Sceny były tak ustawione, że w pewnym momencie przedstawienia, musiałam - prawie biegnąc - dostać z jednej strony na drugą wąskim przejściem za horyzontem, żeby zdążyć wejść w odpowiednim momencie. Nigdy nie miałam z tym kłopotu, ale któregoś wieczoru na mojej drodze -155- stanął ogromny namalowany na dykcie Sfinks, element scenografii, którego montażyści nie wynieśli do kieszeni scenicznej, jak to zwykle czynili. Nie potrafię opisać przerażenia, jakie mnie wtedy ogarnęło. Tym razem z ogromnym trudem dtarłam do przeciwległej kulisy, a podczas przerwy zrobiłam karczemną awanturę brygadierowi sceny o to, że przez tego cholernego Sfinksa o mało nie upadłam i że przez niego miałam za mało miejsca na przejście. Naturalnie nie powiedziałam, że się tego ogromnego malowidła po prostu boję, było mi zwyczajnie wstyd. Wiele pięknych chwil przeżyłam na scenie. Ale przecież nie zawsze trafiały mi się role w których czułam się świetnie. Rolą, która powinna być policyjnie dla mnie zabroniona, jest Laura w Kordianie Słowackiego - a ja ją grałam. Nie miałam innego wyjścia, bo za moich młodych lat aktor grał wszystko, co mu dyrekcja do grania powierzyła. Na pewno zawiodłam Marka Okopińskiego, reżysera bardzo dobrego przedstawienia Termopil polskich Micińskiego. Marek obsadził mnie w roli Tamary, która wpędziła mnie wręcz w kompleksy. W jednej ze scen, stojąc przed spuszczoną kurtyną mówiłam monolog. Nie było ani jednego przedstawienia, żebym się w tym monologu nie pomyliła. Nigdy mi się to nie zdarzało, bo przecież na przykład w Komu bije dzwon jako Pilar waliłam kilka ogromnych monologów i nie miałam żadnych potknięć. Nie rozumiem dlaczego, ale Marek Okopiński nigdy mi nie powiedział, że go zawiodłam i jeszcze wiele grałam u niego w okresie kiedy był szefem artystycznym Teatru „Wybrzeże". Nie czułam się najlepiej w polskim repertuarze współczesnym, takim jak na przykład Białe małżeństwo, w którym grałam Ciotkę, czy Kartoteka, w której obsadzono mnie jako Tłustą. Nie przepadałam za Iwonę, księżniczką Burgunda Gombrowicza, w której byłam Królową Małgorzatą. Natomiast Ryszard Major, reżyser tego spektaklu, bardzo lubił ze mną w takim repertuarze pracować. Przy Iwonie Major wymyślił, że Królowa 41. W roli Laury w Kordianie Słowackiego, reżyseria Teresa Zukowska, scenografia Marian Kołodziej, Teatr „Wybrzeże" w Gdańsku, 1959 -156- 42. W roli Tamary z Andrzejem Szalawskim w Termopilach polskich Micińskiego, reżyseria Marek Okopiński, scenografia Marian Kołodziej, Teatr „Wybrzeże" w Gdańsku, 1970 Małgorzata i Król - grany przez Jurka Łapińskiego - to będzie taka ple-bejska para królewska. Bardzo się to publiczności i krytykom podobało, a i ja byłam podobno dobra. Sama miałam jednak o tej roli zupełnie odwrotne zdanie. Nie byłam z niej zadowolona, a już ogromny monolog, po którym schodziłam ze sceny przeważnie na brawach, napawał mnie przed wejściem ogromną tremą. Iwonę, księżniczkę Burgunda graliśmy na naszej scenie długo, a i wiele z nią podróżowaliśmy. Byliśmy na gościnnych występach w Starym Teatrze w Krakowie, a także w Niemczech - w Bremie. Wszędzie spektakl miał ogromne powodzenie. Właśnie w Bremie przydarzyło nam się coś wspaniałego. Po ostatnim przedstawieniu jeden z niemieckich kolegów powiedział do mnie: „Macie Papieża". „Jak to macie Papieża? Chyba mamy! " - burknęłam. „Ale Papieżem wybrali Polaka. Karola Wojtyłę" - krzyknął. Cały zespół ogarnął szał nie do opisania. Płakaliśmy z radości. W drodze powrotnej, kiedy stawiliśmy się na granicy, byliśmy najważniejsi, bo byliśmy Polakami. Wszyscy rozpływali się w uśmiechach, nie szczędzono nam miłych słów i gratulacji. Jakaż duma i radość rozpierały nas wszystkich! -157- 43. Z Krzysztofem Gordonem, Janem Sieradzińskim i Adamem Trelą, jako Tłusta w Kartotece Różewicza, reżyseria Andrzej Rozhin, scenografia Elżbieta i Leon Barańscy, Teatr „Wybrzeże" w Gdańsku, 1971 Często publiczność w teatrze - tak jakby się widzowie umówili - dobiera się kompletami. Nie mam na myśli zorganizowanej widowni, składającej się z wycieczek turystycznych czy uczniowskich. Myślę o widowni, składającej się z osób, które kupują bilety w kasie teatru. Kiedy pracowałam w Teatrze „Wybrzeże" jako aktorka, frekwencja była naprawdę bardzo dobra, ale odbiór przedstawień - rozmaity. Jeśli graliśmy komedię, salwy śmiechu czy brawa zrywały się każdego dnia w innym momencie sztuki - zupełnie tak, jakby widzowie wcześniej się umówili. Natomiast jeśli prezentowaliśmy ciężki dramat, reakcję widzów odczuwaliśmy w tym skupieniu, jakie emanowało z widowni. To trudne do określenia, ale my - na scenie - słyszymy ciszę widowni i doskonale zdajemy sobie sprwę z tego, jak nas publiczność odbiera. Na dowód, jak rozmaicie publiczność reaguje podczas spektaklu, przytoczę jeszcze jedną historię z Matki Courage. Jedną z ról - Kucharza -grał przystojny, zawsze elegancki Andrzej Szalawski, niezapomniany Jurand ze Spychowa z filmowych Krzyżaków, świetny aktor teatralny, z którym wielokrotnie spotykałam się na scenie, m. in. w Janie Macieju Karolu Wścieklicy Witkacego, Termopilach Polskich Micińskiego czy w Ryszardzie III Szekspira. Otóż Goliński wymyślił sobie, że w trakcie -158- pięknego songu o Salomonie, który swoim głębokim głosem śpiewał Andrzej, ja - siedząc frontem do publiczności - będę skubała kurę Na premierze i w czasie kilku następnych przedstawień po owym songu na widowni rozbrzmiewały gromkie brawa. Ale przyszedł wieczór, kiedy po songu nikt nawet nie klasnął. Andrzej był wściekły, ale doskonale go rozumiałam. My, ludzie sceny, jesteśmy tak zachłanni na oklaski... To one napawają nas dumą, dają poczucie dobrze spełnionego aktorskiego obowiązku. A tego wieczoru oklasków nie było. Rozsierdzony Szalawski zapytał: „Co ty wyprawiałaś z tą kurą, że nie miałem braw? ". Bogu ducha winna, zgodnie z prawdą powiedziałam, że nic, że robię tylko to, co mi reżyser kazał. Pokłóciliśmy się wtedy z Andrzejem, ale zgodnie z jego prośbą (a wyraźnie wbrew zaleceniom reżysera, czego nie wolno było robić!) następnego dnia skubałam tę cholerną kurę odwrócona tyłem do publiczności. A braw - nie wiadomo dlaczego - znowu nie było! Na następnym przedstawieniu znów skubałam tę nieszczęsną kurę siedząc frontem do publiczności, podczas kiedy Andrzej śpiewał. A po songu zerwały się spontaniczne oklaski. Taka jest ta nasza publiczność. Choć może jest w tym i nasza wina, że czasami jesteśmy gorzej odbierani? W końcu aktor to też człowiek, żywy, bardzo czuły, wrażliwy organizm, często histerycznie reagujący na otoczenie. Ale przecież jesteśmy sami dla siebie warsztatem, razem z naszymi warunkami psychofizycznymi. To one nam służą do życia na scenie, to one umożliwiają kreowanie rozmaitych postaci, to one wreszcie kształtują nas prywatnie, kiedy reagujemy na zmiany pogody, kłopoty, choroby, czy przeżywamy wielkie tragedie. Często także jest tak, że zagranie jakiejś postaci na scenie staje się ważniejsze od naszej prywatności. Nie byłam na pogrzebie mojego ojca, odbywającym się w dniu pre- D. Jako Kasia z Andrzejem Wiśniewskim w Igraszkach z diabłem Drdy, reżyseria Zbigniew Bogdański, scenografia Ali Bunsch, Teatr „Wybrzeże" w Gdańska, 1963 -159- 44. Jako Wścieklicowa z Andrzejem Szalawskim i Teresą Iżewską w Janie Macieju Karolu Wścieklicy Witkacego, reżyseria Zbigniew Bogdański, scenografia Marian Kołodziej, Teatr „Wybrzeże" w Gdańsku, 1966 miery. Nie mogłam pojechać, bo nie było mowy o zastępstwie, więc zagrałam, a o tragedii - jaką wtedy przeżywałam - widzowie nie mieli prawa wiedzieć. Tak, robimy wszystko, żeby grać, bo szanujemy naszą publiczność. A jest cudowna! No, chyba że - co też się zdarza - strzela do nas skobelkami czy zakrzywionymi szpilkami. Mam i taką nieprzyjemną przygodę za sobą - kiedyś taki skobelek wystrzelony z widowni trafił mnie w twarz. Nawet nie chcę myśleć, co by było, gdyby trafił w oko... Tak niekiedy zachowują się nasi najmłodsi widzowie i tę procedurę przekazują z pokolenia na pokolenie. Tylko z upływem czasu... zmieniają się pociski. Chciałabym wrócić jeszcze do Andrzeja Szalawskiego - przez tę głupią kurę nie rozmawialiśmy ze sobą dość długo, bo aż do wyjazdu do Sarajewa, gdzie pojechaliśmy z Tańcem śmierci Strindberga i Tragedią o bogaczu i Łazarzu Anonima Gdańskiego. Właśnie w Sarajewie pogodziliśmy się - Andrzej po prostu podszedł do mnie - w fezie na głowie i z torebką pieczonych kasztanów - i powiedział: „Masz, zjedz kasztana" i rzuciliśmy się sobie w ramiona. W ten sposób kurzy kłopot mieliśmy oboje z głowy. -160- 45. Z Andrzejem Szalawskim — czuły uścisk na zgodę w Sarajewie Scenografia Mariana Kołodzieja do Bogacza i Łazarza, którego wtedy zawieźliśmy do Sarajewa, była wyjątkowej urody. Wielopoziomowa, wycyzelowana, a do tego piękne kostiumy. Nasza wyprawa przypadła w trudnym okresie. Był 1968 rok, wypadki w Czechosłowacji, przez którą właśnie prowadziła nasza droga... Zapakowaliśmy się tak, że kostiumy do obu spektakli i dekoracje do Tańca śmierci jechały z nami, natomiast monumentalne dekoracje do Łazarza złożone zostały w osobnym wagonie i wysłane odpowiednio wcześniej, żeby dotarły do Sarajewia na czas. Kiedy zajechaliśmy na miejsce, okazało się, że wagonu z dekoracjami nie ma. Wieczorna próba techniczna była koszmarem, podobnie jak i cała noc. Razem z realizatorami i zespołem technicznym koczowałam - jako asystent reżysera - w teatrze, gdzie zastanawialiśmy się, co robić. Byliśmy zdecydowani grać, ale jak? W samych kostiumach i bez dekoracji? Zdenerwowany Kołodziej o mało nie wyszedł ze skóry. To samo działo się z reżyserem, Tadeuszem Mincem. W końcu decyzja zapadła. Zagramy na podestach, w surowym szkielecie złożonym z praktykabli. Ileż serca okazali nam w tę koszmarną noc nasi sarajewscy koledzy. Poili kawą, dodawali otuchy nam, potwornie wyczerpanym bezradnością wobec -161- faktu, że w ogóle nie wiadomo, gdzie nasz wagon się zagubił. Nie umiem opisać nastroju, jaki panował w zespole na porannej próbie aktorskiej. Z rozpaczy i żalu do losu wielu nie wytrzymywało napięcia nerwowego i nawet mężczyźni kryli się gdzieś po kulisach, aby się tam wypłakać. Jednocześnie w zespole aktorskim i technicznym zapanowała absolutna mobilizacja. Okazało się jednak, że to nie koniec naszych kłopotów w Sarajewie. Konieczne okazało się nagłe zastępstwo za Krysię Łubień-ską, która musiała poddać się małemu zabiegowi oka, co wystarczyło, żeby lekarz zabronił jej chodzić po podestach. Z podziałem tekstu nie było problemu - przejęły go koleżanki, natomiast został niewielki epizo-dzik aniołka, który na scenie pojawiał się na krótką chwilę. I tu - o zgrozo! - z braku innych możliwości reżyser mnie powierzył tę rolę! Podczas próby włożyłam kostium ze skrzydełkami i... można tu tylko zacytować spikerów radiowych: „Szkoda, że państwo, tego nie widzą! Czosnowska - aniołek! ", bo wtedy już byłam dość tęga. To był jedyny naprawdę wesoły moment w tych tragicznych dla nas chwilach w Sarajewie. Ja nawet jako dziecko grałam w jasełkach diabełki, a tu aniołek! Na gościnnych występach! Pocieszano mnie, że taki starszy barokowy aniołek jest uroczy. Po próbie już nie poszliśmy do hotelu, bo było na to za późno. Przed premierą przed kurtynę wyszedł jeden z aktorów teatru w Sarajewie i wyjaśnił publiczności naszą sytuację. W czasie spektaklu publiczność reagowała wspaniale, burze braw przy otwartej kurtynie, a po finale zgotowano nam owację. Kiedy brzmiała ostatnia kantata i jej słowa „Gdańsku, sławo, obrono portu nadmorskiego" stałam w kulisie razem z naszymi garderobianymi i wtedy zobaczyłam w ich oczach łzy wzruszenia. Mówiły mi potem, że nigdy dotąd nie zwracały większej uwagi na ten tekst, dopiero kiedy wyjechaliśmy... Jacy my, Polacy, jesteśmy sentymentalni! 46. Byłam jeszcze młoda, kiedy zaczęłam grać stare kobiety. Mniej więcej w tym samym czasie grałam Lichwiarkę w Zbrodni i karze Dostojewskiego (1958)... Dość młodo zaczęłam grywać role starszych, a nawet wręcz starych kobiet. Byłam jeszcze szczupła i podob- -162- Charakteryzacja potrafi zmieniać, a ja to bardzo lubiłam. W latach sześćdziesiątych prywatnie.. -163- Lukrecję w Mandragorze Machiavellego (1959) -164- ... i w Dziś wieczór improwizujemy Pirandella (1962) — na zdjęciu z Tadeuszem Gwiazdowskim no przystojna, kiedy u Hiibnera zagrałam Lichwiarkę w Zbrodni i karze, u Golińskiego Dr Matyldę von Zahnt w Fizykach Diirrenmatta czy Co-urage, Pilar i szereg innych postaci. I właściwie cieszyłam się z tego. Wielu dziennikarzy pytało w rozmaitych wywiadach, dlaczego już grywam role starych kobiet; uważali, że mam na nie jeszcze czas. A ja myślę, że lepiej słyszeć pytanie, dlaczego już grywam stare, a nie szemranie, dlaczego jeszcze wcielam się w te młode. Jednak sprawa nie wygląda aż taka prosto. Każda aktorka jest kobietą, a -jak wiadomo - kobiety, bez względu na to ile mają lat, chcą się przecież podobać. Większość z nich ukrywa swój wiek, chcą być wiecznie młode. A scena demaskuje. Stajemy przed publicznością najpierw jako panienki, ale za chwilę jako ciocie, mamy, babcie... Przykład? Moralność pani Dulskiej Zapolskiej. Zdarza się, że aktorka przejdzie w ciągu swojego scenicznego życia przez wszystkie kobiece role w tej sztuce. Najpierw zagra Hesię (jak ja w trzech teatrach) lub Melę, potem Hankę, następnie Juliasiewiczową, aż wreszcie przyjdzie kolej na Dulską lub Tadrachową. I tak zleci aktorce jej sceniczne życie. Ja, na szczęście, starzejąc się na scenie za młodu, a także mając od zawsze zacięcie charakterystyczne, zupełnie bezboleśnie przeszłam tę trudną gra- -165- i w „Fizykach" Durrenmatta (1963)... -166- nicę. Jak ognia unikałam grania Julii, Ofelii i innych podobnie ckliwych amantek i raczej mi się to udawało. Zawsze fascynowała mnie charakteryzacja - wręcz frajdę sprawiała mi zmiana twarzy. Co ja w tej dziedzinie wyprawiałam! Chciałam na przykład, aby moja Matka Courage miała zakurzoną i potrzaskaną od wiatru twarz. Wymyśliłam więc, że trzeba spróbować wymieszać popiół z papierosów z odrobiną ciemnego pudru i surowym białkiem. Nakładałam na twarz taką „maseczkę", czekałam aż zupełnie zaschnie, a potem ruchem mięśni twarzy doprowadzałam do tego, że skorupa na twarzy pękała, tworząc siateczkę fałd i zmarszczek. Dawało to znakomity efekt sceniczny. Popiół z papierosów zbierano dla mnie w kawiarni „Morskiej" we Wrzeszczu. Do charakteryzacji Otylii we Franku Vwymyśliłam inną miksturę -tym razem chciałam, aby twarz była woskową, prawie nieruchomą maską. Ważne miały być tylko moje duże ruchliwe oczy, czarna peruka i długa, czarna, obcisła, zapięta wysoko pod szyję suknia. Aby osiągnąć zamierzony efekt, robiłam ciasto naleśnikowe, dodawałam do niego odrobinę ciemniejszego pudru, zostawiając grudki mąki, które dawały chropowatość. Kiedy mieszanina zasychała, z taką nieruchomą twarzą -167- -168- 50.... oraz w Będę mówił szczerą prawdę Ala (1969) grałam Otylię. Efekt był doskonały podpierany jeszcze światłocieniem, który uzyskiwałam, stosując przeróżne szminki. Mistrzem charakteryzacji wszelako był Jan Świderski, który w swoich kreacjach - oprócz fenomenalnej gry - stosował nieprawdopodobne wręcz pomysły charakteryzacyjne. Dziś już wszystko jest uwspółcześnione. Może i słusznie. Grać trzeba grą! Ale oprócz ciężkiej charakteryzacji jest też przecież makijaż sceniczny. W tym u nas mistrzynią była Zaza Goetel. Pamiętam, jak nieraz sprzeczałyśmy się o tuszowanie rzęs. Nie znosiłam tego, a sztuczne rzęsy kleiło się już coraz rzadziej. Rozumiałam, że oko z dobrze wytuszowanymi rzęsami jest piękniejsze, bardziej wyraziste, bardziej błyszczące, ale ja zawsze miałam potworne problemy ze zmyciem tuszu po przedstawieniu. Po prostu nie umiałam tego robić. Efekt był taki, że rano budziłam się z rozmazanym na twarzy tuszem. Dlatego starałam się nie stosować tego sposobu na poprawienie urody, a jeżeli już, to bardzo rzadko! Dzisiaj, kiedy pracuję jako reżyser, nieraz nie mogę się doprosić u kolegów aktorów i śpiewaków o „rzucenie" odrobiny podkładu na twarz. Wychodzą wtedy na scenę same bladeusze, bo światło sceniczne ogromnie zżera koloryt cery. Panowie aktorzy i śpiewacy noszą na co dzień zarost bardzo różny - a więc brody, bródki, wąsy, baczki - i nie patrzą na -169- to, czy jest on w zgodzie z kreowaną przez nich postacią sceniczną dramatu czy opery. Dawniej twarz aktora czy śpiewaka była własnością teatru - podpisywano kontrakt, według którego nie wolno było panom mieć na twarzy zarostu. Przyjemność zapuszczenia zarostu musieli odkładać na urlop. Nie mam nic przeciwko uwspółcześnianiu, ale uważam, że - jeśli chodzi o teatr - są pewne granice. Teatr jest teatrem i nie powinno się prosto z ulicy, z biegu, wchodzić na scenę. Niektórzy aktorzy - i ja do nich należałam - nie mają w zwyczaju uczyć się na pamięć tekstu, który - co czasami się zdarza - mają na scenie przeczytać. No bo i po co? Tekst był napisany na jakimś rekwizycie, który brało się do ręki i czytało jak z nut. Ale... no, właśnie! Zdarzyło mi się spodziewanego tekstu pisanego nie znaleźć tam, gdzie powinien był być. Grałam wtedy Laurę w Kordianie. W jednej ze scen moja bohaterka czytała z pamiętnika urywki wpisane jej przez Kordiana. Do tej sceny, według koncepcji reżysera, wchodziłam w dekorację po ciemku, przy otwartej kurtynie. Światło się zapalało, ja sięgałam po pamiętnik, leżący na jakimś meblu, otwierałam go na zaznaczonej zakładką stronie i czytałam tekst Słowackiego. Feralnego wieczoru, kiedy znalazłam się na scenie i reflektory uderzyły we mnie, zorientowałam się, że pamiętnika nie ma. Byłam przerażona, tym bardziej że na widowni zasiadało kilku ważnych dla mnie - zaproszonych na ten spektakl - znajomych. Chciałam być znakomita, a tu pamiętnika mnie ma! Cała spocona z wrażenia zaczęłam coś improwizować. Niech mi to wybaczy pan Słowacki! Kiedy skończył się akt, darłam się na korytarzu wściekła, szukając Czesia - re-kwizytora, bo to on miał obowiązek dostarczyć pamiętnik na scenę. Poczciwy dyrektor Biliczak, który grał także w tym przedstawieniu, starał się mnie uspokoić i naturalnie udało mu się. Na drugi dzień dowiedziałam się, że dyrektor jeszcze tamtego wieczoru kazał Czesiowi natychmiast mnie przeprosić, ale ten podobno odparował: „A co ja, frajer? Ja ją przeproszę jutro, jak jej przejdzie". No i miał rację. Do następnego dnia mi przeszło. Jestem nieprawdopodobnie impulsywna, szybko mnie ponosi i równie szybko przechodzi. Wiedzą o tym ci, którzy ze mną pracują. Naturalnie nigdy nie podniosłam głosu na reżysera, nawet najmłodszego. Z reżyserami mogłam jedynie spokojnie podyskutować i to nie zawsze. Teraz - od prawie 20 lat - sama jestem reżyserem. Rzadko zdarzają mi się scysje z wykonawcami, ale jednak. Staram się bardziej panować nad sobą. Wracając jednak do tych odczytywanych z rekwizytów tekstów. Znowu przypominam sobie Jabłonie Osieckiej. Jest tam scena, w której przed ca- -170- E. Jako Katarzyna w Poskromieniu złośnicy Szekspira ze Stanisławem Michalskim — Petru-chiem, reżyseria Teresa Zukowska, scenografia Janusz Adam Krassowski, Teatr „Wybrzeże" w Gdańsku, 1954 łą obsadą miałam przeczytać podany mi telegram, w którym informowano o zatonięciu statku. To było jedno długie zdanie, napisane na blankiecie depeszowym. Ale Jabłonie były grane ponad 200 razy i wreszcie trzeba było blankiet wymienić, bo stary uległ kompletnemu zniszczeniu. Kiedy przyszedł ten wieczór, w czasie którego znowu miałam odczytać depeszę, w moich rękach znalazł się czyściutki blankiet, bez żadnego tekstu. Ani słowa o tym przeklętym zatonięciu statku! Zatkało mnie. Nie pamiętałam jednego głupiego zdania, które odczytywałam przez 200 spektakli! Przytomni koledzy uratowali mnie wtedy, bo zagrali całą scenę, dochodząc do mnie i mówiąc poszczególne części tego przeklętego zdania, że niby tak się zdenerwowałam treścią depeszy i nie mogę wykrztusić słowa - a ja myślałam: „Zaraz zabiję Czesia! ". Ale nie zdołałam, bo oczywiście pokazał mi się dopiero następnego dnia, kiedy już nikogo - nawet jego - nie chciałam zabijać. Inez w Zielonym Gilu była chyba trzecią moją rolą po przyjeździe do Teatru „Wybrzeże". A więc bardzo dawne to dzieje. Spektakl reżyserował -171- Stanisław Milski - człowiek o znakomicie opanowanym warsztacie reżyserskim i świetnych zdolnościach w prowadzeniu aktorów. Przepiękne kostiumy do tego spektaklu zaprojektował Marian Kołodziej i właśnie z jedną z trzech wielkich sukien z trenem, jakie nosiłam w tym spektaklu, związana jest ta anegdota. Partnerował mi w Gilu mój serdeczny przyjaciel, obecnie aktor scen łódzkich, Bodzio Wróblewski. Pod koniec próby generalnej, tuż przed samymi świętami ćwiczyliśmy ukłony. Podchodziliśmy rzędem do rampy, uśmiechając się do przyszłej publiczności i cofali. Kiedy sunęłam obok Bodzia, ten - przez przyklejony do twarzy uśmiech - wysyczał: „Weź tę kieckę w łapę, bo się wypieprzysz! ", a ja - niepomna na ostrzeżenia, zadowolona z dobrze odbytej próby - w prysiu-dach i lansadach zaczęłam się cofać i zaplątałam się w tren sukni. Po chwili leżałam jak długa na deskach. Milski, jak to reżyserzy mają we zwyczaju w końcowej fazie prób, stał na końcu widowni i przyglądał się moim rozpaczliwym wysiłkom pozbierania siebie i sukni z upadku. Kiedy już stanęłam w szeregu, odezwał się w te słowa: „Szkoda, że państwo nie widzieli, jak artystka pod tytułem Czosnowska z wdziękiem młodego krowięcia cofała się w ukłonach. Wesołych Świąt". 