ERIC S. NYLUND MIASTECZKO DRY WATER Tłumaczył Piotr Grzegorzewski Duchom gawędziarzy, które przychodzą do mnie, bym użyczył im ognia i poczęstował kawą, pod niebem pokrytym gwiazdami, wtedy, gdy śpię - echa ich słów pozostają we mnie. Syne Mitchelł, która towarzyszyła tej książce od pierwszego pomysłu powziętego na drżącej od grzmotów werandzie, poprzez głód i nawałnicę, wiosenne pomarańczowe kwiaty i aleje bazylii, trzy podróże przez kraj, zagubienie w Teksasie, nie opuszczając mnie ani na krok w drodze po naszej własnej rzece Dai Esthai... z wyrazami wdzięczności i z miłością. CZĘŚĆ PIERWSZA LATO ROZDZIAŁ 1 Larry jechał szybko; nie miał wyjścia. Uciekał przed pio- runem. Na niebie zobaczył czerwony zygzak, a na ziemi - błysk, tuż przed uderzeniem. Zobaczył przyszłość. To było dla niego normalne. Nienormalne natomiast było to, że gonił go piorun - i to z całą pewnością właśnie jego. W powietrzu zawirowała krwawa nitka. Zatańczyła na środ- ku szosy, dokładnie na drodze vana Larry'ego. Serce podeszło mu do gardła, mocniej zacisnął ręce na kierownicy. Wiedział, że ma najwyżej sześć sekund na ucieczkę. Pierwsza sekunda: Larry skręcił kierownicą zgodnie ze wskazówkami zegara. Prześlizgnęła się pomiędzy jego spoco- nymi dłońmi. Zjechał na pobocze. Następna sekunda: dodał gazu. Trzecia i czwarta sekunda: jego van econoline rocznik '65 zarzucił tyłem; zrobił zygzak w piachu i wzbił tuman kurzu. Piąta sekunda: wrócił na drogę. Opony zabuksowały, zapi- szczały, po czym złapały grunt. Szósta sekunda: błyskawica. Światło płynące z nieba, sto milionów woltów, pokonujące w godzinę pięćdziesiąt pięć ty- sięcy mil. Kiedy błyskawica była sześćdziesiąt stóp nad drogą, z ziemi dobyło się drugie wyładowanie, trwający sekundę zyg- zak, który połączył się z pierwszym. Powietrze rozgrzało się do pięćdziesięciu tysięcy stopni. Nastąpiło uderzenie. Larry wpadł w poślizg. We wstecznym lusterku odbiło się światło. Zmrużył oczy, ale wciąż go oślepiało. Wszystkie włosy zjeżyły mu się na głowie. Nawet jeśli to przewidział, nic mu to nie pomogło. To było jak wystrzał, kanonada, jak kula uderzająca w kręgle. To było ogłuszające. Tak głośne, że przenikało do szpiku kości. Fala wysokiego ciśnienia uderzyła w samochód i wypaczyła karo- serię. Tylna szyba rozbiła się w drobny mak; przednia i boczne - pękły. Silnik zgasł. Larry wcisnął sprzęgło, przełączył dźwignię biegów na dwój- kę, po czym dał gaz do dechy. Samochód zakasłał. Van drgnął i silnik zaskoczył. Wiedział, że w czasie burzy lepiej zostać w samochodzie. Czekać na pomoc. Opony były świetną izolacją. W każdym razie gdzieś o tym czytał. Mimo to nie założyłby się o swoje życie. Purpurowe ogniki w jego oczach przygasły i ujrzał w swej najbliższej przyszłości jeszcze trzy błyskawice. Dwie z prawej strony drogi, a trzecią z lewej, tak blisko jego samochodu, że mógł pojechać tylko trochę do przodu i do tyłu. I chociaż Larry wiedział, że to niemożliwe, cały czas miał jednak wrażenie, że ktoś z góry w niego celuje. Zwykle nie mógł przewidzieć pogody. No, chyba że zanosiło się na deszcz i grad. Miał nadzieję, że i teraz się nie mylił. Czasami potrafił przewidzieć czyjąś śmierć, na zawał albo z po- wodu błędu komputera pokładowego w samolocie, i nigdy nie musiał patrzeć na datę ważności, by wiedzieć, że mleko jest zepsute. Doprowadzał tym swoją byłą narzeczoną, Linde, do szału. Podobnie jak większość ludzi, nie dowierzała Larry'emu; musiała dla pewności powąchać mleko - i zawsze okazywało się zepsute, podobnie jak ich związek. Larry obrócił kierownicą w lewo, potem w prawo i znów w lewo. Samochód zatoczył się do tyłu, potem do przodu i znów do tyłu, chwiejąc się na dwóch kołach, a potem z trzaskiem spadł na cztery. Rzeczy Larry'ego ześlizgnęły się do tyłu, pudła poprzewracały, papiery rozsypały się na wszystkie strony, a książki pospadały. Usłyszał brzęk szkła. Modlił się tylko, by nie był to monitor komputera. Piorun uderzył dokładnie tam, gdzie samochód Larry'ego był przed chwilą, tuż przy nim. Grzmot przeszył go do szpiku kości. Zadzwoniło mu w uszach, a przerażenie zawładnęło całym jego umysłem. Dotarło wprost do zwierzęcej części jego mózgu, wy- wołując w nim chęć zaszycia się w jakiejś norce. Zmoczył się. Samochód minął tabliczkę z napisem "Dry Water 3 mile", a potem wielką tablicę z napisem: "Zajazd Pod Srebrną Kulą - nocleg ze śniadaniem. Prześpij się w łóżku, w którym zabito Matta Carlsona!" Larry zobaczył na horyzoncie miasto, zasnute wysokimi burzowymi chmurami kipiącej atramentowej czerni na górze i jedwabistej szarości poniżej. Chmury były masywne i tak ciemne, że wyglądały na nieprzeniknione, że wydawały się ciągnąć aż po kres nieba. Natomiast wyżej, ponad jego gło- wą, niebo było bezchmurne i słoneczne, pełne krystalicznej jas- ności, z której słynął Nowy Meksyk. Krążyły na nim kruki, czarne plamki na turkusowym tle. Larry popatrzył groźnie na błękit nieba i zaczął się zasta- nawiać, skąd nadchodzą te cholerne błyskawice. Powinien za-, wrócić; bezpieczniej było uciec przed burzą. A może w ogóle powinien wrócić? Do Lindy? Szef obiecał mu podwyżkę, jeśli tylko zostanie. Przydałyby się te pieniądze. - Nie ma mowy, nie wracam - powiedział. Inną rzeczą, która doprowadzała Linde do szału, było to, że Larry czasami mówił do siebie. Uważała to za objaw choroby umysłowej. - Idź do diabła, kobieto - powiedział teraz. - Nie wrócę. Nie sprzedam duszy za książeczkę czekową i ubezpieczenie emerytalne. I nie dam się wrobić w małżeństwo. Nad drogę nadciągały dwa pioruny. Zastawiały oba pasy ruchu i były jeszcze zbyt daleko, by mógł się przedrzeć po- między nimi. Położył stopę na hamulcu, wcisnął go i zahamo- wał z piskiem opon. Skrzynka z narzędziami poleciała do przo- du razem z lodówką turystyczną i pudłem z porcelaną owiniętą gazetami. Wrzucił wsteczny bieg. Błyskawica oświetliła drogę białym rozpryskiem elektrycz- ności. Grzmot zdmuchnął przednią szybę w samochodzie. Ku- leczki zielonej ochronnej szyby zasypały deskę rozdzielczą i głowę Larry'ego. Poczuł ozon, amoniak i urynę. - Jesteś tylko burzą - krzyknął przez rozbite okno. - Nie możesz mnie gonić. Z chmur wydobyła się kolejna błyskawica, ale nad głową Larry'ego niebo pozostało bezchmurne - nie było na nim na- wet śladu po odrzutowcu. Błyskawica nie może próbować ude- rzyć w człowieka. Uderza w antenę telewizyjną. W golfistów z kijami wyciągniętymi wysoko w powietrze na płaskim zie- lonym polu. W linię elektryczną, ale nigdy w vana econoline'a z kauczukowymi oponami. Larry położył rękę na siedzeniu pasażera, gdzie powinno znajdować się kolano Lindy. Głupie przyzwyczajenie. Zamiast Lindy na siedzeniu leżała źle złożona mapa samochodowa No- wego Meksyku i plastikowy kubek. Linda w czasie burzy wpadała w histerię. W bagażniku za- wsze trzymała parasolkę i płaszcz i jeśli przypadkiem spadła na nią jakaś kropla, uciekała do domu, żeby kurować się ro- sołem. Ale i tak to odchorowywała. W takich wypadkach Larry zawsze zmieniał plany, żeby się nią opiekować; chciał tego - zresztą ona też. Wiedział, że zapłaci za to wysoką cenę. Podobnie jak wie- dział, kiedy ludzie umrą, które samochody spotka czołowe zde- rzenie i kto będzie miał raka płuc. Larry zobaczył swoją własną śmierć. Dwa miesiące temu spojrzał w lustro i zobaczył ją. To była powolna śmierć. Za jakieś czterdzieści lat. Był mężem Lindy, miał awansować na kierownicze stanowisko i pozostać na nim aż do emerytury. Powolna śmierć od gapienia się w li- terki pełzające po monitorze komputera. Powolna śmierć: Lin- da i jej lista zakupów, jej głupie domowe remonty, jej zimne stopy, letni seks i dwójka dzieci, które musiały nosić aparaty, bo odziedziczyły po niej zęby. Wiedział, znając siebie i patrząc w swoją przyszłość, że będzie to znosił. I to z uśmiechem na ustach, szczęśliwy, że istnieje dla niej, szczęśliwy, że porzucił pisanie, szczęśliwy, że zmarnował życie. Ruch na poboczu: jakiś mężczyzna machał do Larry'ego. Larry przyjrzał się badawczo niebu. Nie znalazł na nim ja- kichkolwiek śladów czerwonej błyskawicy czekającej na to, by uderzyć milionem woltów. Zwolnił. To nie był mężczyzna, tyl- ko chłopiec, może ośmioletni, Latynos albo Indianin, uśmiech- nięty i ubrany w koszulę w pionowe czerwono-czarne paski. Larry włączył prawy kierunkowskaz i zwolnił jeszcze bar- dziej. Byłby naiwniakiem, gdyby się zatrzymał, ale takie właś- nie jest dziecko: naiwne. Musiał stanąć. Zanim jednak się zatrzymał, minął chłopca, osłupiały. Oka- zało się bowiem, że to, co początkowo brał za koszulę w czer- wono-czarne paski, w rzeczywistości było piżamą. Czarną pi- żamą całą we krwi. A jednak chłopiec cały czas tam stał, a nawet się uśmiechał., Jak poważnie mógł być ranny? Larry przechylił się i otworzył drzwi od strony pasażera. - Hej, mały! - krzyknął. - Wskakuj. Zawiozę cię do szpitala. Pozostał w środku. Nie chciał wysiadać. Nie chciał pozba- wiać się ochrony swych kauczukowych opon. Spojrzał w popękane wsteczne lusterko i zobaczył dziecko odbite po stokroć, zastygłe w bezruchu za samochodem, z wło- sami zlepionymi krwią, uśmiechające się do niego, jakby był jego długo nie widzianym wujkiem. Otworzył drzwiczki i wysiadł na drżących nogach. Ledwo tyl- ko dotknął ziemi, wiedział, że błyskawica wróci. Nie był w stanie jej zobaczyć, ale czuł ją, czuł powstające napięcie elektrostatycz- ne, zastygający wiatr, adrenalinę w żołądku. Nie mógł jednak zostawić tego rannego dziecka, ot, tak po prostu, na pustkowiu. Niebo było czyste, bez śladu gniewnych czerwieni czy ośle- piającego światła błyskawic, lśniąco błękitne i fałszywe jak wszyscy diabli. Larry przeszedł na tył wozu. Kawałki wyrwanego asfaltu zasypały zarówno jedne, jak i drugie tylne drzwi. A dziecka nie było. Z przodu samochodu rozległ się chichot. Larry nie był w na- stroju do żartów. Może chłopiec był w szoku i nie zdawał sobie sprawy, w jakim niebezpieczeństwie obaj się znajdowali. Prze- szedł do przodu. Po dziecku ani śladu. Stanął na czworaka i spojrzał pod samochód. Nic. Tkwiąc nosem w brunatnej ziemi, Larry widział swoje ślady... ale tylko swoje. Ponownie rozległ się śmiech, tym razem z kępy kreozoto- wych krzaków rosnących wzdłuż drogi. Larry się wkurzył. Kro- pelka, półprzeźroczysta i ledwie dostrzegalna, o ledwie zary- sowanym kształcie, pojawiła się nad nim. Poczuł na głowie mrowienie od elektryczności. Zaraz tu będzie błyskawica. Zawahał się, a potem wdarł się pomiędzy krzaki, bojąc się, że dzieciak mógł uciec, będąc w szoku albo majacząc z powodu uderzenia w głowę. Wtedy obu może na otwartej przestrzeni złapać burza. Wtedy obaj mogą się usmażyć. Żywiczny kreozot oblepił Larry'ego i napełnił powietrze swą lekarską wonią. W środku kępy usłyszał szelest, niewy- kluczone, że dziecka. Wdarł się w plątaninę gałęzi, rozdzierając golf, i wypadł na polankę. Nie było tam dzieciaka, było za to coś innego: krzyż. Miał trzy stopy wysokości, a do bielonego drzewa, z którego został wykonany, przymocowane były plastikowe stokrotki, zwiędnięte róże i bluszcz, który owijał go do połowy, ale ob- luzował się i zwisał bezwładnie, powiewając na wietrze. U pod- stawy stała malutka, poobijana figurka Matki Boskiej. A tam, gdzie ramiona krzyża zbiegały się, przybito plastikową ramkę. W środku była fotografia dziecka - Larry rozpoznał je po uśmiechu - i słowa: "Niyol Rodriguez. Niech Bóg ma go w swojej opiece". Piorun mógł teraz strzelić w Larry'ego, a on nawet by tego nie zauważył. Skóra mu ścierpła, a włosy na głowie zjeżyły się. Zerwał się wiatr i poprzez jego szum Larry usłyszał dzie- cięcy śmiech. Potem wszystko zniknęło. Podobnie jak Larry. Pomknął jak burza do vana i ruszył, zanim jeszcze zdążył zamknąć drzwi. Przez jakieś pięć sekund walczył z pokusą spojrzenia we wsteczne lusterko. W końcu nie wytrzymał i ujrzał w nim błysk pioruna. Oraz dziecko stojące w środku, rzucające tysiąc cieni. Potem widział już tylko cienie. A potem - tylko zamazany, purpurowy obraz. Larry powinien sobie z tym poradzić. W końcu był przy- zwyczajony do dziwnych rzeczy - choćby do tego, że potrafił przewidzieć czyjąś śmierć. Usiłował opanować drżenie rąk, lecz mu się nie udało. Zabawa w berka z umarłym dzieciakiem to jednak coś zupełnie innego... Samochód minął tablicę z napisem "Dry Water". Niebo było teraz turkusowo-srebrno-onyksowe. Na ziemię spadały krople deszczu wielkości półdolarówek. Błyskawica przeskakiwała z chmury do chmury. Uderzała mile stąd, gdzieś daleko w górach. Ale już go nie goniła. Włączył wycieraczki, mimo że nie miał już przedniej szyby. Był tak pochłonięty obserwowaniem nieba, że nawet tego nie zauważył. Larry rozpoczął podróż do Dry Water piętnaście godzin te- mu. Z San Francisco pojechał autostradą numer czterdzieści do Nowego Meksyku. Zatrzymał się w Grants, by zatankować, a potem skręcił w sześćset piątkę na północ w stronę Cibola. Skręcił w prawo na pięćset dziewiątkę, kierując się prosto na górę Taylor, przejechał pięć mil, po czym znalazł się na Agua de Viva Road i ruszył na przestrzał przez osikowe lasy prosto do miodowych mesąuite i kreozotowych wzgórz hrabstwa Seco. I chociaż spotkał na drodze ducha, a piorun próbował go zabić, w hrabstwie Seco nie było to nic niezwykłego. Większość ludzi nie zawraca sobie głowy tą częścią Nowego Meksyku. Jedyną znaczącą atrakcją turystyczną jest tu kanion Chaco i tylko w najbardziej szalonych głowach może się zro- dzić myśl, by wytyczyć trasę podróży przez miasteczko Dry Water. Dziesiątki lat temu były w tych okolicach gorące źródła, o których mówiono, że mają właściwości lecznicze, ale od daw- na nikt tam nie przyjeżdża. O wiele więcej gorących źródeł i o nie- bo lepsza baza noclegowa znajduje się na północ od Santa Fe w Oj o Caliente. A jednak Dry Water nie jest całkowicie pozbawione atrakcji - dla awanturników, ciekawskich i głupców. W 1964 roku nie- jaki Hoover James napisał pracę zatytułowaną Stare i nowe dzieje hrabstwa Seco. Wydrukował ją własnym sumptem w małej mar- nej drukarni i sprzedał zaledwie szesnaście egzemplarzy. Pisał w niej o kanionach nawiedzanych przez duchy, nie zidentyfiko- wanych obiektach latających na pustyni, tajnych stowarzysze- niach praktykujących rytualne morderstwa i hiszpańskim srebrze ukrytym w niedostępnych grotach. Nikt mu nie uwierzył. Uni- wersytet Kalifornii Południowej uprzejmie poprosił go o opusz- czenie swych szacownych murów. Pracę przeczytało jednak dwóch pisarzy. Zaintrygowani, a może tylko zaciekawieni, czy Hoover James był szaleńcem, przybyli do Seco, by się przekonać, czy da się z tego wykroić materiał choćby na opowiadanie. Pierwszy napisał horror, drugi zaś trylogię science fiction. Obie pozycje stały się bestsellerami. Akcja obu toczyła się w hrabstwie Seco. Obaj autorzy, dla oży- wienia akcji i swych papierowych postaci, eksponowali w swo- ich książkach erotykę. I obaj w bezczelny sposób zżynali z Hoo- vera Jamesa. W "New Yorkerze" ukazał się dwuczęściowy artykuł o pi- sarzach i hrabstwie Seco. Napisano w nim, że przez Dry Water przejeżdżał przed laty D.H. Lawrence i nazwał miasteczko ,rajem dla pisarza". W wyniku artykułu w Dry Water momen- talnie pojawili się pisarze i inni artyści, którzy nie przepadali za śniegiem północnej części Nowego Meksyku i nie mogli so- bie pozwolić na kupno ciągle drożejącej ziemi w Santa Fe czy Taos. Dry Water ma więc swoich artystów. Ma też reputację miej- sca pełnego nawiedzonych domów, zjawisk nadprzyrodzonych i niewytłumaczalnych fenomenów. Częściowo odpowiada to prawdzie. I z każdym dniem coraz łatwiej w to uwierzyć. Stacja benzynowa położona była na skraju miasta. Jej fluo- rescencyjne światła przedzierały się poprzez kaskady deszczu. Aluminiowe markizy oferowały schronienie przed deszczem i nadawały burzy metaliczny, bębnowy pogłos. Był tam trzy- zatokowy warsztat i przytulony do niego sklep z pamiątkami. Napis w oknie głosił: "Stacja benzynowa Spencera. Autentycz- ne indiańskie derki, ceramika i lalki". Tanie papierosy. Larry zjechał na pobocze. Z jednego krańca miasteczka można było dojrzeć przeciwny. Dry Water ciągnęło się wzdłuż drogi, przez pięć przecznic, z kilkoma bocznymi drogami pnącymi się w stronę gór i pól bawełny i innymi biegnącymi w dół do Kanionu Zaginionego Srebra, pełnego kolczastych lechuguilla, opuncji i purpurowej szałwii. Sklepy leżące przy głównej ulicy były ledwie widoczne zza ściany deszczu, Larry'emu udało się jednak dojrzeć świecący neon gospody i ceglany kościół z dzwonnicą. Na szczycie ko- ścioła znajdował się filigranowy krzyż z czarnego żelaza. Larry przypomniał sobie mały biały krzyż w krzakach kreozotu. Po jego plecach przeszły ciarki. Chciał zapomnieć Niyola Rodri- gueza i jego zakrwawioną piżamę. Jedno było pewne: Dry Water nie miała nic wspólnego z wyra- finowaną kolonią artystów, o której czytał w "New Yorkerze". To dla czegoś takiego opuściłem San Francisco?, pomyślał Lar- ry. Dla czegoś takiego rzuciłem pracę? Dla mieściny, w której życie towarzyskie koncentruje się w barze i na coniedzielnych mszach? Nie. Musi być coś więcej. Muszą tu gdzieś być pisarze i nocne kawiarnie. Muszą gdzieś być księgarnie, galerie sztuki i teatr. Muszą być. Może miasto nabierze uroku, gdy się trochę prześpi. Za długo był w drodze, piętnaście godzin spędził za kółkiem, a przedtem całą noc kłócił się z Lindą. Myśląc o niej i o tym, jak zostawił ją we łzach, Larry za- pomniał o błyskawicy, duchach i rustykalnym wdzięku Dry Water. Pogrążył się bez reszty w kwaśnej kąpieli niechęci do samego siebie i poczucia winy. Czy przyjazd tutaj był dobrym posunięciem? Na stacji były dwie pompy, do benzyny zwykłej i wzbo- gaconej; Larry podszedł do pompy ze zwykłą. Zanim nacisnął rączkę, ze sklepu z pamiątkami wypadł star- szy człowiek w kombinezonie. - Zostaw to w tej chwili! Nie ruszaj! - Chciałem tylko... Starszy człowiek zabrał Larry'emu wąż, umieścił go z po- wrotem przy pompie, po czym zdjął go i nalał benzyny. - Tu nie ma samoobsługi. Nie było, nie ma i nie będzie. - Uśmiechnął się do Larry'ego, odsłaniając żółte zęby. Do niebieskiego kombinezonu przyszyty był napis "Spencer". Ma- teriał wyglądał na nowy, jeśli nie liczyć łat przy kieszeniach, które mówiły o swoim właścicielu więcej, niż mógłby powie- dzieć Larry. Jego opalona skóra była pomarszczona: zmarszczki śmiechu i grymasów niezadowolenia, kurze stopki, a poniżej nich mapa zmarszczek starości. Zalatywało od niego tytoniem i smarem i miał wielki brzuch od żłopania piwa. Larry wiedział, że Spencer niedługo umrze. Z powodu wątroby, spuchniętej i owrzodzonej tak fatalnie, że Larry poczuł kłucie w swojej jamie brzusznej. Jeszcze trzy- naście drinków, trzynaście piw w gospodzie w dole ulicy, trzy- naście łyków bourbona, który ma ukryty w butelce w tylnej kieszeni, i koniec. Larry wiedział też, że nawet jeśli powie- działby o tym Spencerowi, nie powstrzymałoby go to. - Dzięki - wydukał. - Toaleta jest za sklepem - poinformował go Spencer i łaskawie odwrócił wzrok od jego rozdartego swetra i ubru- dzonych spodni. - Och, dzięki - powtórzył Larry. Otworzył vana, wyjął z niego suche spodnie i wszedł do sklepu. Z półek patrzyły na niego rzędy lalek kachina*, w gablocie błyszczała turkusowa i srebrna biżuteria, a w starodawnej szafie chłodniczej stały szklane butelki z napojami. Łazienka była czyściutka. Larry uprał zmoczone spodnie, a potem włożył suche. Dopiero po kilku minutach przestał się trząść. Wrócił do Spencera, starając się wyglądać jak gdyby nigdy nic. - Niesamowite tu macie burze - zauważył. - Te pioruny i w ogóle... Spencer skinął głową, ale uwagę zaprzątniętą miał czym in- nym - a mianowicie przednim oknem samochodu Larry'ego. - Mogę ci wstawić nowe, jeśli chcesz. Boczne i tylne też. Mam na podwórku starego forda z oknem dokładnie takim sa- mym jak to. Wymienię też lusterka. Oszczędzę ci czternastu lat nieszczęść. Co ty na to? Larry chciał zapytać staruszka, czy to normalne w Dry Wa- ter, że pioruny gonią turystów, a po Agua de Viva Road cha- dzają duchy. Nie wiedział jednak, jak to zrobić, by nie wyjść na szaleńca. * Kachina - duchy uważane przez Indian z plemienia Hopi za bogów; lalka kachina - lalka wyrzeźbiona z korzenia bawełny, dawana dziecku w prezencie lub używana do dekoracji domostw. (Przypisy pochodzą od tłumacza). . - Za ile? - spytał zamiast tego. - Nie mam pożytku z tych starych szyb od forda. Wy- mienię ci je po kosztach robocizny, to znaczy, dwadzieścia za godzinę. Myślę, że wyniesie cię to najwyżej jakieś czterdzieści, góra pięćdziesiąt dolców... i piwo albo dwa. - Odsłonił znów w uśmiechu pożółkłe zęby. - Chyba że się spieszysz. Jedziesz pewnie do kanionu Chaco? A może nawet do Santa Fe? Larry westchnął. - Chyba zostanę tu parę dni. Trochę się rozejrzę. Spencer zmrużył lewe oko. - Mam nadzieję, że nie jesteś malarzem albo jakimś pa- storem od New Age. Przejeżdżało tędy już od groma tych próż- niaków artystów. Jeśli jesteś księdzem, sam będziesz sobie mu- siał wstawiać te cholerne okna. Nie zamierzam pracować dla kogoś, kto mówi mi, co mogę, a czego nie mogę, i że pójdę do piekła. - Pompa wyłączyła się automatycznie. Spencer od- łożył wąż na miejsce. - Jestem administratorem sieci - wyjaśnił Larry. - Sieci komputerowej. Spencer potrząsnął głową. - No, speca od komputerów, który przyjechał, żeby "tro- chę się rozejrzeć", tośmy tu jeszcze nie mieli. Larry nie lubił przyznawać się do tego, że jest pisarzem. Znajomi patrzyli na niego jakoś tak dziwnie, gdy im o tym mówił - nie dlatego, że był pisarzem, to akurat było całkiem fajne, ale dlatego, że był pisarzem science fiction, co w ich mniemaniu oznaczało, że jest nie całkiem zdrów na umyśle. - Jestem... jestem też pisarzem. Spencer kiwnął głową. - Wy, pisarze, nie jesteście jeszcze tacy źli. Przynajmniej wiecie, że z tego nie można wyżyć, i znajdujecie sobie jakąś normalną robotę. - Przeszedł do tyłu vana. - Uszczelka w przednim oknie wygląda na nie uszkodzoną. Nie muszę jej wymieniać. Co innego te na tylnym oknie: są rozdarte. Muszę zamówić nowe. Dostarczą je za jakieś trzy dni. I będzie cię to kosztować dodatkowe dwadzieścia dolców. - Wyjął z kom- binezonu śrubokręt i zaczął nim dźgać gumę wokół szyby. - Włożysz nowe okno bez dobrej uszczelki i na pierwszej górce szyba wyleci. Musisz mieć... Śrubokręt przekręcił się w jego dłoni. Spojrzał na niego i za- gryzł dolną wargę, po czym dotknął jego koniuszkiem tylnego zderzaka. Ukląkł i upuścił śrubokręt, który zaczął spadać; w po- łowie drogi przekręcił się, a potem przylgnął do zderzaka. - Namagnesowane - oznajmił Spencer. - Piorun musiał przyłożyć naprawdę blisko ciebie. - To się stało, kiedy dojeżdżałem do miasta - odparł Lar- ry. - Niezwykle dziwne zjawisko. Nie było burzy. Były chmu- ry, ale daleko. - Pioruny robią w Dry Water naprawdę przedziwne rze- czy. Mamy piorun, który uderza sam w siebie, i piorun, który krąży dookoła w ciasnej kuli, a potem znika. Mamy piorun, który zostawia na niebie zielony ogon; nazywamy go Czarcim Ogonem. Mamy piorun składający się z kilku warstw, piorun w kształcie korali i w kształcie kokardy. - Spencer wziął śru- bokręt i wstał. Kolana mu strzeliły. - I mamy też pioruny, który uderzają z samego szczytu chmury, czasami nawet wiele mil od burzy. Ludzie w dawnych czasach zwali je "piorunami z błękitu", bo nie było chmur na niebie, gdy uderzały. A mimo to mogły zabić. Deszcz osłabł. Zza chmur wyszło popołudniowe słońce. - Pioruny z błękitu - powtórzył Larry i popatrzył w nie- bo. Nie zauważył żadnego pioruna. Może po prostu jechał zbyt długo, zbyt dużo czasu spędził bez snu. Może tylko zdawało mu się, że widzi pioruny. Efekt braku snu. Halucynacje. Jego rozbite szyby nie były jednak halucynacją. Jeżeli piorun nie był przywidzeniem i jeżeli faktycznie leciał za nim, dlaczego nagle zniknął? - No, dobra - powiedział Spencer. - Jeśli naprawdę masz zamiar zatrzymać się na chwilę w Dry Water, przejdź dwie przecznice, a potem skręć w lewo. Znajdziesz się w Zajeździe Pod Srebrną Kulą. Jak powiesz tam, że Spencer naprawia ci samochód, to nie zedrą z ciebie skóry. Dla członków mają dużą zniżkę. - Mrugnął porozumiewawczo do Larry'ego. Larry uśmiechnął się do niego, po czym popatrzył z prze- rażeniem, jak staruszek wyciąga z kombinezonu srebrzystą bu- teleczkę. Bourbon. Płynnym ruchem zdjął nakrętkę, pociągnął łyk, po czym schował butelkę z powrotem do kieszeni. Larry poczuł, jak alkohol spływa do gardła Spencera, a potem przy- jemne ciepło rozeszło się po jego ciele. Zostało ci równo tuzin łyków, pomyślał Larry. Jeszcze dwanaście łyków i jesteś mar- twy. Ciesz się tym, staruszku. Coś czuję, że na to zapracowałeś. Miał nadzieję, że nie zobaczy Spencera po jego śmierci. ROZDZIAŁ 2 Nick obserwował błyskawicę - swoją błyskawicę - z bal- konu wieży. Przypatrywał się chmurze burzowej przycupniętej nad miastem: bukiet żelaznej szarości, wąski u podstawy i sze- roki u góry, naładowany elektrycznością. Pod spodem zbierał się mrok, nienaturalnie gęsty, jak gdyby przyciągnięty posęp- nością. Burza czekała na jego wroga, proroka. Raz jeszcze sprawdził na swym kieszonkowym zegarku go- dzinę: 4.35. Powinien już być. Nick nigdy jeszcze nie spotkał proroka, który nie byłby punktualny. A punktualność zawsze pomagała zabić. Przejechał kciukiem po złotej kopercie zegarka, z wyrytym na niej obrazkiem: skrzypek i krowa, którzy przeskakiwali przez półksiężyc. Kiedy koperta była otwarta, z zegarka do- bywały się tony Sonaty Księżycowej Beethovena. Zegarek miał około stu lat i był jednym z niewielu antyków, które Nick to- lerował w swoim najbliższym otoczeniu. Stare rzeczy przypo- minały mu jego własną przeszłość - a w jego przeszłości było zbyt wiele rzeczy, o których chciał zapomnieć. Pokusa była silna; tak łatwo było oszukać pamięć i zapomnieć o celu, który mu przyświecał. Czasami czuł się jak strzała lecąca przez czas, z zatrważającą prędkością mijająca daty, osiągająca szczyt swo- jej trajektorii i spadająca na ziemię. Pogładził raz jeszcze ciepły metal, po czym wepchnął ze- garek do kieszeni dżinsów. Poczuł zimny powiew wiatru. Drzwi do gabinetu za nim gwałtownie otworzyły się i zamknęły. Wiatrówka zatrzepotała na ciele, które wybrał do tego zadania. Ciało było wysporto- wane, czterdziestoletnie, włoskie i - przynajmniej taką miał nadzieję - nie pozbawione uroku. Ten prorok był inny; Nick wiedział to, ponieważ jego wróż- by były wyjątkowo mętne. Materiały, które zgromadził, były najwyższej próby - przekleństwo świętego, dwa razy wyszep- tane słowa "kocham cię" wydarte z ust nowych kochanków, dłoń człowieka o sześciu palcach i łza salamandry - wszystko to razem ugotowane i zamrożone wraz z krzykiem. Z całą pew- nością nie popełnił żadnego błędu w zaklęciu, więc to ten pro- rok musiał być jakiś szczególny. Wróżby Nicka ukazywały mężczyznę jadącego na białym koniu w czerwone łaty. Zostawił za sobą miasto nad morzem, a w nim zapłakaną kobietę. Miał na sobie srebrną zbroję, która nie była zrobiona z metalu, a on sam otoczony był mgłą, która zasłaniała jego twarz. Szukał wody, której nie można się napić. W swej wizji Nick ujrzał nagle tablicę z napisem "Dry Water, Nowy Meksyk". Słońce skryło się za ścianą chmur. Na ziemi zrobiło się sza- ro. Nick widział jednak każdy, nawet najmniejszy szczegół. Trzy mile stąd, za polami bawełny i krzewami kreozotu ciągnęła się nitka asfaltu, wiodąca przez Dry Water Agua de Viva Road. W oddali błyszczały fluorescencyjne światła stacji benzynowej Spencera - wysepki światła w strugach deszczu - i