51. Jako Inez w Zielonym Gilu z Bogdanem Wróblewskim - Ferdynandem, reżyseria Stanisław Milski, scenografia Marian Kołodziej, Teatr „Wybrzeże" w Gdańsku, 1958 -172- W Teatrze „Wybrzeże" miałam szczęście pracować w okresie jego największego rozkwitu, a więc za dyrekcji Antoniego Biliczaka i jego dyrektorów artystycznych: Zygmunta Hiibnera, Jerzego Golińskiego, Marka Okopińskiego, Stanisława Hebanowskiego. Iluż było wówczas wspaniałych aktorów, których już zabrakło: Zbyszek Cybulski, Hanka Choda-kowska, Tadek Gwiazdowski, Leszek Grzmociński, Stanisław Igar, Bobek Kobiela, Zdzisław Maklakiewicz, Wanda Stanisławska-Lothe, Teresa Lassota, Leszek Ostrowski, Kira Pepłowska, Tadek Rosiński, Andrzej Szalawski, ciocia Heka Sokołowska, Leszek Skolimowski, Kazik Talar-czyk, Zdzisław Maklakiewicz... okropnie wydłużyła mi się ta lista. Nie ma już wśród nas i dyrektora Biliczaka, i Marka Okopińskiego, i Stanisława Hebanowskiego, i Zygmunta Hiibnera. Równocześnie z pracą w teatrze uprawiałam działalność estradową. Śpiewałam piosenki, mówiłam wiersze, ale nie odważyłam się na poprowadzenie konferansjerki, choć często mnie do tego namawiano, argumentując, że byłabym bardzo dobrym konferansjerem. No i wreszcie zdecydowałam się i na to. Powoli zaczęłam być na estradzie samowystarczalna. Kiedy miałam trochę wolnego w teatrze, wyjeżdżałam - jak to się mówiło - w teren. Miałam w repertuarze trzynaście programów, które częściowo pisałam sama, sama reżyserowałam i często zupełnie sama wykonywałam. Czasami jjednak towarzyszyli mi koledzy. Naturalnie z biegiem lat i w tej trudnej dziedzinie, jaką jest estrada, przychodzi rutyna. Ale początki nie były łatwe. Sam na sam z publicznością, bez kostiumów, bez dekoracji. Trzeba było zapanować nad widownią, przekonać widza do tego, co się z estrady proponuje. Ale i do tego doszłam, a nawiązanie kontaktu z publicznością nie sprawiało mi żadnej trudności. Jako Beatrycze ze Stanisławem Igarem w Czapce błazeńskiej Pirandella, reżyseria Danuta Baduszkowa, scenografia Jadwiga Pożakowska, Teatr „Wybrzeże" w Gdańsku, 1971/1972 -173- r Dzisiaj aktorzy dorabiają w telewizji, prowadząc rozmaite teleturnieje albo pilnując parkingu -jak moi koledzy z Teatru „Wybrzeże". A ja? Ja jeździłam po całym naszym województwie i nie tylko, występując w domach kultury, PGR-ach, klubach rolnika, klubach RUCH-u, szerząc tam akcję pod tytułem „Wieś bliżej teatru", za którą dostałam nagrodę. Z biegiem lat doszły imprezy w szkołach i domach wczasowych. Wyjazdy w teren - choć bardzo męczące - dawały dodatkowe zarobki i równocześnie dużo, bardzo dużo satysfakcji. Ogromnie ciekawe były dyskusje, które wywiązywały się z widzami po imprezie. Publiczność bywała rozmaita: od inteligencji, do prostych ludzi ze wsi, dla których często byłam pierwszą aktorką widzianą na żywo. Niektóre kluby - znakomicie zorganizowane i prowadzone - spełniały bardzo ważną rolę kulturalną gdzieś w zabitej deskami wsi. Jak dobrze w tym czasie poznałam nasze piękne województwo. Byłam wtedy jeszcze dość młoda i stale się martwiłam, co będzie, kiedy się postarzeję i już nie będzie mi wypadało stawać na estradzie. A tu tymczasem przybywało siwych włosów i kilogramów, a imprez ubywało, aż się prawie zupełnie skończyły. Kto dzisiaj pamięta o klubach RUCH--u, klubach rolnika, gdzie w szkołach odbywają się jeszcze takie imprezy? Miałam także w repertuarze monodram Opowieści mojej żony. Działo się to na długo przed znakomitą realizacją telewizyjną Adama Ha-nuszkiewicza z Zofią Kucówną. Mój fragment Opowieści robiłam z Kazimierzem Łastawieckim w telewizji gdańskiej. Potem Róża Ostrowska opracowała ten tekst na estradę i realizowałam już spektakl w formie monodramu. Nie wiem ile razy go zagrałam, kilkadziesiąt, a może i ponad sto. Nie pamiętam. Nagle zapragnęłam wziąć udział w Festiwalu Teatru Jednego Aktora, który wtedy odbywał się w Szczecinie w klubie 13 Muz. Prawie już widziałam siebie jako laureatkę pierwszej nagrody, ale... G. Jako Dorota w Krakowiakach i Góralach ze Stanisławem Michalskim - Jaśkiem; reżyseria Jerzy Goliński, scenografia Ali Bunsch, Teatr „Wybrzeże" w Gdańsku, 1964 -174- \ Agafia w Ożenku Gogola, reżyseria Ryszard Major, scenografia Jan Banucha, Teatr „Wybrzeże" w Gdańsku, 1979 -175- właśnie to cholerne ale! Nigdy nie umiałam zdawać egzaminów. Każdy egzamin - nawet z tego, do czego służy sikawka przeciwpożarowa - był dla mnie okropieństwem. A co dopiero monodram. W trakcie występu na festiwalu paraliżowała mnie obecność jury, choć dziś już nawet nie pamiętam, jakie „żabie oczka" zasiadły w komisji. Bardzo często się przejęzyczałam, taka potworna trema mnie paraliżowała, choć byłam naprawdę dojrzałą aktorką. Do żadnego konkursu już nigdy więcej nie przystąpiłam. Starałam się natomiast być bardzo wyrozumiała dla moich słuchaczy w Studium Aktorskim przy Teatrze „Wybrzeże", które prowadziłam. Wydaje mi się, że znakomicie rozumiałam potworną tremę młodych ludzi podczas egzaminów wstępnych, czy końcowych, kiedy wkraczali już na dobre do teatru. Ta historia z Festiwalem Jednego Aktora może wydawać się dziwna, bo przecież jeździłam na festiwale z Teatrem „Wybrzeże", zdobywałam nagrody i nie czułam tego przeklętego paraliżu. Tak, ale wtedy chronił mnie pancerz, który tworzyli partnerzy, dekoracje, kostiumy i światła. W takiej sytuacji niezdawałam sobie sprawy z obecności na sali jakiejkolwiek komisji. Za monodramy u nas w Teatrze „Wybrzeże" nagrody zbierała Halina Słojewska. Ona te egzaminy znakomicie umiała zdawać. Stocznia Gdańska... Mam do niej duży sentyment. Pamiętam, jakie wrażenie robiły na mnie jej wielkie dźwigi, które pierwszy raz oglądałam z okien kolejki elektrycznej. Górowały nad wszystkim, a dla mnie stanowiły jakiś egzotyczny obraz, który sprawiał, że podświadomie czułam zapach morza i odbywałam w swoich marzeniach dalekie podróże w świat. Nie śniło mi się wtedy, że rozmaite losy zbliżą mnie kiedykolwiek do stoczni. Z czasem jednak zaczynałam tam bywać z różnych okazji. Pamiętam, jak bardzo przeżywałam wodowanie statku. Wzruszająca uroczystość. Kolos - chrzczone dziecko, przyjmujące na siebie rozlewany z rozbitej butelki szampan i słowa matki chrzestnej: „Płyń po morzach i oceanach... ". Wwszystko to sprawiło, że się rozpłakałam. Wraz z budowniczymi statku i tłumem ludzi z zapartym tchem śledziłam wodowanie, bo miałam wrażenie, że statek za chwilę przewróci się na burtę. Oczywiście nic takiego się nie stało i kadłub, po spłynięciu z doku, dumnie kołysał się na wodzie. Wszyscy odetchnęli z ulgą, a ci wspaniali ludzie, którzy go budowali, mieli łzy w oczach. Hala Stoczni Gdańskiej przez wiele lat była jedyną na Wybrzeżu halą widowiskowo- sportową. Była obskurna, ale lubiłam ją. Tak wiele imprez tam odbyłam, występowałam w rozmaitych koncertach, byłam konferansjerem i gospodarzem turniejów tańca. Znałam tych pracowników -176- stoczni, którzy na jej terenie zajmowali się kulturą i nieraz bywało, że zapraszano mnie do prowadzenia także imprez amatorskich. Taka przede wszystkim utrwaliła mi się w pamięci Hala Stoczni. Kończył się rok 1970. W stoczni dawało się wyczuć jakiś niepokój. Mówiło się, że mają nastąpić duże podwyżki cen mięsa, cukru... Stoczniowcy buntowali się. Coś niedobrego wisiało w powietrzu. Wróciłam do domu podniecona tym, co słyszałam i widziałam w stoczni, a tu Zdzich otwierając drzwi zaanonsował „Masz niespodziankę". I rzeczywiście. Odwiedził nas Aleksander Bardini. Zrobiłam coś do jedzenia, a Sasza choć od wielu lat właściwie na diecie, tego wieczoru miał apetyt. Było bardzo miło. Rozmawialiśmy o wszystkim. Opowiedziałam mu także o dziwnej atmosferze panującej w stoczni. Sasza, wysłuchawszy mnie, powiedział tylko: „A ja jutro na wszelki wypadek nie wychodziłbym z domu". Po kilku godzinach odprowadziliśmy go na nocny pociąg do Warszawy, wróciliśmy do domu i poszliśmy spać. Rano obudził mnie telefon od mieszkającego w Sopocie Andrzeja Sza-lawskiego. - Buska, czy w Gdańsku słychać strzały? - zapytał. - Nie - odparłam. - To znaczy, że to Gdynia - podsumował. Podeszłam do okna i zdębiałam. Na naszym skwerze stały czołgi, z których jedne mierzyły w teatr, inne - w naszą kamienicę i Dom Prasy. Po latach zetknęłam się także ze słynną salą BHP w stoczni. Było to 28 sierpnia 1980 roku - trwał strajk. Wraz z moimi kolegami, między innymi z Haliną Winiarską, Elżbietą Goetel i Jerzym Kiszkisem, wybraliśmy się do stoczniowców z programem poetyckim, bo czuliśmy, że jesteśmy im potrzebni. Niektórzy, tak jak ja, zażyli nawet jakiś słaby proszek uspokajający. Obawialiśmy się bowiem, że bez tego trudno będzie wypowiedzieć jakiekolwiek słowa. Przygotowaliśmy na ten koncert teksty naszych wielkich klasyków i to ich językiem rozmawialiśmy ze strajkującymi. Programowi towarzyszył stuk dalekopisów, a nas oślepiały flesze fotoreporterów krajowych i zagranicznych; ludzie na widowni płakali. Jakże inaczej, o ile bardziej nośnie brzmiały teksty Mickiewicza, Wyspiańskiego, Słowackiego, Norwida i ta moja ukochana Pieśń o fladze Gałczyńskiego, którą recytowałam... Byłam szczęśliwa, że znalazłam się tam wtedy, że mogłam i ja osobiście ten koncert przeżyć. Potem już nigdy w tej sali nie byłam. Na chwilę wrócę jeszcze do hali widowiskowej. Lubiłam ją, choć była odrapana i brzydka, nie miała szatni i tylko w części widowni stały krzesła. Na zawsze brudnej scenie mieliśmy nieraz niepowtarzalną okazję oglądać wspaniałych wykonawców, którzy - rzadko, bo rzadko - ale odwiedzali Polskę. -177- Na imprezach w Hali często bywałam z „Grubym", Witoldem Mężnic-kim, wieloletnim sekretarzem redakcji „Dziennika Bałtyckiego" i recenzentem teatralnym. Był cudownym gawędziarzem, a mnie darzył niezwykłym sentymentem i wiele godzin spędzaliśmy na wspólnych poga-duchach. Przezwisko redaktora Mężnickiego wzięło się stąd, że był niski i potwornie tęgi. Ludzie na ulicy często patrzyli na niego jak na eksponat w cyrku, co pewnie go bardzo bolało, bo czasem mars jakiś przebiegał przez jowialną twarzyczkę. Był jednak człowiekiem bardzo pogodnym i szybko się rozchmurzał. Wobec powyższego ktoś może pomyśleć, że nieładnie się wyrażam, mówiąc o nim „Gruby", ale tak go wszyscy nazywaliśmy, a on - wiedząc o tym - przyjmował ten pseudonim jako sprawę zupełnie oczywistą. Bardzo sobie ceniłam jego życzliwość, której nieprzebrane pokłady miał dla wszystkich ludzi. To był po prostu bardzo dobry i prawy człowiek. Spotykałam się z nim nader często. Nieraz grywaliśmy w kierki w Klubie Dziennikarza - mieszczącym się parę kroków od mojego domu -w którym kwitło bardzo bujne życie towarzyskie. Lubiłam obserwować drobne, delikatne dłonie Grubego, kiedy wprawnie tasował karty. Zdarzało się, że jak na rasowego dziennikarza przystało, usiłował pod-pytywać mnie, co słychać w teatrze, bo zwyczajnie lubił ploteczki. Ode mnie jednak nigdy niczego nie usłyszał i nieraz był z tego powodu niezadowolony. Gruby często spotykał się z moim mężem - Zdzisławem - na premierach teatralnych. Zabawna historia wiąże się z oboma panami i... parą butów. Otóż było to tak. Zdzisław w tym czasie miał parę takich butów, które wkładał tylko na ważniejsze wyjścia, bo - niestety - trochę go uciskały. A więc na premiery także te buty wkładał. Kiedy spektakl był interesujący, Zdzisław zapominał o niewygodzie i nie narzekał, ale jeżeli spektakl nie podobał mu się, to trudno mu było w nich wysiedzieć. Gruby wiedząc o tym, podczas każdej premiery wypytywał Zdzicha: „No, jak tam dzisiaj buty? Gniotą? ". Najczęściej jednak srodze się zawodził, bo Zdzisław prawie zawsze twierdził, że wszystko jest w porządku. Na imprezy w Hali Stoczni Gdańskiej często wybierałam się właśnie z Witoldem. Siedziałam wtedy w tej części sali, gdzie stały krzesła, jako że Grubemu przysługiwały zawsze wygodniejsze miejsca przeznaczone między innymi dla prasy. Kiedy Gdańsk odwiedziła Marlena Dietrich, moim zadaniem było częściowo pilotować artystkę, bo prowadziłam wtedy oddział ZZASP i z jego ramienia z bukietem goździków oczekiwałam jej przylotu. -178- Ł. Marłena Dietrich Na lotnisku zgromadził się tłum. Samolot PLL wylądował, pilot wygasił silniki, podjechały schodki. Stałam przy nich, by powitać wielką Marlenę. Wreszcie ukazała się. Wiał zimny wiatr, ale artystka wyszła z odkrytą głową, w granatowym kostiumie z rysowaną kratą, w wysokich zamszowych czarnych botkach, spódniczce kryjącej kolana. Tłum krzyczał, wiwatował... Marłena uśmiechnęła się i zeszła ze schodów. Podeszłam do niej, przedstawiłam się, podała mi rękę, a ja wręczyłam kwiaty i natychmiast poczułam, że ceremonia powitania jest zakończona, bo uśmiech znikł z jej twarzy. Artystkę przejęli przedstawiciele biura koncertowego. Wieczorem siedziałam na widowni Hali Stoczni, oczywiście z Grubym. Jak wszyscy czekaliśmy na rozpoczęcie koncertu. Wiedzieliśmy, że taka okazja więcej już się nie powtórzy. Wreszcie reflektory zapłonęły, a w ich świetle zjawiła się Marłena otulona płaszczem z białych lisów, którego tren wlókł się po deskach sceny. Znałam dobrze tę scenę i wiedziałam, że nigdy nie była domyta. Tymczasem w Hali wrzało. Brawa nie milkły, a oczarowana gwiazdą publiczność wstała z miejsc. Wreszcie zapadła cisza. Chwila napięcia. Nagle Marłena zrzuciła płaszcz z ramion prosto na podłogę. „O rany Julek! - pomyślałam. - Białe lisy! " i ogarnęło mnie przerażenie. Ale przecież - na szczęście - ani za podłogę sceny, ani za lisy nie byłam odpowiedzialna. Płaszcz leżał niedbale rzucony na deski, a Marłena zastygła jak posąg. Ciało jej opinała cudowna, lekka, nieprzezroczysta sukienka koloru cielistego, na której mieniły się bezbarwne pajety. Była tak zgrabna, że Wenus mogła się schować. Odśpiewała cały recital i była wielka, wspaniała. Zakończyła utworem Gdzie są te kwiaty. W hołdzie dla Marleny Dietrich cała publiczność wstała, bez wytchnienia bijąc brawo. Byłam przy gwieździe podczas konferencji prasowej. Zrobiła na mnie wrażenie osoby niesympatycznej i nerwowej. Cały czas ukrywała ręce -179- pod stołem, tłumacząc, że odmroziła je podczas wojny. Rzeczywiście, były czerwone i zniszczone. Podczas tego spotkania zrobiło się naprawdę nieprzyjemnie, bo artystka niechętnie odpowiadała na pytania. Mało tego - nie chciała, żeby jej wypowiedzi nagrywano. Kiedy redaktor Tadeusz Rafałowski - najbardziej aktywny podczas tej konferencji - podszedł do niej bliżej z mikrofonem, wyszarpała mu go z ręki. Doprawdy, nie wiem dlaczego. Ten sam Tadeusz Rafałowski zapytał ją, kogo z polskich aktorów najbardziej ceni. Wszyscy usłyszeliśmy odpowiedź: „Cenię jedynie Cybul-skiego. Czy to przesłuchanie już jest skończone? ". Ze względu na Rafa-łowskiego zrobiło mi się bardzo przykro, bo ogromnie go lubiłam. Znaliśmy się jeszcze ze Lwowa, kiedy nosił nazwisko Blumski. Był zawsze szalenie taktowny, dowcipny i - jak Gruby - lubił aktorów, dlatego sposób, w jaki potraktowała go Marlena wydał mi się bardzo niesprawiedliwy. Obaj redaktorzy - Mężnicki i Rafałowski - już nie żyją. Nie żyje i Marlena Dietrich. Jaka była, taka była, ale to naprawdę wielka gwiazda, ale i oni obaj przecież zajmują wdzięczne miejsce w moich wspomnieniach. Kiedy wspominam Marlenę Dietrich, moje myśli biegną ku Josephine Baker, bo i ją także miałam okazję poznać, a jej koncert też odbył się w Hali Stoczni. Pani Baker wystąpiła jak zawsze w piórach, w cekinach, z ostrym makijażem na twarzy i w maleńkiej czarnej peruce otulającej głowę. Jej słynne, wciąż piękne nogi obleczone były w grube brązowe trykoty, które kryły blizny po szrapnelach. Podobno była ranna podczas wojny. Chociaż już niemłoda, na scenie tańczyła znakomicie, wciąż fenomenalnie sprawna. Publiczność szalała. Jej przedstawienie było naprawdę wspaniałe, zapierające dech w piersiach. Pamiętam, że po koncercie odwiedziłam panią Baker w garderobie. Kiedy zobaczyłam, jak bardzo jest zmęczona, chciałam się wycofać i poczekać, aż się przebierze, ale poprosiła, abym została. Na moich oczach zdjęła peruczkę, usunęła barwny makijaż i zmieniła kostium na skromną sukienkę. Przeobraziła się w znacznie starszą panią, aniżeli ta, którą oglądaliśmy na scenie. Tyle w niej było prostoty i bezpośredniości. Przy kawie Josephine rozgadała się. Mówiła, że taniec już ją bardzo męczy, bo latka lecą, ale musi pracować, ponieważ jej sytuacja materialna nie jest najlepsza, a przecież ma w domu gromadkę adoptowanych dzieci z całego świata. I Josephine Baker zabrakło... Zabrakło też widowiskowej Hali Stoczni Gdańskiej. Spaliła się, zginęli w niej ludzie. -180- Dla mnie umarło wszystko to, co z Halą mnie łączyło. Podobno zawsze powtarzałam swym bliskim, że jeżeli wysłano by mnie na emeryturę, popełniłabym samobójstwo. Życie rozmaicie się plecie. W teatrze trzeba być przygotowanym na dobre i na złe. Aktorem -jak towarem - dysponuje dyrektor i reżyser, a więc bywają sezony lepsze i gorsze. Każda premiera to kolejny egzamin, który stwarza albo nowe, piękne perspektywy grania, albo odstawia aktora na boczne tory. Nie jestem już aktorką i żyję. Odeszłam na emeryturę natychmiast, kiedy to było możliwe, to znaczy, kiedy ukończyłam 55 lat. Miałam już za sobą 36 lat przepracowanych na scenie. Jerzy Goliński od dawna namawiał mnie do samodzielnej reżyserii; namawiała też Danuta Baduszkowa, u której uczyłam w Studio przy Teatrze Muzycznym w Gdyni. Proponowała, bym reżyserowała Skowronka Lehara. Ale ja się bałam. Mój lęk budziło przede wszystkim to, co niezręcznie nazywamy „koncepcją przedstawienia". Pracy z aktorem nie bałam się wcale, miałam przecież duże doświadczenie pedagogiczne zdobyte w Studio u Baduszkowej i w Studium Aktorskim przy Teatrze „Wybrzeże". Miałam wieloletnią praktykę jako dość samodzielny asystent reżysera, no a poza tym byłam przecież aktorką. Do wszystkiego trzeba jednak dojrzeć. Tak samo było i ze mną, zanim zdobyłam uprawnienia reżysera. Pierwszym przedstawieniem, 56. W roli Mamy ze Stanisławem Michalskim w Jadzi wdowie Juliana Tuwima, reżyseria Bogusława Czosnowska, scenografia Jadwiga Pożakowska, Teatr „Wybrzeże" w Gdańsku, 1977 -181 - które samodzielnie realizowałam, była komedia muzyczna Jadzia wdowa w opracowaniu Tuwima. Przedstawienie grane było na dużej scenie Teatru „Wybrzeże", scenografię przygotowała ogromnie miżyczliwa Jadwiga Pożakowska, choreografię - Zofia Kuleszanka, a główną rolę zagrała Teresa Kaczyńska. A potem - jak grom z jasnego nieba - spadła na mnie propozycja Jerzego