różowy neon księgarni Trójka Karo. Jego wzrok spoczął na murach ko- ścioła, jego krzyżu i dzwonnicy; przez chwilę cieszył wzrok ognistym kolorem gliny, ciepłym nawet w mrokach burzy. Była tam też błyskawica - niemożliwa do zignorowania - błyski wewnątrz chmury burzowej, światłość uwięziona w przydymionym kwarcu. W południowy skrawek miasta ude- rZył jeden piorun, potem drugi, w końcu trzeci. Zamazane ob- razy przesłoniły Nickowi widok. Prorok w końcu nadszedł, j z pewnością został trafiony. Nie. Pojawiło się więcej błyskawic, trzy pod rząd, srebrne rysy na niebie, potem para - jedna na szczycie drugiej. Błyskawice zabłysły w chmurze, rozświetlając ją na całą minutę. Potem pojedynczy błysk, cały ładunek wysłany za jednym razem. Coś było nie tak. Albo błyskawica nie mogła go zabić, albo chybiała. Obie opcje były jednakowo nieprawdopodobne. Nick czekał. Żadnych więcej wyładowań. - Dempseyu, do mnie - wyszeptał. Burza przycichła. Dalej było mroczno, wciąż błyskało, ale chmura burzowa już dłużej nie kipiała; już nie rzucała nienor- malnych ciemnych cieni. Magia wyparowała. Wewnątrz nawałnicy pojawiło się nowe światło, niczym do- piero zapalona świeczka. Jej płomień zachwiał się, po czym zapalił się solidnym i bladym niebieskim światłem. To nie była błyskawica. To był piorun kulisty, niezwykły i niewytłumaczal- ny. Wystrzelił z nieba, nadleciał nad Dry Water (omijając sze- rokim łukiem kościół), po czym skręcił w Grań Siedmiu Pod- ków i zatrzymał się. Obraz zamazał się, rozdzielając się na trzy mniejsze kółka, które okrążyły się nawzajem dwa razy, a na- stępnie z powrotem połączyły się i popędziły do wieży. Kiedy kula zbliżyła się, włosy na ręce Nicka zjeżyły się, a plomby w jego zębach trzonowych zabrzęczały. Wieża była zbudowana z kawałków wulkanicznej skały i wzmocniona sta- lowymi szynami, które biegły głęboko pod ziemię. Była bardzo dobrze uziemiona. To napełniało go spokojem. Dotknął ciepłej miedzianej obrączki na małym palcu, co go również uspokoiło. - Mów, Dempseyu - rozkazał. Kula pioruna otworzyła się: płatki rozwinęły, ukazując dwie ręce (jedną z notatnikiem w dłoni), nogi, głowę nakrytą ciężkim kapeluszem i czarną brodę poprzetykaną białymi nitkami. - Przebacz mi, Panie - wychrypiał Dempsey. - Chy- biłem. Nick skrzyżował ramiona i czekał na dalsze wyjaśnienia. - Było tak, jak opisywałeś - powiedział Dempsey. - Pojawił się mężczyzna na białym koniu w czerwone cętki. Przy- jechał białym zardzewiałym vanem. Widziałem to. - Ale nie wykonałeś rozkazu. Chybiłeś. Ty, który jesteś mistrzem w tych wszystkich sprawach związanych z elektrycz- nością. Ty, który kładłeś pierwsze przewody elektryczne w No- wym Jorku. Czy nie wystarczyło ci tysiąc woltów, które zwę- gliły twoje ciało? Czyżbyś potrzebował więcej, by stanowić jed- no z piorunem? Dempsey patrzył na swój notatnik, jakby tam mógł znaleźć coś, co uśmierzy gniew jego pana. Nick wypuścił powietrze przez zaciśnięte zęby, po czym stwierdził: - Jestem... rozczarowany. - To nie moja wina, Panie. Byłem zablokowany. W po- wietrzu były fluktuacje... - Milczeć. Dempsey zbladł. - Twoje usprawiedliwienia na nic się nie zdadzą. - Od- wrócił się plecami do kuli światła. - Dałem ci energię, swoją życiową energię, a ty ją zmarnowałeś. Trzynaście dni muszę teraz odpoczywać. Tymczasem nasz nieprzyjaciel jest tutaj, co- raz silniejszy. - Zniżył głos do szeptu. - Jest wielu umarłych, którzy służyliby mi lepiej. Zawiedź mnie jeszcze raz, a strącę cię do otchłani na wieki. Dempsey pochylił się do kamiennej posadzki balkonu. Iskry przepłynęły przez stalowe wzmocnienie. - To jeszcze nie wszystko - powiedział przepraszającym tonem. - Mów. - Ktoś... lub coś nadchodzi z gór. To coś ma złotozieloną aurę, podobną do płonącej trawy. Próbowałem przyjrzeć się te- ^ uważniej, ale schowało się. Zdaje się, że to coś zobaczyło moją prawdziwą postać. Nowe zagrożenie?, pomyślał Nick. I to takie, którego nie przewidział? A może ten prorok miał większą moc, niż podej- rzewał? - Potem zadecyduję o twoim losie - powiedział. - Po tym, jak odkryję, czy to twoje zaniedbanie czy może coś innego uniemożliwiło błyskawicy dotarcie do celu. Wynoś się. Błysk; wyładowanie elektryczne przebiegło wzdłuż wulka- nicznych kamieni i Dempsey zniknął. Nick zamknął drzwi balkonu. Nie chciał, żeby światło i cie- pło z gabinetu rozpraszały go. Nie powinno mu sprawić trud- ności ukaranie Dempseya, jeśli okaże się, że to była jego wina, a nie tajemniczej mocy z gór. Cóż prostszego: wejść do środka i położyć się spać, uzupełniając energię, którą stracił przez du- cha. Był wyczerpany. Ale błyskawica chybiła - to było coś, co nigdy się jeszcze nie zdarzyło. A gra toczyła się o zbyt dużą stawkę, by nie sprawdził dlaczego. Usiadł na zimnej kamiennej podłodze balkonu, skrzyżował nogi i zasunął wiatrówkę. Poczuł chłód wypełniający mu pierś, zupełnie jakby opił się płynnego lodu. Chłód wsączył się w jego ręce i brzuch. Serce zatrzymało się. Płuca się zapadły. Umarł. Opuścił ciało, które dotąd zamieszkiwał. Najpierw wyślizg- nął się z rąk, jakby zdejmował rękawiczki. Potem wyleciał z głowy i piersi, wyrywając się na wolność. Na koniec wy- szarpnął się z nóg. Popatrzył z zewnątrz na swoje włoskie ciało. Było silne. Dobrze służyło swemu oryginalnemu właścicielowi, łamało nogi i palce dla mafii. Twarz była trochę rozczarowująca - grube rysy i czoło neandertalczyka - ale po tym, jak roz- jaśnił włosy, a skórę dokładnie ogolił, była prawie cywilizo- wana. Wzywanie błyskawicy było ryzykowne, dobrze znał jednak dolne królestwo. To była moc, na której mógł polegać. W dolnym królestwie życie i śmierć mieszały się. Nakładały na siebie. Na powierzchni życie i śmierć, dusze i śmiertelnicy, duchy i ludzie współistniały. Głębiej była tylko śmierć, a jesz- cze niżej rzeczy, których nawet Nick nie odważył się poznać. W tym stanie mógł przenieść się w góry, a nawet za nie. Dostrzegał dusze, które wędrowały po świecie; on widział je, a one jego. Dostrzegał swą aurę, o barwie głębokiej purpury, bliskiej ultrafioletowej czerni. Polował tu na duchy, związując je jak swych niewolników, wyganiając obłąkane lub, o wiele rzadziej, oswabadzając te, które zostały uwięzione z powodu własnego gniewu lub auto- destrukcji, lub te, które po prostu się zgubiły. Sprawiało mu to radość; było jednak niebezpieczne. Nie mógł się ociągać. Fale śmierci, które płynęły przez dolne królestwo, oddziaływały również na jego duszę. Już przedtem go przyciągały, próbując wciągnąć go głębiej. Jeśliby im na to pozwolił, jeśli straciłby koncentrację, zostałby wyciągnięty ze świata jasności. Mógłby na zawsze zgubić drogę. Zeskoczył z wieży i wzniósł się ku górom. Pod nim migotały kępki krzaków bawełny. Twarze siedmiu mężczyzn odbiły się w ich korze, mężczyzn, którzy tu zginęli i ich dusze zostały wchłonięte przez rośliny. Nick słyszał echa wystrzałów ich sta- rych pistoletów. Były tam również duchy zwierząt. Kojot w Kanionie Zagi- nionego Srebra wył do księżyca, pytając go o to, co widzi z tak wysoka; koliber - plamka naelektryzowanego błękitu - pę- dził jak strzała do domu, pozostawiając za sobą smugi zorzy polarnej; demony wiatru przedzierały się poprzez chmurę bu- rzową, dźgając ją laskami, próbując obudzić ją z apatii; a jedno- oki kruk przycupnął w plątaninie mesąuite, popatrzył na niego i zawołał: - Spadnij, spadnij, spadnij. Odnotował w pamięci, że szamani z plemienia Navajo są aktywni w tym regionie. Na południu Agua de Viva Road zauważył błyskawicę, ale była popękana, zupełnie jakby widział ją w stłuczonym lustrze. W jej blasku ujrzał małą uciekającą postać. To był chłopiec, a właściwie jego cień; ledwo go zauważył, a cień zniknął. Cie- kawość Nicka została rozbudzona, ale to nie był duch, którego widział Dempsey, duch ze złotozieloną aurą. Zobaczył to przed sobą, miało kolor płonącej trawy - zie- lony, z pomarańczowymi i żółtymi palcami. Przypominało kon- tur ludzkiego ciała, tyle że w środku nie było żadnego ciała. To coś siedziało na płaskim kamieniu i płonęło. Nie miało jed- nak kompletnej aury. Była ona półprzeźroczysta, ledwo widocz- na dla Nicka. Odważył się zanurkować w głąb dolnego króles- twa. Może tam zobaczy coś więcej. Jego aura przybladła, gdy zbliżał się do Śmierci. Duchy zwierząt umilkły. Cztery stulecia temu przez Kanion Zaginionego Srebra przejeżdżała armia hiszpańskich konkwi- stadorów. Zaatakowali oni pięćdziesięciu pieszych. Wystrzały, konie tratujące ludzi, wbijające się lance, krew mącąca stru- mień. Okrzyki zwycięstwa wypełniły kanion. Potem nastąpiły zawodzenia umierających. Aura zieleni i ognia zniknęła. Była tylko na powierzchni, więc to nie był prawdziwy duch. Nick porzucił dolny rejon dol- nego królestwa i wzniósł się ponad góry. Była tam druga aura, taka jak pierwsza, ze słońcem w tle, na północy zaś dostrzegł trzecią. Tworzyły one trójkąt równoboczny, w środku którego znajdowała się jego wieża. Trójkąt był zbyt równy. Czyżby były to początki jakiegoś zaklęcia? Aury falowały przez chwilę w identyczny sposób. Potem zaś zniknęły. Niepewny, czym te potrójne aury są i czy są dla niego groźne czy nie, Nick wemknął się z powrotem w swoje ciało. Szybki haust powietrza; jego serce znów zaczęło uderzać, oczy otworzyły się, a ciepło napełniło całe ciało aż po koniuszki. Czul się niezdarny i ociężały; zawsze tak było, gdy wracał. Roz- prostował ręce i przeciągnął się. Te aury były takie same. To nie były duchy. To były odbicia czegoś, trzy lustrzane odbicia. Bardziej miraże niż prawdziwa moc. To musi być... Drzwi balkonu były uchylone. Stała w nich kobieta. Do- kończyła za niego myśl: - ...złudzenie? Mój cień? A może ja też jestem cieniem? Miała długie kasztanowe włosy i oczy, które były dwoma bliźniaczymi, ciemnozielonymi lustrami. Jej skóra była opalona i lśniąca od olejku palmowego zebranego nad brzegami Nilu. Ubrana była w krótką kurtkę podszytą gniecionym złotym aksa- mitem. Wierzchni ubiór był uszyty z kawałków skóry, prze- wianych na wietrze, zamarzniętych i połączonych razem - z bursztynem, szmaragdem i oliwką. Oprócz tego kobieta miała na sobie spłowiałe dżinsy i zamszowe buty, w prawej ręce zaś trzymała kołek z osikowego drewna. Jego ostrze było wycy- zelowane, a na trzonku widniało siedem wyrytych znaków ru- nicznych. Nick nie musiał być w dolnym królestwie, by wie- dzieć, że wręcz ociekają one magią. Poruszył się zakłopotany, zarówno z powodu nieprzychyl- nych czarów skierowanych na niego, jak i dlatego, że nie spo- dziewał się jej zobaczyć po dwustu latach. - Witaj, Rajo - powiedział. - Nie widzieliśmy się tak długo. - O wiele za długo, Judzyasie. - Od dawna już nie używam tego imienia. - Brzmienie imienia, pod którym przyszedł na świat, ożywiło umarłe wspo- mnienia... wspomnienia Morza Egejskiego, skalistego wybrze- ża, bezkresnych fal i domu, w którym przeżyli trzy lata, pijąc słodką śliwowicę, jedząc oliwki i kochając się. Pamiętał woń morskiej soli unoszący się wciąż w powietrzu i jej zapach na jego skórze. Kochał ją wtedy, choć nigdy jej tego nie powiedział. Nigdy nie miał szansy. Nadeszły wojny napoleońskie i wyjechał. Musiał. Nadchodził kolejny prorok. I kolejny prorok musiał zo- stać zabity. Otworzył ramiona i podszedł bliżej. Podniosła kołek, celując w jego pierś. Runy oznaczające uwięzienie zajarzyły się opalizująco, z drewna uniósł się dym. - Mimo to wciąż jesteś Judzyasem. Widzę twoje barwy wystarczająco wyraźnie. Jakie imię nosisz teraz? Zrobił krok do tyłu. -- Nikolos. - Dobrze przynajmniej, że to greckie imię - powiedziała. - Nikolos... nie, chyba Nick podoba mi się bardziej. Będę mówić do ciebie Nick. - Z tym czymś wycelowanym we mnie możesz mnie na- zywać, jak tylko zapragniesz. A ty? Wciąż jesteś moją Rają? - Nie. - Obniżyła kołek. - Nie byłam niczyją Rają przez dwa wieki. Dziesiątki lat i złamane serca sześciu mężczyzn mu- siały minąć, bym o tobie zapomniała. - Potrząsnęła głową i spojrzała twardo w jego twarz, przenikając ciało, by zobaczyć, co było w środku. Nick pozwolił jej na to. Przypomniał sobie, jak trzymał ją w ramionach, jak czuł na sobie ciężar jej ciała i jak razem patrzyli w gwiazdy świecące na letnim niebie. Położyła kołek na podłodze, po czym odwróciła się do niego tyłem i weszła do środka. - Możesz mówić na mnie Rają. W środku jedną ścianę zajmowały sosnowe półki z książ- kami w tanich wydaniach i podręcznikami naukowymi. W kącie stało duże biurko, na którym znajdowały się maszyna do pisania Underwood, sterta żółtego papieru, kubek z długopisami i... kurz. W kominku paliły się dwie szczapy. Koło kominka usta- wiona była kanapa i fotel przykryty pledem w kratkę. Kręcone schody wiodły w dół. Sufit zbiegał się spiczasto; znajdowały się na nim witraże z ptakami, gwiazdami i nietoperzami. Nick wszedł za nią, ale nie dotknął osikowego kołka. Wciąż dymił on od czarów. Jej czary były dla niego niewytłumaczalne. Była czarownicą; znała się na życiu, jego cyklach i rozwoju. On był nekromantą; znał się na śmierci, rozkładzie i końcu. Przez jakiś czas myślał, że zdoła pojąć, w jaki sposób działa zarówno jedno, jak i drugie. Kiedy żyli razem, byli Słońcem i jego małżonkiem Księżycem, Ozyrysem i Izis, Bogiem i Bo- ginią, Judzyasem i Rają. Teraz jedyną rzeczą, którą znał i której ufał, była śmierć. Przez chwilę oglądała książki na półkach, po czym wzięła egzemplarz Dosyć czasu na miłość Heinleina. - Dawno tego nie czytałam. - Gdybym wiedział, że złożysz mi tego wieczoru wizytę, wystarałbym się o twoje ulubione lektury. Ale nie przybyłaś tu chyba, by pożyczać książki. Skinęła głową, niemniej jednak ukradkiem schowała książkę pod kurtką. - Ta wieża należała do mojego przyjaciela, który był pi- sarzem. Pisał o duchach i wampirach, czarownicach i czaro- dziejach. Tej wiosny umarł na atak serca. - Usiadła na kanapie i przyciągnęła nogi do piersi. - Nie miałeś z tym nic wspól- nego, prawda? - Pierwsze słyszę - odparł. - Przyjechałem trzy dni te- mu. Ta wieża była na sprzedaż. Tak mi się spodobała, że ku- piłem ją mimo wygórowanej ceny. Kupiłem ją. Prosto. Uczci- wie. I nie uciekając się do morderstwa. Zmrużyła oczy. - Nie, żebyś zastanawiał się dwa razy, jeśli musiałbyś to zrobić... albo jeśli bardziej by ci to pasowało. - Jeśli chciałbym go zabić, byłby martwy. Ale nie chcia- łem. - Westchnął. - Czy mam wywołać jego ducha, żeby powiedział ci prawdę? Pokaż mi, w którym pokoju umarł. Rozplatała nogi i postawiła stopy mocno na podłodze. - Nie, pozwól jego szczątkom spoczywać w pokoju. Usiadł przy niej. __ Czy to dlatego przybyłaś? Sprawdzić, kto zabił twoją maskotkę? - Zobaczyłam tutaj moc: błyskawicę i duchy. To moje te- rytorium i nie pozwolę ci zabijać moich ludzi. - Zacisnęła pięść. - Oni nie są maskotkami. Oni są przyjaciółmi. Jej aura była niewidoczna w ziemskim świecie, ale wyczu- wał jej cienie. Było pięć tygodni po letnim przesileniu. Jej ma- gia była wciąż mocna. Musiałby być skończonym głupcem, że- by z nią walczyć. - Co tu robisz? - zażądała odpowiedzi. - To nie jest twoja ziemia. Nie możesz stanowić tutaj prawa. Pochyliła się do przodu. - Hrabstwo Seco i ludzie je zamieszkujący są moi... chyba że chcesz ich dla siebie. Wtedy musisz mnie pokonać. Obiecuję ci uczciwą walkę. - Uśmiechnęła się zimno. - W innym wy- padku możesz tu zostać jako mój gość, mój gość specjalny. Ale nie będę tolerować zabijania moich przyjaciół albo wskrze- szania umarłych czy co tam jeszcze planujesz. - A kołek? Nie przyniosłaś go czasami, żeby się mnie po- zbyć? Wzruszyła ramionami. - Nie wiedziałam, co tutaj zastanę. Nawet jeśli to byłbyś ty... skąd mogłam mieć pewność, że tym razem nie byłbyś prze- ciwko mnie. Zwykły środek ostrożności. - Nigdy nie zrobiłbym ci krzywdy. Przybyłem tu ze względu na kogoś innego, kogoś, kto musi zginąć. Potem, jeśli będziesz sobie tego tyczyć, wycofam się. Albo, jeśli będziesz sobie tego życzyć, zostanę. Przysunęła się do niego, a potem odsunęła. - Czy to jakiś krwawy dług? - Nie. Tu nie chodzi o to, co ten człowiek zrobił, tu chodzi o to, co dopiero zrobi. - Nick wstał i ogrzał dłonie nad ko- minkiem. - Nie odpuszczę tej sprawy. Pozwól mi zostać i za- brać to jedno życie z twojego terenu. Proszę. Potem możemy podjąć decyzję, co zrobimy ze sobą. - W takim razie zabij, kogo masz zabić - wyszeptała. - Ale pamiętaj: nikogo więcej. - Wstała, podeszła do niego i odetchnęła. - Co do reszty, to pozwól nam zacząć tam, gdzie ostatnio skończyliśmy. Pamiętasz? - Dotknęła jego piersi, po- tem jej palce powędrowały do góry i w poprzek policzka. - Miałeś inną twarz, ale przecież my, nasza miłość, to coś więcej niż ciała, niż pociąg fizyczny... chociaż to także może być przy- jemne. Zapomniał o swoim zmęczeniu i wziął ją za rękę. - Pamiętam. Kurtka spłynęła jej z ramion. Nick nie powinien jej ufać, ale mimo to przyciągnął ją do siebie i pocałował. Oplotła go swym ciałem. Wyczuwał jej aurę; migotała, błyszcząca i go- rąca, i również okręciła się wokół niego. Popchnął ją na twardą, drewnianą podłogę. Ruszała się pod nim dokładnie tak, jak pamiętał. Jej skóra była ciepła w zesta- wieniu z jego zimnym ciałem, gorętsza niż kominek, pełna życia. Ściągnęła mu spodnie, rozdarła koszulę, zaczęła ssać jego brodawki, gryźć go. Nick pozwolił jej ocierać się o swoje ciało. Zaczął wędrować dłońmi w dół, gładząc wypukłości jej roz- grzanego, spoconego ciała. Jej dżinsy i podkoszulek już dawno poszły w kąt. Pasma ich duchów połączyły się. Języki ognia mocowały się ze sobą, jego przydymione światło i jej żarzący się nefryt. Przeturlał się na plecy, a ona usiadła na nim, obejmując obie- ma rękami jego głowę i pozwalając piersiom kołysać się tuż nad jego twarzą. Pieścił je językiem. Poruszyli się razem; ciała ślizgające się zgodnie szybkimi, zwierzęcymi ruchami. Nick zapomniał o proroku, wizjach i du- chach. Pozwolił, by namiętność przesłoniła myśli. Światło, któ- re ich otaczało, zaszło mgłą i zmieniło się w czystą biel. Potem zwolnili nieco, nie chcąc zbyt szybko opaść z sił. pragnąc, by trwało to jak najdłużej, najlepiej wiecznie. Rają kołysała się powoli na nim. Zgarnęła mokre loki z twarzy. - Dlaczego ten człowiek musi umrzeć? - spytała i po- gładziła go po brzuchu. - Uwiodłaś mnie po to, bym zdradził ci swe tajemnice? - Powiedz mi mimo wszystko. - A ty mi powiedz, dlaczego tutaj jesteś? Zawsze wolałaś Paryż, ponieważ jest on stolicą sztuki, i lodowce Tybetu, po- nieważ są tam przyjazne ci duchy. Dlaczego wybrałaś to pust- kowie? Pochyliła się nad nim, zaczynając wszystko od początku, i wyszeptała: - Ja też czegoś szukam. A teraz odpowiedz na moje py- tanie. Przez jakiś czas kontynuowali, delektując się wzajemną bli- skością, kąpiąc się w swoich światłach. Potem Nick odpowie- dział: - Człowieka, którego szukam, ujrzałem we wróżbie. Przy- jechał na białym koniu z czerwonymi łatami. Przyjechał, by znaleźć wodę, której nie można się napić. Zatrzymała się. Jej skóra i aura nieznacznie się ochłodziły. Potem zaczęła się mocniej kołysać, sięgnęła do tyłu i prze- jechała paznokciami wzdłuż jego uda. Złapał ją w talii, prze- sunął palce do krzyża i osadził ją mocniej na sobie. Poczuł ją głębiej, jej istotę: była językiem zielonego płomienia, namięt- nością i życiem; on był mrokiem i purpurą, chłodnymi wirami cichej mocy. Kątem oka dostrzegł żar pod biurkiem. Na podłodze leżał jej magiczny osikowy kołek. Był za daleko od drzwi balkonu, by się tam sam potoczył. Odpędził jednak od siebie tę myśl. Coś innego go w tej chwili zajmowało. Jego pożądanie wzrosło, sięgnęło szczytu. Złoto, cienie i la- wenda zmieszały się. Srebrna namiętność spaliła cienie; zielony ogień zaczął wrzeć, parzyć, rosnąć i kwitnąć. Ich kolory zbielały razem, wypaliły się - pozostawiając tylko oślepiającą lumi- nescencję, chwilę przyjemności, która przeciągała się w nie- skończoność... potem zbladły, uderzając w rytm bicia ich serc. Leżał wyczerpany pod nią. Zadrżała, wyginając się w łuk, i opadła do tyłu, na jego nogi. Nick zobaczył jeszcze jeden osikowy kołek. Spojrzał w stro- nę drzwi balkonu. Leżał tam trzeci kołek. Przeciągnął pomiędzy nimi linię: trójkąt równoramienny, z nim w samym centrum. Trzy miraże, tak jak przedtem. A gdzie prawdziwy kołek? Rają usiadła i przyłożyła mu kolanem w żołądek. Prawdziwy osikowy kołek rozżarzył się w jej ręce. Wepchnęła mu go z ca- łej siły między żebra. Drewno dotarło do serca i przebiło je. Nick zadrżał i krzyknął. Leżał sztywny, przygwożdżony, z otwartymi oczami. Krew spieniła się na jego ustach. W miejs- cu, gdzie kołek dotknął skóry, ciało zapaliło się. Rają zeszła z niego. Była cała we krwi. - Szukam tej samej wody, co ten twój cholerny prorok. Jeśli on wie, gdzie ona jest, nie mogę ci pozwolić go zabić, mój słodki Nicku, mój Judzyasie, moja miłości. Pochyliła się nad nim i wepchnęła kołek głębiej. - Magiczny splot w żyłce osikowego kołka przygwoździ twą duszę do tego ciała. Nie znajdziesz już innego. Żadnych podróży astralnych. I żadnych duchów przychodzących, by mnie straszyć we śnie. Nałożyła dżinsy i kurtkę, po czym zaczęła schodzić po krę- conych schodach. Nagle zatrzymała się. - Śmierć jest jedyną rzeczą, której zawsze ufałeś, Nicku. Być może też jedyną rzeczą, którą kiedykolwiek kochałeś. Te- raz możesz mieć ją tak blisko, jak chcesz. Możesz w końcu umrzeć. ROZDZIAŁ 3 Tego wieczoru Larry nie spotkał już żadnego ducha ani dziecka na drodze, ani Spencera, ani nawet Matta Carlsona, w którego łóżku spał. Przewrócił się na bok, twarzą do poziomych linii światła. Żaluzje tej nocy nie były zamknięte i nad ranem wpadły przez nie promienie słońca. Larry czuł ciepło na swej skórze. Dobrze było. Wciąż żył. Żadnych grzmotów. Żadnych błyskawic. A jednak... oczy otworzył ostrożnie, bojąc się, że ktoś lub coś przy nim leży. Nie było tam jednak nic oprócz zmiętej po- ścieli i nocnego stolika z tabliczką z mosiądzu. Promienie słoń- ca odbijały się od wypolerowanej powierzchni tabliczki, utrud- niając czytanie, ale Larry i tak wiedział, co jest na niej napisane. Przyjrzał się jej wieczorem. To dlatego bał się zgasić w nocy światło. Na tabliczce widniał napis: W tym łóżku słynny bandyta Matt Carlson (1866-1887) spot- kał swoje przeznaczenie. Jego banda plądrowała Santa Fe, rabując i mordując osadników zdążających do Kalifornii. 11 listopada 1887 roku teksańscy stróże prawa znaleźli go w tym miejscu (które zwane było Sałoonem Pod Srebrną Gwiazdą). Poczekali, aż się upije, po czym podążyli za nim na górę i oddali do śpiącego trzynaście strzałów. Górna część framugi łóżka została naprawiona przez właściciela Srebrnej Gwiazdy w roku 1891; jeśli jednak ze- chcesz przyjrzeć się jej dolnej części, zobaczysz odpryski dę- bu pozostałe po śmiercionośnych kulach. Larry potarł pierś: zgaga. To z powodu snu. Wbito mu w nim w serce kołek, w kamiennej wieży, w blasku błyskawic, a wszyst- ko w tonacji czarno-białej; we śnie była również kobieta. Ko- chali się na twardej, drewnianej podłodze - ten fragment snu pamiętał wyjątkowo dobrze. Jej skóra była w jego rękach płyn- nym ogniem. Larry przeturlał się na zacienioną część łóżka, usiłując na nowo usnąć i odnaleźć kobietę ze snu. Bezskutecznie. Zamiast tego jego myśli powędrowały do ducha dziecka, Spencera i jego wątroby oraz innej kobiety, Palomy. Poznał ją poprzedniej nocy. Stała za kontuarem w recepcji - na oko dwudziestka dwójka, ogromne orzechowe oczy, wy- soka i wysportowana. Przestudiowała jego formularz meldunkowy, po czym za- uważyła: - Ma pan niezwykłe nazwisko, panie Ngitis. Azjatyckie, prawda? Larry chciałby być czarujący. Chciałby powiedzieć, że może zobaczyć jego nazwisko na okładkach książek... ale co potem? Zaprosiłby ją na górę na drinka? Łatwiej by mu było chodzić po wodzie. - Chińskie - wymamrotał. - W jednej czwartej jestem Azjatą. - Podał jej kartę kredytową, unikając jej wzroku. Nie miał odwagi spytać ojej imię. Zdany był w tej kwestii na pla- kietkę na jej bluzce. Po przyjeździe tutaj kogo jeszcze było stać na to, by być czarującym? Poza tym zbyt mało czasu upłynęło od rozstania z Lindą. W wyobraźni zobaczył, jak zaprasza Palomę na górę, a ona zgadza się przyjść. Tego samego wieczoru w Nowym Meksyku pojawia się Linda. Wpada do jego pokoju i znajduje ich złączonych miłosnym uściskiem. Zostaje przez nią zastrze- lony, leżąc w tym samym łóżku, w którym zginął Matt Carlson. To nie jego zmysł proroczy przez niego przemawiał; to prze- mawiało przez niego jego poczucie winy. Miał zadzwonić do Lindy, by dać jej znać, że dojechał bez szwanku, i przekonać się, czy u niej też wszystko gra. Dotarł do czarnego telefonu z obrotową tarczą. Nie. Jeszcze za wcześ- nie. Na pewno wpadnie w histerię. Zrobi wszystko, by poczuł się jak ostatni palant. I będzie go kusić, by wrócił. Poza tym zapomniał zapytać poprzedniej nocy o zniżkę. Je- go oszczędności topniały w oczach. To był jedyny nie zajęty pokój, a kosztował fortunę. Oprócz łóżka, w którym dokonał żywota Matt Carlson, w pokoju były: biała sosnowa podłoga, grube indiańskie koce, a w rogu ceglany kominek. Poza tym były tam jeszcze dębowe szczapy i hubka na rozpałkę. Plamy sadzy znaczyły ściany aż po sufit. Larry wstał, wyjął z torby laptopa i wrócił do zapisków z po- przedniej nocy, żeby zobaczyć, czy w ogóle mają sens. Miał już wszystkie szczegóły: reakcje fizyczne, zapachy, fragmenty dialogów, to, jak poruszają się postacie. Prowadził dziennik. Oto, w jaki sposób pisał książki. Musiał jeszcze tylko zmienić nazwy, a vany econoline'y i stacje benzynowe - na galaktyczne krążowniki i stacje kos- miczne. Postacie i miejsca w jego powieściach były bardzo re- alistyczne. To dlatego jego pierwsze trzy książki sprzedawały się tak dobrze. No, w każdym razie tak twierdził jego wydawca. Tylko duch tu nie pasował. Nie w książce science fiction. Błyskawica mogła jeszcze przejść, jako broń w rękach ludzi, którym udało się ujarzmić przyrodę. A Spencer mógłby być barmanem w pubie w stacji kosmicznej w rozdziale czwartym. Ale duch? To podpadało pod horror albo, co gorsza, fantasy. Larry chciał mieć ducha. Był pewien, że go widział. Mógł sobie przypomnieć każdy drobiazg. Z pewnością nie wyobraził go sobie, bo pamiętał zbyt wiele szczegółów: włosy chłopca zlepione krwią, jego uśmiech. Wszystko to było bardzo żywe w jego pamięci i wciąż mroziło mu krew w żyłach. Obraz chłop- ca machającego na pożegnanie nie dawał mu spokoju. Prze- czytał jeszcze raz fragment opowiadający o tym, jak o mało nie wpadł na krzyż, do którego przybite było zdjęcie. Poczuł nagle, że ktoś za nim stoi i czyta ponad jego ra- mieniem. Odwrócił się, ale zobaczył tylko drobinki kurzu w świetle słońca wpadającego przez żaluzje. Wirowały one jednak, jakby ktoś właśnie przeszedł. W końcu zbiły się w przypadkowe, uno- szące się wzory. Wrażenie czyjejś obecności minęło. Larry powrócił do swych notatek. Duch nie pasował. Jego wydawca miał pełną jasność, co do tego, co czytelnicy chcieliby znaleźć w czwartej książce Larry'ego: dokładnie to samo, co w trzech poprzednich. Nienawidził bohatera swych książek, kapitana Kelvina, tak samo jak nienawidził Kosmicznego Imperium, dla którego ka- pitan pracował. Fani za to je uwielbiali. Kupili dwieście tysięcy książek i nie okazali żadnych oznak zniechęcenia. Ale postacie były niewiarygodnie wprost stereotypowe. Tłu brakowało autentyczności. Larry chciał pisać o prawdziwych ludziach z prawdziwymi problemami: alkoholizm, rozwód, depresja, może kilka morderstw, i może duch. Zamiast tego utknął na drugim rozdziale z siedemnastu za- planowanych, a zostało mu zaledwie pół roku na oddanie ma- szynopisu. Jego agent był przekonany, że napisał już połowę. Jego wydawca był przekonany, że napisał trzy czwarte. Larry nie potrzebował zdolności proroczych, by wiedzieć, że ozna- czało to dla niego siedzenie po nocach i wlewanie w siebie galonów gorącej kawy - i to już w najbliższej przyszłości. Ikona wskazująca stan baterii zamigotała. Przetrząsnął torbę w poszukiwaniu ładowarki. Widocznie została z tyłu vana. Mu- siał po nią iść, jeśli chciał dzisiaj popracować. prysznic i skropił się wodą kolońską Royale Knights, po czym uświadomił sobie, że to walentynkowy prezent od Lin- dy. Umył się raz jeszcze, ale zapach pozostał. Przypomniał so- bie, że jego była dziewczyna lubiła kłaść się późno i spać do południa. On natomiast zrywał się skoro świt. Prawie się nie widywali. .