Michalaka, dyrygenta Opery Bałtyckiej w Gdańsku, który zatelefonował i zapytał mnie, czy nie zrealizowałabym opery Potajemne małżeństwo Cimorossa, pod jego kierownictwem muzycznym i w scenografii Jadwigi Pożakowskiej. - Zwariowałeś? - podniecona i przerażona rozpoczęłam rozmowę. -Skąd ja do opery? A na to Michalak: - Grałaś na fortepianie, ukończyłaś szkołę baletową, zajmowałaś się wiele lat piosenką aktorską uczysz interpretacji piosenki, jesteś bardzo muzykalną aktorką, więc możesz zaryzykować. No i tak się stało. Zaryzykowałam, choć byłam naprawdę przerażona, że się rozłożę. W tamtym okresie cieszyłam się na Wybrzeżu taką popularnością, jakiej nie miał żaden reżyser. Przecież najpierw jako aktorka stawałam wielokrotnie na scenie w pięknych kostiumach, oświetlona reflektorami, otrzymująca kwiaty i zbierająca wielkie brawa. Wszyscy mnie znali, a ja zachłystywałam się popularnością. To cudowne uczucie, ale i niezwykła odpowiedzialność - gdyby coś mi nie poszło, wszystko to wzięłoby w łeb. Jakże wielkie ryzyko podjął wtedy również Maciej Krzy-żanowski - dyrektor naczelny Opery Bałtyckiej i jej dyrektor artystyczny Zbigniew Chwedczuk. Włodzimierz Nawotka - który wkrótce miał stać się nowym naczelnym dyrektorem opery - sam mi potem opowiadał, że kiedyś wszedł do teatru i usłyszał, iż Czosnowska prowadzi próbę Potajemnego małżeństwa. „Czosnowska w operze? Koniec świata! " - skon-kludował. A Potajemne małżeństwo to jedno z moich najmilszych wspomnień reżyserskich. Z tym przedstawieniem byliśmy na gościnnych występach w Rostocku - i dzięki temu otworzyły się moje kontakty zawodowe z Niemcami. Z niemieckimi solistami zrealizowałam operę Haydna Księżycowy świat. Tak też rozpoczęła się moja reżyserska wędrówka po Polsce - Kraków, Poznań, Łódź, Szczecin, Lublin, Koszalin, Tarnów, Warszawa, Rzeszów. Realizowane przeze mnie przedstawienia to przede wszystkim opery buf-fo, bo w nich czuję się najlepiej, operetki i kilka musicali. Zdarzały się także przedstawienia według moich własnych adaptacji powieści, np. O dwóch takich, co ukradli księżyc według Kornela Makuszyńskiego -182- 55. Po próbie generalnej Hrabiny Moniuszki w mojej reżyserii z autorem scenografii prof. dr. Wiktorem Zinnem, dyrektorem Włodzimierzem Nawotką i Zbigniewem Chwedczukiem z muzyką Andrzeja Głowińskiego, (przedstawienie, które zrealizowałam w ośmiu teatrach) czy Dama Kameliowa według francuskiego oryginału (zrealizowana w trzech teatrach). Jednak obojętnie czy realizuję spektakl w Polsce, czy poza jej granicami, czy to dramat czy komedia, opera czy operetka - dla mnie w spektaklu ogromnie ważna jest muzyka. To jest to, co najbardziej kocham! Nawet w utworze dramatycznym musi być ilustracja muzyczna. Muzyką teatralną zaraziłam się od Krzysztofa Pendereckiego - to on napisał ilustrację muzyczną do Komu bije dzwon. Nie zapomnę jego wizyty w Gdańsku - przyjechał, aby przedstawić Golińskiemu i mnie swoje dzieło. Wszystkie moje monologi miały być mówione na tle muzyki, a ja jej słuchałam i... byłam ciężko przerażona. Nic z niej nie rozumiałam, dla mnie to była istna kakofonia. Ale należało przystąpić do próby. Goliński elegancko poprosił, abym rozpoczęła od pierwszego monologu. Zaczęłam mówić, usłyszałam z głośników podkład muzyczny i wtedy coś zaistniało, jakieś klapki przestały przesłaniać mi uszy. Ta muzyka stała się integralną całością z tym, co mówiłam i na pewno zmusiła mnie do jeszcze lepszej, ciekawszej interpretacji tekstu. -183- U dyrektora Nawotki zrealizowałam już osiem premier -i tym samym stał się on niejako ojcem chrzestnym mojej reżyserii. To właśnie on - wraz ze swoją zastępczynią Anną Czekanowicz - dopingował mnie do zrobienia uprawnień reżyserskich. Dzięki temu już od dwudziestu lat realizuję przedstawienia jako zawodowy reżyser. Miałam zaszczyt spotkać się z wielkimi twórcami, ze znakomitymi dyrygentami, choreografami, scenografami, no i oczywiście wspaniałymi artystami. Niedawno w Operze Bałtyckiej reżyserowałam Straszny dwór Moniuszki. To już druga moja realizacja tej opery na tej scenie. Pierwszą przygotowałam z dyrektorem Zbigniewem Chwedczukiem jako szefem muzycznym i ze scenografią profesora Wiktora Zinna. Wkrótce w tym samym gronie zrealizowaliśmy Hrabinę Moniuszki, a potem przyszły kolejne pozycje - Wesele Figara z Jurkiem Michalakiem i Jadzią Pożakowską i wiele innych. I znowu zaproszono mnie do Strasznego dworu. Tym razem za pulpitem stanął Andrzej Knap, scenografię zaprojektował mój ukochany scenograf - Józef Napiórkowski, a wśród solistów znalazła się wielka Stefania Toczyska. Spektakl był realizowany z okazji uroczystości czterdziestopięciolecia naszej opery. Ponieważ Toczyska tu właśnie stawiała swoje pierwsze kroki, nie dała się długo prosić i przyjęła propozycję zaśpiewania partii Jadwigi. Tę partię wykonywała na wielu scenach operowych, ale każde przedstawienie - rzecz jasna - realizował inny reżyser. Do nas przyleciała z Wiednia na próbę generalną i premierę. Nawotka pojechał po nią na lotnisko, a ja byłam tak okropnie stremowana, że nie miałam pojęcia jak się mam do Toczyskiej zwracać, choć znałyśmy się od lat. Jest dużo, dużo młodsza ode mnie, była studentką u profesor Iglikowskiej w Akademii Muzycznej w Gdańsku, kiedy ja już miałam wysoką pozycję w Teatrze „Wy- 57. Jako Przewodniczka chóru z Jadwigą Polanowską w Orestei Ajschylosa, reżyseria Piotr Paradowski, scenografia Marian Kołodziej, Teatr „Wybrzeże" w Gdańsku, 1969 -184- Poważny reżyser! -185- brzeże". Kiedyś w teatrze potrzebowaliśmy śpiewaczki do zaśpiewania kilku tonów z chórem greckim w Orestei - grałam wtedy Przewodniczkę chóru i jednocześnie byłam asystentem reżysera. Ostateczny wybór padł na dwie studentki -Ewę Werkę i Stefę Toczyską. Przychodziły na spektakle na zmianę, aby wydać w czasie przedstawienia kilka dźwięków. W ten sposób dorabiały sobie troszeczkę do skromnego stypendium. Wtedy byłam ze Stefą na „ty". Teraz jedzie do mnie diwa operowa o wielkim nazwisku... Nic dziwnego, że nie wiedziałam, jak się do niej zwracać. Na razie przygotowałam ukłony -wymyśliłam sobie, że „Zbigniew" wprowadzi Toczyską środkiem sceny jako ostatnią. Chciałam jej zarezerwować piękne wejście do ukłonów. Wreszcie przyjechała. Wszystkie moje obawy co do formy, w jakiej będę się do niej zwracała, uleciały w chwili, kiedy na powitanie rzuciła mi się na szyję. Bez żadnych wątpliwości mówiłyśmy sobie - jak dawniej -na „ty". Zaakceptowała wszystkie moje propozycje, wszystkie ustawienia sytuacji. Kiedy jednak doszłyśmy do ukłonów - bez niej, ale dla niej wypróbowanych - i Stefa zobaczyła, co proponuję, wzięła mnie na stronę i poprosiła, abym pozwoliła jej wejść na scenę bez żadnego wyróżniania - tak jak wchodzą inni koledzy. Ot, skromna wielka artystka, a mnie się wydawało, że wielkość trzeba honorować bardzo specjalnymi gestami. Wracając myślami do mojego ostatniego Strasznego dworu, trudno nie wspomnieć o choreografie tej opery - Henryku Rutkowskim, którego mazur w tym spektaklu był najpiękniejszym z wszystkich, jakie widywałam w Strasznym dworze. Zespół baletu bisował tego mazura nie tylko na premierze. Mam za sobą przeszło sześćdziesiąt zrealizowanych premier. Wywoziłam moje przedstawienia do Niemiec, Belgii, Francji, Austrii, Holandii Koncert w auli uniwersytetu w Poznaniu z orkiestrą Jerzego Miliana, 1955 -186- W roli pani Jair z Tadeuszem Gwiazdowskim w Dlaczego mnie budzą Ghelderode" a, reżyseria Marek Okopiński, scenografia Jadwiga Pożakowska, Teatr „Wybrzeże" w Gdańsku, 1970 i Szwajcarii i stwierdzam, że nasi śpiewacy są naprawdę dobrzy i za granicą cieszą się ogromnym powodzeniem. Tylko czy my umiemy to docenić? Nieraz znajomi pytają, czy nie żal mi sceny, czy nie tęsknię za graniem. Otóż absolutnie nie! Podobno zapytano wielkiego dyrygenta To-scaniniego dlaczego przestał grać na wiolonczeli, a on odparł na to, że ma całą orkiestrę; „Pomyślcie, na ilu więc instrumentach gram równocześnie". Ja nie jestem wielkim reżyserem, ale mam podobne odczucia. Po co mam grać jedną rolę, kiedy - tworząc przedstawienia - gram tych ról tyle, ile postaci stoi na scenie. Jako reżyser przestałam już doznawać cudownego uczucia bijących w oczy zapalonych reflektorów. Na ulicy stałam się zupełnie anonimową osobą (moja twarz nigdy nie była znana z filmu czy telewizji). Zrezygnowałam z tych braw, które kiedyś należały tylko do mnie, szczególnie na estradzie, gdzie wykonawca pozostaje absolutnie sam na sam ze swoja widownią. Zrezygnowałam z możliwości przeistaczania się w rozmaite postaci i noszenia kostiumów z najrozmaitszych epok. Zrezygnowałam ze wszystkiego, bez czego - jak mi się wydawało - nie potrafię żyć. Poznałam natomiast uczucie tworzenia przedstawienia, uczucie odpowiedzial- -187- Mój ukochany Ziuk Napiórkowski ze swoją wspaniałą małżonką - Barbarą Wachowicz ności za spektakle. Poznałam cudowne rozmowy ze scenografami, które w moim przypadku bywają nawet czysto zabawne. Nie umiem rysować, nie mam o tym pojęcia, ale wiem, co to perspektywa, wyważenie obrazu, kolor itp. Wydaje mi się, że moja wyobraźnia działa. Nie czekam wyłącznie na propozycje scenografa, ale ściśle z nim współpracuję. Często słyszę: „naszkicuj to, co wymyśliłaś! ", a ja nie potrafię. Mogę tylko opowiadać. Ale moi scenografowie mnie rozumieją. W efekcie to i tak oni będą przecież twórcami oprawy scenicznej. A potem to wszystko, co sobie wymarzyłam - scenografia, muzyka, choreografia i wykonawcy - składa się na jedną całość i powstaje przedstawienie. I to są doznania obce indywidualnie każdemu aktorowi. Naturalnie, efekty bywają różne, rozmaity jest odbiór przedstawienia przez publiczność, a jeszcze bardziej zróżnicowany przez krytyków... Ale to już oddzielne zagadnienie. Ja z krytykami nigdy nie polemizowałam. Bo i po co? Krytyk ma prawo krytykować! Byle to robił taktownie (a bywa rozmaicie)! Ja i tak nie mogę narzekać. Przez pięćdziesiąt pięć lat pracy cieszyłam się raczej życzliwością prasy. Nigdy nie lubiłam kobiet w roli reżyserów. No i co? No i sama ten zawód uprawiam. Nie wiem, co tak naprawdę reprezentuję sobą w tej profesji, ale na pewno umiem zorganizować próby. U mnie wykonawca nie czeka godzinami na to, aby wyjść na scenę (jako aktorka doskonale zna- -188- łam to uczucie!). Natomiast moje generalne próby muszą „lecieć" jak przedstawienia. Wtedy wiem, że wykonawca spokojnie wejdzie w przedstawienie premierowe. Taki mam obyczaj. Jestem reżyserem, który musi bardzo dobrze poznać swoich wykonawców. Łatwiej mi się wtedy z nimi pracuje. To śmieszne i wstyd mi się do tego przyznać, ale lubię wiedzieć, kto jest spod jakiego znaku zodiaku. Łatwiej mi wtedy aktora czy śpiewaka rozszyfrować. Do każdego wykonawcy muszę przecież dobrać inny klucz. Z każdym trzeba inaczej pracować. Są tacy, którzy mnie pociągną za sobą, ale są i tacy, którym trzeba wszystko - czego się od nich oczekuje - pokazać. Zawsze/ kiedy stoję na scenie przed nowym zespołem, czuję się trochę jak treser w klatce, gdzie mam do czynienia z lwami, tygrysami, ale bywa, że i z dzikimi dachowymi kotami. Reżyser musi być psychologiem. Czasem trzeba pochwalić, chociaż coś jest źle realizowane, aby w ten sposób poprowadzić we właściwym kierunku, a czasami skarcić... Najcudowniej jest jednak wtedy, kiedy można poprosić o pomoc. Na pewno w czasie próby należy być bardzo skupionym na wykonawcach i uważnie ich słuchać. Wiem o tym z własnego doświadczenia. Kiedy byłam jeszcze aktorką, próbowałam u Marka Okopińskiego w sztuce Dlaczego mnie budzą Ghelderode"a. Podczas dialogu scenicznego nagle zauważyłam, że Marek - siedzący na na widowni - wyjął portfel i czegoś tam w nim szukał. Przestał nas słuchać. Nie wytrzymałam. Przerwałam próbę i naj-taktowniej, jak tylko umiałam, zapytałam: - Czy to, co robimy jest tak niedobre, że nas nie słuchasz reżyserze? - Dlaczego? - zapytał Marek. - Bo nas przestałeś słuchać -odpowiedziałam. Okopińskiego często nudziły próby. Dzisiaj doskonale go rozumiem. Bywa, że i mnie nudzą, ale wykonawca to bardzo Jerzy Goliński -189- czuły instrument i reżyser musi się na nim skupiać. Dla mnie na przykład ogromnie męcząca jest końcowa faza prób, ta, kiedy wszystko jest już prawie gotowe. Męczy skupienie. Napięcie. Jestem tak napięta i skoncentrowana na wykonawcach, że często odczuwam ból rąk w łokciach. To może śmieszne, ale u mnie tak to się objawia. Utarło się w teatrze takie przeświadczenie, że jeżeli podczas którejś z końcowych prób nie ma wielkiej awantury, to spektakl się nie uda. To normalne, że zawsze jakiś konflikt zaistnieje i wcale nie trzeba sztucznie wywoływać awantury. Pamiętam przygodę z Ziukiem Napiórkowskim, z którym zrealizowałam chyba z dziesięć premier, i z którym bardzo lubię pracować, bo uważam go za ogromnie taktownego partnera. Realizowaliśmy wspólnie w Teatrze Muzycznym w Szczecinie urokliwą lekką muzyczną pozycję Błękitny Zamek Lucy Maud Montgomery w adaptacji scenicznej Barbary Wachowicz i Krystyny Śląskiej, z muzyką Romana Czubatego. W jednej ze scen bohaterka Błękitnego Zaniku otrzymuje od partnera w prezencie sznur pereł. Mówi się, że to prawdziwe perły. No i podczas pierwszej próby generalnej zobaczyłam owe perły na scenie. Wydawały mi się o wiele za duże jak na prawdziwe, no i wybuchła piekielna awantura o te przeklęte perły między mną a Napiórkowskim. Ziuk podczas niej zaprezentował wprawdzie o wiele większą kulturę ode mnie, ale też był straszliwie uparty, chcąc te właśnie perły na scenie zostawić. Ostatecznie jednak zaproponował mi takie perły, o jakie prosiłam, a moja miłość do niego jest dozgonna - jak sądzę ze wzajemnością - i nadal często razem pracujemy. Przyrzekliśmy też sobie, że już żadnych sznurów pereł w naszych przedstawieniach nie będzie. Perły mogą być naszyte, w diademach, ale nigdy w formie sznura na szyję. Chociaż, może jeszcze kiedyś będę z Ziukiem realizować Błękitny Zamek, a tam ten nieszczęsny sznur pereł jest bardzo ważny, więc - nie wolno mówić „nigdy". Pożyjemy zobaczymy, najwyżej wybuchnie awantura, która i tak podczas ostatnich prób przed premierą musi mieć miejsce. Kiedy opowiadam o moim życiu w teatrze, myśli biegną ku tym, którym zawdzięczam bardzo wiele; ku tym, którzy kształtowali moją osobowość artystyczną. Profesor Aleksander Bardini. To on „ulepił" ze mnie aktorkę. Był moim pierwszym i najważniejszym profesorem, szefem Studia Aktorskiego przy Teatrze Polskim we Lwowie, kiedy rozpoczynałam pracę już nie jako dziecko, ale dorosła osoba. Jerzy Goliński. Wieloletni dyrektor artystyczny w Teatrze „Wybrzeże". Reżyser, do którego miałam bezgraniczne zaufanie i przy którym uczyłam się reżyserii. -190- j Jerzy Michalak Jerzy Michalak - dyrygent, który nauczył mnie, jak słuchać muzyki operowej i jak czytać libretto. To dzięki niemu zrozumiałam jak wielka jest różnica między reżyserią spektaklu operowego a reżyserią w teatrze dramatycznym. I Zbigniew Rymarz, który w czasach mojej młodości przekazał mi umiejętność interpretacji songu czy piosenki. Dzięki niemu, kiedy już byłam pedagogiem, mogłam między innymi prowadzić również zajęcia z interpretacji piosenki. Tak minęło pięćdziesiąt pięć lat mojej pracy scenicznej. Kocham moich aktorów, moich śpiewaków, dyrygentów, scenografów, choreografów - jestem do nich bardzo przywiązana. Okna mojego domu wychodzą na mały skwerek oświetlony lampami, przypominającymi latarnie gazowe. Jest w tym coś romantycznego. Coś, co zaprasza do spaceru po pięknej Starówce. Ale ja jestem zbyt leniwa. Wolę patrzeć przez okno na podświetloną, wysmukłą wieżę Ratusza i prześliczne wieżyczki Bazyliki Mariackiej, które pną się ku górze, jakby chciały sprawdzić, czy nadal jestem mieszkanką naszego grodu. Jestem i pozostanę. Gdańsk przecież tak serdecznie przytulił mnie przed laty, starając się zastąpić mi mój ukochany Lwów. -191- Ze Zbigniewem Rymarzem Patrzę także na budynek Teatru „Wybrzeże"... Wypatruję światła w garderobie nr 7, która kiedyś została mi przydzielona przez dyrektora Bili-czaka i czasem je widzę... Do teatru wchodzą młodzi i należy im się to. A ja? Wcale nie kończę mojego romansu z teatrem. Pewnie jako reżyser jeszcze zrealizuję jakieś przedstawienia. Na razie w wolnych chwilach zajmuję się naszą chatyną na Kaszubach i mieszkającymi tam ukochanymi kotami, łabędziami, śmiesznymi sójkami, które - sama nie wiem dlaczego - nazwałam Margulenami... Tam jesteśmy z moim Zdzichem, którego często nazywam Meniem, naprawdę bardzo szczęśliwi. Gdańsk, grudzień 1999r. -192- JANCIA I KAZIO PIĘTOWIE Zupełnie nie rozumiem, dlaczego dopiero dzisiaj, po 25 latach pobytu w chatynie, dzisiaj, kiedy tyle czasu minęło od śmierci Kazia i Jańci, odczuwam jakąś wewnętrzną potrzebę przelania na papier całej historii naszej chatyny. Chatyny która tak nierozerwalnie łączy się z Jańcią i Kazimierzem Piętami. Można opowiadanie rozpocząć jak jakąś bajkę: „Przed wielu, wielu laty"... będąc razem z moim mężem Zdzisławem na wystawie psów w Sopocie, spotkaliśmy Andrzeja Szalawskiego i Izę Wilczyń-ską, jego żonę. Wystawy psów oglądamy zawsze z ogromną frajdą. Była to piękna czerwcowa niedziela, którą o dziwo wszyscy mieliśmy wolną, bez przedstawienia. Andrzej Szalawski zaproponował przejażdżkę do Borkowa, małej miejscowości niedaleko Kartuz. Pojechaliśmy naszym samochodem. W Borkowie bardzo modnym wtedy lokalem była „Kasztelanka". Niestety, kiedy tam zajechaliśmy, okazało się, że w kawiarni była nie ma żadnych wolnych miejsc. Wobec tego Andrzej zaproponował wycieczkę przez Kartuzy do Sianowa Leśnego, gdzie miał znajomego leśniczego, i dodał, że jest przekonany, iż państwo Piętowie poczęstują nas świetnym kwaśnym mlekiem. Nie mieliśmy nic przeciwko miłej wycieczce, więc pojechaliśmy. Z benzyną wtedy nie było jeszcze trudności, a Szwajcaria Kaszubska jest przecież taka piękna. Minęliśmy Kartuzy, skręcając w kierunku na Mirachowo, a potem już w polną drogę, w prawo, skąd tylko trzysta metrów dzieliło nas od leśniczówki Sianowo Leśne. Samo serce Szwajcarii Kaszubskiej. Lasy, pagórkowaty teren i jezioro. Cóż piękniejszego można sobie wymarzyć? Przywitali nas państwo Piętowie. On o poważnym surowym spojrzeniu, wysoki, z pokaźną łysiną, pan po sześćdziesiątce. Poleszuk. leżeli mogłabym w swojej wyobraźni namalować postać człowieka lasu - leśnika, to na pewno byłby to portret pana Kazimierza. A pani laneczka? Pochodząca z Grodna, zaciągająca tamtejszym akcentem, o tak urokliwej, dobrej twarzy, o tak łagodnym spojrzeniu, że właściwie od pierwszej chwili musiało się ją pokochać. W leśniczówce ślicznie, czyściutko... Gospodarze bardzo serdecznie nas przyjęli, a potem zapytali, czy nie mamy ochoty na spacer. Pani laneczka chciała w tym czasie przygotować herbatę. Wyszliśmy nad jezioro, -193- które rozlewa się, może pięćdziesiąt metrów od leśniczówki. Nad jeziorem rozciągało się pastwisko. Deputat leśniczego. Jezioro kryły dość gęsto rosnące krzaki olszyny. Stały tam tylko dwa wielkie drzewa: trzystuletni piękny dąb i rozłożysty duży kasztan, który do dziś rośnie prawie nad wodą. Całe pastwisko przypominało polanę w środku lasu. Jezioro to właściwie czterohektarowa część wielkiego jeziora Ł..., którego druga część rozlewa się po przeciwnej stronie szosy. Stanęłam na tym uroczysku zafascynowana okolicą i powiedziałam do mojego męża, że tu właśnie chciałabym mieć małą chatynkę, o której od dawna oboje marzyliśmy. Wróciliśmy do leśniczówki. Moim zdumionym oczom ukazał się stół zastawiony pięknie i jakże obficie. Skąd na tym pustkowiu, gdzie w promieniu kilku kilometrów nie ma absolutnie niczego - jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki - znalazło się tyle pyszności? Bo i wędlina, i dziczyzna oraz inne mięsa na zimno, i galareta (czyli po mojemu studzienina), i rozmaite marynaty, i domowe masło, i pieczony w domu chleb... Pani Janeczka z cudownym uśmiechem szybko zdradza swoje tajemnice. „Pani Bunieczko - mówi - wszystkie wędliny, mięsa, galaretę mam w wekach". Nie znałam sztuki wekowania. We Lwowie mamusia tylko kisiła w beczkach ogórki i kapustę, robiła konfitury, które w słoikach zakrywała szczelnie celofanem, ale mięs, wędlin i kompotów nigdy u nas w domu się nie przechowywało. Muszę się nauczyć sztuki wekowania - pomyślałam, ale wtedy zupełnie nie zastanawiałam się, czy kiedykolwiek będę miała po temu okazję. Powiedziałam panu Kaziowi, że jestem tak zachwycona miejscem, gdzie stoi kasztan, że zamarzyłam: albo tu zostać, albo już w ogóle żadnego miejsca na letni domek nie szukać, ponieważ nigdzie nie może być równie pięknie. Pan Kazio zbagatelizował moje słowa. Roześmiał się i swoim tubalnym głosem zahuczał: „Znudziłoby się tu pani bardzo szybko, panie- horrendum". To „panie-horrendum" było nieodłącznym powiedzonkiem pana Kazia. A ja już wtedy wiedziałam, że to miejsce nie znudzi mi się nigdy. Przecież stało się dla mnie i Zdzicha naszym rajem na ziemi. Ale to przyszłość. Wtedy, przy stole, razem ze Zdzichem zaczęliśmy snuć plany, co by to zrobić, aby zbudować pod kasztanem choć maleńki baraczek, a nie było to takie proste, bo teren należał do Dyrekcji Lasów Państwowych. Sprzedaż, choćby skrawka ziemi, w ogóle nie wchodziła w rachubę. Ja jednak tak zakochałam się w tym uroczysku, że uprosiłam pana Kazia, aby nam wydzierżawił skraweczek pastwiska. Tak się zaczęły trudności, ponieważ należało uzyskać zgodę Dyrekcji Lasów Państwowych. Formalności były -194- bardzo skomplikowane, ale wszyscy, z życzliwm nam ogromnie, ukochanym Kaziem „Panie-horrendum" na czele, pomogli i upragnioną zgodę na dzierżawę skraweczka ziemi otrzymaliśmy na dwa lata. Stało się to około 24 czerwca. To dzień imienin pani Jańci. Postanowiliśmy pojechać do Sianowa Leśnego. Miałam ogromny kłopot, co zawieźć pani Janeczce w prezencie imieninowm. Pamiętam, że wymyśliłam jakąś ładną portmonetkę ze skóry i... tort. Zamówiłam najlepszy, jaki można było zamówić, orzechowy tort. Masa naturalnie ukręcona na maśle, a nie na jakiejś tam margarynie. Pomyślałam sobie, że tortów chyba zawekować się nie da. Pani Janeczka na pewno nie zadaje sobie tyle trudu, aby wypiekać torty, a więc ten prezent wydawał się odpowiedni. Niestety. Kiedy weszliśmy do leśniczówki, na stole uginającym się od smakołyków - wśród wszystkich pyszności - stał sernik, tort z ananasami i tort orzechowy!!! Myślałam, że spalę się ze wstydu. Jaka ze mnie kretynka! U pani Janeczki nie jadało się niczego kupnego! Wszystko swojskie - włącznie z makaronami - a jarzyny i owoce bez jakichkolwiek sztucznych nawozów. Pani Janeczka była najcudowniejszą panią domu, wybornie znającą sztukę kulinarną. No trudno! Do dzisiaj nie wiem, co się stało z moim tortem orzechowym. Nigdy nie miałam odwagi o to zapytać i nigdy nie chciałam wracać do kompromitującego mnie incydentu. Podczas przyjęcia imieninowego poznałam jedynego syna państwa Piętów - Ryszarda, już wówczas inżyniera, także leśnika, poznałam również siostrzeńca pani Janeczki -Olka, pułkownika Wojska Polskiego. Był ogromnie bezpośredni, przeuroczy i towarzyski. Trudno było nie zauważyć, jak bardzo kochali się z Ry- szardem, do którego i my od pierwszej chwili zapałaliśmy ogromną sympatią, a przyjaźń z nimi przetrwała do dzisiaj. Powoli rozmowa przeszła na najbardziej interesujący nas temat. Pan Kazio i Zdzich ustalili, że jakiś Kaszub zbuduje u siebie gdzieś na wsi nasz domeczek, a kiedy już będzie gotowy, przywiezie się go i postawi nad jeziorem, niestety nie przy kasztanie, ale troszeczkę dalej - po jego lewej stronie. Niech i tak będzie! Byle tylko pozostać na tym cudownym miejscu. No i to pozwolenie tylko na dwa lata! A co dalej? Na razie wolałam o tym nie myśleć. Pamiętam, że już 7 lipca (jako, że od 1 lipca miałam urlop w teatrze) maleńki domeczek z płaskim dachem stał na „naszym" skrawku. Miał maluteńki przedpokoik, maleńką kuchenkę, pokoik i oszkloną werandę. Weranda przez dłuższy czas była nieumeblowana, a w pokoiku znalazł się tapczan, stolik, ławki i taboret. Kazio - jako najważniejsza osoba w lesie - dokonał przecięcia wstęgi i ten moment rozpoczął moje ze Zdzichem najcudowniejsze letnie pobyty w Sianowie Leśnym, ze wspa- -195- niałymi ludźmi w sąsiedztwie, których życzliwość i prawość trudno mi będzie opisać. Nie znajdę również słów, aby wyrazić nasze uczucie dla całej rodziny państwa Piętów Kiedyś Kazio zabrał nas na wyrąb drzewa. Nigdy do tej pory tego nie widziałam. Wszystko co wiązało się z lasem i życiem leśniczówki było dla mnie nowością, prawie egzotyką. Na wyrębie zobaczyłam podcięty i spadający ogromny świerk. Byłam świadkiem śmierci drzewa, które upadając, umiera, wydając przejmujący jęk rozpaczy czy bólu. Nigdy nie zapomnę tego widoku, nigdy nie zapomnę tego jęku. Wtedy w lesie zobaczyłam także, jak drwale korują pnie. I to było dla mnie całkowitym zaskoczeniem. Kawałki świeżo ściętych drzew tak się podcina specjalnym narzędziem, że wilgotna kora schodzi z nich nienaruszona, elastyczna jak skóra z cielaka. Wtedy wpadłam na pomysł, aby całą naszą chatynkę pokryć od zewnątrz korą. Kaziowi ten pomysł ogromnie się podobał. Do dzisiaj - chociaż chatka z biegiem lat wciąż odnawianej dzierżawy zmieniła zupełnie formę i stała się chatą o spadzistym dachu krytym trzciną, ze stryszkiem i pokoikiem na poddaszu -niezmiennie ma elewację z kory świerkowej. Kazio „Panie-horrendum" przepadał za tą samą zupą, co ja, czyli wiosenną zupą zawierającą wszystkie nowalijki, a szczególnie bardzo dużo młodego groszku. Któregoś dnia byłam w chatynie tylko z Kaziem. Zaprosiłam go na wiosenną zupę. Rozmawialiśmy o kłopotach z suszą. Tego roku dość długo nie spadła ani kropla deszczu, a ludzie martwili się o plony. Kiedy tak gwarzyliśmy, zaczęło się chmurzyć. Kazio zjadł już jeden talerz zupy. „Bunieczka - mówi - nalej jeszcze jeden talerz... Ach, żeby tak spadł deszcz, panie-horrendum". Natychmiast spełniłam jego prośbę. Nim Kazio zdążył zjeść, zrobiło się ciemno, niebo przecięła błyskawica i lunął wielki deszcz. „Nareszcie - wykrzyknął uszczęśliwiony Kazio. - Bunieczka, panie horrendum, nalej mi jeszcze jeden talerz zupy". Zawsze gotowałam ogromny gar zupy wiosennej. Siostrzeniec Janeczki, pułkownik Olek, bardzo często gościł w leśniczówce. Przyjeżdżał służbowym samochodem z kierowcą - Lutkiem -który był też jego ordynansem. Co to się działo w naszej leśniczówce podczas pobytów Olka, człowieka z ogromną fantazją! Jego ulubione zajęcia to brydż, łowienie ryb, polowanie, wielkie alkoholowe i jedzeniowe biesiady. Choć zawsze ogromnie lubił dziewczyny, kawalerem pozostał do dzisiaj. Olek jest w wieku mojego Zdzicha. Wtedy - dwadzieścia kilka lat temu - był młody, zawsze opanowany i pozornie spokojny, ale leśniczówka podczas jego pobytów chodziła na rzęsach! -196- O alkohol dbał Lutek, chociaż ja nigdy nie widziałam, aby Olek czy Kazio byli pijani. To raczej Rysiowi i mojemu Zdzichowi często ślepia świeciły się alkoholowe My z Jancią w tej dziedzinie w ogóle nie wchodziłyśmy w rachubę, jako że obie posiadałyśmy tę ogromną wadę, że nie byłyśmy trunkowe. Biesiady przy brydżu przeciągały się w leśniczówce do świtu prawie. Czasem usiłowałam sama zasnąć w chatynce, ale na stryszku baraszkowała jakaś mysz i hałas był taki, że wydawało mi się, iż na górze siedzi co najmniej dzik. Nie przywykłam jeszcze wtedy do rozmaitych „chatynkowych" odgłosów. Jańcia bardzo niezadowolona szła spać, upominając Olka: „Tylko żeby mnie tu picia nie było!.... Nu! Pamiętaj! " Olek skromnie całował Jańcię w rękę mówiąc: „naturalnie, cioteńko"... no i zabawa, się zaczynała. A kolejność była przeważnie taka: wódka, szampan, a jak i tego zabrakło, obowiązkiem Lutka było szukanie rumu w kredensie u Janeczki. Rum i migdałki Jańcia zawsze musiała mieć w domu, gdyż były to najważniejsze składniki do jej świetnych ciasteczek. Naszym panom rum najbardziej smakował pity pod słodkie mleko. Lutek naturalnie chodził trzeźwiuteńki... Wiedział, że rano musi natychmiast jechać do Kartuz, aby przywieźć nową butelkę rumu i zdążyć ją wstawić na swoje miejsce do kredensu. Ale kiedyś Jańcia chciała upiec ciasteczka, zanim Lutek zdążył przyjechać z Kartuz, no i sprawa się wydała. Od tej pory, kiedy Jańcia wiedziała, że libacja panów przeciąga się dłużej, natychmiast rankiem szła do kredensu i zawsze brakowało jej butelki rumu. „Olek - wołała swoim cudownym wschodnim akcentem -znowu nie ma rumu! Oj, Olek, to się źle skończy! Oj, Olek!!! " A Olek? Całował ukochaną cioteńkę w jedną, potem w drugą rączkę i znowu wszystko było dobrze... do następnego męskiego spotkania. Skoro wspomniałam o rączkach, to cudowna Janeczka - moja księżna lasu, jak ją nazwałam - miała zawsze szalenie zadbane ręce. A przecież wszystko sama robiła. W chatynie nie miałam wtedy tylu zajęć, więc czasami Ja-neczce pomagałam. Do gotowania się nie kwapiłam... Skąd! Chociaż ze mnie niezła kuchta, to jednak przy Jańci, wspaniałej gospodyni, czułam się kompletnym zerem. Czasami tylko pomyłam jej trochę naczyń. A wodę trzeba było wtedy grzać, bo w kranie była tylko zimna. Olek często wypływał pontonem na jeziorko. Zaszywał się gdzieś w kącie z wędką i wracał zawsze z dużą ilością płotek i okoni. Niestety, czyścić ryby musiała Jańcia. Ja mam lepiej. Mój Zdzich, jeżeli złowi rybki, oddaje mi je wyczyszczone, prosto na patelnię. Jednak pan pułkownik ryb nie czyścił. Kiedyś pod wieczór wrócił z taką ilością ryb, że nikt nie był w stanie wyczyścić ich tego samego dnia. Zrobiła to Jańcia na nazajutrz rano, przechowując ryby w zimnej piwnicy. Naturalnie nic już -197- w leśniczówce nie obywało się bez nas, a więc zasiedliśmy wszyscy do ogromnego, kapitalnego półmiska ryb. I było świetnie, tylko nie wszystkim. Ja - i tylko ja - trafiłam na jakąś rybkę, która mi tak zaszkodziła, że przez kilka godzin spacerowałam po drodze, prowadzącej do Pomie-czyńskiej Huty, okropnie chorując. W życiu niczym się tak nie zatrułam. I to tylko ja jedna. Chyba przez dwa lata nie mogłam patrzeć na smażone rybki. Olek podczas swoich pobytów umiał uprosić Jańcię, aby zrobiła bliny z wereszczaką. Cóż to było za żarcie! Do dzisiaj na myśl o tej potrawie ślinka napływa mi do buzi. Bliny były robione z żytniej mąki. Jańcia smażyła je jak grubsze naleśniki. Potem układała jeden na drugim, przekładając cienką warstewką świeżego, domowego masła. Pamiętam, że smażeniu nie było końca, ponieważ Olek i Rysiek stale te bliny podkradali. A wereszczaką? Nie wiem, skąd ta nazwa. A może od Wereszczaków-nej ? W każdym razie były to duszone żeberka wieprzowe z kminkiem, do których wkrawało się odrobinę wędzonego boczku, a podawało podpra-wione kwaśną śmietaną. Taka wereszczaką z blinami to coś wspaniałego!!! Ale w jednym Lutek ordynans prześcigał umiejętności kulinarne Janeczki. Lutek robił faworki. Obie z Jańcią uwielbiałyśmy patrzeć, jak je robi: jak szybko, jakie cieniutkie było ciasto i jakie wreszcie wyśmienite faworki! Jańcia uwielbiała gości, a goście uwielbiali jej dom. Podawała zawsze niezliczoną ilość talerzy i sztućców. Często pomagałam nakrywać do stołu, a tragedia zaczynała się dopiero przy stercie naczyń do zmywania. Krowy Jańcia doiła tylko ręcznie - nawet siedząc przy krowie była wytworna. Często wyręczał ją w tym jej syn Ryszard. Zawsze mnie to ogromnie bawiło, kiedy pan inżynier siedział przy krowie, a potem jechał na dziewczyny. Ryszard był szalenie podobny do Kazia. Nie pod względem swych upodobań do dziewcząt, bo Kazio mógł uchodzić za uosobieniem wierności, a Ryszard wtedy był jeszcze kawalerem. Bardzo przypominał ojca z wyglądu. Ryszard był świetnym facetem i takim pozostał. Nie lubił tylko różowego koloru. Pamiętam jakiś „Bal Leśnika" w sopockim Grand Hotelu. Mieliśmy miejsca przy jednym stole razem z Rysiem i jakąś jego ówczesną, bardzo zresztą przystojną, dziewczyną. Siedzieliśmy już ze Zdzichem przy stole, kiedy na salę wkroczył Ryszard z bardzo z siebie zadowoloną wybranką. Rzeczywiście pięknie wyglądała w długiej sukni, ale - niestety! - różowej. Spojrzeliśmy sobie z Rysiem głęboko w oczy. On pozornie spokojny, a ja o mało się nie udusiłam, tłumiąc śmiech. -198- Rysio się ożenił. Naturalnie z zupełnie inną panią. Z Marysieńką, córką nadleśniczego. Mają dwóch znakomitych synów, którzy też będą leśnikami... Ryszard i Marysieńka są ze sobą szczęśliwi, ale pamiętam, że kiedyś, krótko po ich ślubie, weszłam do ich pokoju w nadleśnictwie Mi-rachowo, gdzie Rysio wtedy objął urząd. Zatkało mnie, bo pokój był wymalowany na kolor malinowy! -Rysio - zapytałam - jak to się stało, że ten kolor zaakceptowałeś? - Widzisz, ile mam w domu do powiedzenia? - zaśmiał się Ryszard. Wybiegłam trochę w przyszłość, a chciałam przecież zatrzymać się na tych chwilach, kiedy Jańcia i Kazio królowali w leśniczówce. Janeczka była nieprawdopodobną estetką. Zupełne przeciwieństwo Kazia, który nie lubił się golić, nie dbał o ubranie. O wszystkie takie sprawy Jańcia musiała z Kaziem toczyć boje. A ona była wielką damą. Szalenie lubiła stroje, kapelusze, ładne błyskotki. Nie malowała się. To jej nie było potrzebne. Miała piękną cerę, ale używała dobrego pudru, dobrych perfum. Zawsze była szalenie taktowna i umiała się pięknie zachować. Przypominała mi trochę moją mamusię. Kiedyś przyjechałam po przedstawieniu wieczorem do chaty. W leśniczówce - jak zwykle po gościach - sterta naczyń do mycia. Wstąpiłam do Kaziów, ponieważ mój Zdzich siedział u nich. Jańcia zapytała, czy nie zjadłabym trochę zupki. Już nie pamiętam, jaka to była zupka, ale pewnie któraś, którą lubiłam. „Naturalnie, że zjem" - powiedziałam. Janeczka odgrzała ją w rondelku a ja wzięłam go, siadłam w kuchni przy stole, postawiłam na jakiejś podstawce, złapałam łyżkę i zaczęłam jeść. Była to resztka zupy, więc mogłam ją „wykończyć" z rondelka. Jańcia zdumiona patrzyła tylko na mnie. Widziałam, że się jej mój sposób jedzenia wyraźnie nie podoba. W końcu nie wytrzymała i wykrztusiła swoim cudownym wschodnim akcentem: „Bunieczka! A z talierza nie byłoby wygodniej"? Ot i cała Janeczka. Nie mogło być nic piękniejszego od Wigilii w chatynie. Zdzich, Kazio, Ryszard i Olek ubierali choinkę. Chociaż właściwie nie wiem, jak to określić. Czy bardziej ją ubierali, czy zakrapiali. Wreszcie skończyli. My obie z Jańcia siedziałyśmy w kuchni i gotowałyśmy. A dużo tego było. A potem i sianko pod obrusem i opłatek dla zwierzaków. Wydawało mi się, że z całego lasu tysiące ślepiów leśnych zwierząt patrzy na nas i chce podejść, aby ten kawalątek opłatka również otrzymać. W leśniczówce były dwa psy. Lord, stary już, ale piękny seter angielski, jakże często chadzał z nami na spacery. Był do nas bardzo przywiązany. Nocą przychodził i spał u nas na ganeczku, a ponieważ miał duże dolegliwości reumatyczne, kładł się ciężko, uderzając cielskiem w ściankę chatynki i czasem -199- nas budził. Poczciwe psisko z dobrego serca nocowało na chodniczku i pilnowało, aby się nam nic nie stało. Drugi psiak, którego zapamiętałam z okresu Jańci i Kazia, to Mikrus. Malutki kundelek, czarny i tak w nas zakochany, że co rana biegł z górki od strony leśniczówki, żeby nam powiedzieć dzień dobry. Rozpędzał się na górze tak, że hamował zawsze nosem na ścianie chatyny. Skutek był taki, że często chodził z rozbitym noskiem. Nie wiem, jak Mikrus wyczuwał, że jedziemy samochodem, ale wybiegał trzysta metrów do szosy, wskakiwał do samochodu, na ręce, i dopiero kiedy ze szczęścia ob-siusiał mnie i Zdzicha, uspokojony wjeżdżał z nami na podwórze leśniczówki. Osobnym wspomnieniem są świniobicia. Co się wtedy działo! Przychodził rzeźnik i według receptury Jańci robił kiełbasy, pasztetową, salceson czarny i biały, no i naturalnie kaszankę z czarnej kaszy. Mięso na boczki, szynki, balerony i polędwice wkładało się do marynaty. A marynata wtedy była wystarczająco słona, kiedy surowe jajko do niejwłożone wypływało na wierzch. Wtedy właśnie, przy okazji świnio-bić, nauczyłam się sztuki wekowania. Mięso w marynacie leżało jakiś czas, a potem Zdzich zabierał się do wiązania go sznurkami i do wędzenia. Zanim zaczęło się wędzenie, mięsa musiały obciec. W tej dziedzinie Zdzich się wyspecjalizował. Efekt był taki, że moja mała piwniczka, którą mi Jańcia odstąpiła w leśniczówce, po takim świniobiciu pełna była zawekowanych wędlin, podrobów, mięs i studzieniny. Jeżeli do tego dodam niezliczone ilości słoi z kompotami, dżemami, kiszonymi ogórkami, marynowanymi grzybami, gruszkami w occie i temu podobnymi smakołykami, można już sobie wyobrazić naszą skarbnicę. Chociaż nie, jeszcze nie, bo trzeba koniecznie wspomnieć gąsiorki z winem, nalewkami i ajerkoniakiem wyrobu mojego Zdzicha. Takie to były czasy. Wtedy trudno było coś kupić. Dzisiaj świniobicia już nie robimy. Tak łatwo o zakupy. Zdzich nie ma okazji z rzeźnikiem zjeść gorącego, ugotowanego świńskiego ryjka. Pod kielicha naturalnie! Podobno taki ryjek jest wspaniały... Ja nie kosztowałam. Przeżyliśmy moment, kiedy Kazio przeszedł na emeryturę. Przenieśli się wtedy całą rodzinką do Mirachowa, gdzie Rysio został nadleśniczym. To niedaleko od naszej chaty. Piękny wielki dom, prawie dworek. Byliśmy tam stałymi gośćmi. Czasami Jańciowie przyjeżdżali do nas. Kazio tak często mawiał: „Bunieczko, będziemy wszyscy często wspominać nasze wspólne chwile w Sianowie Leśnym". I rzeczywiście wspominamy, ale już nie wszyscy. Odszedł Kazio, odeszła i Janeczka. Ryszard przeniósł się z rodziną do Starogardu. Olek nadal mieszka w Warszawie i rzadko już wpada do nas... -200- Jańcia i Kazio z wnukiem Tomkiem. A chata i wszystko wokół niej pięknieje. Jest tu tak cudownie, że my ze Zdzichem wciąż nie możemy się nacieszyć tym miejscem. A Kaziowie? Gdzie oni? Nie chodzę nigdy na cmentarze, bo wydaje mi się, że tam moich bliskich nie znajdę. Wierzę, że Kaziowie widzą chatę, drzewa, krzewy, które posadził Zdzich. Wierzę, że niewidzialni bywają u nas, że cieszą się, patrząc z jakim pietyzmem dbamy o to, co nam z pełnym zaufaniem powierzyli. Żal tylko, że ani ja Kazia, ani Jańcia mnie nie poczęstujemy się już nigdy wzajemnie żadną zupką... 