- Najpierw śniadanie - podzielił się refleksją ze swoim odbiciem w lustrze - a potem możesz bez reszty pogrążyć się w użalaniu nad sobą. Upchnął swoją samotność głęboko w środku, dołączył do niej swoje pytania w sprawie duchów i błyskawic, po czym zszedł do jadalni Zajazdu Pod Srebrną Kulą. W połowie schodów poczuł zapach smażonej cebuli i czosn- ku. Pięć stopni niżej - słodkiej papryki i kiełbasy, a kiedy dotarł do podłogi - bekonu i pieczonego chleba. W jadalni Srebrnej Kuli było pięć stolików, dwa puste i trzy zajęte. Siedziały przy nich trzy pary turystów. Znieśli na śnia- danie aparaty fotograficzne. Jedna z par pstrykała zdjęcia sos- nowym belkom nad głowami i wyrzeźbionym w nich replikom prehistorycznych rysunków skalnych. Była tam również Paloma. Śmigała od stolika do stolika, pytając gości o ich plany. Jej głos był tą samą łagodną, przy- jazną muzyką, którą Larry pamiętał z poprzedniego wieczoru. Starszej parze z Brooklynu zasugerowała zwiedzenie starej ko- palni Księżycowa Dama, w której obecnie mieściło się muzeum górnictwa, a po południu dotarcie do kanionu Chaco. Miała na sobie luźną dżinsową spódnicę, białą koronkową koszulę i ko- rale. Nosowi dodawał uroku ledwie widoczny garbek (nie za- uważył go poprzedniego wieczoru). Zdaniem Larry'ego wyglą- dała jak indiańska księżniczka. Promieniała żywotnością. Przemknął do stolika najbardziej od niej oddalonego i scho- wał nos w menu. Jeśli byłby dobrze wychowany, zaprosiłby ją do stolika i zaproponował, by napiła się z nim kawy. Żołądek skręcił mu się w supełek na samą myśl o tym. Na stole stał wazon z kwiatkami i szklanka z czerwoną płócienną serwetką. Nie było natomiast nic, za czym mógłby się schować. Paloma dostrzegła go i podeszła. Poruszała się tak wdzięcz- nie, że Larry' emu wydawało się, iż dziewczyna sunie po hi- szpańskiej terakocie na łyżwach. Uśmiechnęła się do niego i spytała: - Jest pan głodny, panie Ngitis? - Bardzo - skłamał. Cały apetyt go opuścił. Serce pode- szło mu do gardła. A co, jeśli palnie jakieś głupstwo? Co, jeśli zrobi z siebie durnia? Lepiej już w ogóle nic nie mówić. - W takim razie nałożę panu solidną porcję - powiedzia- ła. - Zaraz wracam. - Zamaszysty ruch spódnicy i zniknęła w kuchni, nucąc pod nosem. Larry chciał uciec. Chciał zostać. Nie mógł przestać myśleć 0 Lindzie, ale nie mógł też przestać myśleć o Palomie. To głu- pie, pomyślał. Miał trzydzieści pięć lat, lekką nadwagę i nie- modną fryzurę. Dostawał pryszczy, ilekroć zjadł czekoladę. Ta dziewczyna nie flirtowała z nim. Bycie miłą dla gości należało po prostu do jej obowiązków. To wszystko. Paloma wróciła ze srebrną tacą, na której były bułeczki, smażona kiełbasa w sosie, chudy bekon ze zmielonym pieprzem na brzegach, chrupiąca faszerowana papryka, omlet z serem 1 pomidorami, miseczka dorodnych truskawek, szklanka soku pomarańczowego i dzbanek z kawą. - Je pan dzisiaj ostatni - powiedziała - więc dostał pan to, co zostało. Mam nadzieję, że to panu nie przeszkadza. Ustawiła przed Larrym trzy talerze, po czym usiadła na krze- śle naprzeciw niego. Wlała mu kawę do filiżanki. - Śmietanki? - spytała. Miała śliczny uśmiech. - Poproszę. - Larry nie mógł się powstrzymać, aby nie odwzajemnić uśmiechu, mimo że w gardle miał gulę. Żeby nie wyjść na niewdzięcznika, zjadł kawałek faszerowanej papryki. Wyborna. Pociągnął łyczek soku, wypił trochę kawy i wpatrzył się w nią. To nie to, że była piękna (choć była), to przede wszystkim jej włosy. Rude pasemka w jej czarnej grzywce, pa- semka, które falowały, plątanina jasności, ledwo widoczna, jak cień płomienia w słoneczny dzień. To musiała być jakaś sztucz- ka światła. ,- Wiedziałam, że skądś znam pana nazwisko. - Spojrzała w dół, zakłopotana, po czym dodała: - Dziś rano znalazłam w księgarni pana trylogię. Jest naprawdę dobra. Przynajmniej do momentu, do którego doczytałam. Pasemka w jej włosach rozżarzyły się różowością i nasyciły powietrze wokół. Wyglądało to jak aureola. Ciepło z niej roz- lało się po jego skórze. Hipnotyzujące, ogniste, żywe ciepło. To było coś, czego nie umiał przewidzieć. Larry'emu zdarzały się instynktowne przeczucia, empatycz- ne płomienie w wątrobie, błyski w środku, ale nigdy nie do- świadczył halucynacji. Poprzedniej nocy duchy, a tego ranka aureole - czyżby postradał rozum? - Uch, dzięki - wyjąkał. Rzucił okiem na pozostałych gości. Staruszek z Brooklynu zakasłał. Fioletowa chmura pojawiła się nad jego głową, po czym rozwiała się w jednej chwili. Larry poczuł nagłe ukłucie bólu w kroczu. Rak prostaty, zrozumiał. Staruszek miał przed sobą siedem miesięcy życia. Potem przypomniał sobie, jak ukazała mu się błyskawica: czerwone nitki z białymi wyładowaniami. Być może halucy- nacje związane były z jego zdolnościami. Był rozkojarzony. Chciał, żeby to się już skończyło. - Powiedziała pani: "księgarni"? - Księgarnia Trójka Karo przy Agua de Viva. Jeśli pan chce, pokażę ją panu po śniadaniu. Larry przypuścił szturm na omlet. Pół jego myśli dotyczyło jego samego widzącego rzeczy, których nigdy przedtem nie wi- dział, a pół - Lindy i Pal omy z jej obiecującym uśmiechem 1 płonącymi włosami. Topniejący ser i tłuszcz nagle przestały wyglądać apetycznie. - Może innym razem. Prawdopodobnie nie zabawię tu dłu- go, więc... - Ach tak - wyszeptała i uśmiech zniknął z jej twarzy. Płomień wokół jej głowy przygasł i przeszedł w granat. - Cóż, życzę w takim razie smacznego, panie Ngitis. Mam nadzieję, że reszta pobytu w Dry Water upłynie panu przyjemnie. Jeśli będę mogła w czymś pomóc, proszę dać znać. Wstała. Larry również się podniósł - dżentelmeński gest, na który nigdy nie zdobył się wobec Lindy - i powiedział: - Uch... jeszcze raz dziękuję za śniadanie. Ale ona odwróciła się i wyszła z jadalni. Na dworze było słonecznie. Jedyne chmury były wysoko, nieszkodliwe kłęby wełny, czysto białe i niezdolne do jakich- kolwiek elektrycznych wyładowań. Larry wciągnął głęboko po- wietrze. Było świeże, czyste i zimne. Powinien skorzystać z oferty Palomy. Nie chciał jej obrazić. Przecież, choć Larry'emu nie mieściło się to w głowie, w wi- doczny sposób była nim zainteresowana. Nawet kupiła jego książki. Co więcej, twierdziła, że jej się podobają. Cóż z tego, skoro głowę miał zaprzątniętą zbyt wieloma sprawami: pisa- niem, duchami i poczuciem winy. Poszedł w górę drewnianymi chodnikami Agua de Viva Ro- ad. Z daleka widział odnowioną stodołę pomalowaną w wy- blakły ceglany wzór i bliźniacze okna, które wpatrywały się w niego od frontu niczym oczy krótkowzrocznego olbrzyma. W prawym oknie błyskał różowy neon z trzema dzwonkami. Pod nimi żarzył się napis: Księgarnia Trójka Karo. Leżące po drugiej stronie szyby ulotki zapowiadały spotkania z pisarzami. Byli tam autorzy science fiction, fantasy, westernów i romansów, nazwiska, które Larry dobrze znał, kilkoro z nich to były prawdziwe legendy, pisarze, których czytał, będąc dziec- kiem. Księgarnia zajmowała dwa piętra i piwnicę. Książki na pólkach sięgały sufitu: stare skórzane oprawy, lśniące twarde grzbiety i tanie wydania, zarówno dziewicze i nie otwierane, jak i zaczytane, o pożółkłych kartkach. W świetle padającym na nie ze świetlików i dużego kwadratowego żyrandola Larry zobaczył mosiężny ekspres do kawy i kontuar z grubego zielonego szkła. W powietrzu unosił się zapach świeżo zmielonej kawy, gotują- cego się mleka i czekolady. A za stolikami siedzieli ludzie, czy- tając, pijąc cappuccino i jedząc sernik. Niektórzy gorączkowo zapisywali coś w notatnikach, inni zaś coś szkicowali lub roz- mawiali ze sobą szeptem. Larry chciał tam wejść. Chciał spędzić dzień na czytaniu i pisaniu. Ale nie miał przy sobie nawet notatnika. Wszystko zostało w samochodzie. Musiał najpierw iść do Spencera i na- ładować komputer, potem przynieść go tutaj, odpocząć i zabrać się do pisania. Może Dry Water nie było jednak taką kulturalną pustynią, za jakie je początkowo brał. Może "The New Yorker" miał rację, nazywając je drugim Taos. Może przyjazd tutaj nie był jednak tak wielkim błędem. Musiał mijać wczoraj tę księgar- nię... tylko że był za bardzo pochłonięty myśleniem o błyska- wicy i ajencie stacji benzynowej, którego śmierć przewidział. Zdolność Larry'ego do przepowiadania przyszłości ujawniła się, gdy miał trzy lata. Ojciec wyjeżdżał. A Larry wiedział, że już nie wróci. Gołoledź. Słowo, które nic nie znaczyło dla trzy- latka. Larry wiedział jednak, że to coś znajdowało się na drodze, śliskie i niewidoczne. Wiedział, że to coś zabije jego ojca. Utraci kontrolę nad samochodem i uderzy w słup telefonicz- ny. Wypadnie przez okno - Larry miał wrażenie, jakby Iodove ostrze przeszyło jego czaszkę. Płakał, zanim jeszcze przyjechała policja i powiadomiła o wypadku matkę. Odtąd wiedział różne rzeczy, przede wszystkim kiedy ludzie byli bliscy śmierci. To była najsilniejsza z jego zdolności. Ale były też i inne rzeczy, które przewidywał, może nie tak często i nie tak regularnie, jak na przykład szklanka, która miała się stłuc, czeki, które oka- zywaiy się bez pokrycia, i białe koszule, którym pisane było zmienić się w różowe podczas prania. Po drugiej stronie ulicy jego uwagę przykuł budynek, w któ- rym mieściło się biuro nieruchomości. Może powinien kupić dom i osiąść tu na stałe? Wolnego, najpierw może coś wynaj- mie? Wiedział, że na razie może tylko o tym pomarzyć, ale... biuro położone było po drodze do Spencera, więc co mu szko- dziło przejść przez ulicę i popatrzeć? Na tablicy ogłoszeń na zewnątrz znajdowały się zdjęcia miejscowych nieruchomości, każde z krótką informacją i pro- ponowaną ceną. Niżej były domy określone jako "do remontu". Ich ceny byłyby nawet w jego zasięgu, jeśli dostałby drugą po- łowę zaliczki i jeśli Linda byłaby uczciwa przy podziale ich wspólnego konta. Połowa domów miała elektryczność i insta- lację wodociągową. Kilka jednak nie i Larry odczytał to jako dobry znak. Najwidoczniej mieszkali tu zarówno artyści szczę- śliwi, jak i ci borykający się z losem. Pasował tutaj. Nieznacznie powyżej jego możliwości finansowych znajdo- wał się dom ze stromym dachem i z ogromnym kominkiem; musiałby wziąć na niego pożyczkę. Było też wiele budynków poza jego zasięgiem: pałace z dwiema kuchniami, dwupiętrowe dworki z pięćdziesięciostopowymi belkami... i wieża z czar- nego wulkanicznego kamienia. To była ta sama wieża, która mu się śniła poprzedniej nocy. Wieża, w której uprawiał seks, wieża, w której wbito mu w pierś kołek. Zgaga powróciła. Napis głosił, że wieża została sprzedana. Może widział ją wczoraj po drodze i włączył do swojego snu. Zbieg okoliczności, nic więcej. Mimo to przeszły go ciarki, gdy zobaczył ją w świetle dnia, w rzeczywistości. Zanim jeszcze coś kupi, dom, posiadłość czy nawiedzoną wieżę, musi wziąć się wreszcie do pisania - w przeciwnym razie pożegna się z zaliczką. Dwie przecznice małych restauracyjek i sklepów z pamiąt- kami oferujących biżuterię z turkusami, kwarcowe kryształy, kadzidełka i koszulki i Larry znalazł się ponownie na stacji benzynowej Spencera. Jego van nie stał tam, gdzie go zostawił. p4ie było go również w warsztacie. Wszedł do sklepu z pamiątkami, zastanawiając się, co też staruszek mógł zrobić z jego samochodem. Może umarł, pra- cując przy nim. Lalki kachina patrzyły na niego zza rytualnych masek z bły- skiem onyksowych oczu. Każda miała koronę płomieni na szczycie głowy, malutkie półprzeźroczyste tęcze. Larry słyszał też szept wychodzący z ich ust. Nie były żywe, nie mogły być; nie ruszały się, ale Larry wyczuwał, że w każdej z nich było coś nieżywego... ale też i nie martwego. Popatrzył na ich maski i wyciągnąwszy rękę, dosięgnął ich płonących grzyw. Dźwięk dzwonka oznajmił przybycie samochodu pod dys- trybutor. Lalki zamilkły, a ich aureole przygasły. Larry usłyszał za sobą głos Spencera: - Wyjdźże no, chłopak! Klientka czeka. Nie waż się po- zwolić jej, żeby sama sobie nalała benzyny! Obok Larry'ego przemknął nastolatek z przetłuszczonymi włosami, które pasowały do przetłuszczonego kombinezonu. Wymamrotał coś o podwyżce. Larry odwrócił się i zobaczył Spencera, żywego, a w każ- dym razie sprawiającego takie wrażenie. - Dobry - powiedział staruszek i poprawił kombinezon, tak żeby było więcej miejsca dla jego potężnego brzuszyska. Zielony gaz wydobywał się z jego ust. Po sklepie rozszedł się ciężki odór: bourbon. Staruszek był o cztery drinki bliżej śmier- ci. Larry rzucił raz jeszcze okiem na lalki kachina. Były nor- malne, nie zmieniały kolorów i nie wydawały żadnego głosu. Przymknął oczy, odwrócił się do Spencera, po czym je otwo- rzył. Z ust starego człowieka wciąż wydobywała się para, po- ruszając się jak wodorosty na wodzie - cofając się, to znów zbliżając z każdym jego oddechem. Musiał mu coś powiedzieć... ale co? Że był bliski śmierci z powodu marskości wątroby? Że zapijał się właśnie na śmierć? Prawdopodobnie już to słyszał. Jak Larry mógł go przekonać, że wie to na pewno? - Dobrze się czujesz? Masz kłopoty z oczami? Znam do- brego lekarza. Pomoże ci, nawet jeśli nie masz ubezpieczenia. - Tak, moje oczy... - odparł Larry. - Chyba potrzebne mi nowe szkła kontaktowe. - Albo dobry psychoanalityk, do- dał w myśli. - Co się stało z moim samochodem? - Stoi z tyłu. Uprzątnąłem całe to szkło, a nie chciałem w nim mieć całego podjazdu. Poza tym zostawiłeś tam trochę swoich rzeczy. Nie chciałem, żeby ludzie kręcili się w ich po- bliżu. Chodź, pokażę ci, co do tej pory zrobiłem. - Popro- wadził Larry'ego na tyły. Za jego warsztatem były zaparkowane niebieski cadillac z fantazyjnie zakrzywionym tyłem, wiśniowy truck chevy z 1958 roku i świeżo pomalowany na pomarań- czowo spychacz. Van econoline stał tam również. Tyle że od- mieniony. - Co się stało z moim samochodem? - Tylko trochę go podmalowałem. Nie martw się tym. Kie- dy wyjąłem okno, zobaczyłem, że w karoserii tkwią kawałki asfaltu. Jak szrapnel. Wyciągnąłem je, potem wyczyściłem i pomalowałem. Miałem już wyjęte narzędzia, więc zająłem się rdzą, którą masz przy kołach. - Słuchaj, wcale ci nie mówiłem, żebyś... - O nic się nie martw. Nie obciążę cię za to dodatkowymi kosztami. Po prostu nie mogę patrzeć, jak coś zżera rdza. Inna sprawa, jeśli będziesz teraz chciał to polakierować. Mam ku- zyna, który zrobi ci to naprawdę tanio. Jaki tylko kolor ze- chcesz. Spencer wciąż miał oddech zwiastujący rychłą śmierć, ale pary było mniej. Larry czuł gorący błysk w swoim brzuchu, głęboko, tam, gdzie była wątroba. Zgaga sprawiała, że miał wrażenie, iż jego wnętrzności trawi ogień. __ Zamówiłem uszczelki - powiedział Spencer. - Eks- nresowo. Magazynier powiedział, że będą tutaj w ciągu trzech dni. ,__ Świetnie. Wpadłem tylko, żeby zabrać trochę rzeczy. __ Nie będę ci w tym przeszkadzał. - Spencer wyjął swą srebrną flaszkę. Odkręcił ją i wyciągnął do Larry'ego. - Chcesz łyka? Z flaszki wydobyły się zielone opary. Uformowały się w rę- ce szkieletu i sięgnęły do ust staruszka. - Nie, dzięki. - Larry zmienił jednak nagle zdanie i wziął butelkę. - Po namyśle doszedłem do wniosku, że skorzystam z twojej propozycji. - Zamierzał udać, że pije, po czym za- kasłać i wylać resztę na ziemię. Chciał w ten sposób kupić Spencerowi trochę czasu. To z kolei pozwoli Larry'emu ob- myślić plan, jak go zatrzymać, jak uratować mu życie. Przycisnął butelkę do ust. Nie miał zamiaru pić, ale przeka- zany mu trunek sam wlał się do jego ust, próbując popłynąć w dół, do tchawicy. To było jak gorące żyletki. To był kwas, który roz- puszczał mu język. Larry zadławił się. Wykaszlał bourbon z ust i nosa. Upuścił flaszkę (niezupełnie tak, jak planował). Spencer próbował ją złapać, ale nie zdołał. Brązowa ciecz wsiąkła w oleistą ziemię. - Szlag by to! - krzyknął Spencer. - To był... A zresztą, nieważne. - Uderzył Larry'ego trzy razy w plecy. - Spo- kojnie, zaraz ci przejdzie. - Może powinniśmy kupić kilka piw, by nimi przepłukać gardło. - Przepraszam... - wystękał Larry pomiędzy kaszlnię- ciami. - Nie przejmuj się tym. Mam jeszcze trochę w zapasie. Larry wytarł oczy i powstrzymał się od rzygania. Około mi- nuty łapał oddech. - Co to było? - spytał w końcu. - Zwyczajny bourbon - odrzekł Spencer i mrugnął poro- zumiewawczo. - Z odrobiną czegoś wyjątkowego, co sam pę- dziłem. Larry potrząsnął głową, by oczyścić myśli, po czym zaczął grzebać w swoich ubraniach i książkach w samochodzie, szu- kając zasilacza. - Na poboczu drogi niedaleko stąd widziałem krzyż - powiedział Spencerowi, przerywając, by przełknąć ślinę i zła- godzić drapanie w gardle. - Na pustkowiu. - Stawia się takie krzyże dla uczczenia pamięci tych, któ- rzy zginęli na drodze - głównie w wypadkach spowodowa- nych po pijanemu. Najczęściej dla dzieci. - Wzruszył ramio- nami. - Jeśli zginęła cała rodzina, księża idą na drogę i sta- wiają jeden krzyż dla wszystkich. Jedyna dobra rzecz, jaką robią. - Splunął. - Ej, potrzebna ci pomoc? - Nie... - Larry zobaczył zasilacz pod pudłem z poroz- rzucanym rękopisem. - Nie, właśnie go znalazłem. - Gdy wyszedł z samochodu, zakręciło mu się w głowie. Spencer podtrzymał go. - Nie wyglądasz za dobrze. Może usiądziesz na chwilę i napijesz się sodówki? Na koszt firmy. - Nie... - Larry zobaczył plamę w miejscu, gdzie wódka wylała się na ziemię; pociągnął nosem; poczuł, jak śniadanie obraca mu się w żołądku. - Nic mi nie jest. Mam jeszcze dzisiaj trochę roboty. Wpadnę jutro. - Dobrze cię traktują w Srebrnej Kuli? - Tak, bardzo dobrze. - No, spróbowaliby nie. Chcesz, żebym pogadał z kuzy- nem? No, wiesz, o lakierowaniu? - Zastanowię się. - Nie ma pośpiechu. Cały czas będę tutaj. Może będziesz, a może nie, pomyślał Larry. To zależy od tego, czy uzupełnisz tę flaszkę. Larry stał na drewnianym chodniku wznoszącym się do śródmieścia. Powietrze zasnute było mgłą. Nie mógł sobie przy- pomnieć, w jaki sposób wyszedł od Spencera. Zamroczenie? A może bimber staruszka przyprawiony był LSD? Pół przecznicy dalej był ceglany kościółek. Larry zachwiał się. Chciał się położyć i zasnąć. Kręciło mu się nie tylko w gło- wie, ale i przewracało w żołądku, i w wątrobie, we wszystkim, i do tego w różnych kierunkach. W lewej ręce trzymał zasilacz, jakby jego życie zależało od niego. Budynki w Dry Water płonęły. Rubinowe płomienie ze szmaragdowymi koniuszkami, szafirowe ognie, które paliły się na drodze, poskręcane jak węże. W powietrzu wybuchał na- palm. Wszystkie budynki wokół błyskały półprzezroczyście, a tam, gdzie nie było nic... coś się pojawiało. Na ulicy ukazali się ludzie rodem ze spaghetti westernów, w kowbojskich butach i kapeluszach; przechodzili przez turystów w marynarkach, dżinsach i trampkach. Po Agua de Viva kłusowały konie, prze- skakując przez zaparkowane dżipy i minivany. Larry przetarł oczy. Wszystko zawirowało, jego wnętrze, bu- dynki, powietrze. Chciał się złapać słupa, ale ten przeleciał mu przez palce jak piasek. Trudno mu było powiedzieć, czy jeszcze stoi, czy też przewrócił się już na ulicę. Pociemniało mu przed oczami i zamknął powieki, wypierając panikę z umysłu. Otworzył oczy. Nic się nie zmieniło: chaos i zawroty głowy. Kościół pomimo wszystko wyglądał solidnie. Larry zatoczył się ku niemu. Dotknął jednej z cegieł. Była prawdziwa, twarda. Wszystko inne tańczyło i wypaczało się. Zwymiotował na chodnik faszerowaną papryką. Kowboje i turyści schodzili mu z drogi. Posyłali mu spoj- rzenia pełne niesmaku. Słyszał, jak szepczą słowo "pijak". Był zarówno dzień, jak i noc. Nad głową świeciły mu trzy słońca, jedno czarne, a za nimi mknęło kilkanaście księżyców w różnych fazach - błękitne, czerwone i żółte jak szwajcarski ser. Odezwał się kościelny dzwon. Dzwonił inaczej na śluby, pogrzeby i pożary i wszystkie te rodzaje dzwonienia odezwały się teraz razem. Larry zatkał uszy. Przy podwójnych drzwiach wiodących do kościoła ujrzał tablicę, czarny filc z przestawianymi białymi literami. Było tam napisane: ŚMIERĆ PRZYCHODZI PO PASTORA WOBERTY'EGO Larry zamrugał i przeczytał jeszcze raz: PASTOR WOBERTY JEST ŚMIERCIĄ- PRZYCHODZI PO CIEBIE! I jeszcze raz: PASTOR WOBERTY POWIADA: BÓG JEST ŚWIATŁEM. ODWIEDŹ NASZE KURSY AKWARELOWE W ŚRODY O 19.00 SEMINARIUM: LECZNICZE WŁAŚCIWOŚCI KRYSZTAŁÓW W SOBOTĘ O 15.00 Larry zakasłał i skręcił w Agua de Viva. Biegł pomiędzy ludźmi, których tam nie było. Przewracał tych, którzy byli i mieli to nieszczęście, że weszli mu w drogę. Przedziwny był to bieg: bardzo szybki i z zamkniętymi oczami. Na szczęście był już blisko zajazdu. Pchnął drzwi tak mocno, że pękła w nich szyba. Paloma spojrzała na niego ze swego miejsca za kontuarem. Zignorował ją - rzucił się po schodach na górę, przeska- kując po trzy stopnie na raz. Kiedy dotarł do swego pokoju, zatrzasnął drzwi i zamknął je za sobą na zamek, po czym runął na podłogę i zaczął wrzeszczeć. Był obłąkany. I, co gorsza, wiedział o tym. Na jego łóżku siedział jakiś mężczyzna. Miał na sobie buty, ale poza tym ubrany był tylko w białą flanelową bieliznę. Sięg- nął do góry i uzupełnił swój strój o zakurzony kapelusz z sze- rokim rondem i z kapitałką ze skóry grzechotnika. Nieznajomy podkręcił wąsa, po czym rzekł: ,- W ładneś się wpakował tarapaty, synu. Wtryniłeś nocha tam, gdzie nie potrzeba... i to nie wiadomo jak. - Kim ty do diabła jesteś? I co robisz w moim pokoju? - Zacznijmy od tego, że to nie jest twój pokój. Należy do mnie. Jestem Matt Carlson. ROZDZIAŁ 4 Rają była wściekła. Krążyła po swoim ogrodzie. Kontakt z przyrodą zwykle działał na nią uspokajająco. Tego ranka było jednak inaczej. Tego ranka wszystkimi jej myślami zawładnął gniew. Była wściekła, że wcześniej nie wyczuła Judzyasa. W domu jej przyjaciela, coś takiego! Była zła, że ktoś szukał tego sa- mego co ona. I była wściekła, że zabiła Judzyasa, zanim zdążyła się dowiedzieć czegoś więcej o tajemniczym proroku. Pyłek poczucia winy osiadł w jej sercu, ale strąciła go. Nie. To była jedyna rzecz, którą mogła zrobić. Judzyas był zbyt po- tężnym nekromantą, żeby pozwolić mu na hasanie po jej te- renie. Nie wahałby się, gdyby to ona weszła mu w drogę. Ogród Rai wypełniał całą jej posiadłość. Był wyczulony na zmiany nastrojów czarownicy. Przed świtem jej gniewne uspo- sobienie zaciemniło łąki stokrotek i łubinu. Rankiem jej gniew zdążył zmienić się w rozdrażnienie, które jednak było wciąż na tyle silne, by zahamować rozwój osikowego lasku. Palma zakołysała się na wietrze, gdy się zbliżyła. Daktyle powiększyły się, dojrzały i spadły. Wepchnęła je do ust, wy- pluwając pestki i, poczuwszy się cokolwiek lepiej, usiadła w cieniu palmy, by pomyśleć. Chłodna logika ugasiła jej gniew. Po pierwsze: Judzyas był martwy. Nie dostarczy już odpo- wiedzi ani nie przysporzy więcej problemów, więc lepiej po prostu o nim zapomnieć. Po drugie: zamierzał zabić proroka. Człowieka, który szukał wody, której nie można się napić". To oznaczało, że mógł on być zarówno rywalem, jak i sprzymierzeńcem. Doświad- czenie podpowiadało jej, że raczej tym pierwszym. Miała jed- nak zbyt mało danych, by dojść do jakichś wniosków. Musiała wiedzieć więcej. Podniosła się, przeciągnęła, a potem przeszła przez wysoki trawnik i zimny strumyk. Wciągnęła woń żeń-szenia, bazylii, brunatnej szałwii i mięty i nastrój jej się polepszył. Niewyklu- czone, że ten prorok był kluczem, na który czekała. Wiedziała, że to głupie, mimo to optymizm wypełnił jej duszę i uśmiech- nęła się. Tam, gdzie jej gołe stopy dotknęły czarnej ziemi, pojawiły się kwiaty: słoneczniki i wrzosy, zabójcze fiolety tojadów mor- do wników i jasne żółcie lwich paszczy. Wszystko to rosło dla Rai nawet w hrabstwie Seco: figowce i paprocie, olbrzymie białe dęby i pnącza tropikalne o barwnych przylistkach, kaktusy i dzika kukurydza, japońskie czerwone sosny i ananasy - nie miało dla nich znaczenia, gdzie rosną; ważne było, żeby cza- rownica, ich pani, była zadowolona. I, przez chwilę, faktycznie była. Przez chwilę porządkowała wspomnienia, długą drogę wiodącą od przeszłości do teraźniejszości, z Tybetu do Nowego Meksyku, poprzez niezliczone rzesze kochanków i przyjaciół, narodziny i śmierci, radości i smutki - całe cztery stulecia. Przyjaciołom znana była jako Rają, wrogom - jako pani Anumati, dla trzech tybetańskich mnichów zaś jej prawdziwe imię znaczyło "Córka Wichrów". Tego popołudnia jednakże zdecydowała, że nie będzie myśleć o Tybecie. Zbyt dużo smut- ku czaiło się w mrokach jej dzieciństwa. To było, zanim jeszcze została czarownicą, zanim zawładnęła himalajskimi duchami lodu, wiatru i kamienia. Gdy Kopernik ogłosił, że Ziemia nie jest środkiem wszech- świata, Rają opuściła Katmandu i wyruszyła do Bagdadu uczyć się matematyki i dogmatów królestw Środkowego Wschodu. Algebra i geometria, logika i retoryka, a także imiona dwustu dwudziestu dwóch dżinów - zapamiętała je, więc mogła je wezwać lub oddalić w zależności od zachcianki. Kiedy zaś pierwsi osadnicy przybyli do Nowego Świata, Ra- ją popłynęła do delty Nilu. Opanowała alchemię, oddawała cześć pogańskim bogom i składała ofiary. Stała się jednym z wielką rzeką, przewidując jej odpływy i przypływy. Rozmawiała z wodnymi nimfami. Nauczyła się pieśni żyznej gleby. Kolonie w Ameryce ogłosiły niepodległość, a Rają udała się na Kretę. Została uczennicą wróżbity pustelnika nazywa- nego "Sonopousem z trojgiem oczu". Spotkała też Judzyasa i zakochała się w nim. Sonopous nauczył ją widzieć przeszłość, a czasami przyszłość, wsłuchiwać się we własne sny... i po- dróżować we śnie do nieznanych królestw. Napoleon podbił połowę Europy. Judzyas porzucił ją. A ona ze złamanym sercem pojechała do Irlandii. Dwa dziesięciolecia była ulubienicą Czarodziejskiego Dwo- ru. Królowa Elfów nazywała Raję "Księżycową Księżniczką", ponieważ jej moc rosła i słabła wraz z porami roku. Rają mogła- by tam być wiecznie szczęśliwa, gdyby nie huk, który przyszedł do zaczarowanych lasów. Żelazne Konie zaczęły przedzierać się przez kraj, buchając parą i wyrzucając iskry spod swych metalowych kół. Hrabstwo wyniszczył tyfus, potem cholera. Połowa dzieci umarła, zanim dożyła pięciu lat. A te, które oca- lały, nie śpiewały i nie bawiły się już z wróżkami; harowały w fabrykach włókienniczych. Pół miliona ludzi gwałciło ziemię dla węgla. Czarny dym dusił świat. Czarodziejski Dwór udał się na wygnanie. Rają błagała, by zabrali ją ze sobą, ale nie zrobili tego. Wy- lewali łzy za nią i jej światem, ale w końcu zniknęli. Jeśli tylko mogłaby naprawić szkodę, przywrócić ziemię do dawnego stanu, może wróżki by powróciły. Ale kiedy przyje- chała do Londynu i zobaczyła bezmiar głodujących ludzi, chmury sadzy i otwarte kanały ściekowe, zrozumiała, że było za późno. Poznała jednak pewną legendę. Sposób, by zmienić to, co się stało. Powędrowała do Francji, do starożytnych grot ludz- kości, jaskini w