1993 -201 - KUBA Zwykło się mawiać, że dzieci i ryby głosu nie mają. Prawda? Niemcy mają inne przysłowie. Rymowane. W wolnym tłumaczeniu brzmi ono mniej więcej tak: Mc nie wiemy o tym, czy ryby się całują. Pod wodą tego nie widać, a nad wodą tego nie czynią. Co wiemy więc o rybach, a szczególnie o karpiach? Karp zawsze nam ogromnie smakuje. Jemy go przyrządzonego na najrozmaitsze sposoby. Ja na przykład świetnie podaję karpia zapiekanego w śmietanie. Nie o takim karpiu jednak będzie ta najprawdziwsza historia. Mój mąż lubi wędkować i ten sport wypełnia mu każdą wolną chwilę. Nasi przyjaciele, którzy często nas odwiedzają latem, mogą zjeść świeżą płotkę albo okonia z patelni. Ale niezależnie od tego mój mąż ma w jeziorku swoją minihodowlę karpia. To duma Zdzisława. Mieści się w pływającej skrzyni przymocowanej sznurem do maleńkiego pomostu. Cała skrzynia zanurzona jest w wodzie. Nie mam pojęcia, ile karpi żyje w tej minihodowli. To tajemnica mojego męża, który powiada, że najważniejszy jest fakt, iż w każdej chwili podbierakiem można takiego karpia wyłowić i mieć co podać na obiad. Myślicie, że to prawda? Ależ skąd! Naturalnie, że mój mąż mógłby w każdej chwili wyłowić podbierakiem któregoś karpia, ale musiałby chcieć to zrobić. A tymczasem Zdzisław chroni swoje karpie, jak tylko może i kiedy mam ochotę, aby jakiegoś wyłowił, znajduje najrozmaitsze preteksty, żeby tego nie zrobić. Po prostu jest przywiązany do swoich karpi. Lubi siedzieć przy skrzyni na pomoście, słuchając ich przezabawnego mlaskania i patrzeć, kiedy ukazują pyszczki, aby porwać rzucaną im w kuleczkach karmę. Czasem głośno do nich mówi, a ja obserwuję tę jego - sama nie wiem jak to nazwać - pracę czy zabawę i nawet często mnie to wzrusza. Skrzynia, w której żyją karpie mojego męża, ma wymiary dwa na dwa i pół metra, a więc jest niemała. Tego lata przez dwa tygodnie przebywała u nas w chatynce jedna z moich przyjaciółek z mężem. On, również zapalony wędkarz, całe dnie spędzał z wędką na pomoście. A mój mąż wciąż pieścił swoje karpie, z których większość przebywa w skrzyni już dwa lata. -202- Pewnego dnia przyjechała do nas, do Gdańska, przyjaciółka ze Stanów. Była dwa dni w naszej chatynce. Kiedy dowiedziała się, że mamy karpie, nabrała ogromnej ochoty na mojego karpia w śmietanie. Mój biedny mąż nie mógł jej odmówić, jakoś po prostu nie wypadało. W końcu karpie to nie ozdobne złote rybki w akwarium. Karpie się jada. Postanowiliśmy więc, że tego dnia na obiad będzie karp. Zdzich przygotował podbierak, otworzył kłódkę od skrzyni i zabrał się do wyławiania. Widziałam, że był smutny, bo żal mu było rozstać się z jednym ze swoich pupilków, ale kiedy zanurzył podbierak w skrzyni, na jego tak mi ukochanej twarzy, z której czytam jak z otwartej książki, ukazał się wyraz dumy z posiadania tej hodowli i z faktu, że za chwilę mojej zaoceanicznej przyjaciółce zrobi przyjemność, spełniając jej zachciankę. A więc zanurzył podbierak z ogromną fantazją, zamącił nim wodę i z tą samą fantazją go wyciągnął. W tym momencie ładny, duży już karp, wyskoczył z podbieraka i uciekł do jeziora. A mnie chciało się śmiać. To za karę, pomyślałam, to dlatego, że mój mąż, karpiowy sknera, tak niechętnie karpia ze skrzyni wyjmuje. Ale po chwili, kiedy przyjrzałam się twarzy Zdzisława, zrobiło mi się go żal. Mój mąż nigdy nie mógłby być aktorem. Nic nie potrafi zagrać. Udawał, że to nieważne, że po prostu będzie miał o jednego karpia mniej. Najsmutniejszy jednak był fakt, że odszedł od męża jeden z jego pupili. Z bólem serca wyłowił drugiego karpia, który - zapieczony w śmietanie - został zjedzony. Obiad był znakomity, a o karpiu, który zwiał do jeziora, postanowiliśmy nie mówić. Chciałam, aby Zdzisław jak najszybciej o tym zapomniał. Po południu pojechałyśmy z moją Amerykanką do Gdańska, a mąż pozostał w chatynce z naszymi przyjaciółmi. Nazajutrz i Zdzisław przyjechał do domu do Gdańska. Był ogromnie zaaferowany. Jeszcze nie zdążył się ze mną przywitać, a już zaczął opowiadać o karpiu-uciekinierze. „Wyobraź sobie, Buniek - mówił - karp chodzi koło skrzyni". Nie powiedziałam mu tego, ale pomyślałam, że coś sobie ubrdał. „Jak to chodzi? " - zapytałam. „Chodzi - kontynuował. - Wieczorem wszedłem do wody, aby się umyć. Nagle poczułem, że coś otarło się o moją nogę. W pierwszej chwili zbagatelizowałem to wrażenie, ale kiedy się powtórzyło, doszedłem do wniosku, że to jakaś ryba. A może mój karp? - pomyślałem. " Podobno cały następny dzień mój mąż i przyjaciele przesiedzieli z wędkami na pomoście, wypatrując karpia. I rzeczywiście zjawił się koło skrzyni. To był nasz karp, ponieważ w tym małym jeziorku poza naszą skrzynią żadnych karpi nie ma. Mąż wszedł do wody, karp wyraźnie ocierał się o nogę Zdzisława, pływał koło skrzyni, jak gdyby chciał się dostać do jej wnętrza, ale wyłowić się nie dał. Mój mąż przyjechał do domu bardzo zdenerwowany. Prosił przyjaciela, aby pilnował karpia i spróbował -203- złowić go na wędkę. Akurat go złowi - pomyślałam, słuchając tej nieprawdopodobnej wręcz opowieści. Tak się złożyło, że Zdzisław musiał pozostać w Gdańsku kilka dni. Po trzech dniach otrzymaliśmy telefon z leśniczówki. Nasz przyjaciel wyłowił karpia. Karp siedzi w wodzie, w zawiązanym podbieraku i pytanie znad jeziora brzmi: co robić dalej??? Trudno mi opisać podniecenie mojego męża. Teraz denerwował się, czy karp przeżyje, czy nie ma za bardzo rozciętego pyszczka. Krótka dyspozycja do słuchawki: „Róbcie wszystko, aby żył! Przyjeżdżam! " „Co to znaczy: przyjeżdżam? - pomyślałam. -Przyjeżdżamy oboje! " I tak szybko, jak to było możliwe, pojechaliśmy jeszcze tego samego dnia do chaty. Karp żył. Nasz przyjaciel jakoś tak szczęśliwie go złowił i tak delikatnie podciął, że pyszczek był tylko minimalnie zraniony. Na pewno szybko się zagoi. Trudno opisać wzruszenie mojego męża. Naturalnie odbyła się cała narada, jak dalej z karpiem postąpić. „Przede wszystkim musimy mu dać imię" - powiedziałam. W naszej chatynce prawie wszystko ma imiona: kuchnia, polana, drzewa, drewutnia, a nawet ten intymny przybytek, na który mówimy „Laluś". Musimy więc ochrzcić i karpia. Nazwałam go „Kuba". Wobec tego mój mąż tonem prawie uroczystym powiedział: „Kuba, będziesz przewodnikiem stada, nie zginiesz, a po prostu umrzesz śmiercią naturalną". Jasne więc, że Kuba nigdy nie zostanie zjedzony. Ale trzeba go było jeszcze jakoś naznaczyć. Nie mieliśmy w tej dziedzinie tam, w lesie nad jeziorem, dużych możliwości. Wymyśliłam, że przebijemy igłą grzbietową płetwę, przeciągniemy grubą nić, a potem zrobimy z niej kilka supełków. I tak się stało. Po całym zabiegu mój mąż uroczyście wpuścił Kubę do jego przyjaciół w skrzyni. I Kuba spokojnie sobie żyje karmiony przez Zdzisława. Zimą, kiedy jezioro skuje lód, w lodzie zrobi się przerębel, skrzynia z naszym Kubą zostanie pod wodą, a mój mąż będzie czekał wiosny, aby usiąść na pomoście przy swoich karpiach i karmiąc je, usłyszeć znowu ich śmieszne mlaskanie. I będzie wtedy wiedział, że stada pilnuje jego najserdeczniejszy przyjaciel wśród karpi - Kuba, ten, który łasił się przy nodze, chcąc dostać się do domu, to znaczy do skrzyni. Tak, ryby nie mają głosu i nie wiem, czy się całują, ale wiem, bo sama się o tym przekonałam na przykładzie Kuby, że ryby, a przynajmniej karpie, potrafią przyzwyczaić się do swojego otoczenia, do miejsca swojego bytowania, że nawet potrafią przywiązać się do człowieka. 1981 -204- RYMOWANKI -205- CHATYNA UKOŃCZYŁA 25 LAT Lipiec, a noc jest nie najcieplejsza... Bardzo są chłodne noce tego lata. Wszystko, co w kraju - na głowie staje, a więc i lato psikusy nam płata. Noc dzisiaj ciemna, chmury na niebie... Wygląda na to, że może deszcz spadnie. Zastygły liście, umilkły ptaki -w jeziorze ryby usnęły gdzieś na dnie. A ja wpatruję się w żar ogniska. Meniuch jest obok mnie i tak siedzimy. To nie do wiary! Ćwierćwiecze mija! Wciąż tu jesteśmy. Jesteśmy? Czy śnimy? Jednak to prawda, nie senna mara. Jestem po prostu w małym ziemskim raju. Trudno uwierzyć w to, ale przysięgam, że raj istnieje w tym piekielnym kraju! Tak, to ćwierćwiecze dziś właśnie mija, od kiedy losy nas tutaj przyniosły. Jesteśmy z Meniem nienasyceni. Gdy przyjdzie jesień, tęsknimy do wiosny. Tęsknię za stołem mym na werandzie, który za biurko, za azyl mi służy, i za fotelem moim stareńkim. Jakże cudownie jest w nim się zanurzyć. I Genowefy brak mi jest zimą. Tak tęsknię za nią, choć bardzo mnie smoli. O, Genowefo! ciepła, przytulna! Najlepiej z Tobą jest w kucharki roli! Wierne nam drzewa, wesołe krzewy! Na naszych to oczach wszystkieście rosły, znacie me myśli - często są smutne, coś kłuje w serce, jak igiełki sosny... -206- Ale bywają chwile pogodne. Klematis fioletem mnie kokietuje, lubię popatrzeć na naszą bramkę, gdzie w słomę bluszczyk śmiesznie się wkopuje. Madonna dobrym spojrzeniem koi - Jakże to ważne gdym osamotniona! Kiedy mi smutno, rozmawiam z Jasiem, Mocno wtulając się w jego ramiona. Powstają nowe drewniane jeże. Ile tych jeży, Meniuchu już było? Ćwierćwiecze mija, jeże wciąż nowe. A stare? O, stare się wypaliło! Patrzę na chatę... Jest wzruszająca. Dwudzieste piąte masz już urodziny. Jak cię przystroić w to wielkie święto? Wykrzesać pomysł trudno z łepetyny. Jesteś tak piękna, choć zawsze skromna, nie wkładasz żadnej strojnej sukieneczki. Dziś, aby uczcić święto chatyny Meniuch na pewno łyknie naleweczki. Sianowo Leśne, 7 lipca 1992 r. -207- ROZMOWA Z MOIM ŚWIERKIEM JASIEM Gdy mnie zabraknie, to kto usiądzie, pod Jasiem, świerkiem mym ukochanym, którego zapach wiosną tak lubię kiedy świat cały w słońcu skąpany. Tyle gryzmołów już tu spłodziłam, ale nie powstał wierszyk o Jasiu! Ni słowa dotąd nie ma o świerku. Widać zabrakło dla Jasia czasu. Wstyd mi mój drogi, bo lata lecą, ja się pochylam, ty pniesz się w górę... Niedługo tak już wysoko zajdziesz, że czubkiem przedrzesz deszczową chmurę! A ja przy stole, gdy jem śniadanie, wciąż z sentymentem na ciebie patrzę. Tyle mi wspomnień na myśl przywodzisz... Zostaną we mnie! Nic ich nie zatrze. A dziś (doprawdy nie wiem dlaczego) Tak jakoś silniej niż to bywało, cofam się myślą, kiedy przed laty, przy drodze byłeś roślinką małą. Szliśmy pamiętam oboje z Meniem, Tyś spojrzał na nas biedniutki taki... Pamiętam moment, gdy zapragnęłam, abyś się znalazł bliziutko chatki. I nie minęła nawet godzina, gdy zamieszkałeś tu razem z nami. Ty nie pamiętasz, lecz ja pamiętam, że rozmawiałam z tobą czasami. Każdego roku, gdy przyszła wiosna, w kitki stroiłeś się zieloniutkie... Wzruszona mocno twarz w nie wtulałam. Nie kłuły wcale. Były mięciutkie. -208- Kiedyś, gdy byłeś troszeczkę wyższy, Mąż cię zamienił w choinkę zimą. Błyszczałeś złotem, błyszczałeś srebrem, jakbyś rozglądał się za dziewczyną. Aż przyszła któraś kolejna wiosna... Ktoś Ciebie, Jasiu mój, okaleczył. A Meniuch wtedy powiedział do mnie, że się niestety już nie wyleczysz. Kto ściął, czy urwał ci czubek Jasiu? Do dziś zadaję sobie pytanie. To było bardzo, a bardzo dawno! I tajemnicą pewnie zostanie. Mąż chciał mi Ciebie zabrać, kochany. Nawet z siekierką już się gotował, ale na moją gorącą prośbę, miast zniszczyć, życie ci uratował! Ty za to byłeś Meniowi wdzięczny. Zacząłeś bronić się przed chorobą, i nowy wyrósł ci czubek Jasiu, a ja cieszyłam się razem z tobą. Pamiętam, drogi, że każdej wiosny, mój Meniulewicz się z tobą mierzył. O bardzo szybko męża przerosłeś! Doprawdy nikt by w to nie uwierzył! Dzisiaj już wzrostem jesteś dorosły. Choć równocześnie na pewno młody. Myślę, że chyba lat ze szesnaście, korzystasz u nas z wielkiej swobody! A i mnie dobrze, że jesteś tutaj, bo posłużyłeś mi za altanę! Tak świetnie w twoim cieniu się czuję Czy długo jeszcze z tobą zostanę? -209- Szkoda, że mówić nie umiesz, Jasiu... Bo chciałabym cię, drogi, zapytać: Co w Pomieczyńskiej, co tam w Sianowskiej Co u tamtejszych Kaszubów słychać? Ty widzisz, czego ja nie zobaczę, bo sięgasz noskiem prawie po chmury. To przecież wielka frajda oglądać Kaszuby nasze wysoko, z góry. I słonko widzisz wcześniej, gdy wstaje Poproś, by dla nas pięknie świeciło! Byśmy jak dzisiaj szczęśliwi byli, by nadal dobrze nam się tu żyło. A nocą szukaj, Jasiu, księżyca. Księżyca, który tak bardzo lubię. Nie zawsze księżyc do mnie zagląda. Pewnie przywołać ja go nie umiem. Ty zawsze księżyc widzisz, mój Jasiu Zaproś, niech śmiało do nas przychodzi Jacek i Placek księżyc ukradli, lecz mnie księżyca kraść się nie godzi. Pilnuj wszystkiego, co tak kochamy, bo dominujesz przecież nad chatą. Pilnuj, gdy nas już tutaj nie będzie, kiedy niestety skończy się lato. Woń dookoła miast słów roztaczasz, a jednak dobrze się rozumiemy. Niedługo jesień i przyjdzie zima. Zimą tu z Meniem nie przyjedziemy. Sam pozostaniesz na gospodarstwie. Wszystko co nasze, słuchać Cię musi! Błagam, nie odchodź ani na chwilę. Nawet, gdy piękna panna Cię skusi. -210- Zachowaj godność, proszę, mój Jasiu. Duma niech będzie cząstką twej mocy. A może gość cię jakiś odwiedzi podczas gwieździstej zimowej nocy? Ja znam jedyną noc taką w roku, wtedy się różne cuda zdarzają! To Wigilijna Noc jest, mój Jasiu. Ponoć zwierzęta wtedy gadają. Jeśli to prawda, ty na spotkanie tej Nocy, włożysz strój uroczysty W biel się odziejesz z czystego śniegu, blaskiem oświetli Cię mróz siarczysty... Powiem Ci, Jasiu, cicho, na ucho, że jest tuż obok pewna dziewczyna, która na Ciebie Jasiu spogląda, bardzo tęsknymi chyba oczyma! Tak szybko ciągnie noseczek w górę... Jakże się goniąc Cię zadyszała! Chce, abyś zwrócił na nią uwagę, bo jest naprawdę piękna, wspaniała Myślę, że w świętą Noc Wigilijną, będzie wyglądać jak panna młoda. Odświętną suknię na pewno włoży... Śniegowa szata urody doda... I pewnie właśnie w Noc Wigilijną, Tuż obok chaty cud się wydarzy... Przemówi może Łejk po kaszubsku? (tak mi dziwacznie dzisiaj się marzy) Ślubem połączy Łejk Ciebie Jasiu z Ewką - jodełką naszą prześliczną... Lecz nie myśl Jasiu, że pozwolimy, byś się otoczył rodzinką liczną! -211- Tak mi się baje, bo dzień deszczowy A deszcz pytania na myśl przywodzi Gdzie się podziewa dusza człowieka, kiedy ze świata tego odchodzi? A może, kiedy mnie już nie będzie, kiedy w nieznaną odejdę sobie, dusza (już lekka!!!) tutaj przyleci, może przysiadzie sobie na Tobie.. Lecz po co takie jakieś złe myśli... Na razie jestem żywa i zdrowa, szczęśliwie sobie żyjemy z Meniem, który mi także w zdrowiu się chowa... A gdy się majem znów zazieleni, Ty przypilnujesz, ażeby wiosną zakwitły w twoim cieniu konwalie (wiesz, że w kąciku przy Tobie rosną?). Wiosną jak zwykle tak jak co roku, ja się kitkami twymi popieszczę i może znowu coś nagryzmolę? (choć nie mam prawa! Nie jestem wieszczem.) PS Łeik, to duża ludowa drewniana rzeźba kaszubska. Sianowo Leśne, sierpień 1986 -212- OT TAK MI SIĘ BAJE... Sierpień! Słoneczny i taki upalny a ja w fotelu siedzę przy chatynie... Cisza w powietrzu. Żaden listek nie drgnie Zastygły floksy, klematis, Marynie... Można pomyśleć, że czas się zatrzymał (Gdyby zatrzymał się do przyszłej wiosny...) Zamiast w świat jechać, zostałabym tutaj... Wszędzie ponuro, a tu świat radosny. Najcudowniejsze są zachody słońca. A księżyc?! Nigdzie tak wielki nie będzie. Wyłączę zegary... Wsłucham się w ciszę. Może w tej ciszy lat mi nie przybędzie? Łejk podsłuchuje, nad czym tak rozmyślam i widzę, Michał przemówić chce do mnie. Michał - to jabłoń. Już staruteneńka. Rośnie tu sobie przy nas bardzo skromnie. Tak dużo na niej w tym roku jabłuszek. Dźwiga je dzielnie, choć jest pochylona. To starość chyli już jabłoń ku ziemi. To ze starości biedna przygarbiona. I tak patrzymy z jabłonką na siebie. Jak długi każdej z nas żywot pisany? Jabłoń się musi trzymać jak najdłużej, jej wizerunek w pejzaż wmalowany! A ja? Ja chociaż bardzo się starzeję (coś strzyknie czasem, w kolanie zaboli), razem z jabłonką i ja też się trzymam... Kto wie, jak długo los nam żyć pozwoli... Ech, żeby tak czas zechciał się zatrzymać, jak dziś zastygły floksy i Marynie. Łejk! Nie patrz na mnie! Wiem że bzdury piszę. Upał okropny, więc tak baje mi się. Sianowo Leśne, 9 VIII 92 -213- ŚWIERSZCZOWE TRIO Wieczór i ciepło ognia od ogniska, a wokół przyroda uśpiona w ciszy. Niedługo już noc otworzy oczyska na księżyc, który i tak nic nie słyszy. Siedzę i ciepłem ogniska się pieszczę. Siedzę tak samo dzisiaj jak i wczoraj, W ciszy brzmi trio - grają mi trzy świerszcze, i nie wiem gdzie szukać kompozytora. Zrozumieć mi trudno, że do tej pory żadnej swej myśli nie zanotowałam. Po prostu pewnie do mysiej gdzieś nory z głową zmęczoną ołówek chowałam. Bo przecież często siedziałam tak w ciszy przy ogniu, kiedy nie padały deszcze. Dlaczego więc teraz dopiero piszę, że słyszę trio - grają mi trzy świerszcze? Widocznie zmieniłam się radykalnie -Człowiek co siedem lat się ponoć zmienia -i dzisiaj dla mnie to całkiem normalne, że bez ołówka nawet słuchu nie mam. A tak naprawdę to myślę, że raczej może to serce me stało się świeższe i pewnie dlatego słyszę inaczej to piękne trio - grają mi trzy świerszcze. Mądrze właściwie Pan Bóg świat nam stworzył i znakomity z Boga budowniczy! Techniki ludziom wszelakiej namnożył, przyrodzie zostawił jej stan dziewiczy. Ale jest dla mnie wciąż niezrozumiałym nie to, że milczą w wodzie liny, leszcze, ale że w wieczór lipcowy mi dane usłyszeć trio - grają mi trzy świerszcze. -214- W tafli jeziora drzew cienie odbite może o zmroku chcą zażyć kąpieli? Wkrótce jezioro mgłą będzie spowite, która drzew cienie od wody oddzieli. Lecz mnie stąd ruszyć chyba nic nie zdoła. Siedzę, żałując, że nie jestem wieszczem. To ta muzyka wciąż i wciąż dokoła, to brzmiące trio - grają mi trzy świerszcze. I właśnie dzisiaj, tak siedząc wieczorem wsłuchana w koncert niezmącony niczym, już wiem, że Pan Bóg jest kompozytorem, a nie zwyczajnym tylko budowniczym. I wykorzystać umie instrumenta. Grajcie maleństwa, błagam, grajcie jeszcze! Do końca życia mego zapamiętam to wielkie trio - grają mi trzy świerszcze. Sianowo Leśne, lipiec 1982 -215- WIATR Wiatr wokół chaty od rana huczy. Wierci się, kręci, szaleje. Wdziera się w chmury, w wody jeziora. Ze mnie wietrzysko się śmieje. Ej! To nieładnie wietrze lipcowy! Dlaczego ze mnie się śmiejesz! Pewnie dlatego, że nie zatańczę, kiedy Ty w tańcu szalejesz. I pewnie długo nie usnę nocą... Nie lubię twego rumoru. Wiesz, że nie lubię i wiesz, że wtedy, brak mi poczucia humoru! Zaborczy jesteś lipcowy wietrze! Chcesz, by posłuszne ci były kwiaty i krzewy i chcesz koniecznie, by w taniec z tobą ruszyły. Trudno uwierzyć, ale to prawda! Pogratulować ci wietrze! Tańczy już trawa, chmury i woda... Chata oparła się jeszcze. Czy nie wystarczy, żeś z drzew postrącał prześliczne liście zielone? Tańczyć się listkom zachciało z Tobą i teraz uschną zgnębione. Łubinów kępa piękna, wysmukła, Tak nas cieszyła fioletem... Złamałeś w tańcu łubiny wietrze wtargnąwszy na nie z impetem. 0 łódź uderzasz, skrzypisz furtkami 1 głośny jesteś okropnie. W okna werandy pukasz i bijesz... A niechże ciebie gęś kopnie! -216- Długo tak myślisz tańcować, wietrze, jak panna w wielkiej spódnicy? Jeżeli jutro znów będziesz szalał, to chlusnę wodą z miednicy! Bo co za dużo, to i niezdrowo - Tak mówi stare przysłowie. Ty pewnie nie znasz przysłowia wietrze, bo tylko psoty ci w głowie. I gwiżdżesz na to, o czym ja mówię, czając się gdzieś za drzewami... Oj wietrze, wietrze, przestań, że wreszcie, targać moimi nerwami! Sianowo Leśne, 10 VII 87 -217- ZŁOTY ZAMEK Po drugiej stronie jeziora, kiedy z pomostu popatrzę, słońce za drzewa się chowa, i spektakl mam jak w teatrze. Gdy zachód słońca bezchmurny To wtedy z gęstwiny leśnej Wyłania się Złoty Zamek jak w filmie albo w powieści. Złudzenie niesamowite, gdy patrzę w lasu prześwity, bo słońce tam promieniami, prześwit układa w gotyki. Gotyckie okna wysmukłe, a i gotyckie wieżyczki. Chwilami wydaje mi się, że widzę fragment kapliczki. Jeżeli brzydko i chmurno, a bociek po deszczu brodzi, kontury - ciemne, uśpione, złudzenie wtedy odchodzi. Lecz przy zachodzie słoneczka, pod wieczór między drzewami, przepiękny kompleks gotycki światełek lśni tysiącami. Na pewno dostojni goście tam na komnatach bywają. A może to aniołowie, w Zamku narady miewają? Przepiękną architekturę, Tworzą promienie słoneczne. Można tak patrzeć bez końca Na to zjawisko bajeczne. -218- Komu tam bywać jest dane? Jak wyglądają spotkania? Czemu przede mną ciekawską - las tak budowlę zasłania? Bywa, że w letnie wieczory przy pięknym słońca zachodzie złociste dwa świecą Zamki - drugi odbija się w wodzie. O, wtedy zapewne bale w komnatach się odbywają. Z jakiej okazji? A może... Dusze się tam spotykają? Dusze tych, którzy tu żyli w Kaszubach rozkochani Znali się często wzajemnie, albo się wcale nie znali... 