Lascaux i Le Tuc d'Audoubert, szukając wska- zówek w prymitywnym malarstwie ściennym, prehistorycznych glinianych figurkach i odciskach rąk od dawna nieżyjących cza- rowników. Potem udała się do Lizbony, a stamtąd na parostatku "Le- wiatan" do Rio de Janeiro, by porozmawiać z tamtejszymi cza- rownikami. Przeczekała tam dwie wojny światowe, patrząc, jak kolejna część jej świata umiera. Potem znalazła się w Nowym Orleanie, by popląsać trochę z duchami voodoo i wsłuchać się w sekrety szeptane oddechem przepojonym rumem. W końcu zjawiła się w Nowym Meksyku, gdzie znalazła to, czego szu- kała: sposób na zmianę przeszłości. Rają przystanęła przy mimozach i pozwoliła, by pierzaste listki musnęły jej głowę. Zaczarowała je tak, by ściągały pio- runy, dławiły je i chroniły resztę ogrodu. Nigdy za dużo ostroż- ności z błyskawicami w Seco. Przedarła się przez zarośniętą paprociami ścieżkę. Pod sto- pami miała miękki mech. Rosa osiadła na jej twarzy i rękach, obmywając ją. To była pierwsza część rytuału: ochrona przez wodę. Znalazła się w swoim świętym miejscu. Otaczało ją pięć białych dębów, ich konary ciężkie były od jemioły, tworząc nad nią pajęczynę zieleni. W środku znajdo- wała się studnia wody artezyjskiej. Jej krawędzie obłożone były łupkami. W studni była czarna woda, która przelewała się i ka- pała na ziemię. Zapaliła bursztynowe kadzidło i woskowe świeczki, po czym umieściła je w czerwonych glinianych misach pomiędzy dębami. Dym wzbił się i przyćmił popołudniowe słońce jedwa- bistą teksturą. To była jej ochrona przez powietrze i ogień. Warstwa zgniłych liści przykrywała korzenie. Rają zgarnęła je na bok, odsłaniając wzór z łodyżek, które układały się w pen- tagram. Pod ziemią wyczuła przysypane korzenie układające się w podobny sposób. To była jej ochrona przez ziemię. To zabezpieczało ją tajemnym pięcioramiennym symbolem; jeden wierzchołek symbolizował głowę, dwa - ręce i dwa - nogi. Wewnątrz trójkąta była bezpieczna. Tutaj powinna zobaczyć, gdzie jest prorok Judzyasa. I tutaj powinna znaleźć wodę, której nie można się napić. Uklękła przed krawędzią studni i przejechała dłonią po tafli wody. - Zobaczmy się z naszym duchem - powiedziała do stud- ni. Fale zmąciły odbicie liści, promieni słońca, dymu i cienia. Rają przeczytała o "wodzie pomiędzy światami" w Tybecie. Starożytny chiński zwój z okresu dynastii Qin opisywał doświad- czenia pewnego duchownego, który miał czarodziejski eliksir. Dzięki niemu mógł doświadczyć życia dowolnego człowieka - poety, dowódcy, chłopa, cesarza. Wybrał Konfucjusza. Przez chwalebne życie Konfucjusza duchowny miał przejść w charakterze obserwatora. Pewnego razu spodobał mu się jed- nak hiacynt i choć historyczny Konfucjusz nigdy nie zatrzy- mywał się z powodu kwiatów, duchowny, w akcie silnej woli, zmusił go do tego. Zmienił historię. W bagdadzkim Domu Mądrości Rają usłyszała, że uczony al-Kindi wskrzesił Ptolemeusza, Euklidesa i Archimedesa, by odzyskać ich matematyczną wiedzę zapomnianą przez wieki przez Zachód. Nad brzegiem Nilu alchemik Elias Ashmole wspomniał jej 0 związku chemicznym, który łączył świat fizyczny ze światem duchowym. Powiedział, że jest to woda, która nie jest wodą, 1 że leży głęboko w ziemi, gdzie nie ma ziemi. Na Krecie Sonopous dał jej po uszach, gdy go o to spytała. Powiedział, że ta wiedza jest zakazana. Dawała zbyt wielką oC jednemu człowiekowi. Rzecz jasna, miał na myśli śmier- telnika... a ona nim nie była. Wróżki z Irlandii miały kiedyś ten eliksir. Jego źródło jed- nakże wyschło tysiąclecia przed jej przyjazdem. Lizbona, Francja, Amazonka i Nowy Orlean - we wszyst- kich tych miejscach były legendy o wodzie, w żadnym jednak nie było samej wody. Istniał jednak klucz do zagadki, ślady, które prowadziły do Nowego Meksyku. Rają westchnęła. Przelotne spojrzenie na przeszłość zabrało jej trochę mocy. Odnalezienie człowieka, którego chciał zabić Judzyas, zabierze bez wątpienia więcej. Powinno to być prost- sze, jeśli będzie miała obok siebie Palomę. Rają mogła czerpać z młodości i witalności swej uczennicy. Postanowiła poczekać. - Zobaczmy przeszłość tego miejsca - powiedziała do studni. - Zobaczmy, gdzie woda dotknęła Seco. Rają przesunęła dłonią po powierzchni wody i pozwoliła, by studnia artezyjska wyciągnęła z jej ręki magię i ciepło. Woda pociemniała. Pojawiły się skłębione sny i mgła, wizje i koszmary. Woda pod ziemią: fale, kanały, zimne zbiorniki, krople, któ- re zwisają ze stalaktytów, dziewicza woda, której ziemia nigdy nie wypuściła, i oceany nocy - wszystko to zamigotało na powierzchni studni Rai. W Kanionie Zaginionego Srebra rzeka krwi przelała się wśród lechuguilla i opuncji - masakra gór- ników dokonana przez hiszpańską konnicę. Poniżej wyschnię- tego koryta rzeki znaleźć można było ukryte sztaby srebra (jeśli wiedziało się, gdzie kopać), a w grotach na stoku - tony drogo- cennego metalu. Przesunęła się w czasie. Osadnicy przejeżdżali przez kanion, omijając główny szlak, ponieważ bali się bandytów. Jeden z wozów przewrócił się na kłodzie i mała Sally Wainwright upadła do tyłu, źle wylądowała i złamała nogę. Cała kawalkada szesnastu wozów, muły, konie i krowy stanęły. Rodzice nie chcieli ruszać dziewczynki, więc wszyscy zostali tu na noc. Tego wieczoru jeden człowiek, ojciec Wilber, odłączył się od pozostałych. Kiedy nie wrócił do rana, wysłali grupę po- szukiwawczą w góry i Grań Siedmiu Podków. W górach znaleźli niezliczoną ilość jaskiń, głębokich labiryntów, kilka z petrogryfami i odciskami palców na okopconych ścianach, ale nigdzie ojca Wilbera. Pojawił się żywy i cały cztery dni później, rozkojarzony i odwodniony. - Słyszałem anioły w górach - powiedział osadnikom. - Powiedziały mi, żebym szedł za nimi. - Dokąd? - spytali. - Do czyśćca - wyszeptał. - Dały mi to. - Wyjął swą srebrną manierkę, nie napełnioną jak zwykle whisky, lecz zwy- kłą wodą. - Teraz dajcie to Sally. Anioły powiedziały mi, że to jej pomoże. Osadnicy dali dziewczynce łyczek wody. Złamanie zrosło się na ich oczach. - Jezus Chrystus jest w tych górach - powiedział ojciec Wilber. - A ja byłem z nim. - Potem zapadł w sen. Tej nocy wszystkim, z wyjątkiem Sally Wainwright, śniły się koszmary. Niektórzy mówili, że diabeł przyszedł do nich i szeptał o magii i srebrze w górach. Ojciec Wilber umarł we śnie. Połowa osadników chciała opuścić Seco. Druga połowa zde- cydowała się zostać. Mówili, że zdarzył się cud. W taki oto spo- sób w 1859 roku powstała osada Silver Waters - Srebrny Zdrój. - A co się stało z Sally Wainwright? - spytała Rają wodę. Nie otrzymała jednak odpowiedzi. Zamiast tego woda wzbu- rzyła się. Jej lustro przeszłości przeskoczyło lata naprzód. Silver Waters było gwarnym miastem. Były w nim namioty i bary, domy o złej reputacji, budynki ze sztucznymi fronto- nami. Dyliżans wjeżdżał każdego wieczoru na błotniste ulice, wyrzucając na nie szukających szczęścia. Legenda o uzdrawia- jącej wodzie ojca Wilbera dotarła aż do Saint Luis i przyciągała chorych. Niektórzy mieli koklusz, inni opuchliznę, jeszcze inni gruźlicę, niektórzy dolegliwości, których nie potrafili nazwać, a wielu było po prostu chorych na starość. Przybył również inny rodzaj ludzi - nie po to, by leczyć siebie, a po to, by leczyć innych. Uzdrowiciele wiary z ich du- chowym odrodzeniem, pijani doktorzy, którzy wyrzuceni zo- stali ze wszystkich szpitali na wschód od Missisipi i staromodni domokrążcy, którzy przyjeżdżali wozami z tysiącami bezuży- tecznych specyfików. Istny karnawał śmierci. Nikt nie został wyleczony, ale było wystarczająco dużo ma- nierek ze srebrnej blachy Mazidła profesora Lowa i Syropu na robaki, Sarsaparylli mateczki Clark i kwakierskich nalewek do- ktora Flinta wypełnionych alkoholem, kokainą i opium, by przez chwilę wszyscy czuli się jak dotknięci ręką Boga. Dziesięć lat później tylko garstka desperatów pozostała w Seco. Silver Waters przechrzczono na Dry Water, Wyschnię- tą Wodę, z powodu setek rozgoryczonych chorych, którzy nigdy nie doczekali się cudu. Podczas wojny secesyjnej w Nowym Meksyku nie stoczono żadnej dużej bitwy; mimo to miasto z sześcioma setkami mieszkańców miało trzy cmentarze z czte- rema tysiącami grobów. A jednak niektórzy dalej przyjeżdżali, pełni nadziei. Jednym z nich był Yanisin. Był jednym z tych "nie współ- pracujących" Indian, których Kit Carson i jego ludzie wzięli w okrążenie po zniszczeniu ich domostw i plonów. Yanisin był pokojowo nastawionym człowiekiem, więc poddał się. Zmusili go oraz jego żonę do przejścia trzystu mil z Gallup do Bosque Redondo niedaleko fortu Sumner. W roku 1868 plemię Nava- jów podpisało traktat pokojowy i dostało część regionu Four Corners. Yanisin natomiast przybył wraz z żoną do Dry Water. Musiał to zrobić. Jego urodzony w obozie jenieckim syn umie- rał na zapalenie płuc. Przybyli pewnego popołudnia w czasie jednej z najgorszych burz, jakie kiedykolwiek nawiedziły Seco. Chłopiec umierał mimo sprowadzenia najlepszego lekarza w mieście. Yanisin poszedł w góry, szukając uzdrawiającej wody... i znalazł ją. Osiedlił się w Dry Water. Gdy jego żona umarła ze starości, wziął sobie drugą, a potem trzecią, i miał trzech synów, z których dwóch wyjechało uczyć się do Bostonu, a trzeci, Niyol, pozostał, by być szamanem, jak jego ojciec. W czasie gdy Rają pojawiła się w Nowym Meksyku, Yanisin Rodriguez miał około stu pięćdziesięciu lat. - To ty - powiedziała Rają do odbicia. - To ty twier- dziłeś, że twoja woda jest święta. Że chcę jej użyć w złych zamiarach. Myliłeś się. Próbował odpędzić ją hordą zaczarowanych demonów pyłu. Zwróciła je przeciwko niemu, sprowadziła na niego Stary Pół- nocny Wiatr i zmusiła do wycofania się w góry. Przeciwstawił jej się znowu - nawet po tym, jak wyjaśniła swe plany zmiany ziemi - i znów kontratakował. Rają sprowadziła czarną chmu- rę na słoneczny dzień, chmurę tysiąca kruków, które rozdarły go na strzępy. Jego syn, Niyol, również próbował ją powstrzy- mać. Miał moc większą, niż jakikolwiek dziesięciolatek miał prawo posiadać. - To na pewno z powodu tej wody - wyszeptała. - Ty i twój ojciec piliście ją, prawda? Duch Niyola nawiedzał ją, więc przebiła go osikowym krzy- żem, podobnie jak zrobiła to z Judzyasem. Wiatr zaszumiał w gałęziach jej pięciu dębów. Wiatr niósł pieśń, dziecięcy wierszyk. Ktoś był w jej ogrodzie. Rozpoznała łagodną płynność głosu. To Paloma. Rają wyczyściła wodę i swoje myśli. Paloma była dzieckiem (podobnie jak ona przed pierwszym spotkaniem z himalajskimi duchami). Posiadała iskierkę mocy; widziała i słyszała rzeczy istniejące poza normalną rzeczywistością i miała naturalny wdzięk anioła. Należała do grupy, która praktykowała w hrab- stwie Seco wiccę. Byli to ludzie o jak najlepszych intencjach, ale nie mogli jej pomóc, gdy jej moc zaczęła wzrastać. Rają przyłączyła się do nich i wzięła Palomę pod swoje skrzydła. Początkowo łączyło je coś więcej niż przyjaźń, ale to zgasło. W tej chwili to były jedynie żmudne lekcje czarów. - Pani? - Paloma przedarła się przez paprocie otaczające Świątynię Pięciu Drzew. - Wejdź - odparła Rają. Paloma wiedziała, że ochronny krąg nie będzie przełamany, jeśli w niego wejdzie. Drzewa lu- biły ją. Właściwie pytała z czystej uprzejmości. Rają lubiła ją za to. Uprzejmość. Uklękła obok Rai, zbierając swą dżinsową spódnicę tak, że- by nie dotykała wody. - Mamy dziś dużo pracy. Czy twój umysł jest czysty? - Tak, Pani. - Rają spojrzała w czarne lustro wody i skrzywiła się. - Wobec tego dlaczego nie widzisz w wodzie nic poza swoim odbiciem? - To... moje myśli. To znaczy... nie są zbyt czyste. Po- znałam kogoś i nie mogę przestać o nim myśleć. Rąja westchnęła i przyjrzała się baczniej swej uczennicy. Ciemne włosy zakrywały jej oczy. Nerwowo bawiła się ko- ronkowymi frędzlami spódnicy. Jakież z niej jeszcze dziecko, pomyślała. - Bardzo dobrze. Może pokażesz mi tego człowieka? Po- winnyśmy obrócić twoje pożądanie na naszą korzyść. To po- winno ukierunkować twoje myśli. Paloma zaczerwieniła się. •- Tak, Pani. - Jej długie palce dotknęły lustra wody; po- jawiły się na niej kółka, naszły na siebie i ukazał się Larry wypełniający formularz meldunkowy w Zajeździe Pod Srebrną Kulą. Rają nie widziała w nim nic szczególnego. Azjata, z bli- znami po trądziku, w wygniecionym ubraniu i o nie nadzwy- czajnym ciele. To, co było nadzwyczajne, niewątpliwie do- strzegła również Paloma, a mianowicie błyski energetyczne, które wieńczyły jego głowę. To były wystrzały srebra i smugi ciemnej zieleni, które przypominały jej cesarski nefryt. - Czyż nie są nadzwyczajne? - spytała Paloma. - Mog- łabym wpatrywać się w te jego kolory godzinami, jeśli tylko by mi na to pozwolił. - Jak się nazywa? - Larry. Larry Ngitis. Miał zdolność jasnowidzenia, trzecie oko, podobnie jak So- nopous. Widziała jego umysł. Zalał powietrze pasmami kolorów i światła. Były tam jednak również dwie części, które kończyły się gwałtownie - zupełnie jakby były odkrojone, wyczyszczone. Te części odzwierciedlały przeszłość, a może i przyszłość. So- nopous, który miał tylko jedno takie oko, mówił, że wyrocznia w Delfach miała dwa, jedno do patrzenia w przeszłość i drugie do patrzenia w przyszłość. Mówił jej, że tacy prorocy byli czymś niesłychanie rzadkim, a jeszcze rzadsi byli ci, którzy ocaleli. Większość z nich popadła w szaleństwo. Larry był silny. Nie tak silny jak ona... chyba że umyślnie tłumi swe kolory. Trudno jednak było to stwierdzić. - Pokaż mi lepiej pana Ngitisa. Paloma pochyliła się, by dotknąć lustra wody, ale Rają zła- pała ją za rękę. Mówiła do wody, nie do Palomy. Użyje do tego swej własnej mocy. Cal mgły uniósł cię nad wodą, a przez nią widać było Lar- ry'ego jadącego na białym koniu w szare łaty. Nowy obraz: mroczny kąt księgarni Trójka Karo, gdzie Lar- ry rozmawiał i popijał kawę. Rają nie mogła zobaczyć czło- wieka, który siedział naprzeciw niego, ale rozpoznała jego ko- lory: to był Judzyas. Pomachała ręką i mgła rozproszyła się. To musiał być ten prorok, na którego polował Judzyas. Obaj w księgarni - to była przeszłość czy przyszłość? Woda nigdy nie rozróżniała takich rzeczy. Przecież zabiła Judzyasa, prawda? Był sprytny. Mógł znaleźć jakiś sposób, by wyrwać kołek, którym przybiła jego duszę do umarłego ciała. Musi bezzwłocznie wysłać kruki na przeszpiegi. Co do Larry'ego, to miał on środki na znalezienie tego, cze- go szukała. Jakkolwiek by było, Judzyas uważał podobnie. Mu- si nakłonić Larry'ego do współpracy. Nie prośbą, to groźbą. A jeśli i groźby nie poskutkują, będzie musiała go zabić. Rają nie mogła mu pozwolić, by sprzątnął jej sprzed nosa to, na co czekała od tak dawna. - Czy coś się stało? - spytała Paloma. - Nie. - Rają uspokajająco uścisnęła jej rękę. - Twój znajomy mnie zaintrygował. Muszę się z nim spotkać. Może również zechciałby zostać moim uczniem? Co o tym sądzisz? - Uczniem? Twoim? Sama nie wiem... Rają uśmiechnęła się. - Nie martw się. Moje zainteresowanie nim jest czysto za- wodowej natury. Jest twój. Obiecuję. Powiedz mi o nim coś więcej. - Ma kalifornijskie prawo jazdy... - Paloma przymknęła oczy, przypominając sobie resztę - a mieszka w Oakland. I jest pisarzem science fiction. Kupiłam jego trylogię w księgarni. Niezła. - Pisarz... - Niezwykły zawód jak na człowieka obda- rzonego mocą. Może nie był jednak tak utalentowany, jak my- ślała. A może dopiero się rozwijał. W takim wypadku mogłaby to wykorzystać. Mogłaby użyć jego mocy, zanim on nauczyłby sie nią posługiwać. - Czy jest lepszym pisarzem od naszego Roberta Dolinskiego? - Nie. Biedny pan Dolinski. Ledwie go pogrzebaliśmy, a już jego dom został sprzedany. - Przerwała, by uporząd- kować koraliki-z kości. - Nie, Larry nie jest lepszy od niego. Jest inny. Bardziej nowoczesny. - Rozumiem. - Mam wrażenie, że nie przyjechał tu bez powodu. - Dlaczego tak sądzisz? - Ostatniej nocy sprawiał wrażenie... mocno zdezorien- towanego. Tego ranka zresztą również. Nie zachowywał się jak turysta. Rają milczała przez chwilę, po czym powiedziała: - Musimy porozmawiać z panem Ngitisem... z Larrym. - Jak? W ogóle mnie nie zauważa. Prawdopodobnie przy- jechał tutaj podpisywać książki i nie może opędzić się od fanów. Dlaczego miałby ze mną rozmawiać? - Wydamy przyjęcie. Zaproszę miejscowych pisarzy i wy- dawców, a także kilka osób z Nowego Jorku. Przyjdzie. Musisz się o to postarać. Uśmiechać się do niego w ten szczególny sposób. Mówić to, co chce słyszeć. Już ty to potrafisz. Paloma pokręciła głową. - Ta sytuacja jest inna. Nie potrafię go przejrzeć. - Zmar- szczyła brwi. - Właśnie to czyni go tak interesującym. - Powinnaś spróbować - poradziła Rają tonem, który nie miał wiele wspólnego z radami. - Tak, Pani - westchnęła Paloma. - Gdy tylko z nim porozmawiasz, daj mi znać. Dokoń- czymy naszą lekcję wróżbiarstwa kiedy indziej. A teraz idź. I tak już dzisiaj się nie skupisz. Paloma podniosła się, ukłoniła i wyszła z kręgu. Jakież z niej jeszcze dziecko - być może zbyt niewinne do tej roboty, mimo niewątpliwych zdolności. Rają zgasiła woskowe świece, po czym opuściła Świątynię Pięciu Drzew. Doszła do granic swej posiadłości. Czekały tam na nią, siedząc w krzakach bawełny i obserwując ją żółtymi oczami, dwa kruki - Sadza i Murzyn. - Lećcie do czarnej wieży - powiedziała im. - Wieży polinskiego. Na samej górze wypatrujcie mężczyzny. Powinien być nieżywy. Upewnijcie się. Poruszenie ciemnych piór i pazurów - i już ich nie było. Rają weszła do domu, złapała za telefon i wyszła z powro- tem na łąkę. Usiadła pod wierzbą płaczącą i zadzwoniła do księ- garni Trójka Karo. - Henry? Tu Rają. Dobrze, dziękuję. A jak dzieci? To świetnie. Chciałabym wiedzieć, czy masz coś autora nazywa- jącego się Ngitis. N-G-I-T-I-S. Tak, mogę poczekać. Para ciem, ze skrzydełkami w kolorze siarki, usiadła jej na palcach. Drżały chwilę na wietrze, po czym wzbiły się w po- wietrze. - Masz go? Tylko drugą część trylogii? Czy mógłbyś mi ją przysłać? A kto to wydał? Wydawnictwo Perspektywa? Sto- krotne dzięki, Henry. Ucałowania dla dzieci. Aha, jeszcze jed- no. Jutro wieczorem wydaję przyjęcie. Czy mógłbyś na nie za- prosić tych, co zwykle? I dać znać ludziom z "New Yorkera"? Tak. - Roześmiała się. - Jeszcze raz dziękuję. Dobrze. Na razie. Następnie zadzwoniła na Manhattan. - Pani Anumati do pana Jacoba. Nie. Nie będę czekać. Halo, Walter? Tu Rają. Poczekaj chwilkę. - Uruchomiła opcję zagłuszania w telefonie. W słuchawce rozległo się buczenie. - Zabezpieczyłam swoją stronę, proszę cię, zrób to samo ze swoją. Na drugim końcu również rozległo się buczenie. - Chciałabym kupić pokaźną liczbę akcji. Bądź uprzejmy odwołać wszystkie inne spotkania. Tak. Znajdź korporację, któ- ra ma Perspektywę. Tak. Perspektywę. Takie wydawnictwo. Wydaje książki science fiction. Nie, nie obchodzi mnie, co o tym myślisz. Chcę je mieć. Halo? Kup tyle, ile tylko będzie można. Wszystko, co jest na rynku. No to co? Jeśli będziesz musiał, rusz złoto z Zurychu. I przestań biadolić. To nie twoje pieniądze. Bierz się do roboty! Po południu chcę mieć prze- faksowane umowy wstępne. A może przylecisz? Wtedy je sfi- nalizujemy. Tak. Pozdrowienia dla Jenny. Na razie. Wiedziała, że Walter Jacob ją okrada. Pozwalała mu na to. Był tego wart. Łebscy prawnicy są na wagę złota. Poza tym był dowcipny i całkiem przystojny. Rają zastanawiała się przez chwilę, jakim mężem był dla Jenny, ale zaraz porzuciła te myśli. Najpierw musi się dogadać z Larrym Ngitisem. Przejęcie Perspektywy było tylko początkiem. Rają miała w rękawie atuty zarówno niebiańskie, jak i ziemskie, i jeśli Lar- ry nie okaże się skłonny do współpracy, zagrozi nie tylko jego karierze, ale również jego rodzinie i przyjaciołom. Zyska jego pomoc w taki czy inny sposób. Jutro wieczorem będą mieli dużo do omówienia. ROZDZIAŁ 5 Larry był szalony. Tylko szaleniec może widzieć umarłe dziecko na drodze i ducha kowboja na łóżku - ubranego w buty, kapelusz kow- bojski i flanelowe kalesony. Światło też wyglądało dziwnie. Oślepiające słońce Nowego Meksyku wpadało między żaluzja- mi i układało się w tęcze. Wyglądało jak ciało stałe - a jed- nocześnie było przezroczyste - jak szyba. Szaleniec. Nim właśnie był. Postradał rozum po odejściu od Lindy. To było jedyne logiczne wytłumaczenie. Zamknął oczy, modląc się, by wszystko to zniknęło, by oka- zało się, że nigdy nie wyjeżdżał z Oakland, że to był tylko sen. Otworzył oczy. Kowboj wciąż siedział na łóżku. Poczuł żółć podchodzącą mu do gardła. Zwymiotowałby, gdyby coś jeszcze pozostało mu w żołądku. - Próbujesz coś mi powiedzieć, synu? - Ty... ty jesteś Matt Carlson? - Ja. Larry był równie oszołomiony jak wtedy, na ulicy. Miał su- che usta. - Jesteś nieżywy? - wyszeptał. - Bardziej niż puszka mielonki. Stary Johnny i jego ludzie weszli tu na górę. Wpakowali we mnie trzynaście kulek. - Matt pokazał na materac obydwoma palcami wskazującymi, jakby były one lufami pistoletu. - Napadli mnie znienacka, gdy spałem. Przynajmniej tak jest napisane na tej ozdobnej mo- siężnej tabliczce. - To ty nie wiesz? - Nie. Byłem pijany bardziej niż wąż w butelce z siuśkami. Dla mnie to było jak uderzenie pioruna. - Matt pochylił się do przodu i wyszeptał: - W tych okolicach jest wyjątkowo dużo piorunów. Larry był bliski omdlenia. Próbował krzyknąć, ale z jego ust dobył się tylko charkot. - Ty... ty... ty mówiłeś, że to twój pokój? Jak to? Dla- czego tu jesteś? - Mogę ci pomóc - powiedział Matt i zmrużył oczy. - A ty możesz pomóc mnie. Przechodzisz zmianę. Zmianę, która może cię zabić. - Nie rozumiem tego. Nie wierzę w to. I nie wierzę w cie- bie. Idź stąd. - Larry zamachał rękami w powietrzu, mając nadzieję, że duch zniknie. - Wiara nie ma tu nic do rzeczy. - Matt przyjrzał się uważnie Larry'emu, po czym dodał: - W twoich żyłach płynie chińska krew. Czy to dlatego jesteś taki tępy? Kolory wlewające się przez żaluzje zadrżały. Kolor zielony rozerwał się jak za bardzo rozciągnięta ciągutka. Pozostały po niej żółte i niebieskie smugi wiszące w powietrzu. Kolor po- marańczowy zatrząsł się, po czym rozpadł się na kawałki czer- wieni i żółci. Kolor fioletowy podzielił się na niebieski i czer- wony, olej i wodę. - Tracisz kolory - powiedział Matt i wstał. - Odlatujesz. To niedobrze. Musisz się czegoś złapać albo zgubię cię na zawsze! - Złapać czegoś? Tracę zmysły. Nie mam się czego złapać. Widzę duchy. - Usiłował się roześmiać, ale tchawica skur- czyła się w panice. - Rozmawiam z duchami. Mam halucy- nacje. Robię... - Robisz więcej hałasu niż gwintówka, oto, co robisz. A teraz mnie posłuchaj. Nie jesteś pomyleńcem. A to, co wi- dzisz, to nie halucynacje. To wszystko dzieje się naprawdę. .- To dlaczego nigdy przedtem tego nie widziałem? .- Nie mam pojęcia. - Podkręcił koniec zwisającego wą- sa - Nie jestem czarodziejem. Nie jestem szamanem. I nie jestem czarownicą. Jestem po prostu starym duchem próbują- cym się stąd wydostać. Wiem tylko, że śmiertelnicy nie mogą tego zobaczyć, a na takich jak ty, którzy mogą, przychodzi rap- towna zmiana. Rozumiesz? - Nie. - Larry wstał. Czy też raczej próbował wstać. Pod- łoga była kleista. Przylegała do jego skóry, ugięła się pod nim jak guma, a w końcu pociągnęła go w dół. - Pomóż mi - poprosił. - Zatrzymaj to. - To dzieje się za szybko, synu. Bledniesz w oczach. Po- słuchaj. Jedyną osobą, która może to zatrzymać, jesteś ty sam. Larry walczył z podłogą, ale trzymała go mocno. To z pew- nością był atak szaleństwa. Musiał zachować resztki spokoju, zanim zjawią się sanitariusze. A jeśli to nie było to... jeśli to nie było to, to musiał się za wszelką cenę dowiedzieć, co to, do cholery, mogło być. - Dobra - wyszeptał. - Słucham. - Oprócz miejsc, w których żyją normalni ludzie, są rów- nież miejsca, których nie mogą oni zobaczyć, a jeśli nawet zo- baczyli, to nie są w stanie w nie uwierzyć. Rozumiesz? - Nie. - No dobra, przynajmniej udawaj, że rozumiesz. Te miejs- ca otaczają cię jak kłębek wełny. - Mówisz o światach równoległych? Innym wymiarze? To szaleństwo. - Nie ruszaj się i się nie wymądrzaj. Jeśli chcesz wykopać sam sobie grób, to mam to gdzieś. - Matt odwrócił się do niego plecami. Larry roześmiałby się na widok klapki z tyłu kalesonów Matta, gdyby nie to, że rozpaloną czaszkę przebił mu sopel lodu. - Przepraszam, panie Carlson. - Dotknął ręką czoła. - Nie to miałem na myśli. Głowa mi pęka. Nie mogę myśleć. Matt odwrócił się. - Nie mów do mnie "pan". Tak mówi się do przyzwoitych ludzi. Ja tam nigdy dla nikogo nie byłem przyzwoity. To tak właśnie adwokaci i sędziowie zwracają się do ciebie, gdy mają cię powiesić. Jestem Matt. Zwyczajny, stary Matt Carlson, ro- zumiesz? Zalewające pokój kolory pociemniały, po czym zrobiły się wodniste i zaskrzypiały; to był świszczący dźwięk schładzania gorącego metalu. - To zły znak, Larry. Tracisz resztkę swoich kolorów. Na- prawdę niedobrze. - Tracę? Co masz na myśli? - Nie chcesz wiedzieć. W tych warstwach, które cię ota- czają i których zwykły człowiek nie dostrzega, jest wiele dziw- nych rzeczy, duchów, jak na przykład ja, mnóstwo dusz Indian Navajo, które są w tych stronach. A te rzeczy naprawdę są tym dziwniejsze, im dalej się zajdzie. Rozumiesz? Larry zamknął oczy. Chciał uporządkować myśli, ale zamk- nięcie oczu sprawiło tylko, że pokój zawirował. - Duchy - wyszeptał. - Dusze. Tym dziwniejsze, im dalej się zajdzie. Załapałem, Matt. Wreszcie załapałem. - To dobrze. Już myślałem, że ci naprawdę odbiło. Larry przypomniał sobie mosiężną tabliczkę i to, że Matt Carlson był mordercą, kimś, kto kradł i mordował sto lat temu. Nie powinno się ufać komuś takiemu, wszystko jedno - ży- wemu czy martwemu. - Dlaczego mi pomagasz? Jaki masz w tym interes? - Właśnie do tego zmierzam - powiedział Matt. - Naj- pierw jednak musimy sprowadzić cię na twoje miejsce, inaczej żaden z nas nie pomoże drugiemu. A teraz słuchaj: to nie jest sprawka twojego umysłu. To, co widzisz, jest najmniej realne, przypuszczam, że jest realne tam, gdzie się znajdujesz. To może czasami nastręczać prawdziwych kłopotów. Przede wszystkim rzeczy tam są raczej przychylne, ale od czasu do czasu możesz spotkać coś, czego wolałbyś na swej drodze nie spotykać. Coś, co może zawładnąć twoim umysłem. Światło, które pozostało, rozplatało się na czerwone, nie- bieskie i żółte smugi promieni słonecznych. Pasma blasku splą- tały się, szarpnęły i pstryknęły. Matt rzucił swój kapelusz na podłogę. - Teraz masz naprawdę mnóstwo kłopotów. To, co było po lewej stronie, co składało się na podstawowe kolory, nie było białym światłem, było czymś, czego Larry nigdy jeszcze nie widział. Jego umysł odmówił ustalenia, co to było. To był kolor, który nie istniał w naturze. Mimo to jednak rozpoz- nawał wszystkie inne kolory, które widział. Oczy mu łzawiły. Kolory przyciągały go do siebie. To było zachwycające. To było przerażające. - Synu? Nie widzę cię. Czy mnie słyszysz? Krzyknij! - Nie chcę już ich widzieć. Jak je zatrzymać? - One nigdy się nie zatrzymują. Nawet po twojej śmierci. Ale ty możesz je opanować. Larry nie mógł oderwać wzroku od kolorów. Sprawił jed- nak, że stały się nieostre. Spróbował odwrócić od nich wzrok. - Co mam robić? Nie mogę tego utrzymać zbyt długo. Nie mogę przestać patrzeć. - Nie próbuj nie patrzeć. Patrzenie jest kluczem. Ale mu- sisz wyostrzyć wzrok. To tak jak wtedy, gdy patrzysz na coś, co znajduje się blisko twojej twarzy. Nie widzisz nic poza tym czymś. Tak to jest w przypadku zwykłych ludzi. - Więc jestem skoncentrowany na innym wymiarze? Bar- dziej odległym? - No właśnie. Musimy po prostu sprowadzić cię tam, gdzie będziesz patrzeć prosto przed siebie. - Jak? - Nie możesz dopuścić do tego, by twoja wyobraźnia po- dążała za tobą. Żadnych snów na jawie. Wszystkie te bzdury wciągają cię jeszcze głębiej. Larry przypomniał sobie całe wyposażenie pokoju: kominek w kącie, smugi dymu na ścianie biegnące do drewnianego sufitu i grube dywaniki Indian Navajo leżące na białej sosnowej pod- łodze. Nieznany kolor spłowiał. Wyposażenie pokoju nie pojawiło się ponownie. Larry uno- sił się w przestrzeni; gwiazdy pokrywały czarne tło, a galaktyki wirowały bezgłośnie wokół niego. Przeraził się nie na żarty, po czym uświadomił sobie, że może normalnie oddychać. Było mu ciepło. W próżni słyszał dźwięki: szepty i nieznaną muzykę. - Zdaje się, że jesteś bliżej - usłyszał Matta. - Postaraj się przypomnieć sobie, jak się oddycha. Powinno poskutkować. Serce Larry'ego biło mocno. Skoncentrował się na wdechu i wydechu, sprawił, że oddech się uspokoił, stał się głęboki i pełny. Gwiazdy były teraz bliżej. Tysiące, miliony gwiazd. Pokry- wały całe niebo, błyszcząc mocno, wyjąwszy garstkę poroz- rzucanych ciemnych kropek. Te ciemne punkciki otaczały au- reole, jaśniejsze niż wszystko, co Larry dotychczas widział. Wzdłuż krawędzi widać było ślady konwekcji, pierścienie i wi- ry, które zderzały się i rozbijały, kręciły młynka, wymieniając się energią. To musiała być czarna dziura. Badał to zagadnienie podczas pracy nad swoją trylogią. Czy możliwe było podró- żowanie w jej wnętrzu w stanie, w jakim się znajdował? Pójście za horyzont zdarzeń i powrót? Miałby o czym pisać. Tempe- ratura na krawędzi dysku wynosiła coś około miliona stopni i zwiększała się z promieniami X. A jednak, jeśli mógł oddy- chać w próżni, powinien również być w stanie prześlizgnąć się do krawędzi, spojrzeć i... Głos Matta był cichy. - Przekleństwo, chłopcze. Znowu odlatujesz. Znowu tra- cisz koncentrację. Wpędzisz się w większe kłopoty, niż gdybyś próbował związać rysia kawałkiem struny. __ Widzę gwiazdy - odkrzyknął Larry. - Musisz zacząć myśleć o swoim ciele i o tym, gdzie je- steś. Uszczypnij się w ramię. Larry nie widział swego ciała. Sięgnął tam, gdzie według niego powinno znajdować się ramię, i chwycił mocno. - Nic nie czuję. - Musisz mieć coś, czego bardziej się możesz chwycić. Masz dziewczynę? - Tak - odparł Larry machinalnie. Trzy lata z Lindą. Trzy lata, a on już myślał, że zawsze będzie odpowiadał "tak". - Nie - poprawił się. - No cóż, ból też może się nam przydać. Pomyśl o niej. Z wnętrza rozgrzanego do białości dysku Larry zobaczył płomień ognia, który zachwiał się i skrył za horyzontem zda- rzeń. Nic nie mogło wymknąć się z czarnej dziury. Grawitacja była ogromna. Ale przecież jego też tu nie powinno być, nie powinien móc oddychać w próżni, widzieć cokolwiek z tego, co zobaczył. Ogień przybrał niewyraźny kształt. Dreszcze przebiegły po jego ciele. Ogień biegł w jego kierunku. Musiał być odległy o lata świetlne, jednak dystans między nimi zmniejszał się w alarmującym tempie. - Myśl o bólu - powiedział Larry sam do siebie drżącym głosem. Linda była w Oakland, prawdopodobnie sortowała właśnie rzeczy, które zostawił, rozważając, co wyrzucić, a cc zostawić. Odsunął tę myśl na bok. Opuścił Kalifornię po to, by nie myśleć o niej. W jego myślach pojawiła się Paloma. Nie powinien o niej myśleć. Wiedział, że było za wcześnie... musiał najpierw upo- rać się ze wszystkimi tymi lepkimi uczuciami. Nie chciał ko- lejnego związku. Nie teraz. Jednak myślenie o niej było łatwe. Była znowu w Zajeździe Pod Srebrną Kulą: drelichowa spód- nica i koraliki, duże brązowe oczy i korona różowego ognia. Gwiazdy przybladły. Pojawiły się sprzęty z pokoju. Było zbyt dużo obrazów, szczególnie w kątach, zupełnie jak- by dodany został jeszcze jeden wymiar. Widział dwie łazienki, trzy kominki, doliczył się szesnastu kątów. Drzwi na korytarz były zamazane. Zachodnia ściana wirowała. Larry patrzył jed- nocześnie na dół i do góry. Miał zawroty głowy, mimo że stał mocno na podłodze. Ściany wybrzuszyły się, zgięły - i nagle wszystkie krawędzie odchyliły się od niego. Ogień z czarnej dziury był tutaj również, zwijał się i buzował w rogu, którego przedtem nie było. Sączył się i rozprzestrzeniał na całą podłogę poprzez powietrze, falując na dywanikach i wchodząc pod łóżko. Pachniało ciekłą miedzią. Ogień nie dotarł jeszcze do mebli, ale Larry miał uczucie, że on sam nie jest podatny na ten ogień. Poprzedniego tygodnia widział w supermarkecie gazetę z na- główkiem: Pastor zapalił się na probostwie. Czyżby sprawka diabła? Może widział to - a to widziało jego. Gorąco tego czegoś dochodzące z drugiego krańca pokoju zaczerwieniło je- go skórę. -- Matt - wyszeptał. - Coś za mną przyszło. -- Sprowadzimy cię z powrotem. Nie panikuj. Jeszcze cię nie widzę, ale słyszę cię naprawdę wyraźnie. Podejdź do ko- minka. Larry zrobił kilka kroków w bok. Jego sylwetka stała się nie- wyraźna. Pojawił się ponownie przy jednej z łazienek. Podłoga miała schody wiodące na górę, w dół i na boki wzdłuż ścian, które wydawały się zawijać w kątach. Podszedł do kominka. - Najlepiej będzie, jeśli doznasz prawdziwego bólu, i to szybko. Weź zapałki, są przy podpałce. Larry usłyszał nieśmiałe pukanie do drzwi. - Widzę cię - krzyknął Matt. - Strasznie jesteś gorący. Weź garść zapałek. Mają błękitne łebki. Potrzyj nimi o cokolwiek. Larry wziął pudełko, wysunął je i wyjął trzy zapałki, po czym wysypał resztę. Przeciągnął nimi wzdłuż ściany. Zapaliły się: ciepły, jasny płomień i zapach siarki. To była jedyna zna- joma rzecz w całym pokoju. Ponowne pukanie... odległe, jakby słyszane przez sen. Ogień, który zanurkował pod łóżko, wyszedł z drugiej stro- ny. Wszystko zatrzymało się, wstążki dymu pojawiły się w miejscu, gdzie Larry był przed chwilą. Zatrzymały się, a po- tem znów ruszyły, szybko, kręcąc młynka i plując iskrami po podłodze, prosto na Larry'ego. - Szybko, synu. Łap je. Podpal sam siebie. Larry wyciągnął rękę do zapalonych zapałek. Ledwie czuł ich gorąco, mając tak blisko gorąco idące od ognistego potwora; to było ognisko, piec wrzącego metalu. Jego flanelowa koszula osmoliła się. Powietrze było zbyt gorące, by mógł oddychać. Zgasił zapałki. Po wszystkim. Temperatura spadła. Larry był pokryty potem; nagle zrobiło mu się zimno. Inne wymiary i zawroty głowy zniknęły. Żad- nych dziwnych kolorów. Żadnej nieznanej muzyki. Żadnych wizji galaktyk. Żadnych duchów. Wyrzucił zapałki. Złapał się za poparzoną rękę. Na dłoni miał trzy bąble. Ponownie rozległo się pukanie do drzwi. - Halo, panie Ngitis! Larry! Jest pan tam? Głos podobny był do głosu Palomy. - Chwileczkę - zawołał Larry. Złapał szczapę i wrzucił ją pod łóżko. Nie wybuchła płomieniem i nie napotkała oporu. Spojrzał pod spód. Nic. Gdzie się to wszystko podziało? Oszołomiony usiadł na łóżku. Kolana mu się trzęsły, tak jak i ręce; poczuł w pokoju dym. Światło było jednak normalne; wszystkie kolory były na swoich miejscach i nie było żadnych nakładających się na siebie obrazów. Czyżby to był sen? Złapał się ściany, wstał i otworzył drzwi. Paloma uśmiechnęła się do niego. - Martwiliśmy się o pana, panie Ngitis. - Pociągnęła nie- pewnie nosem, po czym dodała: - Nie widziałam pana na śnia- daniu, a nikt też nie widział pana w mieście od... W korytarzu paliły się lampy, starodawne gazowe lampy, z czerwonego szkła, z aksamitnymi abażurami i dobrze dobra- nymi do nich frędzelkami. Larry wrócił tu jeszcze przed po- łudniem. Jak długo spał? - Dobrze się pan czuje? Czy szaleństwo kwalifikowało się do odpowiedzi "dobrze"? - Złapałem jakiegoś wirusa - powiedział. - Czuję się już lepiej. Obudziła mnie pani. - Strasznie mi przykro. Nie będę już panu przeszkadzać, jeśli ma pan ochotę wrócić do łóżka. Larry chciał, żeby została. Pragnął jej towarzystwa, szczególnie teraz. Chciał zaprosić ją do środka albo zabrać na obiad, ale był zbyt osłabiony, a poza tym musiał przemyśleć te wszystkie sny. - Tak, całkiem możliwe, że potrzebuję porządnej porcji snu. Ręka mu pulsowała od oparzeń. Nie bardzo kojarzył, jak to się stało. - Przyślę panu na górę zupę fasolową i nie będę już za- kłócać wypoczynku. - Odwróciła się i ruszyła korytarzem. Po- tem nagle zatrzymała się i wróciła. - Z tego wszystkiego za- pomniałam, że przyszłam, by zaprosić pana na małe przyjęcie u mojej przyjaciółki. - To miło z pani strony, ale... - Pomyślałam, że jako pisarz może będzie pan chciał przyjść. - Nie sądzę, żeby... - Będą tam wszyscy miejscowi pisarze i artyści, wydawcy, a nawet człowiek z "New Yorkera". - Wpatrzyła się w prze- strzeń nad głową Larry'ego. - Ale jeśli źle się pan czuje... Lepiej się nie umawiać z szaleńcami. To właśnie chciał po- wiedzieć. Ale "New Yorker"? Może będą przeprowadzać wy- wiady. Wyobraził sobie swoje zdjęcie na drugiej stronie. To nieźle przysłużyłoby się jego karierze. - O której pani wychodzi? - zapytał. - Przyjęcie zaczyna się o dziewiątej, ale możemy wyjść, kiedy będzie pan chciał. Jeśli źle się pan poczuje, proszę mi powiedzieć. Odwiozę pana z powrotem. Larry już czuł się źle, ale jej uśmiech uspokoił go. Kobiety nie uśmiechały się do niego w taki sposób - słodko, z za- kłopotaniem i - czego nigdy nie zauważył w kierowanych do niego uśmiechach - zalotnie. Z dołu dobiegł kobiecy głos: - Paloma? Znowu rury w kuchni się zapchały. Mam za- wołać hydraulika? Paloma westchnęła i odkrzyknęła: - Nie. Przynieś pudło z narzędziami. Sama się tym zajmę. Odwróciła się ponownie do Larry'ego. - Sprawdzę, co się dzieje. To jak, jesteśmy umówieni? Żołądek mu się skręcił, po części z powodu entuzjazmu Palo- my, a po części z powodu tego, co widział przed chwilą. - Dobrze. Dłoń, którą podtrzymywał się framugi drzwi - ta, której nie widziała, zadrżała. - Niech pan więc teraz odpocznie. Przyślę panu zupę i przyjdę za kilka godzin. - Dziękuję, Palomo. - Po raz pierwszy zwrócił się do niej po imieniu. Jej oczy zabłysły. - Cała przyjemność po mojej stronie. Larry wycofał się do pokoju, zamknął drzwi i padł na łóżko. Przynajmniej tym razem nie zobaczył w niej nic dziwnego. Mo- że to był skutek brania kwasu. Miał z nim styczność w college'u - jakieś dziesięć lat temu. Jak długo to cholerstwo zostaje * tkance tłuszczowej? Sen. To było najlepsze, co mógł zrobić. Najpierw się prze- śpi, a potem dowie, co się stało. Zamknął oczy. Chciało mu się pić, straszliwie. Wstał, wypił cztery szklanki wody i wrócił do łóżka. Koce były ciepłe. Zasnął z łatwością. - Cieszę się, że się wreszcie położyłeś do mojego łóżka. Niezłe, nie? Matt Carlson leżał tak blisko, że Larry poczuł zapach whisky w jego oddechu. Wyskoczył z łóżka i zawinął się w koc. Przeczołgał się w róg. - Spokojnie, chłopcze. Myślałem, że po tym, co przeszed- łeś, zwykły duch już cię nie ruszy. To pewnie przez tę chińską krew jesteś taki tchórzliwy. - To tylko sen - powiedział Larry słabym głosem. - To nie dzieje się naprawdę. Zobaczyłem cię, kiedy tu przybieg- łem. Musiałem zemdleć albo uderzyć się w głowę. Przyśniłeś mi się wtedy, a teraz znowu śpię - i znowu śnię. - Co powiesz w takim razie o swojej ręce? Larry spojrzał przeciągle na swoją dłoń - na środku zo- baczył bąble po oparzeniu. - Sparzyłem się w czasie lunatycznego spaceru. - Dobra, sprytny Chińczyku. Więc jak to możliwe, że jest szósta dzień później, niż tu przybiegłeś? Larry przyjrzał się swojemu zegarkowi. Zatrzymał się na czwartej. - Zegarki ciągle stają - stwierdził. - Bateria pewnie się... wyczerpała. - Sprawdź na tym zmyślnym kalendarzu. - Matt wskazał laptop. Larry podłączył ładowarkę i włączył system. Na zegarze by- ła 6.45, wtorek, dwudziesty drugi lipca. - Straciłem dzień - wyszeptał. - Kolory. Pamiętasz, jak się rozpadły? Widziałeś rzeczy, jakich nie widział żaden śpiący czy nie śpiący człowiek. Larry miał zamiar się z nim kłócić, ale intrygujący kolor utkwił w jego umyśle. Nie pasował do jego wszechświata, tego ze snów czy prawdziwego. Usiadł na łóżku, otulił się kocem i zwinął w pozycję embrionalną. Chciał, żeby wszystko zniknęło. .- To nie układa się w sensowną całość. Jeśli to się wy- darzyło, to dokąd odeszło to... to coś? Podążało za mną aż dotąd. Widziałem je. Ogień był taki realistyczny. .- To jak odwrócenie kartki papieru bokiem - powiedział Matt. - Jeśli jest bardzo cienka, prawie jej nie widać. To coś po prostu cię nie widzi. - Jak punktu w trzech wymiarach? - Zaczynasz załapywać, Chińczyku. To tak, jakbyś pró- bował dojrzeć drobinkę kurzu. Raz jest ostra, a raz nieostra. Tak samo widzi cię ta istota. - A czym jesteś ty? Dlaczego ty mnie widzisz? - Jestem duchem. Od śmierci jestem uwięziony w tym po- koju. - Jesteś tu uwięziony? Myślałem, że kiedy się umiera, to... - Co myślałeś? Że idzie się do nieba? Albo do piekła? Albo że nie ma życia po śmierci? Nic nie wiem na temat nieba, ale mogę cię zapewnić, że jestem tutaj i nie żyję. Uwięziony w miejscu, w którym zostałem zastrzelony. Nie potrafię tego wyjaśnić. Tak po prostu jest. - Od ponad stu lat - dodał Larry. - Zgadza się. Nie jest jeszcze tak źle. Jakoś sobie radzę. Ludzie, którzy tu pojawiają się od czasu do czasu, przywożą gazety i książki. Czytam tyle, ile mi się uda - jeśli nie prze- wrócą kartki, widzę tylko pierwszą stronę. - Umiesz czytać? - Jako jedyny w bandzie miałem trochę oleju w głowie. To ja czytałem, pisałem i - puścił oczko - liczyłem. - Mój laptop. Wczoraj czytałeś mi przez ramię... to zna- czy przedwczoraj. Matt dotknął lekko kapelusza i skinął głową. - Załóżmy, że istniejesz naprawdę - powiedział Larry i wyprostował się - że nie śnię. Jak to się dzieje, że nie widzę już kolorów, gwiazd i innych wymiarów? - Mocno trzymasz się rzeczywistości, w każdym razie tej rzeczywistości. Ta panienka, która przyszła cię zawołać - wy- daje mi się, że to ona sprawiła, że stanąłeś znowu mocno no- gami na ziemi. Ale jeśli chcesz mojej rady, to lepiej na nią uważaj. Ona też posiada moc. - Paloma też widzi takie rzeczy? - Tego nie wiem. Widziałeś te kolory wokół jej głowy? Właśnie po tym poznaje się ludzi z mocą. Larry tym razem nie widział żadnych kolorów wokół Pa- lomy. Bez względu na to, jakich profetycznych wizji doświad- czał, w najlepszym razie były oznaką jego zdziwaczenia, a w naj- gorszym - szaleństwa. - Musisz przy niej uważać. Tak jak i przy wielu innych ludziach w Dry Water. Czyhają na ciebie, synu. - Mam na imię Larry. Poszedł do łazienki i odkręcił kran. W rurach zahuczało, z kranu wytrysnęła rdzawa woda. - To dlatego jestem taki spragniony. Spałem całą dobę. - Zaburczało mu w brzuchu. - I głodny. - I słabszy niż kotek. Nie idź na to przyjęcie. Będą cię obserwować. A może nawet zastawią na ciebie pułapkę. - Kto? - Nie powinienem ci nic mówić. - Skrzyżował ramiona. - Zwłaszcza że nawet we mnie nie wierzysz. W miasteczku mieszka czarownica, która wszystkim tu rządzi. Założę się, że już cię szuka - ona i jej duchy. Są na tym terytorium. - Nowy Meksyk jest teraz stanem, nie terytorium - po- wiedział Larry. - Skąd ty to wszystko wiesz? Myślałem, że nie mogłeś opuścić tego pokoju. Matt wpatrzył się w czubki swych butów, po czym rzekł: - Zagrajmy w otwarte karty. Będę z tobą szczery. - Spój- rżał Larry'emu prosto w oczy. Oczy Matta były piwne i prze- krwione od stuletniego kaca. - Jest w tych stronach szaman. On też cię śledzi. Rozmawiałem z nim. Powiedział, że powi- nienem mieć na ciebie oko. - Chyba nie chcę, żebyś miał na mnie oko. - Sam zobacz, synu. Naprawdę nie próbuję cię wykiwać. - Niby czemu miałbym ci zaufać? - spytał Larry. - Je- steś przestępcą. Grabiłeś i mordowałeś. - Nie wypieram się tego, co robiłem. I nie wypieram się tego, kim byłem. Ale jestem jedyną osobą w okolicy, która chce, żebyś żył. - Dlaczego? - Możesz mnie zobaczyć. I możesz mnie stąd uwolnić. - Nic dla ciebie nie zrobię. Jak wiele rabunków i mor- derstw masz na sumieniu? Zasłużyłeś na to, by być tu zamknię- ty. Idę z Palomą na przyjęcie, a ty idź do diabła. - Larry już się nie bał, w każdym razie nie tego ducha. - Wybierasz się do kryjówki grzechotnika, tępy Chińczyku. - Być może. Ale jestem głodny, a poza tym tam będzie człowiek z "New Yorkera". Gotów jestem zaryzykować spot- kanie z setką duchów i czarownic, by tylko przeprowadził ze mną wywiad. Matt zaczął chodzić w kółko. Zacisnął pięści. Potem stanął przed Larrym. - Dobrze, więc idź. Jeśli mnie nie weźmiesz ze sobą, a znów zaczniesz odlatywać, kto sprowadzi cię z powrotem? Żaden mężczyzna ani kobieta, ze zdolnościami czy bez nich, nie może zajść tak daleko, jak duch. Jestem jedynym, który może cię zawrócić, gdy znów odejdą ci kolory. Jestem jedynym, który może cię ocalić, jeśli coś za tobą pójdzie. - Przerwał na chwilę, po czym dokończył: - Jeśli tam utkniesz, skończysz gorzej ode mnie. Nie powiedział już nic więcej. Nie musiał. Larry wiedział, że miał rację. W innych wymiarach czekało na niego szaleń- stwo. Dziwne kolory i miejsca. Rzeczy, których nigdy nie poj- mie - rzeczy, których nigdy nie będzie chciał pojąć. - Dobrze - wyszeptał. - Możesz ze mną iść. - No, wreszcie myślisz jasno. Ten mój przyjaciel, szaman, powiedział mi, że musisz zbliżyć się do sposobu, w jaki zo- stałem zabity. Tylko wtedy będę mógł z tobą iść. - Chcesz, żeby ktoś do mnie strzelił trzynaście razy? - Niezupełnie. To coś, co on nazwał "magią współczują- cą". Musisz umieścić jedną z kul, które mnie przeszyły, w swo- im ciele. - Po pierwsze, nie uważam, by umieszczenie w moim ciele ołowiu było zdrowe. Po drugie, zginąłeś ponad sto lat temu. Chcesz, żebym wykopał twoje ciało, pociął i wyjął z niego kule? - Cała sprawa jest prostsza, niż ci się wydaje. Przekonasz się o tym, jeśli tylko uniesiesz do góry ten materac. Larry zrzucił z łóżka materac, a potem ramę ze sprężynami. - Widzisz tę skrzynię? Prawdziwy dąb. Stary Shorty Wainwight, który był właścicielem Zajazdu Pod Srebrną Kulą - wtedy to był jeszcze Saloon Pod Srebrną Gwiazdą - był straszliwym sknerą. Wyrzucił materac, bo był przesiąknięty krwią, ale ramę zatrzymał. Popatrz - Matt pokazał na róg drewnianego podgłówka - na tę rysę w drewnie. To po jednej z kul, które mnie przeszyły. Larry opuścił lampę, by mieć lepszy widok. Drewno było odłupane. Głęboko w środku widać było czarny kawałek me- talu. Spróbował wyłuskać go paznokciem. Ani drgnął. - Posłuż się tym zabawnym dłutem, który masz w swoich przyborach toaletowych - zasugerował Matt. Larry wyjął pilnik do paznokci, zastanawiając się równo- cześnie, jak daleko posunął się Matt w śledzeniu go. Czy pod- glądał go pod prysznicem? I w ubikacji? Wydłubał kulę pilnikiem. Malutki kawałek solidnego czar- nego metalu ważył nie więcej niż spinacz. - Nie wygląda na ołów - zauważył. -- Jest po prostu stary. Zaśniedział jak srebro. - I co teraz mam zrobić? Schować do kieszeni? - Cóż... niezupełnie, synu. Musisz umieścić to wewnątrz swego ciała. Możesz to zrobić na dwa sposoby. Pierwszy z nich __przez usta. Wydaje mi się to na tyle małe, że bez problemu można je umieścić między zębami. .- Ołów jest trujący. Nie ma mowy, żebym wziął go do ust. Sinieją od niego dziąsła i może nastąpić uszkodzenie móz- gu. Jaki jest drugi sposób? - Możesz wetknąć to sobie w dupę. - Co takiego?! - Dobrze słyszałeś. Sporo już widziałem w tym pokoju. Na przykład te gumowe rękawiczki, które faceci nakładają na swoje wacki. Możesz zawinąć w takie coś tę kulkę, a potem ją sobie wsadzić. Larry obracał chwilę w palcach kawałek ołowiu, zastana- wiając się, czy Matt - przyjacielski duszek - był tego wart. - Przekleństwo, synu. Robiłem w swoim życiu gorsze rze- czy. Nie bądź taki maminsynek. Larry uśmiechnął się do Palomy przez zatłoczoną salę balową. Stała przy barze, tyłem do atrium. Larry tkwił w kącie przy bib- liotece. Słuchał jednym uchem pisarza nazwiskiem 0'Donald i lustrował tłum w poszukiwaniu człowieka z "New Yorkera". O'Donald odsunął się od swej żony, a przysunął do Lar- ry'ego i wyszeptał: - Da pan wiarę, że mój agent zasugerował, żebym wpro- wadził do mojej powieści magicznego realizmu dinozaury? Po- wiedział, że dzięki nim książka lepiej się sprzeda. Science fic- tion nie jest już bastionem idealizmu. To kultura pop w naj- czystszej postaci. Larry poczuł w oddechu 0'Donalda proch strzelniczy i przez ułamek sekundy widział jego twarz jako zlepek krwi i surowej tkanki - potem zaś wszystko wróciło do normy. - Ten palant ma więcej szczęścia niż rozumu - wymam- rotał Matt, spoglądając na żonę 0'Donalda. Wciąż miał na sobie bieliznę, kapelusz kowbojski i buty. Larry przechylił kieliszek, po czym mocniej przycisnął ję- zykiem kawałek ołowiu wciśnięty w ząb trzonowy. Nie będzie tam siedział mocno, bez względu na to, jak bardzo Larry będzie uważał. Bał się, że połknie tę kulę. Bał się, że skończy się to uszkodzeniem mózgu. Wiedział, że do czasu, gdy wydaliłby ją, ubyłoby mu kilka punktów IQ. Uważał na przekąski, ale i tak pierwszy kęs jakiegoś pa- skudztwa o mało nie spowodował połknięcia kuli. Potem nic już nie jadł. Gdyby nie zupa, którą przysłała mu wcześniej do pokoju Pałoma, umarłby z głodu. - Zna pan panią Anumati? - spytał 0'Donald. - Nie - odparł Larry, nie patrząc na niego. - A powi- nienem? - Pani Anumati - wysyczał Matt, po czym splunął. - To ta czarownica, o której ci mówiłem. - Bez niej - powiedział O'Donald - wielu z nas w hrab- stwie Seco... co ja mówię, większość z nas nie byłaby pisa- rzami. Bardzo pomaga ludziom, których lubi. Powinien pan z nią porozmawiać i wspomnieć o swojej trylogii. - Faktycznie, wydała miłe przyjęcie. - Och, nie mam na myśli przyjęcia. Mam na myśli pie- niądze. Larry przestał szukać człowieka z "New Yorkera". - W zeszłym roku Martiniez dostał stypendium z Fundacji MacArthura. Krążą pogłoski, że dzięki pani Anumati. A poza tym daje różne prezenty. Gotówkowe, jeśli wie pan, o co mi chodzi, panie Ngitis. - Jeśli lubi twoje książki - włączyła się jego żona - i jeśli lubi ciebie, dzieją się dziwne rzeczy. Nagle zaczyna się recenzować twoje książki. Dzwonią do ciebie wydawcy. - Myślałem, że przyszedłeś tu po to, by zobaczyć się z tym gościem z Nowego Jorku - powiedział Matt. - Znajdź go, obgadaj z nim swoje sprawy i spadamy. Zaczynam mieć złe przeczucia. Larry chciał jeszcze trochę posłuchać tego, co 0'Donald miał do powiedzenia o pani Anumati, ale też zaczął mieć złe przeczucia, a konkretnie jedno: że ktoś go obserwuje. Przeprosił 0'Donalda i przecisnął się do miejsca, gdzie ostatnio widział Palomę. Chciał wracać. W tym tłumie nie było szans na znalezienie człowieka z "New Yorkera". Ale to nie był prawdziwy powód, dla którego chciał wracać do Zajazdu Pod Srebrną Kulą. Miał potrzebę pisania. Obrazy nieznanych kolorów, czarnej dziury i stworów z innego wymiaru były świe- że w jego głowie. Musiał je zapisać albo je straci. Były wprost idealne dla jego książki, dokładnie takie, jakich potrzebował, żeby wrócić na właściwe tory. Ponad tłumem Larry zauważył błysk koloru, różowy pło- mień - Pałoma. - Larry - powiedziała dziewczyna i wzięła go pod ramię. Jego skóra była zimna. Jej skóra była ciepła. Miała na sobie krótką czarną sukienkę, ciemne pończochy i buty na wysokich obcasach. Eteryczne ogniki koloru kwiatów brzoskwini prze- błyskiwały w jej kasztanowych włosach. - Uważaj na siebie, synu - wyszeptał Matt i pokazał na żyrandol. - Mamy towarzystwo. - Na głównym kryształo- wym ornamencie siedziały dwa kruki. Jeden przekrzywił głowę i przyglądał się każdej osobie poniżej. Drugi wpatrywał się swymi żółtymi oczkami w Larry'ego. Czy ktoś jeszcze je widział? Dwa kruki, dwa punkciki czerni pośród światła? Prawdopodobnie nie. A jeśli tylko Larry i Matt je widzieli, niewykluczone, że są one duchami lub czymś jesz- cze gorszym. - Chodź - powiedziała Paloma i poprowadziła go w stro- nę atrium. - Jest tam ktoś, kogo musisz poznać. - Ale zaraz potem wyjdziemy? - upewnił się Larry. - Oczywiście. Źle się czujesz? - Położyła rękę na jego czole i zmarszczyła brwi. - Wezmę samochód, gdy tylko przy- witamy się z naszą gospodynią. Potem położymy cię do łóżka. Pociągnęła go przez salę balową, rozsyłając na prawo i lewo uśmiechy, machając do pisarzy, których Larry rozpoznawał po ich zakurzonych marynarkach. - Ubezpieczam tyły, synu - powiedział podążający za ni- mi Matt. - Żałuję, żeś mnie nie posłuchał i nie sprawił sobie colta. Na południowym krańcu sali balowej marmurowa podłoga została zastąpiona terakotą, a żyrandol - sufitem ze szkła, przez który wpadały miliony gwiazd widocznych na nocnym nie- bie. Donice z kwitnącym w nocy jaśminem i kaktusami o blado- żółtej barwie ustawione były w rzędach; nad Larrym wznosiły się palmy, muskając swymi liśćmi szklany dach. Oaza na pu- styni. Pod jaśminem, na tronie z rattanu siedziała kobieta. W jej postawie było coś królewskiego. Patrzyła na niego. Zielony ogień wieńczył jej głowę. Paloma miała różowe ogniki; płomień nad głową kobiety buchał jak z pieca. Gorąco, do którego Larry bał się zbliżyć. Nad nią krążyły kruki, setki małych kruków; tańczyły i bry- kały w ciepłych prądach nad jej głową, przelatując przez szyby, przez podłogę, a nawet przez samą kobietę. Larry ujrzał nimfy przyglądające się mu zza palm. - Dobry wieczór, panie Ngitis - powiedziała kobieta. Larry miał ochotę uklęknąć przed nią. - Wyprostuj się, synu - wyszeptał Matt. - Pani Anumati? - wydukał Larry. Wstała i wyciągnęła dłoń. Pomiędzy jej palcami zamigotały płomyczki ognia. - Mów do mnie Rają. ROZDZIAŁ 6 Ból, ostry i raptowny. Serce Nicka stanęło - wybuchło i trysnęło ciepłem. Przed oczami pojawiło się jego całe życie, tysiące miejsc, kochanek i wrogów, a potem umarł. Nie po raz pierwszy. Zwyczajny w dolnym królestwie przypływ i odpływ śmierci nie dotykał go tym razem. Próbował prześlizgnąć się tam i z po- wrotem, ale nie mógł. Unosił się, bezradny, pomiędzy króle- stwem żywych i umarłych. Jego aura przestała istnieć. Dusiły go aksamitne w dotyku cienie. Krzyknął. Ciemność pochłonęła dźwięk. Zaintonował Nieziemskie błaganie Seneki: - Wzywam duchy zmarłych, ciebie, który nimi władasz, i tego, który strzeże brzegów rzeki zapomnienia; powtarzam magię i oszalałymi ustami wypowiadam zaklęcie, aby uspokoić lub zniewolić zatrwożone duchy. Jego inwokacja pozostała bez odpowiedzi. Nie było magii. Nie było mocy. Nic nie było. Musiał się skoncentrować, aby nie stracić świadomości w tej pustce. Jak długo już tu był? Sekundy? Dni? Wieki? Opanowało go przerażenie. To nie może być koniec - nie taki. Przebierał rękami w próżni, krzyczał w niepamięci. Bez skutku. Jedynym skutecznym narzędziem mogła być logika. Musiał pomyśleć. Pamiętał, że ostatnia chwila z Rają była chwilą rozkoszy. Ich energie połączyły się w ekstatycznym promieniowaniu. Po- tem - błysk drewna, żar, smak krwi. Jego krwi. Został zdradzony. Nie podejrzewał jej o takie okrucieństwo. Ostrzeżenia, tak. Pogróżki, być może. Ale nie taka rzeź. Czas tłumaczył jego po- myłkę. Znał Raję sprzed dwustu lat. Dla niego dwa wieki minęły w mgnieniu oka. Wojny, choroby, postęp i zmiany - wszystko to widział mnóstwo razy i pozostawiło go to nie zmienionym. Zakładał, że z nią było tak samo. Była jednak młoda i wciąż wrażliwa na świat i zachodzące w nim przemiany. Ogarnęła go senność, ale zwalczył sen. To mogłoby ozna- czać koniec. Nie było snu w tej ciemności; nie było nawet śmierci. Tu była tylko nicość. Siedem run żarzyło się na osikowych kołkach Rai; płonęło w jego pamięci, wbijało się w jego duszę. Być może w czarach był jakiś błąd, który mógłby wykorzystać. Trzy były runami siły: ostre krawędzie kwadratu Uwięzienia, koronkowe spiralne wzory Zapomnienia i