0 pięknym zachodzie słońca Złoty się Zamek wyłania 1 widzę tam ludzkie dusze, chociaż las wiele przysłania. A może z tą świadomością, że dusze nie umierają, może mi łatwiej żyć będzie? ... tak szybko dni uciekają... Sianowo Leśne, 1 VIII 1991 -219- MÓJ STARY FOTEL Zmęczona mogę posłuchać ciszy... Słońce się tuli do naszej chaty... Mogę podziwiać wszystkie zielenie i jaśminowe pachnące kwiaty. I zasiąść mogę w starym fotelu, który trzydzieści latek ma prawie... Wciąż jest mi wierny. To dzięki niemu, siedzę w fotelu, zamiast na trawie. Ale jednego pojąć nie mogę. Przychodzi na myśl nagle pytanie: Dlaczego fotel nie ma imienia? Doprawdy dziwię się niesłychanie! Wszystko, co nasze, z chatą związane, kuchnia i drzewa, rzeźby, korzenie... Wszystko imiona przecież posiada i bawi nas to stale szalenie. Jak to się stało? Jak to się stało, że właśnie fotel był zaniedbany? Pierwszy powinien imię otrzymać ten tak mi wierny, ten ukochany. Jakże, ja wredna, mogłam zapomnieć, że fotel służył mi za natchnienie -siedząc w nim rymy swe układałam, w nim się rodziło każde marzenie. A on skromniutki, zaskrzypiał tylko, lecz wytrzymywał moje krągłości... i nigdy, nigdy się nie poskarżył, choć brak mu było pewnie czułości. Mnie dzisiaj bardzo głupio i przykro, bo chociaż u nas foteli kilka, na żadnym nigdy ja nie usiądę, a w moim miła mi każda chwilka. -220- Przez wszystkie lata spędzone w chacie najlepszym zawsze był powiernikiem. Nasz pomost jest mu tak dobrze znany, a i manicure wraz z przybornikiem. Jasio też widział, gdy w jego cieniu w fotelu na świat przyszły sztuczydła ... albo ognisko, kiedy to nocą, siedząc, czytałam bliskim wierszydła. Muszę koniecznie się zastanowić, jak uczcić fotel. Ma imię dostać! Inaczej może mi się zbuntować i już nie zechce ze mną pozostać. Dostanie imię fotel mój stary. Odmłodnieć musi z nastaniem wiosny. Chyba dowcipnie to wymyśliłam! Będzie nazywał się August Mocny. Sianowo Leśne, lipiec 1995 -221 - MAŁY WĘGIELEK Trudno w tym roku rozstać się z chatą. Chciałabym zostać w niej jak najdłużej. Ruch miejski męczy, upał dokucza... Po prostu życie w mieście mnie nuży. Wiem, że zimować tutaj nie mogę, i do teatru na pewno wrócę... ale to wszystko późną jesienią... Wcześniej w tym roku chaty nie rzucę. Oby mi śpiewał ptak jak najdłużej... Łabędzie do nas niech podpływają... Niechaj po drzewach wiewiórka skacze... Szczęśliwe życie niech koty mają. Nawet wiatr wredny niech ze mną gada. Wieczorem niechaj mi grają świerszcze... Niech się motyle urodą chwalą i niech ognisko pali się jeszcze. A ja wpatrzona w palący płomień, myślę, że chyba coś przeoczyłam... Jakby zatrzymać cudowny ogień? Nic do tej pory nie wymyśliłam. Przecież już tyle lat upłynęło... Wierne ognisko stale jest z nami. Tak chętnie w płomień się wpatrujemy, bywa że z gośćmi, najczęściej sami... Ogień szacunek powinien budzić. Ogień to pierwsza pomoc człowieka, Ogień rozgrzewał, ogień nakarmił, Ogień pozwalał przeżyć, przeczekać. Ogień wyznaczał drogę zbłąkanym... W proch zmienił to, co z prochu powstało. Ogień to świętość, a więc przy ogniu, stało się dawniej albo klęczało. -222- My w ogień często się wpatrujemy. Niech do jesieni płonie ognisko. A gdy ostatnie już zagasimy oczyści wtedy Zdzich palenisko, schowa maleńki jeden węgielek, który ukryty doczeka wiosny... Obyśmy w zdrowiu tutaj wrócili i oby nadszedł wieczór radosny, że od węgielka zapłonie ogień... Wtedy oboje z Meniem klękniemy, o, łzy na pewno staną nam w oczach, ze szczęścia słowa nie wypowiemy. Niech nad głowami ptak nam zaśpiewa, łabędzie także niech będą z nami. Może wiewiórka częściej zawita, kociczka zjawi się z kociętami... Drań wiatr na pewno z nami pogada, pod koniec lipca zaczną grać świerszcze. My przy ognisku się zadumamy... Niech jak najdłużej płonie nam jeszcze. Sianowo Leśne, 15 VIII 1988 -223- LEGENDA O DĘBIE Patrzę na dąb, przy chacie stojący, tak rozłożysty. Wiatr zieleń mu czyści. Jest równie piękny, jak i milczący, choć wiele na nim zapisanych liści. Tego co widział, nie chce wyjawić, a mógłby dzieciaki uczyć historii. Może, by ludzkich uczuć nie ranić nic nam nie powie, rosnąc sobie w glorii? Gdybym na przykład wymyśłeć chciała dlaczego oglądać dąb jest nam dane, do wiersza pewnie temat bym miała. Ba! Może nawet poetką zostanę! Za Mirachowem jezioro duże. Lubygość zowią je ludzie tamtejsi. Do Mirachowa w częste podróże jechali raz biedni, a raz zamożniejsi. A nad jeziorem chatyna stała. Mieszkał w niej rybak z jedyną swą córką. Sławina mała na imię miała i liczka nigdy nie kryła za chmurką. Lubiła witać gości Sławina: „Luby gościu, witaj" - mówiła każdemu, a gdy kończyła się już gościna: „Luby gościu, powróć" - powiadała jemu. Dlatego pewnie tamto jezioro „Lubygość" nazwę do dzisiaj posiada. Sporo już lat upłynęło, sporo, lecz o legendzie wciąż każdy tam gada. A ja spróbuję do tej legendy dopisać dalszy ciąg życia Sławiny. Splotę bajania i różne gawędy by z dębem związać los młodej dziewczyny. -224- Jadąc z Sianowa do Mirachowa, pniemy się w górę drogą bardzo krętą, piękne widoki, wieś kolorowa która od strecha nazwę ma wziętą. Strechem Kaszubi zwali pasterza. Mieszkali tacy w szałasowych budach, szmat drogi każdy dziennie przemierzał, zanim legł w budzie po pasterskich trudach. Dziś „Stryszą Budą" zwie się ta wioska, nazwa ze strychem nie ma nic wspólnego. Strecha na strych przerobił ktoś z polska, nie widząc pewnie w tym niczego złego. W Stryszej to Budzie w czasach Sławiny zamieszkał pasterz o imieniu Barmin, a gdy do pięknej dotarł dziewczyny, to czary rzucił na niego wzrok sarni. Przy ciemnych oczach, długie blond włosy, wysmukła, na czole z przepaską ciemną, patrzyła w krople porannej rosy. Barmin rzekł: „Błagam, chcę byś była ze mną! Jak mogło dziewczę oprzeć się chłopcu o oczach niebieskich i włosach czarnych? Lecz trzeba było powiedzieć ojcu, który, niestety, nie słuchał próśb żadnych. Więc zabrał Barmin już jako białkę Sławinę od ojca hen, w świat daleki. W chacie pozostał rybak sam całkiem, wiedząc, że córkę postradał na wieki. Szedł ze Sławiną Barmin przed siebie, nie wiedząc dokąd ma skierować kroki, słońce świeciło jasno na niebie, a przed obojgiem świat taki szeroki. -225- Przez Mirachowo, do Stryszej Budy, skąd widok na piękne zakola Łeby. Oboje dzielnie szli, znosząc trudy, mijając pachnące łąki i krzewy. Z góry w dolinę, do Staniszewa i znowu w górę za Sianowo doszli. Powoli w mroku skryła się ziemia, a oni usnęli w cieniu zarośli. Gdy się zbudzili oboje rano, Sławina rzekła, że piękny sen miała: „Barminie! Śniło mi się to samo, co ojciec mawiał, kiedym była mała. " Wtedy rzekł Barmin do swej Sławiny: „Opowiedz, proszę, tę historię, miła". Legli oboje w cieniu olszyny, Sławina dłoń męża swoją gładziła i Barmin słuchał, ona mówiła, a głos Sławiny brzmiał tak bardzo dźwięcznie. Głowę przy jego głowie złożyła, czując się z mężem zupełnie bezpiecznie. „Przyśniła mi się stara legenda, za czasów księstwa pomorskiego znana. U nas legendę każdy pamięta, przetrwała w pamięci, chociaż już stara. Żyła raz sobie Damroka, księżna, w trzynastym wieku na grodzisku w Chmielnie. Nigdy Damroka nie miała męża Była pobożna, broniąc cnoty dzielnie. Żył także rycerz - rozbójnik wtedy... Gdzieś na Kartuskiej żył Zamkowej Górze, podróżnych grabił, nie zaznał biedy. Damroce pragnął dać serce i różę. Nie chciała jednak księżniczka piękna mieć rozbójnika - rycerza za męża. I nawet wtedy się nie ulękła, kiedy rozbójnik chciał dobyć oręża. -226- Porwał więc rycerz-rozbójnik księżnę nocą wśród deszczu i wielkiej wichury, a na komnatę oddał jej wieżę, która sięgała wysoko nad chmury. Deszcz na Zamkowej wciąż padał Górze, nawet, gdy słonka promienie świeciły. To oczy księżnej piękne i duże w samotni więziennej deszcz łez roniły. Świętopełk, ojciec Damroki księżny szalał ze złości na grodzisku w Chmielnie. Mimo iż pan to był bardzo mężny, nie umiał z córką rozłąki znieść dzielnie. Za długo zwlekać nie można było, bo z Chmielna daleka do Kartuz droga, lecz nie mógł Świętopełk działać siłą. Przypłacić to mogła życiem Damroka. Naradzał się więc z księżny służebną, która podobno czarownicą była. O, znała czary stara na pewno, którymi by córkę mu przywróciła. A czarownica na pomysł wpadła Iście szatański, myśląc o Damroce. Lot zarządziła swym dwóm łabędziom By mogły księżnej zastąpić karocę. I na zaklęcie również służebnej piorun zwiastował potworną wręcz burzę. Drogo zapłacił za czyn haniebny rycerz-rozbójnik na Zamkowej Górze. Księżna Madonnę ze sobą miała w drewnie rzeźbioną z Dzieciątkiem maleńkim. Przenigdy się z nią nie rozstawała. Madonna przed złem ochraniała wszelkim. -227- Na skrzydłach księżnę łabędzie wyniosły wykradłszy przez okno z rycerskiej wieży a gdy do Chmielna już doleciały w rycerza i wieżę piorun uderzył. " Kiedy opowieść żona skończyła, iść ku jezioru z Barminem poczęli. Ich ciała miękka woda obmyła, szczęśliwi byli po rannej kąpieli. Promienie słońca rozkosznie grzały, ptaki im chórem cudownym śpiewały, koniki polne gdzieś w trawie grały, a drzewa - „zostańcie z nami" - szumiały. „Miły - rzekła do męża Sławina -popatrz jak pięknie jest tutaj wokoło: lasy, jezioro ma ta kraina i nawet pagórki patrzą wesoło. " „Chcesz, zostaniemy tu, moja miła -Barmin z zapałem odpowiedział żonce -Tak pragnę, abyś szczęśliwa była Powstanie domostwo tu, na tej łące. " Szybko z gałęzi szałas zbudował, aby na razie chatynkę zastąpił, rozpalił ogień, coś upolował, bo las nikomu jadła nie poskąpił. I tak zaczęło się wspólne życie. Słońce wolniutko do snu się chyliło, spojrzało w wodę na swe odbicie, wreszcie o zmroku za taflę się skryło. Barmin Sławinę na mchu ułożył, bo mech obojgu służył za posłanie. Zdrowy sen szybko małżonków zmorzył, i noc objęła nad nimi czuwanie. Rankiem zaś się Sławina zerwała, budząc małżonka ze snu głębokiego: „Barminie, bardzo dziwny sen miałam", szeptała, tuląc się mocno do niego. -228- „Co tobie, miła, znowu się śniło? ", śmiejąc się, Barmin zapytał swą białkę. „Znów się Damroce coś wydarzyło? Czy śniło ci się innego coś całkiem? " Lecz ona blada i wystraszona ochoty żadnej do żartów nie miała. Klękła, oczami w niebo zwrócona i snuć zaczęła opowieść, drżąc cała: „Damroka mi się śniła, Barminie, a raczej duch to był Damroki księżny. Kręciła się tu gdzieś, przy olszynie, kiedy wiatr nagle zerwał się potężny. Ja do szałasu chciałam uciekać, ale głos jakiś mnie obcy zatrzymał, kazał się nie bać, kazał zaczekać. Zupełnie nieznanym głos mi się wydał. Spojrzałam, oczom własnym nie wierząc, przede mną Damroka, mężu mój drogi! Pani - spytałam - czego ci trzeba, żeś chciała zawitać w me skromne progi? Wtedy Damroka podeszła do mnie, a głos ściszyła aż do szeptu prawie i powiedziała po prostu, skromnie: Tu zostawiłam gdzieś Madonnę w trawie. Madonnę - rzekłam na to zdumiona -Nigdy się przecież z nią nie rozstawałaś. Damroka wzięła mnie w swe ramiona i gorzko bardzo, biedna, zapłakała. ... Słuchaj tego, co powiem, Sławino. Uratowały mnie wtedy łabędzie. Leciałam chmur okryta gęstwiną i rycerz wiedział, że mnie nie zdobędzie. Przez cały nasz lot pioruny biły strzelając z Chmielna wprost w Górę Zamkową. -229- Łabędzie szybko drogę zmieniły i nad Sianowem zatoczyły koło. Wreszcie już drogą bardzo zmęczone chciały odpocząć, więc wylądowały i tę jeziora wybrały stronę. Ja jej nie znałam, ale one znały. I ja znużona ległam na trawie, Madonnę bliziutko mnie ułożyłam. Zapachy kwiatów były tak mocne, że sen mnie zmorzył, gdy oczy zmrużyłam. Nie wiem, jak długo spałam na trawie, bo obudziłam się bardzo zaspana, na drzemce minął cały dzień prawie. Już słońce zaszło, a usnęłam z rana i wtedy, kiedy mieliśmy lecieć, struchlałam cała, wielce przerażona: Gdzie jest Madonna moja i Dziecię? Wszechmogący Boże! Powiedz, gdzie ona?! Wróciłam, idąc tą samą drogą przez łąkę, wzdłuż tego jeziora właśnie wierząc, że mi łabędzie pomogą odnaleźć Madonnę zanim świat zaśnie. Lecz nie znalazłam jej, choć szukałam, a i do ojca bardzo spieszno było. Calutką drogę gorzko płakałam. Bez mej Madonny życie się skończyło. Czy wiesz, że już dziesiątki lat błądzę czekając na kogoś, kto tu osiędzie? Tylko tutejszy mieszkaniec, sądzę, Madonnę moją z trawy wydobędzie. Ty pierwsza jesteś, dobra Sławino, która zamieszkać w tych stronach zechciała, dlatego błagam ciebie dziecino szukaj, bym znowu spokój odzyskała. -230- A jeśli znajdziesz Madonnę wreszcie, to zapamiętaj - tak na pewno będzie - miejsce to ludziom przyniesie szczęście. W tym miejscu zasadzisz te dwa żołędzie.... Rzekł Barmin: „Dziwny to sen ma miła, myślę, że takich jak ten już nie będzie. " Ona do męża się przytuliła, trzymając w ręku dwa piękne żołędzie. „Sławino ma - rzekł Barmin poważnie -wydaje mi się, że sen był proroczy. Musisz więc zacząć szukać odważnie", dodał, całując piękne sarnie oczy. Sławina cicho się pomodliła i przyrzeczenie złożyła Madonnie: „Tak długo będę tutaj krążyła, aż się Madonna o siebie upomni. " I pomyślała: „Jakoś to będzie, przecież Damroka stale jest tu ze mną". Jeszcze ukryła dobrze żołędzie i pracą swą się zajęła codzienną. Wolno nad wodą chata wyrosła, Barmin postawił ją z drewna i gliny. Wydłubał czółno, wystrugał wiosła, żona zbierała grzyby i maliny. W jeziorze dużo ryb się rzucało, więc Barmin je łowił dla swej Sławiny, a gdy ryb czasem było za mało, wędrował Barmin szukać gdzieś zwierzyny. I tak minęło lat bardzo wiele samotnie - niestety - nie mieli dzieci. Nie szykowało się więc wesele (nie zawsze bociek pod strzechę zaleci). -231- Sławina wciąż Madonny szukała, lecz jej nie było w trawie i paprociach. Czemu o sobie znać nie dawała? Tylko się śniła Sławinie po nocach. Kiedyś Sławina wianuszek wiła, było to w Jana, prawie z końcem czerwca, jakiś niepokój w sercu nosiła, nie mogąc nigdzie sobie znaleźć miejsca. Wieczorem na brzeg jeziora wyszła. Jezioro to „Łąkie" sama nazwała. Ale do wody nawet nie doszła, gdyż ją w paprociach jasność zatrzymała. „Robaczek pewnie to świętojański, bo przecież dzisiaj noc świętego Jana. Lecz oto jakiś przedmiot bezpański! Boże! W paprociach Madonna schowana! " Więc na kolana padła Sławina, wiedząc, że serce spokojne już będzie. Zaczęła wołać swego Barmina, ażeby natychmiast przyniósł żołędzie. I wiatr zaszumiał, jak kiedyś we śnie, Sławina Damroki głos usłyszała, ale już nie brzmiał teraz boleśnie. Kobieta ze szczęścia bardzo płakała. A głos Damroki rzekł słów niewiele: „Dobrze, żeś moją prośbę spełniła. Umieść Madonnę w sianowskim kościele, chcę by patronką dla Sianowa była". „Jak sobie życzysz, księżno, tak będzie". (I jest Madonna z Dzieciątkiem w kościele). W piękną dębinę wyrosły żołędzie, pielęgnowane na co dzień, w niedzielę. -232- Miesiące, lata już przeminęły, dawno pomarli Barmin i Sławina. W grobach i inni ludzie spoczęli, a pozostała tylko ta dębina. Lat prawie trzysta tak upłynęło, aż ciężkie czasy przyszły dla Polaków. Przy dębie wielu naszych zginęło od cięcia wrogiego miecza Prusaków. Dąb czuł się obco, choć był u siebie, a liście szumiały płacząc żałośnie. But pruski polską podeptał ziemię, tylu zginęło, a ów dąb wciąż rośnie. Słyszał głośne, obco brzmiące słowa, ucichły rozmowy tutejszych ludzi. Cichła kaszubska i polska mowa, choć każdy nadzieją stale się łudził. Na łące pruskie pasły się świnie i jadły dębowe smaczne żołędzie, lecz dąb pomyślał, że raczej zginie, ale Prusakom świń karmić nie będzie. Żołędzie dębu zatrute były, już drzewo nawet omijać zaczęto, ale żandarmi użyli siły i z zemsty wielki przepiękny dąb ścięto. Runęło drzewo Damroki księżny. Drzewo niestety umiera gdy pada. Na znak żałoby wiatr dął potężny, a w okolicy każdy pies ujadał. Rankiem zaś żony mężom mówiły o księżnej Damroce i o Sławinie. Obie niewiastom ponoć się śniły, przekonywały, że dąb ich nie zginie. -233- Dlatego to przed wiekami trzema Sławina żołędzie dwa zasadziła, aby, gdy dębu wielkiego już nie ma, ziemia dąb drugi z żołędzia zrodziła. Ten sen się sprawdził i stał się jawą. Natychmiast roślinka się wyłoniła i rosło drzewko zupełnie tak samo, jak gdy Sławina żołędzie sadziła. Dąb sobie rósł i stale się zmieniał. Niewiasty drzewem się opiekowały, matką mu była życzliwa ziemia, więc się konary pięknie rozrastały. Znowu lat dwieście może minęło, dąb widział rycerzy, szczęście i smutki. Życie rodziło się lub kończyło i tak doczekał się dąb leśniczówki. Od lat leśnicy tu urzędują. (O, jakże wspaniali są ludzie lasu!) Od stu lat dębem się opiekują, albo i więcej upłynęło czasu? Może wędrując, dąb zobaczycie Jest rozłożysty, wiatr zieleń mu czyści. Ten równie piękny jak i milczący, choć wiele na nim zapisanych liści. Na pewno nigdy się nie dowiemy czyje to szlaki prowadziły tędy. I śmierci drzewa nie dożyjemy, ale dożyją może te legendy. Sianowo Leśne, czerwiec 1982 -234- RĘCZNICZKOWE PĘTELECZKI Nad pęteleczką się zastanawiam... Jaką? No, taką ot ręcznikową... Bo się o dziwo, wiele spraw łączy w mym życiu właśnie z pętelką ową. Gdy byłam jeszcze małą dziewczynką - do dziś ten moment zapamiętałam -urwała mi się ta pęteleczką, kiedy zawiesić ręczniczek chciałam. A może by się i nie urwała, gdybym się wówczas gdzieś nie spieszyła... „Po co Bogusiu ten pośpiech? Po co? " Za pośpiech mama nieraz karciła. Pamiętam dobrze, że właśnie wtedy, gdy pęteleczką mi się urwała, Mamusia, wiedząc na pewno co robi, przyszyć pętelkę mi przykazała. Lecz się córeczce słuchać nie śniło... Tyle spraw miała na biednej głowie! Szkoła i balet, języki obce... Co tam pętelka! Poczeka sobie! Książki w tornistrze poukładane. Na etażerce porządek panował, wszystkie zeszyty w pięknych okładkach... i tylko ręcznik mnie prześladował. Przeklęty ręcznik, w którym to chyba zamiast pętelki zły chochlik siedział. Pewnie złośliwie na mnie spoglądał... Czemu mi - „przyszyj" - nie podpowiedział? A mnie pętelki nie były w głowie. Ja przeżywałam cielęce burze! E! Szkoda czasu na pęteleczki Zajmę się tym - na emeryturze! -235- Chłopcy pod mymi oknami stali, imponowali mi rowerami... Seweryn, Mietek, Zygmunt i Julek... Kto by tam martwił się ręcznikami! Wybuchła wojna! Koszmarem była! I przesłoniła drobne problemy. Kto wtedy myślał o pęteleczkach?! Ręcznik nieważny! Ważne co zjemy!! Mnie okupacja do sklepu rzuciła... Wszystko dla Niemców: pościel, guziki, swetry, pończochy, męskie skarpety, i naturalnie także ręczniki! Myślałam, może i mnie się uda, kupić ręczniczek? No, ale wtedy, trzeba by było przyszyć pętelkę... Nie miałam czasu na to, bo kiedy? Rano do sklepu, potem na obiad, który mamusia przygotowała. Żadne pętelki, one nie zając... Nie będę nimi się zamartwiała. I znów do sklepu, aż do wieczora... Wieczorem spacer przez lwowskie „Corso" Trzeba koniecznie bruk poszlifować, Trzeba się przecież podobać chłopcom! Ręczniczek wisi gdzieś przerzucony, no ale kiedyś, kiedy się wkurzę, zajmę się wreszcie pęteleczkami! Na pewno! Lecz - na emeryturze! Lata mi biegły bez pęteleczek, jak innym pewnie z pęteleczkami. Mnie otaczali wciąż ludzie, pośpiech i bogaciłam się przeżyciami. -236- Los mi wyznaczył przyszłość w teatrze. Teatr pochłonął mnie całkowicie! Dom opuściłam, bo za mąż wyszłam i rozpoczęłam małżeńskie życie. Teraz dopiero czasu nie było, aby się zająć pęteleczkami. Z mężem po latach rozeszliśmy się, Sama zostałam, lecz z ręcznikami. Łzami nasiąkał niejeden ręcznik Mnie opuszczała nadzieja wszelka... Przez łzy mamusi twarz się zjawiała Tak! Wiem, Mateńko! Widzę! Pętelka... Byłam aktorką i pedagogiem.. Życie płynęło jak potok rwący. Nowy mąż wkroczył w me skromne progi. Dobrze, że nie jest wymagający! Kiedy pętelki mam poprzyszywać, zajęta w kuchni, w teatrze, w biurze? Mój mąż już także zna powiedzenie „Przyszyję je - na emeryturze! " I przyszedł dzień, gdy wiek osiągnęłam i mogłam przejść na emeryturę. I prawie, prawie już mi groziło, że pęteleczek przyszyję furę... Lecz niespokojna ze mnie istota, bo wsiadłam jeszcze do dziwnej łodzi. To reżyserska łódź chybotliwa, którą się pędzi, a nie wolno brodzi. Stoję w tej łodzi wyprostowana, często smagają mnie ostre wiatry... A jednak dużo, dużo radości, sprawiają sercu bliskie teatry. -237- Nie pragnę życia wieść emerytki. I nie zajęłam się ręczniczkami. (W teatrze także wiszą ręczniki z oberwanymi pęteleczkami!) Wysłuchaj kilku moich słów Boże! Ty patrzysz na mnie w tej chwili z góry. Wiesz dobrze o tym, że przekroczyłam, czas zasłużonej emerytury... A to, że jeszcze po ziemi chodzę, W tym dużo, Boziu, jest Twojej winy! A może raczej Twej życzliwości -Ofiarowałeś mi nadgodziny!!! Pamiętam o Tym i wdzięczna jestem. Pętelki będę Ci szyć na chmurze. Tobie ręczniki uporządkuję, na ostatecznej emeryturze! Sianowo Leśne, 30 VIII 1993 -238- MOŹDZIERZE Mosiężne starocie bardzo lubię. Czajniki, lichtarze, dzbanki i sztućce. Największą chlubą naszą - moździerze. Dwadzieścia dziewięć ich mamy na półce. Jeden przy drugim wyprostowane, tłuczek przy tłuczku stoi jak na warcie, a losy prawie wszystkich