mozaikowe, siedmioboczne tafle Zamku. Następne trzy były baśniową magią, na której nie znał się za bardzo: filigranowe srebro Pajęczej Sieci, wrzące różowe, zie- lone i lawendowe fraktale, które były Chaosem Błazna i za- nikający i ponownie się pojawiający uśmiech Koła z Cheshire. Ostatnia runa była ciemnością osłoniętą w cieniach: Zaćmienie. Magia działała bez zarzutu. Dryfował, słabł, rozpuszczał się. Czas mijał - albo w ogóle nie było czasu - mógł tego nie dostrzegać. Nagle usłyszał sła- by głos: - Panie? - Tutaj! - krzyknął. - Jestem tutaj. Istnieję! Bez odpowiedzi. Czyżby ten głos mu się przyśnił? Czyżby popadał w obłęd? - Panie? - odezwał się głos po raz wtóry, tym razem silniej. To był Dempsey. - Tak. _. To ty? Ledwo cię słyszę. _ Nie odchodź, Dempseyu, ale i nie podchodź bliżej. Za- klęcie, które mnie pochwyciło, ma tyle mocy, że może uwięzić również ciebie. Nick musiał ostrożnie dobierać następne słowa. Dempseya trzymały mistyczne więzy, ale nie z nim. Jeśli duch to odkryje, nioże odejść. ,__ Pamiętasz, gdzie cię znalazłem, Dempseyu? Uwięzio- nego w generatorze, który zabierał ci życie? Wirującego z szyb- kością dwóch tysięcy obrotów na sekundę? Uwięzionego przez iskry i miedziany drut? Pamiętasz? - Tak, Panie, pamiętam. - Teraz ja jestem uwięziony. Potrzebuję twojej pomocy. Nastąpiła chwila wahania - tak długa, że Nick myślał już, że Dempsey odszedł, po czym rozległy się słowa: - Pomogę ci, Panie. Ale chcę czegoś w zamian. Nick był w takiej sytuacji, że nie mógł się targować. - Słucham - powiedział. - Magia. Naucz mnie chwytać i więzić dusze, wyciągać z nich ich siły tak jak ty i... i tak jak ty je uwalniać. - Zrobię to. Masz na to moje słowo. A teraz powiedz mi, co widzisz. - Włoch pochwycony w Wenecji nie żyje. W jego pierś wbity jest kołek. - Czy ktoś tam w tej chwili jest? - Nie, ale przedtem ktoś był. Po tym, jak mnie oddaliłeś, odczekałem dzień, po czym zacząłem się martwić, dlaczego nie ma dalszych rozkazów. W pokoju w wieży znalazłem ciało. Były tam kruki, setki kruków. Większość wleciała przez otwarte okno balkonowe, ale dwa - przeleciały przez ścianę. Nie wi- działy mnie. Ukryłem się w żarówce. Robiły straszne rzeczy z ciałem - wyczyściły je do kości. Kruki i wrony były świętymi duchami we wszystkich in- diańskich legendach, które znał. Czyżby Rają uprowadziła je z terenów Indian Navajo? A może dogadała się z nimi? Z dru- giej strony, normalne jest, że europejskie czarownice używają ptaków jako pomocników. Czymkolwiek były i w jakikolwiek sposób weszła w ich posiadanie, była to jeszcze jedna rzecz w hrabstwie Seco, nad którą panowała. Jedni więcej sprzymie- rzeńcy dla niej i proroka, a jedni więcej wrogowie dla Nicka. - Musisz wyjąć ten kołek, Dempseyu. - Jestem pozbawiony ciała, Panie. Nie mogę. -- Masz moc. Zbierz chmury. Wezwij piorun. Niech go zni- szczy. - Nie wiem jak. Musisz mi dać moc. - Więź, która nas łączy, rozluźniła się. To miało swoje konsekwencje, a jedną z nich jest to, że już dłużej nie musisz czerpać z mojej mocy, żeby rządzić elektrycznymi siłami, które znasz tak dobrze. Musisz to zrobić dla mnie, bo inaczej zginę. - Czy piorun cię nie uderzy? - Ja nie żyję. Nic mi już nie zaszkodzi. Nick jednak nie był pewien swych słów. Słoneczne niebo nad Granią Siedmiu Podków zasnuła mgła. Turyści na drewnianych chodnikach Agua de Viva Road po- czuli pragnienie i zaczęli oblizywać spierzchnięte wargi. W kuch- ni Zajazdu Pod Srebrną Kulą Paloma dłubała przy rurach, bez skutku szukając przyczyny awarii. Strumień w Kanionie Zagi- nionego Srebra zwolnił bieg i naszedł mułem. Błoto stężało. Mgła, która była półprzeźroczysta o dziewiątej rano, do po- łudnia zgęstniała do żelaznej szarej masy. Przesłoniła słońce. Wiatry wyły, ale nie mogły rozproszyć zagęszczonej pary; ob- racały się w miejscu, zbliżały do siebie coraz bardziej, zwię- kszając gęstość, dopóki nie pojawił się wir, wznoszący się na wysokość tysiąca stóp, całkowicie nieprzezroczysty i czarny, Cumulo Nimbus Ominous. Dempsey skradł wilgoć z ziemi. Zebrał chmury z Gór Ska- listych, uporządkował je w szereg, a potem ułożył jedną na dru- giej. Nigdy nie miał takiej mocy. Mógł zmyć brud z drapaczy chmur w Nowym Jorku albo nawodnić wysuszone równiny Kansas, albo sprowadzić łagod- ny letni deszczyk na San Francisco. Najpierw jednak musiał uwolnić swego Pana. Sprawdził wykres przepływu prądów w swoim notatniku: od- dzielił ładunek, podniósł napięcie, sprawdził tabelę dielektrycz- nych załamań. Potem roześmiał się i wyrzucił notatnik. Kartki zawirowały w powietrzu - białe skrzydlate ptaki. Zaczął szeptać do chmur; polecił im wyczyścić się wzajem- nie. Czerpał z nich ich ładunki - garść elektronów prześliz- gujących się między jego palcami - gorąca błyskawica roz- błysła i rozświetliła chmurę burzową w środku. Przywołał miejscowe demony pyłu. Przybyły do niego, po- piskując jeden do drugiego, i zaczęły dźgać chmury widłami, doprowadzając burzę do wrzenia. Dempsey oblizał usta i poczuł smak ozonu. Poniżej wyczuł przeciwny ładunek, zmierzający do uwolnienia, zbierający się w najwyższym punkcie, na szczycie czarnej wieży. Jakiekol- wiek wyładowanie wzmocni tylko metalowy rygiel. Piorun nie mógł przejść przez otwarte drzwi na balkon ani uderzyć w ko- łek, którym przebity był jego Pan. Będzie musiał sam go na- prowadzić. Jego chmura burzowa nadleciała prosto nad wieżę, przy- ciągnęła tam przeciwny ładunek. Nie mógł utrzymać go już dłużej. Piorun zaczął swą drogę poprzez atmosferę. Palce elektryczności badały i szarpały zjo- nizowane powietrze. Połączenie. Dempsey pomknął w dół; zamazana wstęga energii, która postrzępiona rozciągała się milę na niebie. Główne wici ładunku już zdążyły przyłączyć się do meta- lowego obstalowania wieży, szukając chłodnych retorsji w zie- mi, pulsując z powracającym uderzeniem. Stworzył zaporę. Ból zapalił się wzdłuż krawędzi jego duszy, gdy kierował lśniącą rzekę na inny kurs. Przelewała się, wzburzona setką mi- lionów woltów. Walczył, by nie zostać zmiecionym. Wtargnął przez drzwi balkonowe, stapiając i wywalając drewno, szkło i kamień po drodze, podpalając przy tym papier i tkaniny i wzburzając powietrze. Przyspieszył, udając się w stro- nę kołka, przyciągnięty przez zaklęcie. Wciągnęło go w ciemny wir. Chwyciło również błyskawicę. Osikowy kołek nie zdążył spłonąć. Spopielił się. Zabłysnął, wyparował i pozostawił zaklęcie Rai błyszczące w powietrzu przez ułamek sekundy. Grom rozwalił wszystko w drobny mak. Nick był zdezorientowany. Piorun rozwalił w drobny mak również jego, a jego duszę wysłał głęboko do dolnego króle- stwa. Nie było tu żadnego w górę czy w dół, które mógłby wyczuć. Przestrzeń wypełniona była stworzeniami i cieniami, które wymykały się jakiejkolwiek charakterystyce. Nigdy wcześniej nie był w świecie tak dalekim od świata jasności. Obok niego coś się poruszało, stworzenia przysuwały się do siebie, ślizgając się jak warstwy oleju, dotykając go. Żeby się skoncentrować, wyrecytował: - Straszne z wyglądu są one, ich formy w wyglądzie fan- tastyczne. Spowoduję, że demony raz jeszcze staną się anio- łami, stąd do ich bezimiennych zniekształceń przemawiam, nie znając obawy: moja wola będzie dla nich prawem. Dźwięk i moc. Jego magia wystrzeliła go w górę, jak nurka desperacko łaknącego powietrza. W górę, poprzez duszące war- stwy śmierci i szaleństwa, poprzez morderstwa i śmiertelne wy- padki, poprzez odgłosy strzałów pistoletów, podciągania liny użytej przez tłum w czasie linczu i ciche łkania z tysięcy po- grzebów. Znał te warstwy bólu, były one bowiem położone blisko powierzchni. Pośród nich wyczuł w wieży coś jeszcze: samo- bójstwo. Zbliżył się do świata jasności, najbardziej jak mógł. Nie mógł jednak do niego wejść. Do tego będzie potrzebować nowego ciała. Był na zewnątrz. Strumienie deszczu przepływały przez nie- go. Nie wyczuwał mokrej piaszczystej ziemi pod sobą ani nie czuł zapachu mesąuite i lechugilla, które porastały wzgórza. Poleciał do swej wieży. Poczta została wepchnięta przez otwór w drzwiach frontowych i leżała porozrzucana po ich dru- giej stronie. Same śmieci: nieważne już kupony na dostawę piz- zy, wnioski o karty kredytowe, blankiety prenumeraty na cza- sopisma. Jedna ulotka przykuła jego wzrok - z kościoła New Age. Ojciec Woberty: zajęcia z uzdrawiających właściwości kryształów. Darmowa infolinia. Honorujemy tylko najważniej- sze karty kredytowe. Doskonale. Popłynął na górę, zatrzymując się w drzwiach biblioteki. Blade litery unosiły się nad ocalałą maszyną Underwood w ką- cie. Przecinki wykonywały salta mortale (niektóre tworzyły pa- ry z innymi, by tworzyć zniekształcone symbole yin-yang); średniki wypychały w górę kropki i wyrzucały je na wysokie orbity; wykrzykniki tańczyły w zapamiętaniu, wpadając co i rusz na zbiory mruczących spółgłosek i samogłosek; a znak zapytania stchórzył, chowając się w klawiszach. Tutaj umarł człowiek - te wizje to echo jego życia. Zaintrygowało to Ni- cka, ale nie przerwał swego lotu w górę. Teraz musiał zająć się pilniejszymi sprawami. Pracownia była ruiną. Witrażowy dach zniknął. Z książek pozostał popiół i porozrzucane skrawki papieru. Kominek był roztrzaskaną bryłą. Nic nie pozostało z włoskiego ciała, które nosił. Nick zauważył jednak miedziany drut, który był zakrę- cony wokół jego małego palca. Rozprysnął się na przeciwległej ścianie, zastygła kropla metalu. Ani Rają, ani jej kruki nie za- brały go. To dobrze. Dempsey stał na balkonie. - Panie? Przeżyłeś? Elektryczność przeszła po skórze Dempseya. Jego włosy stały, błyszcząc na biało, a oczy były kołami iskier. - Oczywiście, że przeżyłem. I jestem twoim dłużnikiem. - Wyrwałeś mnie z generatora. Ja uratowałem cię teraz. Rachunki wyrównane. Obserwowali burzę. Błyskawica dotknęła dalekich gór. Ca- łun deszczu pokrył doliny i sprawił, że czerwona ziemia stała się ciemna. Rozległ się grzmot - niski i długotrwały. Nick wzdrygnął się, bo wiedział, co to znaczy znajdować się blisko grzmotu, tak żeby szeptał on do twojej duszy. - Nie zapomniałem o naszej umowie - powiedział. - Uszanuję ją i nauczę cię nekromancji. - Chyba mi się to spodoba - powiedział Dempsey zza wyładowań ejektrycznych. Uśmiechnął się; nie miał zębów, tyl- ko łuki prądu. - Ale potrzebuję czegoś jeszcze. Chcę, żebyś założył pod- słuch na liniach telefonicznych. Chcę, żebyś dał mi głos. Ojciec Woberty tłukł się żwirową drogą w górę Grani Sied- miu Podków w swoim rangę roverze. Zastanawiał się, czy nie powinien wziąć raczej kościelnego forda pick-upa. Zależało mu na tym, by zrobić dobre wrażenie na Nicku, nie chciał jednak być ostentacyjny. Ten cały Nick przez telefon miał taki głos, jakby był chory. Może to wina zakłóceń na linii, a może miał astmę albo gruźlicę. Gruźlica byłaby lepsza, bo śmiertelnie chorzy zawsze dają więcej. Ojciec Woberty spodziewał się dużego datku. Nick chciał się z nim zobaczyć osobiście. Co innego mogłoby to oznaczać? Doszły go słuchy, że wieża Dolinskiego została kupiona za tówkę. Woberty potrzebował gotówki - nie na kościół New Aee ale P° to' ^°^ przynosiła dochody. Miał inne religijne projekty- Wjechał w ostatni zakręt - spod tylnych kół, nad przepa- ścią poszybował żwir i mokre czerwone błoto - a potem skrę- cił na wykładany kamieniami podjazd wiodący do czarnej wie- ży. Dolinski był bogaty, ale nigdy nie dał nawet centa na koś- ciół- Ojciec Woberty starał się go wciągnąć w dyskusje o teologii- Dolinski odmawiał. Twierdził, że Boga nie ma - a przynajmniej nigdy go nie spotkał. Bluźnierstwo. Ojciec Wo- berty cieszył się, że Dolinski nie żyje. W Dry Water było zde- cydowanie zbyt wielu ateistów. Na szczycie góry było zimno, a powietrze było czyste - wysepka otoczona chmurami i mgłą, która pozostała po po- rannej burzy. Pachniało czystością. Nad odległymi górami za- grzmiał grzmot. Ojciec Woberty złapał teczkę i zasunął kurtkę pod szyję. Frontowe drzwi były dwa razy wyższe od niego, ostro za- kończone na końcu, z szesnastoma panelami grubego czarnego orzecha. Za kołatkę służył pozwijany chiński smok, tak wypolero- wany, że ojciec Woberty przysiągłby, że iskrzył w mroku; Do- linski miał fantazję. Szkoda tylko, że roztrwonił swój majątek na takie głupoty. W piekle dla takich jak on ekstrawaganckich utracjuszy zarezerwowana była oddzielna kwatera. Ojciec Woberty zauważył na tarasie stos mokrych gazet. Dziwne, że nikt ich nie sprzątnął. Może Nick właśnie się wpro- wadził i nie miał jeszcze czasu się tym zająć. Uderzył w drzwi dwa razy pięścią. Grube drewno pochłonęło dźwięk. Odczekał. Nic. - Cholerny Dolinski z tymi swoimi drzwiami. Wyciągnął rękę do smoka. Smok ugryzł go. Błysk i iskry. Dziesięć tysięcy woltów. Nick zgiął i rozprostował swą nową rękę. Była poparzona i pokryta bliznami z odwróconym znakiem łusek smoka. To jednak nie była jedyna rana na ciele duchownego. Uważne sprawdzenie wykryło siateczkę blizn na plecach, staranne na- cięcie wzdłuż penisa, obwódki po wewnętrznej stronie ud i nie- zliczoną ilość siniaków. Z wzoru ran sądząc, ojciec Woberty zadał je sobie sam. Były wszędzie oprócz rąk i twarzy. Nick nie był zadowolony ze swego nowego ciała. Było zbyt chude, blade i długie. Było brzydkie. Wyłożył rzeczy ojca Woberty'ego na podłogę: prawo jazdy, książeczka ubezpieczeniowa, karty kredytowe, pieniądze i roz- liczenie z pieniędzy przeznaczonych na kościół New Age, nie było natomiast zdjęć rodziny ani ukochanych. To dobrze. Skoro Nick będzie używał tego ciała, lepiej jeśli ojciec Woberty miał jak najmniej krewnych. W ukrytej kieszeni jego portfela znalazł tabliczkę. Wyryty był na niej krucyfiks owinięty drutem kolczastym. Obrazek wprawił Nicka w zmieszanie. Umieszczone obok siebie sym- bole były dla niego jednocześnie znajome i obce. Przebiegł pal- cem po srebrnym ornamencie, ale nie wykrył magii. - Raz jeszcze dziękuję, Dempseyu. Teraz mogę dalej szu- kać proroka. Dempsey odwrócił się, stojąc w drzwiach. Ulewa iskier drżała na jego ciele i otaczała go jak małe robaczki świętojańskie. - Proszę bardzo, ale coś za coś. Chcę mieć więcej mocy. Chcę, żebyś uczył mnie nekromancji. - Nie zapomniałem. - Nick przebiegł swymi nowymi palcami po szorstkiej, wulkanicznej ścianie pokoju. - Czego szukasz? - zapytał Dempsey. - W czasie mojej nieobecności wzrosła twoja moc - po- wiedział Nick, nie odpowiadając na pytanie. - To cudownie - rzekł Dempsey i spojrzał na chmury i niebo. - To nie potrwa zbyt długo. Dempsey odwrócił się. __ Co takiego? __Jesteś martwy. Twoja moc będzie wygasać. Możesz być jak bóg tylko przez krótką chwilę. W końcu jednak twoja du- chowa natura zdradzi cię. Zatoniesz w dolnym królestwie i bę- dziesz jednym z wielu. - Kłamiesz - powiedział Dempsey. Siny ogień świętego Elma otoczył jego ciało. - Mogę zostać. Służyłem ci przez dziesięciolecia. Nigdy nie utonąłem w dolnym królestwie. .- Przywiązałem cię do tego świata. - Nick znalazł ka- wałek miedzi, kroplę metalu rozpryśniętą na kamieniu i polu- zował go. - Ceną jest zmniejszenie twojej mocy. - Musi być jakiś inny sposób. - Jest. - Pokaż mi go. Mam władzę nad chmurami i piorunami. Mogę sprowadzić deszcz, śnieg lub ciepłe wiatry nad Arktykę. Chcę zostać. Nick wyciągnął kawałek metalu i pokazał go Dempseyowi. - To jest sposób. Duch podpłynął bliżej. - Jak ten kawałek metalu może mi pomóc? - To nie jest zwykły kawałek metalu. To jest kawałek dru- tu, który owijał generator, ten sam, który poraził cię prądem, ten sam, który uwięził twoją duszę. Dempsey odpłynął. - To może utrzymać mnie tutaj? - To trzymało twoją duszę przedtem. - Nick zbliżył się do Dempseya na dwa kroki. - To zmieszało elektrony z ma- terią twojej duszy, usidliło cię. - Nie rozu... Nick uderzył ręką w ducha. Dempsey krzyknął i zadrapał Nicka, wysyłając łuki elektrycz- ności pełznącej po jego skórze. Prąd przeszedł przez serce ne- kromanty, potem znalazł miedź w jego dłoni i został uziemiony. Duch skurczył się i zawirował, przyspieszył, kręcąc się z prędkością dwóch tysięcy obrotów na sekundę. W końcu, krzycząc coraz ciszej, zniknął. Nick trzymał pięści zaciśnięte mocno na kawałku metalu aż do czasu, gdy duch spoił się z miedzią. Światło było inten- sywne. Oświetlało jego ciało na różowo. - To pochwyciło kiedyś twoją duszę. Teraz znów się to stało, mój Dempseyu. Metalowa kulka zabuczała gniewnie w jego dłoni, przerwała, po czym zaczęła wibrować w cichym lamencie, który w końcu ucichł. Nick nie kłamał; duchy znikały. Fale śmierci były silne i wciągały je na zawsze. Jedynie dwie rzeczy trzymały duchy na tym świecie: zaklęcie, które zawładnęło ich duszami, albo ich własny ból. Nick miał sześć duchów, gdy przybył do Dry Water. W tej chwili nie wyczuwał w swojej wieży obecności żadnego z nich. Odeszły, gdy umarł. Potrzebował sług. Los sprzyjał jego wrogom, być może również Rai. Musiał mieć źródła informacji. Zbyt optymistycznie zakładał, że prorok jest jedyną istotą w Seco, która jest obdarzona mocą. To była po- myłka spowodowana pośpiechem. Ale skąd zbierać wiadomo- ści? Nick nie obdarzał zaufaniem ludzi. To była domena Rai. Była jednak istota, na którą mogła nie mieć wpływu: duch w bibliotece. Moce Rai były zestrojone z życiem. Nie mogła roz- mawiać z umarłymi - przynajmniej taką nadzieję miał Nick. Jeśliby mogła, dowiedziałaby się zapewne, że nie zginął. Nie. Rają nie mogła rozmawiać z umarłymi, podobnie jak dla Nicka były niezgłębioną tajemnicą sprawy życia. Musiał zaryzykować. Zszedł po kręconych schodach do biblioteki. Tam skoncen- trował się, wsłuchał i wyczuł pozostałości po śmierci. Echa sa- nitariuszy, reanimacji, wstrząsów elektrycznych i zastrzyków w serce. Oznaczyli czas zgonu i wpisali jako jego przyczynę atak serca, ale Nick wyczuwał wyraźny zapach samobójstwa, ostry i cierpki pomiędzy rzędami zakurzonych półek z książ- kami z ich własnym zapachem starego papieru. Ci, którzy sami siebie pozbawiali życia, byli pełni mocy. Ich ból i udręka często obracały się w nienawiść, gdy odkrywali, że w śmierci nie sposób znaleźć ukojenie. Nick powinien być ostrożny, zważywszy na swe osłabienie. W książkach widział przebieg życia tego mężczyzny - gdzie się skończyło, gdzie zmieniło się w nieziemskie i dokąd prowadziło. Nić jego życia owinęła tanie wydania książek i te okolicznościowe, oprawione w skórę i woluminy o pozłacanych krawędziach, potem falowała przez żółte strony książek popu- larnych. Wiła się aż do dolnego królestwa. Dziwne. Większość samobójców zatrzymywała się wewnątrz narzędzi, którymi po- zbawiła się życia - pozostawali w nożu, którym się przebili albo pistolecie, którym rozwalili sobie głowę. Książki tego czło- wieka musiały bardziej na niego działać niż jego własna śmierć. Nick ściągnął książki i położył je na wełnianym dywanie. Była tam niezliczona liczba powieści samego Dolinskiego, a oprócz nich książki science fiction, fantasy i horrory w jaskrawych okład- kach, na których znajdowały się statki kosmiczne, zamki i rycerze na koniach. Wśród autorów znajdowali się Robert A. Heinlein i Edgar Rice Burroughs, Jules Verne i Isaac Asimov, C.S. Lewis i H.G. Wells. Ustawił je w kole, a potem przez środek przepro- wadził pięć łączących się linii, tworząc pentagram. Znalazł pierwszą powieść Dolinskiego. Na jej okładce wo- jownik zabijał potwora, który był skrzyżowaniem gigantycznego aligatora z anakondą. Do ramienia bohatera przytulona była dziewczyna o nieprawdopodobnych kształtach. Co za bzdura. Nick przewrócił tytułową stronę i wiecznym piórem napisał: D o 1 i n s k i o 1 i n s k \ 1 i n s i n po czym umieścił ten napis w środku koła. - Przybądź - wyszeptał. - Przybądź, Dolinski. Świat twych narodzin wola cię. Wzywam cię, a czynię to na mocy prawa, któremu podlegasz. Przybądź. Nick powtórzył to wezwanie po arabsku, potem po gaelicku i po łacinie. Wziął wieczne pióro i ukłuł się nim w palec. Krew wsiąkła w stalówkę. Narysował kwadrat run Uwięzienia w każ- dym wierzchołku pentagramu. Znów zaintonował. Z każdym słowem jego połączenie z dol- nym królestwem było coraz silniejsze, prześlizgując się pomię- dzy warstwami śmierci - potem zawirowało nagle, zmieniło kierunek i przeniosło się w miejsce, które Nick widział po raz pierwszy na oczy. Po drugiej stronie był świat z dwoma słoń- cami, niebieskim i czerwonym. Ciepły wietrzyk przyniósł stam- tąd do ciemnej biblioteki woń sosny, odgłosy płynącej wody i błękitnych sójek. W odległych obcych górach jego uwagę przykuło migotanie: seledynowe miasto z wysokimi wieżami, które odbijały światło zachodzącego czerwonego słońca i ża- rzyły się fioletem. Wewnątrz pentagramu rozlały się cienie. Sączyły się do kra- wędzi, odpychały, a potem połączyły się w środku. - Tak mało ludzi w obecnych czasach zna łacinę - rozległ się szept. - Jaka szkoda. Lamąue opus exegi, ąuod nec lovis ira, nec ignis, nec poterit ferrum, nec edax abolere vetustas. Nick przetłumaczył: - "Dokonałem już dzieła, którego nie zdoła zniszczyć ani gniew Jowisza, ani ogień, ani miecz, ani trawiący wszystko czas". Dobrze znam Owidiusza. Znam też jego Remedia Amo- ris*, które zacytowałeś. W mroku pojawił się dziewięćdziesięcioletni mężczyzna. Je- go oczy były błękitne i czyste, ale ciało, okryte wełnianym roz- * Nick chyba jednak nie zna Owidiusza tak dobrze, jak mu się wydaje. Cytowany przez niego fragment pochodzi z Metamorfoz. Tu w przekładzie Stanisława Stabryły. pinanym swetrem, trzęsło się. To nie był zwykły samobójca. Nick nie powinien dać się zwieść jego słabości. Dolinski przy- był tu spoza dolnego królestwa. - Skąd przybywasz? - spytał ducha. - Skąd? Ach, tak, chodzi ci o miejsce. Nie stąd. - Rzucił okiem na półki z książkami, po czym nałożył okulary. - Pa- miętam to miejsce. Spędziłem tu jedno życie. Smutne małe życie. - Udało ci się oszukać śmierć. Dolne królestwo nie ściąga twojej duszy. W jaki sposób tego dokonałeś? - Czego chcesz? - spytał Dolinski. - Czy to sen? Ko- szmar z twoich nudnych kazań na temat równie nudnego Boga, Woberty? Oszczędź mi szczegółów. - Nie jestem ojcem Wobertym. Mam na imię Nick. Ja tyl- ko przywłaszczyłem sobie na pewien czas jego ciało. Dolinski zdjął okulary i przysunął się bliżej. - Rzeczywiście. A więc mogę mówić do pana, jak jeden oświecony człowiek do drugiego, panie Nicku. To, jak je pan nazywa, dolne królestwo, nigdy nie pochwyci mojej duszy. Na- uczyłem się, jak unikać jego przyciągania. - Dolne królestwo łapie wszystkie dusze - oświadczył Nick. - Ty i ja możemy przechytrzyć śmierć tylko na chwilę. Dolinski zaśmiał się i przejechał palcami po swych prze- rzedzonych siwych włosach. Zrobiły się dłuższe i pojawiły się w nich srebrnoszare pasemka, które zaczęły zmieniać się w czarne. - Jesteś śmiercią, więc nie mam wątpliwości, że w to wie- rzysz. Twoje dolne królestwo jest tylko jedną z wielu podprze- strzeni, które nachodzą na doczesny świat. Są jeszcze inne miej- sca i inne rzeczywistości tak samo potężne. Potarł oczy i wygładził zmarszczki w ich rogach. - Ale nie sprowadziłeś mnie po to, by dyskutować, skąd przybywam. Mów, o co ci chodzi, nekromanto. Absit invidia. - Dobrze. Niech nie przemawia przez nas zła wola. We- zwałem cię, żebyś opowiedział mi o Dry Water. Masz moc. Dar rozumienia. I przepływasz przez królestwa śmierci jak pra- wdziwy mistrz. Chcę wiedzieć, kto jeszcze w hrabstwie Seco ma takie zdolności. - Nie wiedząc, jak potężny był ten duch, dodał: - Proszę. Dolinski wyjął z kieszeni chusteczkę i wytarł nos. - Jestem stary - zaskrzeczał. - I zmęczony tym miej- scem. Pozwól mi odejść. - Jestem w potrzebie. Fatum zawisło nad Dry Water. Jest tu człowiek, którego trzeba zabić. - Morderstwo? - Dolinski zdjął okulary, złożył je i od- łożył na bok. - Życie jest zbyt cenne. Nie pomogę ci w mor- derstwie. - Jeśli masz choć trochę rozsądku, najpierw wysłuchasz, dlaczego muszę je popełnić. Dolinski wyprostował się, a jego kości trzasnęły. Oczy za- świeciły ciemniejszą niebieskością niż chwilę temu. - Mów dalej. Wysłucham cię. - To nie będzie morderstwo w zwykłym znaczeniu tego słowa. Poszukiwałem już przedtem ltidzi, tropiłem ich i uci- szałem ich dusze. Sprowadzali katastrofalne zmiany na świat. Sprowadzali wojny, cierpienie i strach. Zbyt wielu prześlizg- nęło mi się między palcami. - Nick zacisnął pięść. - Ma- chiavelli, Hitler, Nietzsche, Nobel, Rockefeller: niebezpieczni ludzie z niebezpiecznymi ideami. Zbyt wiele śmierci i niedoli - tylko dlatego, że byłem zbyt słaby. Nawet blisko twojej wie- ży, Dolinski, blisko Dry Water, poniosłem już kiedyś klęskę. Nie trafiłem Oppenheimera, gdy był w Los Alamos. Byłem zbyt wolny, a on był sprytniejszy, niż sobie wyobrażałem. Konse- kwencje tego błędu mogą jeszcze zniszczyć świat. - Rozumiem - powiedział Dolinski, nie wyglądając na całkowicie przekonanego. - A ten, którego szukasz teraz, jest tak samo niebezpieczny? - Bardziej. Nie udało mi się z nim nic zrobić, mimo ideal- nych warunków. Widziałem go dzięki swojej magii. Ma szczęś- cje, zręczność i spryt. Trudno sobie nawet wyobrazić, co spro- wadzi na ten świat. Boję się tego. Dolinski podrapał się w brodę. Cofnęła się, odsłaniając gład- ką, napiętą skórę. - Rozumiem, że uważasz tę sprawę za pilną. Jednak dla mnie moralne implikacje tego czynu są ważniejsze, niż myślisz. Jednak... jeśli chcesz tylko kilku informacji... Wydaje mi się, że nie wyrządzę nikomu krzywdy, jeśli ujawnię, kto w Seco ma moc. - Świetnie. Dolinski zrobił kilka kroków wewnątrz pentagramu z książek. - Pierwszą osobą z mocą, którą spotkałem tutaj, była moja nauczycielka angielskiego, panna Wainwright. Miała dar wi- dzenia. Nauczyła mnie czytać i pisać. Nauczyła mnie wszyst- kiego. Niestety, nie żyje. - Proszę, skupmy się raczej na tych, którzy jeszcze tu są - wysyczał Nick. Włosy Dolinskiego zrobiły się kruczoczarne i same ufor- mowały się w koński ogon. Cienkie wąsy wyrosły nad jego górną wargą. Wyjął z kieszeni swetra paczkę chesterfieldów, wziął jednego i wsadził do ust. Koniec papierosa zapalił się sam. - Rają Anumati. Ona ma moc. Trzeba być skończonym durniem, żeby tego nie zauważyć. Ale byli jeszcze inni, szaman z plemienia Navajo i jego syn. Obydwaj mieli dar widzenia. - Czy są sprzymierzeńcami Rai? - Nie wydaje mi się. Walczyli ze sobą o coś. Jeśli się do- brze orientuję, wynikła z tego niezła awantura. Szaman ulotnił się stąd kilka lat temu. Chłopiec jednak został w Seco. Zdaje się, że miał na imię Niyol. Był obdarzony bardzo dużą mocą. Chłopiec. Kolejne niebezpieczeństwo? A Rają musiała zabić szamana, skoro miała jego kruki. - Czy jest jeszcze ktoś? Dolinski zdjął sweter. Pod spodem miał białą koszulę ze sznu- rowanymi mankietami i szablę u boku. Miał około sześciu stóp i mięśnie atlety. Raczej trudno było określić jego wiek - pewnie jakieś dwadzieścia lat. - Czytywałem kiedyś przed snem małej dziewczynce. Wi- działa ze mną inne wymiary, zdradzała niewielkie zdolności. To było urocze stworzenie z dwoma warkoczykami i pięknymi brązowymi oczami. Nie powinieneś jej w to wciągać, inaczej nie ręczę za siebie. Ma na imię Paloma. - To nie jej szukam, zapewniam cię. - To dobrze. W takim razie - wyciągnął szablę - to wszyscy. Mam księżniczki do ratowania i zło do pokonania. Życzę ci szczęścia w twoich poszukiwaniach. - Dziękuję. Dolinski zasalutował Nickowi szablą i zniknął. Runy Uwięzienia zatliły się, po czym zabłysnęły na książ- kach, zapaliły się jak przeciążone bezpieczniki. Nick przyjrzał się im i zobaczył na jednej z okładek bohatera z mieczem, który był podejrzanie podobny do młodego mężczyzny, którym stał się Dolinski. Usiadł, wyczerpany