nieznane... Moździerze milczą, wciąż milczą uparcie. Na pewno każdy był używany, gdzieś w kuchni, przez panią jakiegoś domu... Jest wśród nich mojej i męża mamy, lecz komu te inne służyły? Komu? W czyich to dłoniach się ogrzewały, moździerze, które dziś do nas należą? Babunie tłuczków dźwięk dobrze znały, ale babunie dawno w grobach leżą... A kiedy z nas też nic nie zostanie, moździerze przejdą w inne ciepłe dłonie. I znowu padnie jakieś pytanie, na które moździerz nigdy nie odpowie... Gdańsk, XII 1983 -239- POLSKA CHOINKA. Boże Narodzenie. Lubię te święta. Jak Polska cała szeroka i długa w każdym domostwie wzruszają choinki. I tyle świateł jasnych na nich mruga. Tak różne w życiu widziałam te drzewka. Spędzałam święta często poza Polską, Gdzie ludzie dobrzy dla mnie byli, mili, ale nie czułam się tam wtedy swojsko. Choinki w pięknych eleganckich domach, świecidełkami się każda pyszniła, jednak wieczorem, gdy się położyłam, marzyłam o tym, by mi się przyśniła: Ta nasza, ta polska, przybrana cackami. Ta droga, ta swojska, ta z pajacykami. Ta, która we Lwowie mnie kolęd uczyła. Kręciło się w głowie, gdy się rozświetliła w domu wieczorami iskrą ogni zimnych, świeczek płomykami, z których każdy zwinny oświetlał banieczki, papierki łańcuszka, aniołki, gwiazdeczki, orzechy, jabłuszka... Wspomnienia zostały. Gdzie jesteś mój Lwowie? Oczy zwilgotniały przy drogim „Lwów" słowie. Gdy w święta przez wsie wieczorem przejeżdżam, te polskie wsie, jakich nie ma na świecie, korci mnie zawsze, by zajrzeć w okienka, -240- aby zobaczyć przy choinkach dzieci. Buzie otwarte, jak zaczarowane, oczka, policzki szczęściem rozpalone. Tak lubię na wsi kolędy śpiewane. Echo je niesie w niebo rozgwieżdżone. I wszędzie ta sama, przybrana cackami choinka. Ta swojska, ta z pajacykami. Świeci dziesiątkami sztucznych ogni zimnych, świeczek płomykami, z których każdy zwinny, oświetla banieczki, papierki łańcuszka, aniołki, gwiazdeczki, orzechy, jabłuszka. Niech szczęście przynosi ta choinka swojska, niech pokój nam głosi jak kolęda polska. Niech zakolorowi te polskie dni szare. Niechaj nas uzdrowi i w jutro da wiarę. Zakopane, grudzień 1988 -241- ROZMOWA Z GIEWONTEM ... dobrze znów znaleźć się w Zakopanem, które okryła zimy pierzyna... Śnieżek puszysty wtulił się w płoty, a ja w „Halamie" urlop zaczynam. Na Giewont mogę patrzeć i patrzeć... Mam wreszcie biurko! Mam biurko, wiecie?! I Meniuch ze mną jest oczywiście i tak mi dobrze na tym złym świecie. Siadłam przy biurku, aby popisać... - gdzieś niedaleko psy ujadają. Bajkowy widok z mojego okna... O! Zaiksowcy ten widok znają! Giewoncie dumny! Zbudź się na chwilę i powiedz proszę mi po kryjomu, ile par oczu na Cię patrzyło? Nie powiem przecież o tym nikomu. Kto Cię oglądał? Powiedz Giewoncie! Na pewno mądre to były oczy! Tak sobie myślę, że poprzez oczy z tymi wielkimi mnie los połączył. Pewnie pan Tuwim patrzył na Ciebie (może przy jego biurku dziś siedzę?) Pan Julian łatwo układał wiersze. Ja nim coś sklecę, tak się nabiedzę! Czy ty pamiętasz, drogi Giewoncie, myszkę? Na lewym policzku tkwiła. Palcami Tuwim ją przytrzymywał, aby na papier mu nie wskoczyła. A Słonimskiego pamiętasz, miły? Tyle w nim zawsze było humoru... Często zachwycał się mą urodą... Mówił mi o tym, słowo honoru!!! -242- W Twym towarzystwie Stern wiersze pisał (Sternowa stale tu bywa jeszcze). Anatol dawno rozstał się z nami, odeszli także i inni wieszcze... Tacy wspaniali! Żal, że ich nie ma Wzrok kierowali jak ja ku Tobie Brzechwa, Gałczyński, Władek Krzemiński Każdy zostawiał dzieła po sobie... Są po Żuławskich ślady w Halamie.. Czy stąd ciągnęło Wawrzyńca w góry, z których pewnego dnia nie powrócił, by wzbić się wyżej, gdzieś ponad chmury... I Małcużyńscy tu przyjeżdżali... Witold uderzał pewnie w klawisze... Ale Witolda już także nie ma i fortepianu dziś nie usłyszę. A Feliks Parnell, z którym to często wiodłam dysputy, gdy byłam młoda... Choć megaloman, choć często szorstki, ale i jego mi bardzo szkoda... Bajkowy widok z mojego okna: Świerki pod śniegiem znieruchomiały... Ty posiwiałeś we śnie Giewoncie, martwym i żywym w wierności stały. Siedzę przy moim biurku w „Halamie". Gryzmolę sobie bardzo szczęśliwa, Chociaż wciąż jestem starsza, oj starsza... Cóż! Z każdym rokiem życia ubywa... A Giewont wcale nie jest zmartwiony, że z kalendarza kartki spadają. Nie wrócą kartki do kalendarza, wspomnienia tylko po nich zostaną. Zakopane - „Halama", 18 XII 1988 PS Alicja Sternowa zmarła w 1993 roku. -243- OBIADOWE DANIE Dworzec Centralny naszej stolicy. Odwiedzam dworzec ten permanentnie, a były lata, że tam bywałam co dwa tygodnie chyba przeciętnie. No cóż... Na dworcu ruch jest ogromny i nie to dzisiaj mnie zastanawia, ale spotkanie z pewnym człowiekiem. Temat podsuwa mi do pisania. Dziś w hali czysto, prawie bezpiecznie. Wreszcie Europą trochę powiało. Straż Miejska chroni halę rzetelnie, więc wszystkie męty powymiatało. Podróżni spokój mają przy kasach, a i zjeść można też przyzwoicie, bo knajpki w hali się rozgościły... (jak tam zajrzycie, to zobaczycie!). Ja miesiąc temu będąc na dworcu, choć w knajpkach było gwarnie i tłoczno sama siedziałam chwilę przy stole szczęśliwa, że me nogi odpoczną. Gdy odsapnęłam, to zamówiłam schabowy kotlet razem z frytkami, z pyszną surówką z białej kapusty i duszonymi buraczuszkami. Za danie trzeba było zapłacić pięć złotych polskich (tych, co coś warte). Wcale nie było to drogie danie. Przejrzałam bardzo dokładnie kartę... Świetna poezja! O grafomanko!!! Wielka poezja!!! Aż kotletowa!!! Tej nie wymyślił nawet Słowacki, a i Mickiewicz też niech się schowa... -244- Wybaczcie proszę wielcy poeci, Panie Juliuszu, Panie Adamie... Ot zaistniało coś, co z pamięci, trudno wymazać, coś co - zostanie. A więc widelec w lewą dłoń trafił, prawa już noża sięgała prawie, gdy usłyszałam przy moim stole: „Pozwoli pani usiąść łaskawie? " Spojrzałam - stał pan. Ot, pan po prostu... Starszy ode mnie... Rzekłam mu: „proszę", choć tak naprawdę muszę się przyznać, z obcymi ludźmi jadać nie znoszę. Ale się gapić lubię ogromnie -wszak obserwacja mą egzystencją. Mój nieznajomy vis a vis zasiadł i za jedzenie wziął się z atencją. A co zajadał? Trudno uwierzyć... Trzy suche bułki i barszczyk „solo". Nie wiem, czy na to miał pan ochotę? Czy godził się z dolą albo niedolą? Ujął wytwornie nóż i widelec... Kroił bułeczki tak jak mięsiwo... Mnie odechciało się już obiadu, i głupio, głupio potwornie mi było. Pan z apetytem jadł i popijał, mnie rosło w ustach całe jedzenie... Wprost nie wiedziałam jak się zachować. Nieczyste miałam dziwnie sumienie. Może dlatego tak się poczułam, że w marynarki klapie u pana, jaśniał Virtuti Krzyż Militari. Miniatureczka krzyża tak znana. -245- Już miałam zamiar zaprosić pana, aby zjadł ze mną kotlet schabowy lub dietetyczne jakieś jedzonko... Nie wypadało, nie było mowy... Kiedy pan skończył jeść - podziękował, ukłonił mi się i rzekł pełen gracji: „Za czas spędzony z panią dziękuję -Pierwszy raz jadłem w tej restauracji". I powędrował pan na perony, po bułkach z barszczem jako obiedzie, i zabrał w klapie symbol odwagi, z którym do końca życia dojedzie. Sianowo Leśne, 13 VII 1995 -246- CZŁOWIEK NA EMERYTURZE Cóż znaczy człowiek na emeryturze? Ten śmieć zbyteczny, to zło uciążliwe... Choć może bohater, choć nie był tchórzem... dziś niepotrzebny. Smutne lecz prawdziwe. Smutne dla ludzi, tych którzy już przeszli na odpoczynek ponoć zasłużony. Mówi się przecież, że w złoty wiek weszli! Złoty? Ja sądzę, że rdzą obłożony. Za Was Koledzy, za Was Dyrektorzy wstyd mi! Za Władze wstyd, które na szczycie. Warn także starość wizytę swą złoży i Wy ją przyjmiecie! Tak! Zobaczycie! Okażcie starym więcej człowieczeństwa. Wiem, że tak mówić może się nie godzi, ale żyjemy wśród społeczeństwa, w którym miast scalać, wszystko się rozchodzi. Gdańsk, grudzień 1998 r. -247- ZE MNĄ SĄ KWIATY Piękny jest żywot kwiatów, lecz krótki. Gdy umierają - zdobią śmietniki. Jedne nas może przeżyją - nie wiem... To suszki, czyli nieśmiertelniki. W teatrze, w chacie, ja stale wśród kwiatów. Nie zliczę ile ich otrzymałam. Tak wiele wspomnień, właśnie kwiatowych, na zawsze w sercu swym zachowałam. I tak bym chciała dzisiaj z tych wspomnień, ułożyć bukiet na wzór ikebany. Jednak... nie umiem układać kwiatów. Ten rodzaj sztuki jest mi nieznany, a więc inaczej wskrzeszę wspomnienia, które z kwiatami są powiązane. Alfabet z kwiatów ułożę w wieniec, wspomnienia będą weń powplatane. Azalia to kwiat związany z mężem, Urodzinowo do mnie przybywa. Wzruszona jestem każdą azalią, którą Rozalią od lat przezywam. Trzydziesta druga w tym roku była zaróżowiona wśród śnieżnej zimy... Ile ich jeszcze otrzymam? Ile od mego męża na urodziny? Obym się mogła wielu doczekać. Niech każda kwitnie mi miesiącami. Azalia dla mnie w odcieniu różu. To mąż - i złego nic między nami. O astrach wspomnieć teraz wypada. Astry niestety jesień zwiastują - jesień to pora, której nie lubię - astry wyłącznie jesień miłują. Przez całe życie sobie tłumaczę, że jesień bywa słoneczna, złota, -248- do stóp nam rzuca kasztany, liście, ale - starości otwiera wrota... A jednak były astry w mym życiu i te wspominam z wielką czułością. Mąż całą grządkę mi ofiarował, aby się cieszyć moją radością. Pod płotkiem rosły, tuż przy chatynie. Różowe były, małe, niziutkie... Nigdy już potem takich nie miałam, żadne nie rosły takie śliczniutkie. Zapewne po to te kwiatuszeczki kiedyś w me życie się zaplątały, by wredne usta - „nie lubię astrów" już nigdy więcej nie powtarzały. Anturium - obco brzmi nazwa, prawda? Często te kwiaty otrzymywałam. Anturium drogie i eleganckie, lecz coś martwego w nim dostrzegałam. Robiło na mnie często wrażenie, że jest z papieru uformowane, a błyszczy pewnie tylko dlatego, że woskiem mocno jest powlekane. I może dzisiaj bym napisała, że ja anturium raczej nie lubię... Lecz nie napiszę, bobym skłamała. Bo zaistniało coś, czym się chlubię! Z Wrocławiem łączą mnie silne więzy. Więzy przyjaźni z dwoma panami. Świetne chłopaki! Obaj są młodzi. Mogliby być moimi wnukami. Wrocław to miasto kilku mych premier i wielu kwiatów od chłopców bliskich. Kiedyś na scenie kosz się pojawił, który zadziwił na pewno wszystkich. A w koszu kwiaty. Jakie? Anturium! Tych kwiatów było aż kilkanaście! -249- Czerwienią lśniły w bielutkim koszu, od nich na scenie zrobiło się jaśniej. Dziś gdy anturium biorę w swe dłonie, to do Wrocławia biegną wspomnienia... Przecież anturium jest pięknym kwiatem, Cóż, tylko krowa zdania nie zmienia! Gdy maj nadchodzi, bzy rozkwitają. A w maju czuję się bardzo młoda. Wiosna do życia mobilizuje, tylko za krótko bzy kwitną - szkoda! Ale bez dla mnie, to też wspomnienia, które mi z oczu łzy wyciskają... Mamusia zmarła nam właśnie w maju. I kwiat ten pogrzeb jej przypomina, lecz wraz z mogiłą pokrytą bzami inne wspomnienie się w głowie kłuje: maj i ołtarzyk w powszechnej szkole, dziecięcy chórek pieśń wyśpiewuje, wśród malusińskich i ja skupiona. Nauczycielki nam wtórowały. Na ołtarzyku bez i narcyzy tak bardzo mocno wtedy pachniały! Zaduszki zawsze kroczą ze świtą, z orszakiem, którym są chryzantemy... Poprzez cmentarze, pośród światełek, kwiaty wędrują w pochodzie niemym. Na chryzantemy groby czekają. Każda przy grobie stanie jak na warcie, będzie im zimno i deszcz je zmoczy, lecz chryzantemy stać będą uparcie. A wartę pełnią i te drobniutkie, i te kuliste, wielkie, wspaniałe, w kolorze złota, starego wina, albo niewinne, zupełnie białe. -250- Smutek ogarnia mnie na cmentarzu i wstyd mi, ale cmentarzy nie znoszę! Wielu już bliskich tam zamieszkało. Wybaczcie niechęć do grobów, proszę! Ale pamiętam cmentarz w Zaduszki, odległe bardzo to lwowskie lata, paliłam świeczki na grobach Orląt, obok mnie student stał młody i tata. Podkochiwałam się w studenciaku. Ile lat miałam? Dziesięć, jedenaście? On, syn lekarza i kończył prawo, a może studia rozpoczynał właśnie? Dumna przez cmentarz szłam Łyczakowski, pięłam się w górę, ku Obrońcom Lwowa. Groby stroiły też chryzantemy, i pełna marzeń smarkata głowa. A gdy siwizna zameldowała na moich włosach już pobyt stały, po wielu latach Lwów odwiedziłam. Straszne, co oczy wtedy widziały, bo na cmentarzu Obrońców Lwowa, który przytulił odważne dzieci, na tym cmentarzu, dumie Polaków, tam wysypisko zrobiono śmieci! I nawet krzyknąć bym nie umiała. Cóż na cmentarzach krzyczeć nie śmiemy. To był listopad, więc po Zaduszkach, wśród śmieci tkwiły - białe chryzantemy. Czy dalie kwitną w lipcu czy w sierpniu? To nieistotne. Na pewno latem. Dalie dzieciństwo przypominają związane z moją siostrą, a zatem: Przedmieście Lwowa, zwane Persenkówką, tam sad nasz, ogród i willa stała. Lata to były jeszcze przedszkolne, ja trochę starsza, a Zosia mała. W majtkach biegały dwie doktorówny, -251- każda z kawałkiem suchej kiełbasy. A najwspanialej było po deszczu - niezapomniane smarkate czasy! Na polnej drodze deszcz błoto tworzył, myśmy się w błocie obie paćkały, z niego lepiłyśmy z Zosią torty, płatkami dalii je przybierały. I powstawały tak arcydzieła, małe i duże - wprost cud piękności! Nieraz się jednak nam oberwało, przez nas furmani klęli ze złości, bo kiedy błoto na dobre wyschło, to wyboista powstała droga. Furmani batem strzelali krzycząc: „W sercu, gówniary, nie macie Boga! " Są ludzie, którzy lubią goździki. Ja nie przepadam za goździkami. Obecnie prawie ich nie spotykam, a kupowało się je latami. Mnóstwo na scenę ich dostawałam, i akademiom towarzyszyły, biało-czerwone, także pąsowe uroczystości ważne stroiły. Imieninowe, te „old-spice"owe" przeważnie miały kolor różowy. Gdy o nich wspomnę wstyd mi, bo kiedyś kretyński pomysł strzelił do głowy. Zjechał z Paryża zespół aktorów - a sześćdziesiąte to były lata - w gdańskim Teatrze „Wybrzeże" gala! - gdzieś w bedekerze jest pewnie data. Ręczniki białe przy umywalkach, teatr pachnący wręcz od czystości, sracz-papier zjawił się w toaletach -wszystko pod Paryż i naszych gości! Cóż, dla ówczesnej tej gorszej Polski Francuzi w Gdańsku - zaszczyt, wyjątek. Lecz najważniejsze, co chcę opisać, to poprzedziło spektaklu początek. Ja w owych czasach - ważna persona! -252- Oddziału ZASP-u prezesem byłam, a i artystką z wysoką gażą, i po francusku nieźle mówiłam. Na mnie więc miły spadł obowiązek, by francuszczyzną kropnąć przemówienie i podarować na przywitanie francuskim gościom kwiaty na scenie. Wszystko przebiegło bardzo wytwornie, ja francuskiego nie pomyliłam, ale z kwiatami okropną gafę w nieświadomości swej popełniłam. Bo cóż Francuzi otrzymać mogli jak nie goździki jasnoróżowe? A tam we Francji goździki ponoć, to kwiaty raczej są pogrzebowe! Gdy mąż przy chacie kwiatuszki sadzi ja zawsze proszę by żółte były. Nie wiem dlaczego, ale uwielbiam, aby się kwiatki w trawie żółciły. Często się nad tym zastanawiałam, czemu żółć właśnie oczy wybrały? Może po mamie, której kaczeńce tak bardzo, bardzo się podobały. Jadąc ze Lwowa, na Persenkówkę, drewnianym mostkiem się przejeżdżało. Konie wolniutko ciągnęły bryczkę, by się w mosteczku nic nie złamało. A kiedy było pusto na drodze, zatrzymać bryczkę mama kazała, no i kaczeńce swe ukochane, które tam rosły, obserwowała. Kiedyś to nawet bardzo ostrożnie - łąka pod mostkiem podmokła była -zerwałam mamie kilka kaczeńców... Boże, jak bardzo się ucieszyła! Wtuliła kwiaty w swój biust obfity, -253- ja w dłonie mocno ujęłam wodze, konie ruszyły ku Persenkówce, ale kaczeńce zwiędły po drodze. Wśród wszystkich kwiatów na całym świecie ja konwalijki kocham ogromnie, a nade wszystko kocham ich zapach. I pamiętają konwalie o mnie, są ze mną stale w me imieniny, w chatynie także swój kącik mają. Kiedy nadchodzi okres konwalii, wszędzie są ze mną, mnie otaczają, ich cudny zapach jest jak narkotyk i tego właśnie wciąż mi za mało. Żal, że tak krótko kwitną konwalie. Gdyby ich życie przedłużyć się dało, przy nich najchętniej bym zasypiała a i budziłyby mnie konwalie. I oddam za nie wszystkie inne kwiaty! O, nie! Przepraszam! Zatrzymam azalie! Kto zna prześliczne kuleczki żółte? Gdy się je dotknie, drżą przerażone, a wyglądają jak gdyby były w formie kuleczek z włóczki zrobione. To jest mimoza, bo o niej mowa i z nią wspomnienie też jest związane. Pociąg. Przed nami pobyt w Paryżu, cudowne miasto zaczarowane! Paryż mężowi chciałam pokazać aby i jego nacieszyć oczy. Więc wysiadamy świtem z pociągu, a ku nam dwoje przyjaciół kroczy. Jojo i Anton na nas czekali. I chociaż grudzień, a w Polsce mrozy, my otrzymaliśmy od Paryżan, wielką wiązankę żółtej mimozy. Kto zna prześliczne kuleczki żółte? Gdy się ich dotknie, drżą przerażone. Często z mimozą porównujemy osoby dziwnie przewrażliwione. -254- Żal mi, że w chacie brak jest nasturcji. Kiedyś po płocie pięła się śliczna, na oranżowo i żółto kwitła -nasturcji żyła rodzinka liczna. Może dlatego lubię naturcję, bo mi „Harendę" na myśl przywodzi. Kasprowicz także bardzo ją lubił, żył na „Harendzie" wśród jej powodzi. Ja z Kasprowiczem jestem związana, bo w jego domu się urodziłam! Tak! Miał we Lwowie swą kamienicę. - No, nie! Poety krewną nie byłam -Czynszowa wielka to kamienica, wielu w niej ludzi zamieszkiwało. Tatuś nerwowo czekał na syna, lecz się inaczej poukładało. Tata zraniony czuł się potwornie, gdy mu dziewczynkę mama powiła. W czymże mamusia ma zawiniła, że się na świecie córka zjawiła? Tata ze złości bilet wykupił, w podróż wyruszył dokoła Polski, mamusia ze mną została biedna, tata po Polsce bujał beztroski. Mamie nie w głowie były nasturcje, chociaż mieszkała u Kasprowicza, a ja wciąż słabość mam do tych kwiatów, do naj wdzięczniej szych nasturcje zaliczam. Róża to kwiatów przecież królowa, dla róży respekt mam, poważanie. Doceniam w pełni urodę róży, a i królewskie jej panowanie. Dlaczego kolce jej nie obronią? Tak szybko więdnie, tak jest nietrwała. O róże, róże! Ile was było? Setki, tysiące was chyba dostałam. -255- Bywały róże ważne w mym życiu, te zasuszyłam w różne bukiety, ale i one nie zawsze trwałe, powykruszały mi się niestety. Przed wojną była taka piosenka, a autor pytał: „ludzie, czy wiecie nigdy się, nigdy nie pojawiły niebieskie róże na bożym świecie. " A ja widziałam niebieskie róże, błękitem niebo przypominały. Od pacjentki tata otrzymał. Mnie się te róże nie podobały. Kosz wielki róż w kolorze błękitu... Nie wiem jak były spreparowane. Patrzeć nie mogłam na te sztuczności! Musiały jakoś być farbowane! Róża niech własny kolor zachowa. Różowa, biała czy łososiowa, pąsowa, żółta lub prawie czarna. Róża uznana kwiatów królowa. W mym wieńcu wspomnień pora już przyszła na słoneczniki. Ech, znów wspomnienia! Trudno mi pisać o słonecznikach, lecz wymagają choć zaznaczenia. Kiedyś przy chacie rosły jak ściana, każdy miał prawie dwa metry długości. Śmiały się do nas i jak słoneczka, dawały chatce dużo jasności. Nie kwitną u nas już słoneczniki. Nigdy się potem nie udawały. Wskrzesił je dla mnie pewien Holender. Herman! Ach, jakiż to pan wspaniały! Nie chcę się dzisiaj powtarzać, po co? Opowiadanie o nim powstało. -256- Herman rysował mi słoneczniki na długich listach. To pozostało. Ja ukochałam te słoneczniki, choć nieprawdziwe, a rysowane. Przetrwała pamięć o nich do dzisiaj, Herman na zawsze odszedł w nieznane. No i uplotłam wianuszek z kwiatów; ze wspomnień, które w pamięć się wryły. Przychodzi czasem chęć przeogromna, by myśli w słowa się obróciły. Tyle jest jeszcze kwiatów, z którymi wspomnień przybywa razem z latami. Jedne gorycze przypominają, inne zaś łączą się z marzeniami. A żywot kwiatów piękny, lecz krótki. Gdy umierają, zdobią śmietniki. Jedne nas może przeżyją. Nie wiem. To suszki, czyli nieśmiertelniki. Sianowo Leśne, 5 lipca 1997 -257- MOJE DOBRANOC Nigdy się dotąd nie zastanawiałam nad słowem - dobranoc - nad jego znaczeniem. Dziś, gdy od Ciebie je usłyszałam, inaczej zabrzmiało - stwierdzam ze zdziwieniem. Pamiętam mamy - czułe