spotkaniem z duchem. Dobrze. Tylko Rają i prorok byli znaczącym niebezpieczeń- stwem. Może ten chłopiec, Niyol, również. Powinien uporać się z nimi wszystkimi - ostatecznie. Po swojej śmierci, zawładnięciu ciałem Woberty'ego i unie- szkodliwieniu Dempseya, potrzebuje odpoczynku. Mogą minąć miesiące, zanim stanie przeciwko Rai i prorokowi, ale stanie. Miał znowu ciało. Miał cel. Zima przyjdzie do hrabstwa Seco. Śmierć przyjdzie po nich wszystkich. ROZDZIAŁ 7 Rąja wstała i wyciągnęła dłoń. Setki małych kruków, które krążyły wokół niej, zniknęły. Pomiędzy jej palcami zamigotały płomyczki ognia; drugą ręką przyciągnęła Larry'ego. Gorąco zaczerwieniło jego skórę. - Lepiej, żeby pani nie podawała mi ręki - powiedział i zrobił krok do tyłu. Rają nie cofnęła się; jeśli już, to raczej zrobiła krok do przodu. - Jestem przeziębiony. Opuściła dłoń. - Przykro mi to słyszeć. - Cofnęła się, usiadła z powro- tem na tronie i poprawiła jedwabną bluzkę, która przylgnęła do jej błyszczącej, opalonej skóry. Jeden z dwóch kruków z żyrandola wzbił się w powietrze, zakreślił koło, po czym przysiadł na jej ramieniu. Nie zrobił nawet najmniejszego wgłębienia na bluzce. Nikt w sali balowej nie zwrócił na to uwagi. - Indianie w tych stronach uważają, że kruki są bardzo silnymi czarownikami - wyszeptał Matt. - To nieobliczalne stworzenia. Zawsze gapią się na ciebie, jakby coś wiedziały. Szkoda, że nie mam przy sobie swojego gnata. Zostałyby z nich tylko pióra i ślina. - Paloma mówiła mi, że jest pan pisarzem. - Przyniosę jakieś krzesło - powiedziała dziewczyna i odeszła. Larry odprowadził ją wzrokiem, podziwiając jej figurę i gę- ste czarne włosy. Popatrzył na Raję i zobaczył, że podąża za jego spojrzeniem swymi lustrzanymi zielonymi oczyma. Za- wstydzony, wpatrzył się w czubki swych butów. - Tak. Napisałem trzy książki. Science fiction. - W takim razie jest pan prorokiem - powiedziała. - Człowiekiem, który zawodowo trudni się przepowiadaniem przyszłości. - Jej ręce przefrunęły do tyłu i do przodu jak u tancerki. Gracja. Precyzja. - Bo ja wiem? Moje książki są raczej przygodowe. Jest w nich trochę fantastyki, ale więcej akcji niż naukowych spe- kulacji. Uniosła brwi, uśmiechając się nieznacznie. - Czytałam pana książki, Larry. - Czytała je pani? Nie sądziłem... - Czytałam je i uważam, że jest pan bardzo skromny. Larry chciał wyjść. Nie miał ochoty widzieć więcej kruków, duchów ani kobiet przesłoniętych płomieniami. Jeśli tracił zmy- sły, chciał, żeby odbywało się to w odosobnieniu. Zastanawiał się nad pretekstem do wyjścia: choroba, zatrucie pokarmowe albo pilny telefon do agenta, ale gdy otworzył usta, ujrzał śmierć. Swoją śmierć. Ta wizja nie była podobna do tej, którą miał, gdy był jeszcze z Lindą: do obrazu jego samego przygniecionego przez czter- dzieści lat małżeństwa i pracy. Tym razem ujrzał cztery ścieżki w przyszłości, trzy kończące się ślepo i jedną, która spowita była mgłą. Gdy poszedł pierwszą ścieżką, wychodził z przyjęcia i ude- rzał w niego piorun. Czuł smak ozonu i zapach zwęglonego ciała, kości były popękane. Wybrał drugą ścieżkę i znów wychodził z przyjęcia. Napadało go stado kruków i dusiło go. Tysiąc pa- zurów i dziobów i niedługo później jego kości były objedzone do czysta. Trzecia ścieżka - wyszedł z przyjęcia, wrócił do Za- jazdu Pod Srebrną Kulą i podczas kąpieli zapalił się i spłonął. Na ostatniej ścieżce, tej okrytej mgłą, zostawał na przyjęciu. Larry zamknął usta i postanowił zostać. Wróciła Paloma, taszcząc dwa rattanowe krzesła. Zaofero- wała jedno z nich Larry'emu. - Pana pierwsza książka wyszła sześć lat temu - powie- działa Rają. Paloma usiadła naprzeciw niego. Pachniała gardeniami. To rozpraszało Larry'ego. - Zgadza się - potwierdził. - Pisał pan o zbiurokratyzowanym imperium rozpadają- cym się z powodu przerostu aparatu władzy. - To było jedynie tło dla mojego głównego bohatera. Miał on... - To pańskie "tło" antycypowało kryzys w krajach bałkań- skich, z którym łączyło je zadziwiająco dużo analogii. Czystki etniczne, masowe gwałty i morderstwa, ostrzeliwanie pokojowo nastawionych miast i religijne zaślepienie. Tematy na czasie. Po- lubiłam pana za umieszczenie ich w powieści popularnej. Kapitan Kelvin Larry'ego pracował dla galaktycznego im- perium znajdującego się na krawędzi upadku. To prawda, że były tam obozy koncentracyjne i niezliczone, bezsensowne śmierci w obronie absurdalnych świętych wartości, ale wszyst- ko to wymyślił, by dać bohaterowi motywację; dzięki temu jego wrogowie byli jednoznacznie źli. Larry nigdy niczego nie prze- powiedział. Co prawda, potrafił przewidzieć, co mu się przy- darzy w niedalekiej przyszłości. Dlaczego inaczej miałoby być z jego pisaniem? Pomiędzy niego i Raję wszedł Matt. - Usiłuje wejść ci do tyłka. Musi czegoś chcieć. Wcho- dziłem już w układy z tego rodzaju kobietami. Za każdym ra- zem mnie oszukiwały. Larry popatrzył na kruki Rai. Czy widziała Matta stojącego tutaj w bieliźnie? Zamachał ręką, odganiając ducha. - Komar - wyjaśnił. Rają spojrzała swymi nefrytowymi oczami dokładnie w to miejsce, gdzie patrzył Larry - tam, gdzie teraz stał Matt. - Palomo, czy mogłabyś odnaleźć pana Jacoba? Pan Larry powinien go poznać. - Oczywiście. - Paloma musnęła rękę Larry'ego, po czym odeszła. - Będziemy w ogrodzie - rzuciła w ślad za nią Rają. - Tam nas znajdziecie. Larry'emu nie podobało się to, że Rają rozkazywała Pa- lomie. - Chodźmy, panie Ngitis. - Rają podniosła się. - Czy mogę panu mówić po imieniu? Pokażę ci mój ogród. Jestem z niego naprawdę dumna. - To pułapka - krzyknął Matt. - Nie idź z tą czarownicą. Sam się prosisz o kłopoty. Rają przeszła przez otwarte szklane drzwi i zaczekała na niego. Larry nie chciał zostać sam na sam z kobietą, która za to- warzyszy miała niewidzialne kruki i płonęła żywym zielonym ogniem, ale ufał wizjom swej śmierci. Wszystko, co wydarzyło się, odkąd przyjechał do Dry Water, duch dziecka na poboczu, koszmar, który przyśnił mu się w pokoju, a teraz Rają, było ze sobą powiązane. Wszystko to miało ten sam nieziemski cha- rakter. Larry musiał wyjaśnić, co to wszystko znaczy. Wyjaśni to albo zginie - przynajmniej co do tego jednego nie miał wątpliwości. Popatrzył na Raję idącą w dół ścieżki. Może jej zdolności były podobne do jego. Może mogłaby pokazać mu, jak nad nimi panować. Poza tym miała jeszcze inne rzeczy, na których mu zależało: dziennikarza z "New Yorkera", władzę, pieniądze. Przeszedł za nią przez otwarte szklane drzwi. - Cholernie durny Chińczyku - wycedził Matt i popłynął za nim. - Sam sobie kopiesz grób. Czyste pustynne powietrze powiększało księżyc i sprawiało, że jego oblicze w trzeciej kwadrze wypełniało pół nieba. Gwiaz- dy też były ogromne, większe niż kiedykolwiek widział na za- mglonym kalifornijskim wybrzeżu. Rają przeszła do sadu drzew migdałowych z oświetlonymi blaskiem księżyca różowymi kwiatami i orzechami w zielonych łupinach - ani jedne, ani drugie nie miały prawa rosnąć na drzewach o tej porze roku. Powlókł się za nią i złapał spojrzenia nagich nimf z kwiatami migdałów wetkniętymi w srebrzyste włosy. - Mamy towarzystwo - powiedział Matt i pokazał do gó- ry, - Następnym razem weźmy broń. - Zazgrzytał zębami pod wąsem. Nad nimi krążył drugi kruk z żyrandola. Jego oczy żarzyły się żółto i wpatrywały się w Larry'ego. - Ta czarownica ma większą siłę ognia od ciebie - po- wiedział Matt. - Płomienie wokół jej głowy są jaśniejsze od wybuchu prochu. Twoje wyglądają jak dwa robaczki święto- jańskie, na dodatek chore. Zrywajmy się stąd. Rają była kilkanaście kroków przed Larrym. Zatrzymał się, po czym wyszeptał do Matta najciszej, jak potrafił: - Mam ogień? - Wszyscy szamani mają. - Jak wygląda ten mój? Matt podkręcił wąsa. - Jest jakiś taki niebieskozielony, jak brudny turkus. Ale jest przygaszony. - Jak zrobić, żeby był taki jasny jak jej? - Nie znam się na czarach, ale jedno ci powiem: był naj- jaśniejszy wtedy, gdy cię prawie straciłem. To było wtedy, gdy Larry widział dziwne kolory i był W gwiazdach. Spojrzał w górę na niebo i przypomniał sobie, jak krążył wśród nich i jak patrzyły na niego z bliska, niewyob- rażalnie świecąc. Myślał o czarnej dziurze i dysku, wirze roz- grzanych gazów i pyłu; myślał o gwiazdach zebranych razem w centrum galaktyki, mocnej wstędze światła, niebieskich, żół- tych i pomarańczowych słońcach i chmurach międzygwiaz- dowego wodoru żarzącego się na czerwono. Nagle gwiazdy znów pojawiły się przed jego oczami. Oto- czyły go i po raz kolejny powitały we własnym gronie. Świat zawirował mu przed oczami. - Chińczyku, znowu się ode mnie oddalasz. Jesteś w pu- łapce, nie możesz teraz śnić na jawie. Ocknij się. Głos Matta otrzeźwił Larry'ego. Gwiazdy zniknęły, wrócił do rzeczywistości. - Jak teraz wyglądam? - Twoja głowa jest pełna iskier. Coś jakby kwiaty w ogniu. - Jak zatrzymać... - Lany! - zawołała do niego Rają zza drzew. Cokolwiek robił, musiało to na razie wystarczyć. Przeszedł przez migdałowy sad, wciągając ciężki zapach kwiatów. Zro- biło się jaśniej. Kiedy spojrzał na nimfy, skryły się za drzewami. Biło od niego światło, srebrna iluminacja i złote iskry. Za sadem była łąka otoczona przez drżące na wietrze wierz- by. Wśród traw wił się strumyk. Rają zzuła sandały i zanurzyła stopy w wodzie. Larry dołączył do niej i usiadł nie za blisko na brzegu stru- myka. - Już nie jesteś przeziębiony - zauważyła, nie patrząc na niego. - Myślę, że mogłam spodziewać się po tobie czegoś więcej. - Zielony płomień, który lizał jej skórę, przygasł i stał się ledwo dostrzegalny. Co Larry mógł powiedzieć? Nie miał pojęcia, czy Rają do- strzegała jego moc lub widziała Matta albo czy wiedziała, kiedy kłamał. Skinął głową i zanurzył palce w wodzie. Była tak zim- na, że ścierpła mu skóra. Przemył twarz wodą, mając nadzieję, że Rają nie zauważyła drżenia jego ręki. - Zwiodłeś ją - wyszeptał Matt i ukucnął obok Lar- ry'ego. - Zwiewaj stąd, zanim cię załatwi. Lany, nie potrafiąc wymyślić nic mądrzejszego, powiedział: -- Ładny ogród. - Dziękuję, ale wiesz, że nie sprowadziłam cię tutaj po to, żebyś wąchał moje kwiaty albo próbował wodę ze strumyka. ."- Nie. Żołądek mu się skręcał. Nie mógł odpędzić od siebie myśli, że zostanie zadziobany przez kruki. Ścieżki jego przyszłości wykrzywiały się w jego umyśle. Na której się znajdował? Jak miał nią podążać? Jak wybrać tę, która nie doprowadzi go do śmierci? Wizje ukazywały jego zgon, a nie, jak go uniknąć. Sam musiał do tego dojść. Rają wzburzyła palcami u nóg wodę, opryskując nią Lar- ry'ego. - Słabo cię znam - powiedziała - ale wiem, że przy- byliśmy do Dry Water z tego samego powodu. - Domyślałem się tego - skłamał. - Więc rzeczywiście szukasz wody, której nie można się napić. Nick mówił prawdę. Pot zrosił czoło Larry'ego i spłynął pod pachami. Woda, której nie można się napić? Co ona miała na myśli? Kto to był Nick? Pulsowało mu w skroniach; w gardle mu zaschło. Zaczerpnął wody dłonią i pociągnął łyczek. - Chcę, żebyś mi pomógł - powiedziała. - Lepiej, że- byśmy połączyli nasze siły, niż skrzyżowali miecze. To właśnie było to. Skrzyżowanie. Skrzyżowanie dróg. Na- gle to zrozumiał. Uważaj, pomyślał. Trzymaj się środka. Rób małe kroczki. - Przyjechałem do Dry Water, żeby dokończyć swoją czwartą książkę. Jakiejkolwiek pomocy potrzebujesz, będę szczęśliwy, mogąc ci jej udzielić, ale przede wszystkim muszę pisać. W grudniu upływa mój termin. - Larry wstrzymał od- dech. Rają zmrużyła oczy. Jej przyćmione płomienie rozgorzały jak ognisko, potem odprężyła się i powiedziała: - Załóżmy, że termin zostanie przedłużony. Larry chciałby wiedzieć, jak ona to robi - zarówno sztuczki z ogniem, jak i z jego terminem. Wiedział jednak, że nie ble- fowała. Ale wyglądało to źle, zupełnie jak podpis lewą ręką. To była pułapka. Musi grać na zwłokę, dopóki nie zrozumie, co się dzieje z jego głową. Musi grać na zwłokę, dopóki nie zrozumie, co to jest "woda, której nie można się napić". - Termin to nie problem - wyszeptał Larry. Musiał szep- tać. Zabrakło mu odwagi, by mówić głośniej. - Muszę tylko utrzymać tempo, inaczej będę miał blokadę twórczą. To już się zdarzało. Rają podumała chwilę, po czym rzekła: - Mogę dać ci Palomę. Larry powstrzymał okrzyk zdumienia. - Pozwólmy Palomie samej decydować o sobie. - Zrobi tak, jak jej powiem. - Paloma nie ma z tym nic wspólnego. - Larry powie- dział to z takim przekonaniem, jakby wiedział, o czym mówi. Przynajmniej za to jedno był wdzięczny. - Ależ ma - odparła Rają. - Możesz dzisiaj ukryć prze- de mną swoją moc, ale nie jesteś w stanie ukryć złamanego serca. Nie przede mną. To słychać w każdym jego uderzeniu. Paloma może uśmierzyć ten ból. Będzie szczęśliwa, jeśli po- może komuś, kogo uważam za sprzymierzeńca. Jakim sposobem Rają dowiedziała się o Lindzie? Może wca- le nie wiedziała. Może po prostu czytała w jego emocjach. - Przeciągnęła stryczek wokół twojej szyi - wyszeptał Matt. - Przestań szczekać na pętlę i zabierajmy się stąd. - Woda, której nie można się napić, będzie tu cały czas - powiedział Larry, posługując się jej własnymi słowami. - Pozwól mi napisać powieść, a potem będę mógł ci pomóc. - Twoje pisarstwo ma dla ciebie aż takie znaczenie? - Większe niż pieniądze i sława - odparł Larry. - Tym właśnie jestem. Kimś, kto opowiada historie. __W takim razie na tym właśnie polega twoja siła - po- wiedziała. - Na tym polega twoja magia. Nie będę się wtrącać. Magia? Larry wierzył w to, że umie przewidywać przyszłość j być może, prawdopodobnie, jakąś część tego daru udało mu się wykorzystywać przy pisaniu, ale to nie była magia, a już z całą pewnością nie wzięła się z jego pisania. Rają musnęła lustro wody, robiąc fale. - Dobrze, szczegóły omówimy później. Wystarczy na dzi- siaj. Na razie zadowolę się twoją obietnicą. Larry wypuścił długo wstrzymywane powietrze. Rają odwróciła głowę i spojrzała w stronę sadu. - Idą Paloma i pan Jacob. Różowe płomienie Palomy przebłyskiwały pomiędzy kwia- tami migdałów. Obok niej szedł jakiś mężczyzna. - Pan Jacob jest moim prawnikiem - wyjaśniła Rają. - Ostatnio sfinalizował zakup dużego pakietu akcji Kryształo- wych Mediów. - Kryształowe Media. Brzmi znajomo. - Powinno. Kryształowe Media są właścicielem Korpo- racji Trubadur, a ta z kolei jest właścicielem Wydawnictwa Perspektywa, które, z tego, co wiem, jest twoim właścicielem, Larry. Jeśli Rają miała wystarczająco dużo akcji, mogła wpłynąć na wydawcę, który mógł przyłożyć nóż do gardła jego redak- torowi. On z kolei mógł przedłużyć mu termin. Albo, jeśli tylko chciała, mogła spowodować, że jego czwarta książka nigdy się nie ukaże. - Witaj, Walterze - powiedziała Rają. Pocałowała go de- likatnie w usta. - Chciałabym przedstawić ci Larry'ego Ngi- tisa. Jest najnowszym pisarzem w Dry Water i moim naprawdę wyjątkowym przyjacielem. - Miło mi poznać - odparł Walter i potrząsnął ręką Lar- ry'ego. Jego skórę pokrywało coś śliskiego. Kiedy prawnik zwolnił uchwyt, z tyłu nastąpił wybuch, eks- plozja, która przeszyła Larry'ego. Wiatr uderzył w niego i Larry zakaszlał. Poczuł smak siarki i dymu. Matt obrócił się dookoła. - Słyszałeś to, Chińczyku? Ani chybi wystrzał. Czuć proch strzelniczy. Musiał być gdzieś blisko. - Dobrze się pan czuje? - Walter poklepał go po plecach. - Musiałem źle przełknąć - powiedział Larry. To było bliżej, niż Matt mógł przypuszczać. Larry wiedział, że był to wystrzał rewolweru. I wiedział, że kula przeszyje kręgosłup Waltera. Zamorduje go własna żona. I to już niedługo. - Walterze - powiedziała Rają - czy mógłbyś przygo- tować umowę najmu domku w górach Ferrocarril? Myślę, że odosobnienie dobrze zrobi pisarstwu Larry'ego. Zgadzasz się, Larry? To cudowne miejsce. Wszelkie wygody. Żadnych ra- chunków. Z forsą było krucho. Zaliczka za czwartą książkę topniała w oczach - wkrótce będzie bez grosza. Chciał przeprowadzić się do Dry Water - chociaż nosił się z tym zamiarem, gdy jeszcze nie wiedział, że są tu czarownice i duchy. Ciągle jednak mogło to być wymarzone miejsce do pisania. Miejsce, za które nie musiał płacić. Tyle że zgoda oznaczała, że winien będzie Rai przysługę. Dopiero czas pokaże, jak duża lub mała ta przy- sługa będzie. - To naprawdę bardzo szczodra propozycja - powiedział. - Więc skorzystasz z niej. - To nie było pytanie. Domek był łapówką. Larry nie musiał mieć proroczych zdol- ności, by to wiedzieć. Wizja kruków rozrywających go na strzę- py nie pozostawiała wątpliwości, jakie będą konsekwencje od- mowy. Jeśli skorzystałby z tej oferty, Rają i on zostaliby przy- jaciółmi. To dawało mu trochę czasu na zrozumienie, czego czarownica od niego chce, dlaczego i czy może jej to dostar- czyć. Drzewa zaszeleściły, ale nie od wiatru. Liście i różowe kwia- ty migdałów stały się czarne, grube od cieni, których nie było 114 tam jeszcze przed chwilą, była to czerń jedwabista jak heba- nowe pióra. __Zgoda - powiedział. Walter złapał Larry'ego za rękę i zaczął nią potrząsać, jakby byli starymi kolegami z college'u. ,- Świetnie. Jutro przyniosę panu umowę do podpisania. Tym razem obyło się bez wystrzałów; Larry ujrzał za to krew sączącą się z przodu garnituru prawnika, a z pleców do- bywał się dym. - Porachuję ci wszystkie kości - powiedział Matt. - Za- wrzeć umowę z czarownicą i sprytnym prawnikiem z Filadelfii! Razem są gorsi od diabła. - Cieszę się, że zdecydowałeś się zostać z nami - po- wiedziała Rają. - Jutro wieczorem Paloma pokaże ci domek. Daj mi znać, jeśli czegoś będziesz potrzebował. Sad zadrżał od łagodnego wietrzyku. Cienie zniknęły. Ró- żowe kwiaty migdałów unosiły się w powietrzu. - Dzięki - powiedział Larry. Uśmiechnął się i zacisnął zęby, głębiej wciskając ołów do zęba. Miał co do Matta pewne plany. Larry zeskoczył ze szczytu ogrodzenia na teren stacji ben- zynowej Spencera. Świerszcze przestały cykać. Matt, zmrużywszy oczy, wpatrzył się w mrok. - Nie widzę żadnych psów spuszczonych z łańcucha. - Spojrzał na niebo. - Nie ma też żadnych kruków. Teren wygląda na opustoszały. Ale właśnie w takich sytuacjach trzeba najbar- dziej uważać. - Podrapał się pod pachą. - Powinieneś był po- całować tę Palomę. Chciała tego. Czemu zwiałeś jak królik? Było po północy i sklep Spencera był zamknięty. Neon po- został włączony i długie migające cienie padały na chevrolet z roku pięćdziesiątego ósmego i pomarańczowy spychacz. - Paloma jest marionetką w rękach Rai - wyszeptał Larry do tyłu. - Jest łapówką, podobnie jak domek. W rogu stał van econoline Larry'ego. Miał nowe okna. I był zamknięty. - No to co? Dziewczyna była chętna. Lubisz dziewczyny, nie? - Nie zamierzam jej wykorzystywać - odparł Larry. Nie przyznał się Mattowi, że i tak pewnie by nie mógł. Wspomnie- nie Lindy było zbyt żywe. Nie miał przy sobie kluczyków. Miał je Spencer. Mógł wró- cić do Zajazdu pod Srebrną Kulą i wziąć wieszak, żeby wy- łamać nim drzwi, ale bał się, że jeśli to zrobi, opuści go cała odwaga. Znajdzie setki powodów, by tam zostać. Zamiast tego zdjął sweter, okręcił nim pięść, po czym wybił otwór w oknie. Zamarł, nasłuchując. Cisza. - Nawet jeśli Paloma zdaje sobie z tego sprawę, prawdo- podobnie nie ma wyboru. Rają traktuje ją jak niewolnicę. - To tak jak znaleźć w rzece bryłkę srebra i mówić, że zgubił ją pewnie jakiś gość w górze rzeki. Zidiociałeś do reszty. Larry wyjął przez okienko pudło z napisem "stare rozlicze- nia podatkowe" i znalazł w nim zapasowe kluczyki. Były wciąż przymocowane do latarki-breloka Lindy. To był prezent od Lar- ry'ego, żeby była bezpieczna, żeby nie musiała szukać zamka w ciemnościach. Poczucie winy zawiązało mu żołądek w su- pełek. Obiecał sobie, że jej to odeśle. Matt przejrzał książki leżące w samochodzie, poruszając ustami, jakby czytał tytuły. - Dlaczego włamaliśmy się do twojego własnego powozu? - wymamrotał. - To się nazywa van - pouczył go Larry. - Nie mogę czekać do rana. Prawnik Rai i Paloma nie będą mnie odstę- pować na krok. Mogę to zrobić tylko tej nocy. - Ale co chcesz zrobić? Larry usiadł za kierownicą i włożył kluczyk do stacyjki. Matt już przedtem zdążył zająć miejsce dla pasażera; teraz za- glądał na półeczki pod deską rozdzielczą. - Muszę znaleźć odpowiedź na pytanie, co i dlaczego stało się z moją głową - powiedział Larry - a także w jaki sposób mogę nad tym zapanować. .- Mówiłem ci już o tym - powiedział Matt. - Nie. Ty tylko prześlizgnąłeś się ogólnikowo po temacie. Nie wiesz o tym więcej ode mnie. - Twierdzisz, że jestem kłamcą? Powinienem zostawić cię samemu sobie. - Ale przecież ty jesteś kłamcą, Matt. A oprócz tego mor- dercą, gwałcicielem i złodziejem. Blada twarz Matta poczerwieniała. - Chyba masz rację - powiedział, parsknął i splunął. - I co z tego? - A to z tego, że tak samo, jak nie lubię, kiedy Rają wydaje rozkazy Palomie, nie lubię, kiedy ty mówisz mi, co mam robić. Nie ufam ci. - Ale z ciebie uparciuch. Jestem wszystkim, co masz. - Nie. Wspominałeś o jakimś szamanie. Poradził ci, jak możesz opuścić pokój w Zajeździe Pod Srebrną Kulą. Tym bar- dziej będzie wiedział, co zrobić ze mną. Chcę, żebyś mnie do niego zaprowadził. - Ośmielasz się mi rozkazywać? Nie przyjmuję żadnych rozkazów - szczególnie od Chińczyków. - Ależ przyjmiesz - powiedział Larry i wypluł kulę. Wy- lądowała na desce rozdzielczej. Była zdeformowana przez jego żucie i lepka od śliny. Matt zniknął. - I mam dosyć nazywania mnie Chińczykiem, ty anglo- -irlandzki kawałku gówna. Larry wrzucił luz i podjechał do zamkniętej bramy. Wyjął młotek ze swojej skrzynki z narzędziami i rozwalił kłódkę, po czym otworzył wierzeje. Wyjechał i przymknął bramę, starając się, by sprawiała wrażenie zamkniętej. Nie chciał, żeby ktoś okradł Spencera. Skręcił na północ w Agua de Viva i przejechał przez miasto. Powinien to sprawdzić na mapie, chociaż był pewien, że re- zerwat Indian Navajo znajduje się w regionie Four Corners. W księgarni Trójka Karo świeciły neonowe dzwonki. Okna księgarni odbijały światło i rozmazywały je na asfalcie. Dzięki temu odnosiło się wrażenie, że kościół po drugiej stronie ulicy skąpany jest w posoce. W końcu Larry podniósł kulę, wytarł ją do czysta i włożył z powrotem do ust. Matt pojawił się z powrotem; miał sztywne wąsy i mocno przekrwione oczy. Był wkurzony. - To było nieczyste zagranie, synu - powiedział. - To nie było zagranie. Albo pokażesz mi, gdzie jest sza- man, albo wrócę do zajazdu i odłożę kulę tam, skąd ją wziąłem. Może upłynąć kolejne sto lat, zanim zjawi się ktoś, kto będzie w stanie cię dojrzeć. A może i tysiąc. A może po prostu spu- szczę kulę w toalecie. Wąsy Matta opadły, a czerwień w jego oczach przygasła. - Nie zrobisz tego. - Założymy się? - Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłem... Nie jesteś nikim więcej, jak jadowitym niczym wąż sukinsynem. - Pod- kręcił koniuszek wąsa. - A jednak cię podziwiam. Niech bę- dzie. Tylko głupiec spiera się ze skunksem. Zaprowadzę cię do szamana. - Bardzo dobrze. - Ale nie spodoba ci się to. Masz ze sobą łopatę albo kilof? - Mogę improwizować. Dlaczego? - Zobaczysz, Chińczyku. Zawróć. Musisz jechać na połud- nie Agua de Viva. To będzie cię kosztować więcej, niż myślisz. W Nowym Meksyku często spotyka się krzyże na pobo- czach, szczególnie przy ostrych zakrętach, stromych skarpach i w pobliżu sklepów z alkoholem. Wznoszenie kapliczek ku czci zmarłych członków rodziny to hiszpańska tradycja. Wy- nika z wiary, że chroni to duszę umarłego i wysyła ją do nieba, Nikogo się tam nie chowa. Krzyże oznaczają tylko miejsce tra- gicznego wypadku. Charakterystyczne dla tych krzyży jest to, że przez dzie- sięciolecia ktoś się nimi opiekuje. Są ozdobione kwiatami, świe- żymi bądź plastikowymi, świeczkami ustawionymi w przecię- tych na pół puszkach po piwie, dzwonkami, które wydają dźwięki z każdym silniejszym podmuchem wiatru i figurkami Jezusa lub Błogosławionej Dziewicy. Jeśli krzyż został usta- wiony dla uczczenia śmierci dziecka, znajdują się tam czasem również zabawki: wypłowiałe na słońcu lalki Barbie i zardze- wiałe matchboxy, którymi nikt się nie bawi. Krążą opowieści o duchach ukazujących się przy kaplicz- kach w deszczowe noce. Ostrzegają one jadących przed nie- bezpiecznymi warunkami. Ale te miejsca to nie groby. Larry kopał lewarkiem. Kopał w ciemności. Mógł zostawić włączone światła, oświetlając nimi krzaki kreozotu na poboczu, ale wtedy ktoś mógłby się zatrzymać. Niezręcznie byłoby wy- jaśniać policji stanowej, dlaczego wykopuje przydrożne kap- liczki o drugiej w nocy. Przerwał i włączył latarkę. Pobielony krzyż, który widział pięć dni temu, stał mocno wbity w ziemię. Larry nasłuchiwał uważnie, pewien, że za chwilę rozlegnie się dziecięcy śmiech. Nic z tego. Jedynym du- chem tutaj był Matt. Mimo wszystko Larry miał wrażenie, że ktoś go obserwuje. Mogła to robić jedynie Dziewica Maryja w wypłowiałej figurce. - To szaleństwo. - Chciałeś zobaczyć się z szamanem - powiedział Matt. - Jest tutaj. - Dziecko? Umarłe dziecko? - No właśnie. - Przysięgam, Matt, jeśli kłamiesz... Matt zaśmiał się. - Nie kłamię. I to jest właśnie najśmieszniejsze. Chmury przysłoniły księżyc i zrobiło się ciemno. Matt spojrzał na horyzont. - Lepiej ruszajmy, synu. Nie wydaje mi się, żeby ktoś nas śledził, ale nigdy dosyć ostrożności z tymi krukami. Po górach Ferrocarril rozeszło się echo od uderzenia pio- runa. Larry wpatrywał się przez dłuższą chwilę w niebo, szu- kając błyskawicy, po czym powiedział: - Jeśli szaman jest tutaj pochowany, a ty nie ruszałeś się z zajazdu, jakim cudem mogłeś z nim rozmawiać? - Są miejsca, w które nie może się dostać zwykły czło- wiek, które są dostępne tylko dla umarłych. Takich jak ja. Po- dobnie jest z tym szamanem. Obaj jesteśmy przywiązani do jednego miejsca, ale miejsca nie są jedynymi obszarami, po których możemy się przemieszczać, rozumiesz? Larry powrócił do kopania. To miało coś wspólnego z tymi dziwnymi wymiarami, które odkrył wcześniej. Miejsca, które nie były miejscami. Nawet nie chciał wiedzieć. Był na głębokości trzech stóp, kiedy natrafił na warstwę gliny. Popchnął krzyż, ale ten ani drgnął. Musiał być zabetonowany. Znowu zaczął kopać. Gdy księżyc dotknął szczytów gór, Larry uderzył w coś twardego. Włączył ponownie latarkę i zo- baczył korzenie. Krzyż zapuścił korzenie! - To robota czarownicy - powiedział Matt, spoglądając nad ramieniem Larry'ego. - Postawiła ten żywy krzyż nad szamanem, by mieć pewność, że się nie wydostanie. Larry wyszczerbił korzeń lewarkiem. Korzeń puścił soki i wbił się głębiej w ziemię. Inne korzenie poruszyły się razem; wszystkie wiodły do krzyża, trzymając go żelazną obręczą. - Mam tego dosyć - powiedział Larry, poszedł do sa- mochodu i wziął z niego sekator. Łagodny wietrzyk przeszedł w mroźny wiatr. Kreozotowe krzaki zaszeleściły i zakołysały się w niespokojnym rytmie. Włożył sobie między zęby latarkę, po czym zaczął przecinać korzenie sekatorem. Wiły się jak węże, zwijając się i prostując. Larry z całych sił naparł na krzyż. Drgnął. Wiatr powiał szybciej. Z daleka dały się słyszeć dzwonki i krakanie kruków. Pociągnął i popchnął krzyż. Poluzował się. Latarka przygasła. Wiatr zatrzymał się. Larry również. Był obserwowany. Wiedział. Nigdy jeszcze nie czuł na sobie tylu spojrzeń. Rozejrzał się. Każdy cień, który był przyczepiony do kreozotowych krza- ków, każda czarna plamka na asfalcie, każda cząstka nocy, każ- dy fragment ciemności ruszał się. Wszystko stało się lśniącym, hebanowym jedwabiem piór. Otworzyło się sto tysięcy par żół- tych oczu. Kruki usadowiły się na ogonach na drutach telefo- nicznych przy