dobranoc, spikera w radio - suche dobranoc, pacjenta ojca - wdzięczne dobranoc, i clowna w cyrku - śmieszne dobranoc, latarni gazowych - senne dobranoc, kulek śniegowych - lepkie dobranoc, sztubaków chmarę wraz z ich dobranoc, i kpiące moje do nich - dobranoc. Dzisiaj po prostu nie do uwierzenia, że słowo „dobranoc" wraz ze mną wyrosło, mimo, iż fakt ten nie ma znaczenia, to dla mnie - dobranoc - życia kalejdoskop. Widzę wrześniowe - groźne dobranoc, i zimnych pieców - mroźne dobranoc, Okupacyjne - obce dobranoc, i drwiące w śmiechu wroga - dobranoc. Ulicznych strzałów - straszne dobranoc, po których trupów nieme - dobranoc. Młodych tragiczne - życiu - dobranoc, i ludzi - pełne wiary dobranoc. Mijały lata - ja dojrzewałam. „Dobranoc" na co dzień mi towarzyszyło. Najcięższe chwile za sobą już miałam, bo wraz z końcem wojny życie się zmieniło. Wyjazdu ze Lwowa - tak smutne dobranoc, pierwsze w Szczecinie - trudne dobranoc, i ruin miasta - szare dobranoc, grobów żołnierzy - wieczne dobranoc. -258- Popremierowe - piękne dobranoc, alkoholowe, mętne - dobranoc, rodziców trumien - żałobne dobranoc i tej rzeki łez - samotne dobranoc. Wreszcie przyszły chwile odprężenia, zapanował spokój i lepiej się żyło. Nie czułam nawet w pracy zmęczenia, a jednak „dobranoc" szczęśliwe nie było. W pamięci warszawskie mam dobranoc i „wielkich" pełne też wrzawy dobranoc, i szczęścia chwilki ciche - dobranoc, - umykające szybko dobranoc. - wielkich kłopotów pełne dobranoc i teatralne, chmurne - dobranoc. Samotne i bezdomne - dobranoc, - w pustkę płynące wielką dobranoc. W mym horoskopie mam napisane, że gdy starość przyjdzie, to troski przeminą, że szczęście poznać będzie mi dane, kiedy już przestanę być młodą dziewczyną. A więc młodości mówię - „dobranoc" i włosom moim długim - „dobranoc", tym, które czarne były - „dobranoc" starości mówiąc drwiące „dobranoc". Nieważnym wszystkim flirtom - „dobranoc", miłosnym różnym listom - „dobranoc", abym w szczęśliwe weszła dobranoc, rzucając złu wyniosłe dobranoc. „Dobranoc" często w życiu słyszałam -od najróżniejszych je słyszałam ludzi, lecz nigdy nad tym nie rozmyślałam, że jedno „dobranoc" tyle uczuć budzi. -259- Pięknej gdańskiej Starówce - „dobranoc", a i buczącej lodówce - „dobranoc", drzewom w sianowskim lesie - „dobranoc" ognisku - bo już jesień - „dobranoc", chacie i ptakom śpiewne - „dobranoc", zaś teatrowi rzewne - „dobranoc", w studium wszystkim słuchaczom - „dobranoc". i Twoim drogim oczom - „dobranoc". Gdy czasem w lustro spojrzę wieczorem, natychmiast niepokój w mym sercu się budzi... Odbicie w lustrze mówi z uporem: „Patrz, przecież dobranoc już znowu się łudzi". ... Tak. Srebrne włosy twierdzą niezbicie, że i ja powiem: „dobranoc życie! " Ale nie będę rozmawiała z lustrem, wierzę w horoskop, więc po co rozmowy? Pragnę usłyszeć - „dobranoc" - nim usnę, aby obudzić się w piękne - dzień dobry! I myślę sobie: los jest jednak szczodry, wszak mówię życiu wciąż jeszcze „Dzień dobry"! Sianowo Leśne, 25 VII 1982 -260- Mojej siostrzenicy i Jej mężowi ALEKSANDRZE I ANDRZEJOWI KOCEWICZOM Serdecznie dziękuję za pomoc bez której wydanie tej książki nie byłoby możliwe -261- -262- WYKAZ WAŻNIEJSZYCH ROL 1. Ostrożnie świeżo malowane - Renę Fauchois, Zulma Reżyseria Bronisław Dąbrówki, scenografia Stanisław Tenorowicz, Teatr Polski - Lwów 1944/1945; 2. Głupi Jakub - Tadeusz Rittner, Hania Reżyseria Franciszek Rychłowski, scenografia Tadeusz Rajkowski, Teatr "Komedia Muzyczna" - Szczecin 1948; 3. Głupi Jakub - Tadeusz Rittner, Hania Reżyseria Krystyna Tyszarska, scenografia Feliks Krassowski, Teatr „Wybrzeże" - Sopot 1958; 4. Rozdroże miłości - Jerzy Zawieyski, Elżbieta Reżyseria Artur Młodnicki, scenografia Tadeusz Rajkowski, Teatr "Komedia Muzyczna" - Szczecin 1947; 5. Cień - Dario Nicodemi, Rywalka Reżyseria Gustaw Rasiński, scenografia Tadeusz Rajkowski, Teatr "Komedia Muzyczna" - Szczecin 1947; 6. Moja żona Penelopa - Zdzisław Gozdawa, Wacław Stępień Hera Reżyseria Artur Młodnicki, scenografia? Teatr "Komedia Muzyczna" - Szczecin 1947; 7. Dwa teatry- Jerzy Szaniawski Anna i Pani Reżyseria Edmund Wierciński, Zdzisław Karczewski, scenografia Paweł Bała, Teatr "Komedia Muzyczna" - Szczecin 1947; 8. Rozkoszna dziewczyna - Benatzki, tekst Julian Tuwim Anetka Reżyseria Jerzy Sliwiński, scenografia Mikołaj Orski, Teatr "Komedia Muzyczna" - Szczecin 1947; 9. Ladacznica z zasadami - Jean Paul Sartre Lizzy Reżyseria Henryk Lotar, Teatr "Komedia Muzyczna" - Szczecin 1947; -263- 10. Mariusz - Marcel Pagnol Fanny Reżyseria Zdzisław Karczewski, scenografia J. Arch, Teatr "Komedia Muzyczna" - Szczecin 1947; 11. Moralność pani Dulskiej - Gabriela Zapolska Hesia Reżyseria Artur Miodnicki; scenografia Tadeusz Rajkowski, Teatr "Komedia Muzyczna" - Szczecin 1947; 12. Subretka - J. Deval Franćoise Reżyseria Zdzisław Karczewski, scenografia? Teatr "Komedia Muzyczna" - Szczecin 1947; 13. Mąż i żona - Aleksander Fredro Justysia Reżyseria Henryk Lotar, scenografia Tadeusz Rajkowski, Teatr "Komedia Muzyczna" - Szczecin 1948; 14. Ładna historia - Gaston-Armand de Caillavet, Robert de Flers Helenka Reżyseria Wacław Ścibor, scenografia Tadeusz Rajkowski, Teatr "Komedia Muzyczna" - Szczecin 1948; 15. Narodziny Figara - Friedrich Wolff Mischel Reżyseria Janusz Strachocki, scenografia Andrzej Strachocki, Teatr Ludowy - Warszawa 1950; 16. Wesele Figara - R A. Beaumarchais Zuzanna Reżyseria Aleksander Rodziewicz, scenografia? Teatr Dolnośląski - Jelenia Góra 1954; 17. Wesele Figara - R A. Beaumarchais Marcelina Reżyseria Jerzy Goliński, scenografia Ali Bunsch, Teatr „Wybrzeże" - Gdańsk 1961; 18. Zielony Gil - Tirso de Molina Inez Reżyseria Stanisław Milski, scenografia Marian Kołodziej, Teatr „Wybrzeże" - Sopot 1958; 19. Zbrodnia i kara - Fiodor Dostojewski Lichwiarka Reżyseria Zygmunt Hiibner, scenografia Ali Bunsch, Teatr „Wybrzeże" - Sopot 1958; 20. Wojny trojańskiej nie będzie - Jean Giraudoux Kasandra Reżyseria Bohdan Korzeniewski, scenografia Janusz Adam Krassowski, Teatr „Wybrzeże" - Gdańsk 1958; -264- 21. Kordian - Juliusz Słowacki Laura Reżyseria Teresa Żukowska, scenografia Marian Kołodziej, Teatr „Wybrzeże" - Gdańsk 1959; 22. Mandragola - NiccolA Machiavelli Lukrecja Reżyseria Stanisław Milski, scenografia Marian Kołodziej, Teatr „Wybrzeże" - Sopot 1959; 23. Poskromienie złośnicy - William Szekspir Katarzyna Reżyseria Teresa Żukowska, scenografia Janusz Adam Krassowski, Teatr „Wybrzeże" - Gdańsk 1960; 24. Opera za trzy grosze - Bertolt Brecht Jenny Reżyseria Jerzy Goliński, scenografia Ali Bunsch, muzyka Kurt Weil, opracowanie muzyczne Zygmunt Konieczny, Teatr „Wybrzeże" - Gdańsk 1960; 25. Wesele - Stanisław Wyspiański Rachel Reżyseria Jerzy Goliński, scenografia Ali Bunsch, muzyka Piotr Perkowski, Teatr „Wybrzeże" - Gdańsk 1960; 26. Wesele - Stanisław Wyspiański Klimina Reżyseria Stanisław Hebanowski, scenografia Marian Kołodziej, Teatr „Wybrzeże" - Gdańsk 1976; 27. Królowa przedmieścia - Konstanty Krumłowski Mańka Reżyseria i scenografia Jerzy Ukleja, Teatr „Wybrzeże" - Gdańsk 1961; 28. Frank V- Friedrich Diirrenmatt Otylia Reżyseria Jerzy Goliński, scenografia Jadwiga Pożakowska, kierownictwo muzyczne Zygmunt Konieczny, Teatr „Wybrzeże" - Gdańsk 1962; 29. Igraszki z diabłem - Jan Drda Kasia Reżyseria Zbigniew Bogański, scenografia Ali Bunsch, muzyka Jerzy Partyka, Teatr „Wybrzeże" - Gdańsk 1963; 30. Henryki IV- William Szekspir Żwawińska Reżyseria Jerzy Goliński, scenografia Jadwiga Pożakowska, Teatr „Wybrzeże" - Gdańsk 1963; 31. Fizycy - Friedrich Diirrenmatt dr Matylda von Zahnt Reżyseria Jerzy Goliński, scenografia Marian Kołodziej, Teatr „Wybrzeże" - Gdańsk 1963; -265- 32. Krakowiacy i Górale - Wojciech Bogusławski Dorota Reżyseria Jerzy Goliński, scenografia Ali Bunsch, opracowanie muzyczne Zbigniew Konieczny i Zbigniew Toffel, kierownictwo muzyczne Jerzy Michalak, Teatr „Wybrzeże" - Gdańsk 1964; 33. Komu bije dzwon - Ernest Hemingway Pilar Reżyseria Jerzy Goliński, scenografia Jadwiga Pożakowska, muzyka Krzysztof Penderecki, Teatr „Wybrzeże" - Gdańsk 1964; 34. Matka Courage - Bertolt Brecht Matka Courage Reżyseria Jerzy Goliński, scenografia Jadwiga Pożakowska, kierownictwo muzyczne Jerzy Michalak, Teatr „Wybrzeże" - Gdańsk 1965; 35. Jan Maciej Karol Wścieklica - Stanisław Ignacy Witkiewicz Wścieklicowa Reżyseria Zbigniew Bogdański, scenografia Marian Kołodziej, Teatr „Wybrzeże" - Gdańsk 1966; 36. Ryszard III- William Szekspir Elżbieta Reżyseria Tadeusz Minc, scenografia Jadwiga Pożakowska i Ali Bunsch, Teatr „Wybrzeże" - Sopot 1966; 37. Dlaczego mnie budzą - Michel de Ghelderode Pani Jair Reżyseria Marek Okopiński, scenografia Jadwiga Pożakowska, Teatr „Wybrzeże" - Sopot 1970; 38. Termopile polskie - Tadeusz Miciński Tamara Reżyseria Marek Okopiński, scenografia Marian Kołodziej, Teatr „Wybrzeże" - Gdańsk 1970 39. Kartoteka - Tadeusz Różewicz Tłusta Reżyseria Andrzej Rozhin, scenografia Elżbieta i Leon Barańscy, Teatr „Wybrzeże" - Sopot 1971 40. Czapka błazeńska - Luigi Pirandello Beatrice Fiorica Reżyseria Danuta Baduszkowa, scenografia Jadwiga Pożakowska, Teatr „Wybrzeże" - Sopot 1971 41. Biedermann i podpalacze - Max Frisch Babette Reżyseria Stanisław Różewicz, scenografia Marian Kołodziej, Teatr „Wybrzeże" - Sopot 1975 42. Białe małżeństwo - Tadeusz Różewicz Ciotka -266- Reżyseria Ryszard Major, scenografia Marian Kołodziej, Teatr „Wybrzeże" - Gdańsk 1976 43. Iwona, księżniczka Burgunda - Witold Gombrowicz Królowa Małgorzata Reżyseria Ryszard Major, scenografia Jan Banucha, Teatr „Wybrzeże" - Gdańsk 1977 44. Ożenek - Mikołaj Gogol Agafia Reżyseria Ryszard Major, scenografia Jan Banucha, Teatr „Wybrzeże" - Gdańsk 1979 45. Triumf miłości - Pierre Marivaux Leontyna Reżyseria Stanisław Hebanowski, scenografia Anna Maria Rachel, Teatr „Wybrzeże" - Sopot 1979 PRACA REŻYSERSKA OPERY 1. Potajemne małżeństwo - Domenico Cimarosa, kierownictwo muzyczne Jerzy Michalak, scenografia Jadwiga Pożakowska, Państwowa Opera i Filharmonia Bałtycka - Gdańsk 1977; 2. Potajemne małżeństwo - Domenico Cimarosa, kierownictwo muzyczne Jerzy Michalak, scenografia Jadwiga Pożakowska, Państwowa Opera w Bydgoszczy 1988; 3. Hrabina - Stanisław Moniuszko, kierownictwo muzyczne Zbigniew Chwedczuk, scenografia Wiktor Zin, choreografia Gustaw Klauzner, Państwowa Opera i Filharmonia Bałtycka - Gdańsk 1978; 4. Straszny dwór - Stanisław Moniuszko, kierownictwo muzyczne Zbigniew Chwedczuk, scenografia Wiktor Zin, choreografia Zbigniew Korycki, Państwowa Opera i Filharmonia Bałtycka - Gdańsk 1979; 5. Straszny dwór - Stanisław Moniuszko, kierownictwo muzyczne Andrzej Knap, scenografia Józef Napiórkowski, choreografia Henryk Rutkowski, Państwowa Opera i Filharmonia Bałtycka - Gdańsk 1995; 6. Dydona i Eneasz - Henry Purcell, kierownictwo muzyczne Jerzy Michalak, scenografia Marcel Kochańczyk, choreografia Zygmunt Kamiński, Państwowa Opera i Filharmonia Bałtycka - Gdańsk 1979; -267- 7. Księżycowy świat - Joseph Haydn, kierownictwo muzyczne Christfried GCEkkeritz, scenografia Wolfgang Flesch, RostockNRD 1980; 8. Wesele Figara - Wolfgang Amadeusz Mozart, kierownictwo muzyczne Jerzy Michalak, scenografia Jadwiga Pożakowska, Państwowa Opera i Filharmonia Bałtycka - Gdańsk 1981; 9. Mozart i Salień - Mikołaj Rimski-Korsakow, kierownictwo muzyczne Ewa Mizerska, scenografia Jerzy Mechliński, Teatr Opery i Operetki - Kraków 1981; 10. Toszko Afrykański - Aleksander Yossifov, kierownictwo muzyczne Zygmunt Rychert, scenografia Jadwiga Pożakowska, choreografia Zygmunt Kamiński, Państwowa Opera i Filharmonia Bałtycka - Gdańsk 1984; 11. Don Pasquale - Gaetano Donizetti, kierownictwo muzyczne Ewa Michnik, scenografia Barbara Jankowska, Teatr Opery i Operetki - Kraków 1988; 12. Don Pasąuale - Gaetano Donizetti, kierownictwo muzyczne Jerzy Przybylski, scenografia Józef Napiórkowski, Państwowa Opera Bałtycka - Gdańsk 1996; 13. Gianni Schicchi- Giacomo Puccini, kierownictwo muzyczne Jerzy Michalak, Akademia Muzyczna im. Stanisława Moniuszki - Gdańsk 1998. OPERETKI 1. Boccaccio - Franz von Suppe, kierownictwo muzyczne Jerzy Michalak, scenografia Anna Maria Rachel, choreografia Zygmunt Kamiński, Teatr Muzyczny w Szczecinie - Szczecin 1984; 2. Zemsta nietoperza - Johann Strauss, kierownictwo muzyczne Jacek Kraszewski, scenografia Władysław Wigura, choreografia Teresa Kujawa, Szczecińska Opera i Operetka - Szczecin 1987; 3. Madame Sans Gęne - Stefan Kisielewski, kierownictwo muzyczne Janusz Tomaszewski, scenografia Małgorzata Trentler, choreografia Jerzy Wojtkowiak, Teatr Muzyczny w Poznaniu - Poznań 1985; 4. Życie paryskie - Jacąues Offenbach, libretto Władysław Krzemiński, kierownictwo muzyczne Andrzej Knap, scenografia Józef Napiórkowski, Operetka Warszawska - Warszawa 1992; 5. Wiktoria i jej huzar - Pal Abraham, kierownictwo muzyczne Marian Lida, scenografia Bolesław Kamykowski, kostiumy Zuzanna Piątkowska, choreografia Krystyna Gruszkówna, Teatr Opery i Operetki - Kraków 1993; -268- 6. Wiktoria i jej huzar - Pal Abraham, kierownictwo muzyczne Marian Lida, scenografia Józef Napiórkowski, choreografia Henryk Rutkowski, Teatr Muzyczny w Poznaniu - Poznań 1995; 7. Wiktoria i jej huzar - Pal Abraham, kierownictwo muzyczne Maria Oraczewska, scenografia Józef Napiórkowski, choreografia Henryk Rutkowski, Teatr Muzyczny Operetka Wrocławska - Wrocław 1998; 8. Wiktoria i jej huzar - Pal Abraham, kierownictwo muzyczne Tadeusz Kozłowski, scenografia Józef Napiórkowski, choreografia Henryk Rutkowski, Teatr Muzyczny w Łodzi - Łódź 1998; 9. Hrabina Marica - imre Kalman, kierownictwo muzyczne Bernard Czajkowski, scenografia Jerzy Masłowski, choreografia Maria Surowiak, Teatr Muzyczny w Poznaniu - Poznań 1994 10. Hrabina Marica -Imre Kalman, kierownictwo muzyczne Marian Lida, scenografia Jolanta Boni-Marczyńska, choreografia Krystyna Gruszkówna, kostiumy Zuzanna Piątkowska, Teatr Opery i Operetki - Kraków 199A; 11. Student-żebrak - Karl Millócker, kierownictwo muzyczne Mieczysław Nowakowski, scenografia Józef Napiórkowski, choreografia Henryk Rutkowski, Teatr Muzyczny Operetka Wrocławska - Wrocław 1996; 12. Mistrz walca - Johann Strauss, libretto Bogusława Czosnowska, kierownictwo muzyczne Tadeusz Kozłowski, scenografia Anna Bobrowska, choreografia Henryk Rutkowski, Teatr Muzyczny w Łodzi - Łódź 1998. MUSICALE 1. Błękitny Zamek - Lucy Maud Montgomery, libretto Krystyna Śląska, Barbara Wachowicz, muzyka Roman Czubaty, kierownictwo muzyczne Edward Borowski, scenografia Józef Napiórkowski, choreografia Henryka Komorowska, Teatr Muzyczny w Szczecinie - Szczecin 1982; 2. Błękitny Zamek - Lucy Maud Montgomery, libretto Krystyna Śląska, Barbara Wachowicz, muzyka Roman Czubaty, kierownictwo muzyczne Stefan Rutko, scenografia Józef Napiórkowski, choreografia Henryka Komorowska, Teatr Muzyczny w Poznaniu - Poznań 1987; 3. My Fair Lady - Frederic Loewe, libretto Antoni Marianowicz, Janusz Minkiewicz, kierownictwo muzyczne Jan Tomaszewski, scenografia Małgorzata Trentler, choreografia Jerzy Wojtkowiak, Teatr Muzyczny w Poznaniu - Poznań 1986; -269- 4. Kabaret - John Kander, libretto Joe Masteroff, kierownictwo muzyczne Janusz Butrym, scenografia Łucja i Bruno Sobczakowie, choreografia Henryk Rutkowski, Teatr im. Wandy Siemaszkowej - Rzeszów 1993. KOMEDIE MUZYCZNE, WIDOWISKA DLA DZIECI I INNE SPEKTAKLE 1. Jadzia wdowa - opracowanie tekstu Julian Tuwim, kierownictwo muzyczne Andrzej Głowiński, scenografia Jadwiga Pożakowska, choreografia Zofia Kuleszanka, Teatr „Wybrzeże" - Gdańsk 1977; 2. Jadzia wdowa - opracowanie tekstu Julian Tuwim, kierownictwo muzyczne Zbigniew Rymarz, scenografia Jacek Zagajewski, choreografia Henryk Rutkowski, Teatr im. Wandy Siemaszkowej - Rzeszów 1991; 3. Porwanie Sabinek - opracowanie tekstu Julian Tuwim, scenografia Anna Maria Rachel, scenografia Zygmunt Kamiński, Teatr Polski - Szczecin 1983; 4. Porwanie Sabinek - opracowanie tekstu Julian Tuwim, scenografia Joanna Barylińska, choreografia Henryka Komorowska, Teatr im. Wandy Siemaszkowej - Rzeszów 1988; 5. Porwanie Sabinek - opracowanie tekstu Julian Tuwim, scenografia Jacek Zagajewski, choreografia Jerzy Wojtkowiak, Teatr Muzyczny Poznań - Poznań 1990; 6. Porwanie Sabinek - opracowanie tekstu Julian Tuwim, scenografia Łucja i Bruno Sobczakowie, choreografia Zygmunt Kamiński, Teatr „Wybrzeże" - Gdańsk 1991; 7. Porwanie Sabinek - opracowanie tekstu Julian Tuwim, scenografia Joanna Barylińska, kierownictwo muzyczne Zbigniew Rymarz, choreografia Antoni Żydek, Teatr Muzyczny Operetka Wrocławska - Wrocław 1984; 8. Porwanie Sabinek - opracowanie tekstu Julian Tuwim, kierownictwo muzyczne Tadeusz Kozłowski, choreografia Zygmunt Kamiński, Teatr Muzyczny w Łodzi - Łódź 1997; 9. Czar tamtych lat - libretto Bogusława Czosnowska, kierownictwo muzyczne Czesław Słaczek, choreografia Jacek Nowosielski, Operetka Śląska - Gliwice 1995; 10. Panna z mokrą głową - Kornel Makuszyński, adaptacja i teksty piosenek Bogusława Czosnkowska, muzyka Andrzej Głowiń-ski, scenografia Jadwiga Pożakowska, choreografia Jacek Tomasik, Teatr „Wybrzeże" - Sopot 1993; 11. O dwóch takich, co ukradli księżyc- Kornel Makuszyński, adaptacja i teksty piosenek Bogusława Czosnowska, -270- muzyka Andrzej Głowiński, scenografia Jadwiga Pożakowska, choreografia Zygmunt Kamiński, prapremiera Teatr „Wybrzeże" - Gdańsk 1983; 12. O dwóch takich, co ukradli księżyc- Kornel Makuszyński, scenografia Ryszard Strzębała, kostiumy Anna Maria Rachel, Teatr Polski w Szczecinie - Szczecin 1983; 13. O dwóch takich, co ukradli księżyc- Kornel Makuszyński, scenografia Jadwiga Pożakowska, scenografia Zygmunt Kamiński, Teatr w Słupsku - Słupsk 1984; 14. O dwóch takich, co ukradli księżyc - Kornel Makuszyński, scenografia Anna Maria Rachel, choreografia Zygmunt Kamiński, Teatr im. J. Osterwy w Lublinie - Lublin 1986; 15. O dwóch takich, co ukradli księżyc - Kornel Makuszyński, scenografia Łucja i Bruno Sobczakowie, choreografia Henryk Rutkowski, Teatr im. Wandy Siemaszkowej - Rzeszów 1992; 16. O dwóch takich, co ukradli księżyc - Kornel Makuszyński, scenografia Jadwiga Mydlarska-Kowal, kierownictwo muzyczne Jacek Boniecki, choreografia Waldemar Staszewski, Teatr Muzyczny, Operetka Wrocławska - Wrocław 1995; 17. O dwóch takich, co ukradli księżyc - Kornel Makuszyński, scenografia Łucja i Bruno Sobczakowie i Monika Końca, kierownictwo muzyczne Jacek Boniecki, choreografia Henryk Rutkowski, Teatr Bałtycki w Koszalinie i Orkiestra Filharmonii w Koszalinie - Koszalin 1998; 18. O dwóch takich, co ukradli księżyc - Kornel Makuszyński, scenografia Anna Maria Rachel, choreografia Henryk Rutkowski, Teatr im. L. Solskiego - Tarnów 1999; 19. Kajko i Kokosz - Janusz Christa, adaptacja i teksty piosenek Bogusława Czosnowska, muzyka Andrzej Głowiński, scenografia Jadwiga Pożakowska, choreografia Zygmunt Kamiński, Teatr w Słupsku - Słupsk 1986; 20. Dama kameliowa Aleksander Dumas, adaptacja Bogusława Czosnowska, muzyka Zbigniew Rymarz, scenografia Jacek Zagaj ewski, prapremiera Teatr im. Wandy Siemaszkowej - Rzeszów 1990; 21. Dama kameliowa Aleksander Dumas, scenografia Łucja i Bruno Sobczakowie, Bałtycki Teatr w Koszalinie - Koszalin 1991; 22. Dama kameliowa Aleksander Dumas, scenografia Łucja i Bruno Sobczakowie, Teatr im. S. Jaracza w Olsztynie - Olsztyn 1987; 23. Czarujący łajdak - Pierre Chesnot, scenografia Barbara Jankowska, Teatr Polski w Szczecinie - Szczecin 1987; -271 - 24. Pułapka na myszy - Agata Christie, scenografia Józef Napiórkowski, Państwowy Teatr „Wybrzeże" - Sopot 1989; 25. Pułapka na myszy - Agata Christie, scenografia Józef Napiórkowski, Teatr im. Wandy Siemaszkowej - Rzeszów 1990. REALIZACJE REŻYSERSKIE W TEATRZE TELEWIZJI 1. Kapitański stół - Richard Gordon, tekst polski Antoni Strzelbicki, scenografia Łucja i Brano Sobczakowie; 2. Miłość i próżność - Franciszek Ksawery Godebski, scenografia Anna Maria Rachel. -272- -273-