drodze, pomiędzy gwiazdami, zasłaniając chmu- ry i patrząc złośliwie, dzikie i głodne. - Przekleństwo - wyszeptał Matt. - Nie zauważyłem, jak nadlatywały. Podeszły nas. Pospiesz się, synu. Wyciągaj krzyż, zanim staniesz się obiadem. Kruki wzbiły się w powietrze - huragan łopoczących skrzydeł. Zaczęły krążyć nad Larrym, a wiatr z ich skrzydeł wzbijał w powietrze mokry piasek i gałązki. Podniósł ręce w da- remnym geście obrony przed nimi. Nie. Krzyż. Szaman tam był. Kopnął krzyż i zakręcił nim. Szarpnął nim ze wszystkich sił. Drzazgi wryły mu się głęboko w dłonie. Trąba powietrzna kruków zacisnęła się wokół niego, po czym zapikowała. Larry pociągnął. Krzyż wyszedł z ziemi - sześć stóp drewna z małymi ży- wymi korzeniami. Przewrócił go. W powietrzu rozległ się dzie- cięcy śmiech. Zaczął padać deszcz. Pojawił się chłopiec w zakrwawionej piżamie. Kruki rozleciały się, próbując się od niego odsunąć. Dziecko przestało się śmiać. Trzykrotnie zaklaskało i zain- tonowało: Bracie Północny Wietrze. Bracie Północny Wietrze. Usłysz me wołanie. Poczuj mój oddech na swej skórze. Odegnaj naszych wrogów. Zabierz ich tam, gdzie jest zimno. Zabierz ich tam, gdzie wieczna noc. Zabierz ich na drugi koniec świata. Deszcz zawirował wokół Larry'ego. Kruki na niebie stały się niewyraźne. Krzyczały tak, jak żadne zwierzę, które dotąd słyszał. Wiatr chłostał Larry'ego, ciął jego twarz i sprawiał, że deszcz uderzał jak igiełki. Niebo przesłonięte było czarnymi piórami, niezliczoną ilością kropel wody i srogim wiatrem, wy- glądającym jak olbrzymi potwór ze srebrnymi łuskami. Błysnęło i deszcz przestał padać. Chmury zniknęły, a gwiaz- dy znów zaczęły mrugać nad nim. Słyszał odległe krakanie kru- ków, oddalające się coraz bardziej, aż w końcu ucichło. Larry stał, mokry, ociekający wodą. Chłopiec wyciągnął przed siebie zakrwawioną dłoń. - Cześć. Jestem Niyol Rodriguez. Larry stłumił chęć ucieczki. Nie podał chłopcu ręki. - Mój ojciec mówił mi, że przyjechałeś do Dry Water. - Widział mnie? - Tak jak ty widzisz przyszłość, mój świętej pamięci oj- ciec posiadł zdolność widzenia tego, co możliwe, wydarzeń, konsekwencji i reperkusji. Widział przyjazd osoby, która może zmienić świat. Ciebie. - Jestem tylko pisarzem. Niyol starł krew ze zmoczonej deszczem twarzy. -- Już nie. - Te kruki... ¦- To były kruki czarownicy. Nie powinny nam na razie szkodzić. Zanim wrócą stamtąd, dokąd zabrał je Północny Wiatr, nastanie wiosna - przyszłego roku. - Niyol skinął do Matta. - Cześć, kowboju. Udało ci się uciec. - Tak. Wygląda na to, że utkwiłem przy tym Chińczyku, dopóki nie znajdę czegoś lepszego. - Pomyślałem sobie, że możesz mi pomóc - powiedział Larry. - Widzę rzeczy, których nie mogę wyjaśnić i nad któ- rymi nie mogę zapanować. Rozumiesz? - Och, tak - odparł Niyol. - Zmiana. To zdarza się tym, którzy widzą inne rzeczywistości. - Czy możesz mi pomóc? Tracę zmysły. Widzę rzeczy, których nie mogę pojąć. I których nie chcę pojąć. - Larry zdał sobie nagle sprawę, że rozmowa z duchem na poboczu dro- gi o drugiej w nocy jest właśnie jedną z takich rzeczy. Z Niyo- lem było jednak inaczej. Jego obecność była uspokajająca. - Pomogę ci - odparł chłopiec - ale musisz się zasta- nowić, czy tego chcesz. Jestem wrogiem czarownicy Rai. Ona jest silna. Jeśli pozwolisz, bym cię uczył i zapoznał cię z pra- wdą, również ty staniesz się jej wrogiem. Larry przyjrzał się uważniej chłopcu. Wyglądał na jakieś dziesięć lat, ale mówił ze znajomością rzeczy i pewnością sie- bie, jakich dziesięciolatek nie mógł mieć. - Sam nie wiem - wyszeptał. - No co ty, Chińczyku, nie bądź głupi! - krzyknął Matt. - Pozwól, żeby szaman cię uczył. - Pozostaw jemu decyzję - powiedział Niyol. - Musi podążyć za swym instynktem. Oczy Niyola były czarne. Nie była to tak mocna czerń jak ta, którą Larry widział w oczach Matta; ani nie zawierały su- rowej mocy, która była w spojrzeniu Rai. To było proste spoj- rzenie. Szczere. Ale na drugiej szali miał darmowy domek Rai i możliwość zablokowania przez nią funduszy jego wydawcy. Larry potarł koniuszek nosa. Jeśli się zgodzi i przyłączy do Niyola, jak długo uda mu się zwodzić Raję? Czy w ogóle mu się to uda? Rają nie zamierzała uczyć go czegokolwiek. Chciała go wy- korzystać. Larry miał przeczucie, że gdyby wiedziała, że nic nie rozumie, byłby stracony. - No, dobra, jestem z tobą - powiedział. Postąpił krok naprzód i uścisnął zakrwawioną dłoń Niyola. Uścisk jego dłoni był solidny. CZĘŚĆ DRUGA JESIEŃ ROZDZIAŁ 8 Larry wpatrywał się w ognisko z płonących kości. Wczoraj poobcinał gałęzie z obumarłych drzew, ale każda kłoda zamie- niała się w żebro, długie i wyblakłe, lub w gapiącą się w niego czaszkę albo w kość udową, która tryskała szpikiem ze zła- manych końców. Niyol twierdził, że na tym drzewie wieszano kiedyś ludzi. Według niego ich duchy wciąż na nim wisiały. Larry nie spierał się. To nie była wcale najdziwniejsza z rze- czy, które widział w ciągu ostatnich dziesięciu tygodni. Gdy zamieszkał w domku Rai, jego wizje przybrały na sile. Każda błąkająca się myśl pęczniała i tężała. Nawiedzały go sta- re wspomnienia i byłe kochanki; głowa jego ojca rozwalająca szybę samochodu; dziecięce koszmary senne; straszydła spod łóżka z tętniącymi wiciami, ostrymi zębami i klekoczącymi szkieletami. Ziemia osuwała mu się spod nóg. W każdym cieniu widział psotne twarze chochlików. Widział wszystkie możliwe warianty swojej przyszłości. Widział miliard alternatywnych istnień. Słyszał gwiazdy szepczące między sobą. To był chaos. Szaleństwo. Dziesięć tygodni zajęło Larry'emu powstrzymanie tych my- śli. Niyol uczył go technik oddychania, pieśni Indian Navajo, przeganiał go całe mile i dawał mu do rozwiązywania zagadki słowne zen. Larry miał wielką motywację do nauki - po- wstrzymywała szaleństwo. Znów zaczął panować nad swymi myślami. Przynajmniej trochę. Gdy rozpoczęły się wizje rodem z sennych koszmarów, Lar- ry chciał to wszystko skończyć. Był bliski samobójstwa. Po- wstrzymał go przed nim Matt, który twierdził, że żyjąc, ma przynajmniej szansę walki. Matt został w domku, czytając gazety, które Larry mu roz- łożył, sam Larry zaś wyszedł z Niyolem. Nie miał pojęcia, czy dzieciak był duchem, postacią realną czy kimś pomiędzy. Chło- pak przenosił rzeczy, ściskał rękę i można było wyczuć jego oddech, ale czasami był eteryczny i zwiewny. Niyol twierdził, że ma ciało, ponieważ Larry w niego wierzy. Larry nie dał się przekonać temu wyjaśnieniu w stylu Blaszanego Dzwoneczka. Nie wierzył w Niyola ani odrobinę bardziej, niż wierzył w Mat- ta. Nie mówiono mu całej prawdy. Niyol siedział ze skrzyżowanymi nogami naprzeciwko Lar- ry'ego. Nie nosił już swojej piżamy, ale dżinsy, koszulkę Gra- teful Dead i trampki. Krew, która pokrywała jego głowę, znik- nęła. Podał Larry'emu kij; Larry zaczął grzebać nim w ognisku. Kości zasyczały i zajęczały. W płomieniach wiły się upiorne ręce i twarze. Zdarzało się, że Niyol mówił jak dziesięciolatek. Przez wię- kszość czasu jednak wyrażał się z elokwencją profesora albo mądrością buddyjskiego mistrza. Larry wiedział, że niezależnie od tego, kim Niyol naprawdę był, na pewno nie był dziesię- cioletnim chłopcem. Larry wpatrzył się w błyskawice, które przecinały dolinę Kongsberg, a potem zniknęły w odległej Grani Siedmiu Pod- ków. Za pół godziny wzejdzie słońce i zaleje ziemię czerwienią, wymiecie ze szczelin mrok. - Przeżyję? - spytał Larry. - Chyba tak - odparł Niyol. - Wydaje mi się, że naj- gorsze masz już za sobą. Nachylił się nad nim i wyszeptał: .- Mój ojciec opowiedział mi historię tych gór. Podobno usłyszał ją od kolibra, ten zaś - od wiatru. Pokazał na niebo i powiedział: - Widzisz te trzy gwiazdy? Larry zmrużył oczy. - Alnitak, Alnilam i Mintaka - Pas Oriona. - Znał ich nazwy, ponieważ jego kapitan Kelvin odbywał między nimi loty patrolowe w Kosmicznej Straży. - Ale powinny być wi- doczne dopiero w listopadzie. Niyol zignorował tę uwagę. - Mój ojciec nazywał te gwiazdy Łódką. Są dnem łodzi Łowcy. Płynie on po czarnym morzu, spogląda w dół i nas obserwuje. Podobno to on nauczył ludzi polować i łowić. Larry wyobraził sobie kopułę nocnego nieba falującą jak gigantyczny odwrócony ocean. Zamrugał i wizja zniknęła. - Pewnego dnia na świat przyszła dziewczynka z chorą nóżką. Jej rodzice nie mogli pozwolić sobie na posiadanie je- szcze jednej córki, na dodatek całkowicie bezużytecznej, więc wywieźli ją do lasu, zostawiając na pastwę losu. Łowca usłyszał płacz dziewczynki i zstąpił z nieba. Uczynił ją swą córką i nauczył, jak zabierać miód pszczołom, żeby nie zostać ukąszonym. Pokazał jej, które jagody i grzyby nadają się do jedzenia, więc nigdy nie była głodna. Nauczył ją, jak poruszać się bez ruchu, by być bezpiecznym, mimo krążących po lesie niedźwiedzi i rysi. Larry chciał zapytać, co to znaczy "poruszać się bez ruchu", ale zachował milczenie i słuchał dalej. - Trzynaste lato po jej narodzinach było bezdeszczowe. Jagody uschły, a pszczoły nie zbierały nektaru. Łowca powie- dział dziewczynce, że musi odciąć mu głowę i zakopać ją na łące, gdzie płynął strumień z zaśnieżonych gór. Odmówiła, ale Łowca wcisnął jej nóż do ręki i zażądał, by to zrobiła. Z oczami pełnymi łez odcięła mu głowę i pogrzebała ją na łące. Kiedy wróciła do jego ciała, okazało się, że zniknęło. Trzy gwiazdy znów pojawiły się na niebie. Dziewczynka usiadła na łące i płakała, aż w końcu zasnęła. Gdy się zbudziła, łąkę porastała bujna trawa, tak wysoka, że sięgała jej do pasa. Pszczoły kazały jej jeść trawę zamiast miodu. Pokazały, jak ją zbierać, jak oddzielać nasiona i jak je potem przygotowywać. Ziemia wokół Larry'ego osunęła się i popękała. Zielone pę- dy zaczęły się wić do góry, wokół ogniska. - Łowca obserwował dziewczynkę z gwiazd - konty- nuował Niyol. - Odnalazła swoją matkę, ojca, siostry i braci. Cieszyła się wielkim poważaniem; dzięki jej wiedzy o zbożach, jagodach i grzybach rzadko kiedy byli głodni. Założyła własną rodzinę, miała siedem córek i siedmiu synów. Dożyła późnej starości. W końcu umarła. Łowca zabrał ją ze sobą, do gwiazd. Tam - Niyol pokazał w górę - jest jej gwiazda. To ona, Panna. Gwiazda była nienaturalnie jasna, jaśniejsza od Wenus, była jak mały Księżyc. - Obserwuje nas razem z Łowcą. Gdy jej synowie i córki umierają, zstępuje po nich i zabiera do gwiazd. Obserwuje wszystkich członków swego rodu i jeśli używają jej darów mą- drze, także ich zabiera do siebie. Niyol rozpostarł ręce. - Wszyscy oni są tam, na niebie - powiedział. Larry nie widział jeszcze, żeby Mleczna Droga lśniła tak bardzo. Gwiazdy, które wcześniej były zbyt blade, by można je było dostrzec, migotały kolorami. Widział w nich twarze. Niektóre patrzyły na niego ze współczuciem, inne z niezado- woleniem. Światło gwiazd rzucało cienie na ziemię. Ognisko przybladło. - Indianie Navajo nazywają je Ścieżką do Nieba, ale dla mnie są to dusze mych przodków, obserwujących i strzegących mnie od zawsze. Jedna z gwiazd zaczęła spadać -jednak nie tak jak meteor; spadała wolno, płonąc, w końcu przybrała postać kobiety. Wy- glądała ona, jakby właśnie wyszła z sali balowej w Nowym Jorku, ubrana w czarną aksamitną suknię bez ramion, z ceki- nami układającymi się we wzór galaktyki. Góra sukni lśniła jak płatki orchidei, a jej brzeg ciągnął się za nią w nieskończo- ność. To była zjawiskowa, nieziemska piękność. Jej oczy pozba- wione były źrenic. Miały tak intensywną niebieską barwę, jaką Larry do tej pory widywał tylko na podwodnych zdjęciach. Za- miast włosów jej głowę otaczały srebrne i złote gwiazdy. Jej skóra była doskonale biała i błyszczała z taką intensywnością, że Larry musiał osłaniać oczy. Zamrugał. Panna stała w ich ognisku z kości. Miała dziesięć stóp wzro- stu, była smukła, władcza i tak jasna jak łuk elektryczny. Wy- ciągnęła do Larry'ego rękę. Z koniuszków jej palców spadły gwiazdeczki malutkie jak drobinki pyłu. - Nie podawaj jej ręki - wyszeptał Niyol. - Widzisz ją, więc pomyślała, że umierasz. Chce zabrać cię do gwiazd. Larry cofnął dłoń i potrząsnął głową. Trawa wokół nich urosła. Jej koniuszki spęczniały, zaró- żowiły się i otworzyły dojrzałymi nasionami. Pojawiło się stado kolibrów, okrążyło Pannę i przemieniło się w malutkie niebie- skie gwiazdy. Panna rozpostarła ręce i przestrzeń pomiędzy nimi stała się labiryntem, kręcącymi się trzema wymiarami. Za każdym ob- rotem Larry rozpoznawał inne miejsce: wnętrze swojego vana, sklep Spencera z automatem do coli i półkami z indiańskimi lalkami, domek Rai, suche, piaszczyste koryto w Kanionie Za- ginionego Srebra, księgarnię Trójka Karo i pokój Matta Carl- sona w Zajeździe Pod Srebrną Kulą. W jego głowie rozległ się szept: Będziesz bronił moich ludzi przed niedźwiedziami i rysiami, które są w tych lasach. - Przekazuje ci dar - powiedział ze zdziwieniem Niyol. - Wiedzę, jak poruszać się bez ruchu. Poznaj ją. Szybko. Labirynt kształtów i miejsc miał cztery kwadranty, w każ- dym była niezliczona ilość korytarzy. Podczas gdy Larry się im przyglądał, zmieniały swe ustawienia. Starał się zapamiętać wzory. Skupił się, ale widział tylko chaos. Rozluźnił się i postarał się ogarnąć wszystko jednym spojrzeniem. Wzór był jak okręcająca się winorośl, powtarzając się identycznie, układając warstwa na warstwie; był skompli- kowany, ale zrozumiały. Pojedynczy błysk, a potem zapadła ciemność. Panna odeszła. Larry spojrzał w górę i zobaczył jej gwiazdę. Patrzyła na niego. Był tego pewien. - To było coś więcej niż opowieść. - Larry wziął pełną garść ziarna. - I coś więcej niż halucynacja. - Opisz, co widziałeś. - A ty tego nie widziałeś? - Proszę - rzekł Niyol. - Powiedz, co ty widziałeś. Larry spełnił jego prośbę, potem zaś powiedział: - Nie była tym, czego się spodziewałem. - Nie musiała być. - Niyol narysował spirale w piasku. Zajarzyły się one wyblakłą czerwienią. - Magia to kwestia indywidualnych odczuć. Larry skulił się. Odrzucało go od słowa "magia", odkąd to wszystko się zaczęło. Magia wydawała mu się czymś niewia- rygodnym. Prymitywnym. - Nie wierzę w to - powiedział. - To wina mojego umysłu. - Właśnie o tym mówię - odparł Niyol. Przyciągnął nogi do pozycji lotosu i uniósł się dwa cale powyżej piaszczystego gruntu. - To, co robimy, jest tak indywidualną sprawą, że nie możemy się nawet zgodzić co do nazewnictwa. Larry skinął głową. Zdążył się już nauczyć, że nie należy się spodziewać natychmiastowych odpowiedzi. Robiąc tak, usta- wiał swoje myśli w cykliczne pytania. Co to jest? Jak to się stało? Czy jestem szalony? W tym stanie umysłu nieuchronne było, że widział rzeczy, których wolałby nie widzieć. - Magia opiera się na subiektywnych odczuciach - wy- jaśnił Niyol. - Nasz świat otaczają inne wymiary i rzeczy- wistości. Są ludzie, którzy mają w nie wgląd, ale w dużej mierze są one niemożliwe do zobaczenia. Dlatego też, jeśli chcemy posłużyć się magią, musimy wzywać mieszkańców tych innych rzeczywistości. - Masz na myśli duchy takie jak Matt? - Duchy też. Ale również postacie mityczne, takie jak Pan- na. Ja komunikuję się z duchami zwierząt. Są jeszcze inne isto- ty, noszące różne nazwy: elfy, demony, smoki i byty ciemności. Larry przypomniał sobie stworzenie z ognia, które zamie- szkiwało dysk. Jak mogło współistnieć w kosmosie razem z Panną i Łowcą? Z Mattem i Niyolem? Porzucił te niebez- pieczne rozważania. - W waszej mitologii istnieje pojęcie świętych. Mają oni wgląd do innych rzeczywistości. Modlą się do zamieszkujących te rzeczywistości aniołów, by stał się cud. Błysk w ogniu rozproszył uwagę Larry'ego: rogi, widły i ło- potanie skrzydeł nietoperza. Przekonał sam siebie, że to tylko ćma i przestał patrzeć. - Jak oni mogą mi pomóc? - Czytałeś Flatlandię Edwina A. Abbotta? Larry pokręcił głową. - Opisany tam został płaski świat, zamieszkiwany przez dwuwymiarowe stworzenia. Kiedy do tego świata przyleciała kula, z perspektywy jego mieszkańców wyglądała jak koło. Niyol odgarnął grzywkę z twarzy. Natychmiast opadła z po- wrotem. Larry'emu nie mieściło się w głowie, jak dziesięcio- latek mógł znać się na filozofii, matematyce i magii, i ich wza- jemnych powiązaniach. Zginął w wieku zaledwie dziesięciu lat. Jakim cudem posiadł tak olbrzymią wiedzę? - Kula poruszała się przez płaszczyznę - wyjaśnił Niyol i prześlizgnął jedną ręką po drugiej, żeby pokazać, w jaki spo- sób to robiła. - Z perspektywy mieszkańców płaskiego świata koło rozwinęło się, a potem zniknęło, kiedy kula uniosła się nad ich planetą. - Więc dla duchów żyjemy w płaskim świecie? Każdy z nich może pojawiać się i znikać, kiedy tylko chce? - Upraszczasz nieco. Rzeczywistość jest bardziej skom- plikowana. Podczas gdy ty musisz chronić swą energię, szyb- kość i masę, te istoty nie muszą tego robić. Mogą przetaczać je lub czerpać ze źródeł, których nie możesz dostrzec. Mogą sprawić, że na ziemię z czystego nieba spadnie deszcz ryb albo kamieni, jeśli tylko będą miały na to ochotę. - Albo sprawić, że samoistnie wybuchnie pożar? - Tak. - Albo tak, jak pokazywała mi Panna, poruszać się bez ruchu? - Jeśli kiedyś znajdziesz jakąś zakrzywioną ścieżkę w przestrzeni, możesz to wykorzystać. - Nic nigdy nie mogę znaleźć - odparł Larry. - Ledwo jestem w stanie pozostać tutaj, w realnym świecie. - Od tego właśnie są duchy - powiedział Niyol. - Zo- stań tutaj, w naszym świecie. Pozwól, żeby strzegły cię z dol- nego królestwa. - Czy to jedyny sposób? - Larry zmarszczył nos. Jedy- nym duchem, z którym miał styczność, był Matt Carlson, a on raczej nie wyglądał na anioła stróża. - Nie mogę tego zrobić sam? - Możesz, ale ryzykujesz wtedy spotkanie wrogich istot lub, co gorsza, zgubienie drogi. Nasz świat jest drobinką piany na bezkresnym morzu. Zgubisz się i twoja fizyczna powłoka wpadnie w stan katatonii lub, jeśli zachowasz częściową świa- domość, w szaleństwo. Larry o mało nie przeżył załamania nerwowego, gdy latał po pokoju w Zajeździe Pod Srebrną Kulą. Co by było, gdyby pozostał tam na zawsze? Mimo ciepła z palących się kości, przeszyły go dreszcze. Niyol zmiótł swą czarną grzywkę na bok, dzięki czemu mógł patrzeć na Larry'ego. .- Powtarzam po raz kolejny: magia jest rzeczą subiektyw- ną. Ponieważ oglądasz prawdziwą naturę rzeczy poprzez nie- doskonały filtr swego umysłu, sam zapełniasz luki, które po- wstają, bo pewnych rzeczy nie potrafisz pojąć. Ci z potężnymi siłami widzą zdarzenia i postacie z ich mitologii. - A ci ze słabymi? - Popadają w szaleństwo. A może to my mamy słabe siły, zakrywające to, co jest na zewnątrz? Może to szaleńcy widzą wszystko. Różnica pomiędzy rzeczywistością i iluzją jest dla nas zamglona. Zza horyzontu wyjrzało słońce. Krwistoczerwone światło zalało dolinę. - Chodź - powiedział Niyol. Przejechał dłonią nad og- niem i wciągnął zapach płonących kości. - Lekcja skończona. Słyszę dżipa Palomy. Dziś jest poniedziałek. A ona zawsze przyjeżdża szpiegować dla czarownicy w poniedziałki. Larry popsikał się dezodorantem, włożył czystą koszulę i miał nadzieję, że prezentuje się dobrze. W chacie nie było luster, swe- go czasu je wyrzucił. Nie mógł się w nich wyraźnie zobaczyć; jego odbicie układało się w groteskowe kształty. Ilekroć się prze- glądał, widział w nich rzeczy, których nie było po jego stronie. Z pięterka domku zobaczył Palomę jadącą dżipem w górę piaszczystej drogi. Przez ostatnie dziesięć tygodni w każdy po- niedziałek przywoziła resztki z kuchni zajazdu. Larry żył tym, czego ludzie nie zjedli na śniadanie. Niyol żądał od niego, by z nikim się nie widywał podczas treningu umysłu, ale Paloma to co innego. Gdy była w pobliżu, jego myśli nie odpływały; skupiał się tylko na niej. Kruki Rai zniknęły dziesięć tygodni temu. Niyol zapewniał jednak Larry'ego, że nie mogły powiadomić czarownicy o swej ucieczce. Wizyty Palomy zdawały się to potwierdzać. Rają przy jej pomocy sprawdzała go. Zbiegł po schodach, ostrożnie ominął gazety rozpostarte na podłodze i otworzył drzwi. - Dzień dobry. - Weszła i wręczyła mu stos pudełek na jedzenie na wynos, po czym wróciła do dżipa po pozostałe. Larry położył je na piknikowym stole, przy którym mogli jeść i cieszyć się widokiem gór. Paloma dołączyła do niego i nalała kawę. - Jak pisanie? - Dobrze - skłamał. - W tym tygodniu zrobiłem dwa rozdziały. - Przez ostatnie dziesięć tygodni spłodził ledwie kilkanaście stron niestrawnego chłamu. Paloma jeździła tego ranka konno. Larry zauważył plamki rdzawego błota na jej butach, dżinsach i skórzanej kamizelce. Jej włosy były zebrane z tyłu spinką, a uszy czerwone od wiatru. Jej aura promieniała i muskała go. Larry słyszał głos jej matki, czuł zapach ciasteczek z czekoladą w piekarniku i świeżego prania suszącego się na sznurku. Paloma niebacznie pozwalała mu zaglądać w głąb swej duszy. To było bardziej intymne niż seks. - Powinieneś przyjąć ofertę Rai. Przydałaby ci się poko- jówka - powiedziała i nałożyła sobie na talerz czarną fasolę, po czym otworzyła pojemniki z czerwoną i zieloną salsą. - W końcu poślizgniesz się na tych gazetach i skręcisz sobie kark. - Pracuję nad tym - skłamał znowu i łyknął kawy. To była Jamaican Blue Mountain, ciepła i bez cukru. Doskonała. Ceglane budynki Dry Water wtapiały się we wzgórza. Larry mógł jedynie dostrzec odległe czerwone cegły księgarni Trójka Karo. - Co robisz jutro wieczorem? - spytała i podała mu ka- napkę z chleba kukurydzianego. Larry spróbował. W środku był boczek polany miodowym masłem. Z pełną buzią odparł: .- Nic. Będę pisał. - Mam bilety na koncert symfoniczny w Santa Fe. Będą grać Suitą Wielkiego Kanionu. Larry przestał żuć. - Chciałbym bardzo. Mógłbym... - Powiedz "nie" - przerwała mu. - Co? Pchnęła w jego stronę półmisek z ciastem, po czym powtó- rzyła: - Powiedz "nie". Powiedz, że nie masz czasu. Powiedz, że pracujesz nad wyjątkowo ważnym fragmentem książki. - Dobrze - powiedział Larry, nic nie rozumiejąc. - Nie mogę. Mam brudny smoking. Toaleta się zatkała i trzeba ją przetkać. Muszę posprzątać po kocie. - Wielka szkoda - odparła i napiła się kawy. - Rają tam będzie. - Ach tak. - Miałam cię zaprosić. Więc zaprosiłam. Larry ciekaw był, czy Paloma zaprosiłaby go z własnej ini- cjatywy. - Wiem, że Rają chce się ze mną zobaczyć - przyznał. - W zeszłym tygodniu była tu dwa razy. - Rozmawiałeś z nią? - Nie. Akurat byłem na spacerze. Zostawiła wiadomości. - Wygodne. - Tak. - Bardzo wygodne, zwłaszcza z Niyolem i Mat- tem, którzy jej pilnowali. - Larry, nie musisz przede mną grać. Wiem, że Rają ter- roryzuje wszystkich naokoło... ale ma dobre intencje. - Spoj- rzała na dolinę, po czym dodała: - Nie wiem, czego chce od ciebie, ale cokolwiek to jest, traci powoli cierpliwość. Paloma nie pytała Larry'ego, czego od niego chciała Rają, ale zdawał sobie sprawę, że chciałaby wiedzieć. Sam chciałby wiedzieć. Znowu napił się kawy. Nie smakowała już tak jak za pierwszym razem. - Jak bardzo jest zniecierpliwiona? - Wścieka się. W każdej chwili może cię stąd wyrzucić albo jeszcze coś gorszego. Larry zastanowił się, czemu to "gorsze" jeszcze nie nastąpiło. Paloma dźgnęła tantale. - Nie wiem, na co się zgodziłeś, ale boję się. Nie wiesz, do czego ona jest zdolna. Nie chcę, żeby ci się stała krzywda. Nie możesz jej dać tego, czego chce? - Mogę - odpowiedział Larry. Jeśli ona lub Niyol wy- jaśnią mu tylko, co to jest, do cholery, ta "woda, której nie można się napić". - Pomyślę o tym. Na stół wskoczył kot. Zabójca Świerszczy wyglądał trochę jak szop, tak samo się zresztą zachowując. Jednak zamiast czar- nej głowy i łap, miał białe skarpety i srebrną głowę. Zauważył kawałek mięsa i szedł w jego kierunku z podniesionym ogonem. - Ej, ty! - Larry odepchnął go. Kot zasyczał. Larry nie przepadał za kotami. Zresztą, za psami również nie. Złota rybka bardziej była w jego guście. Kot wydarł się i zeskoczył ze stołu. Paloma złapała go i położyła sobie na kolanach. Jeśli Larry spróbowałby coś takiego zrobić, miałby podrapane ręce. Kot mruczał do Palomy, podczas gdy ona kroiła mu kawałek mięsa, zaczerpnęła melasę i rozbełtała jajko, po czym pokruszyła dwa kawałki tłustego boczku na papierową tackę. Położyła zarówno jego, jak i tackę na ziemi. - Proszę bardzo. Larry nie ma nic przeciwko dzieleniu się. Ale następnym razem poproś. Zabójca Świerszczy rzucił się na mięso, potrząsnął nim, by mieć pewność, że nie żyje, po czym zjadł je łapczywie. Po- głaskała go po kuperku. Wyprężył go z wdzięcznością. ,__ Powinieneś go zaszczepić. __Pewnego dnia zaprowadzę go do weterynarza. Zaszcze- pię go i wykastruję. Zabójca Świerszczy przerwał jedzenie, spojrzał na Larry'e- go, mrużąc oczy, po czym powrócił do swego kawałka mięsa. Paloma popatrzyła na zegarek. - Przepraszam, ale muszę lecieć. Chciałam tylko mieć pewność, że wszystko u ciebie gra, i znaleźć miejsce, gdzie mogłabym podrzucić te resztki. - Wstała. - Dzięki. - Pocałował ją w policzek (tylko na to potrafił się zdobyć przez ostatnie dziesięć tygodni) - po czym odpro- wadził ją do wyjścia. W drzwiach sięgnęła do kieszeni. - Proszę - powiedziała i wetknęła mu w rękę coś, co wyglądało jak półdolarówka. Po jednej stronie znajdowała się sześcioramienna gwiazda zrobiona z trzynastu mniejszych, a na rewersie - orzeł z rozpostartymi skrzydłami siedzący na pro- mieniach słońca. - Co to jest? - spytał Larry. - Podczas srebrnej hossy w Dry Water bito takie monety. Rząd odkrył to i zatrzymał produkcję. To czyste srebro. Podob- no przynosi szczęście. Moneta była śliska, ale ciężka. - Nie mogę jej przyjąć. Musi być warta fortunę. - I jest. Ale już ją wziąłeś - powiedziała i zeszła po schodkach ganku. Była już w dżipie, gdy zawołała: - I prze- myśl to, co ci powiedziałam. O Rai. Skinął głową i pomachał jej na pożegnanie. Zabójca Świerszczy podszedł do okna, popatrzył, jak dziew- czyna odjeżdża, po czym polizał się po łapie i umył swe lewe ucho. Zjawił się, zagłodzony i zdziczały, pierwszego wieczoru po przyjeździe Larry'ego do domku. Niyol poradził mu, żeby go podkarmił i traktował jego towarzystwo jak dar losu. Po- wiedział, że kot będzie go strzegł w nocy. Odkąd pojawił się kot, Larry nie miał we śnie żadnych wizji, ale musiał znosić to, że zwierzę bez przerwy ostrzyło pazury, przynosiło do domu ptaki, jaszczurki i świerszcze i pożerało je na jego oczach. Próba uwolnienia jednego z jeszcze żyjących kąsków o mało nie skończyła się dla Larry'ego wizytą na ostrym dyżurze. Kot zeskoczył z parapetu, wszedł po gazetach na schody, przeciągnął się, okręcił dwa razy dookoła, po czym usiadł w promieniach słońca. - Czy wciąż go potrzebuję? - spytał Larry Niyola. Niyol wszedł do salonu. - Zdecydowanie tak - odpowiedział. Odgarnął grzywkę z twarzy. - Musimy porozmawiać. Matt również. Larry wyjął kawałek ołowiu (który był teraz pokryty po- włoczką żywicy) z popielniczki na kominku. Wcisnął go do zęba, próbując nie udławić się od smaku sztucznej żywicy. Matt pojawił się zgarbiony nad gazetami. Usiłował czytać dookoła kota. - Uciekaj, nie jesteś dobrym stworzeniem! - krzyknął. Zabójca Świerszczy spojrzał do góry, ziewnął i wrócił do drzemki. - Chodź tu, Matt. - Słyszę, słyszę - odburknął. - Czytam o tych senato- rach. Nie mogę zrozumieć, dlaczego ktoś nie poprzetrąca im karków. - Matt wstał i poszedł za Larrym do kuchni. - Słyszałeś? - spytał Larry Niyola, sprzątając resztki je- dzenia. - Podsłuchiwałem. Przepraszam. Mogę zobaczyć ten ka- wałek srebra, który ci dała? Larry położył monetę na stole. Była w doskonałym stanie. Powinien znaleźć dla niej jakieś bezpieczne miejsce, ale wolał, żeby była blisko niego. Niyol przyjrzał się jej. - Nie wyczuwam w niej nic groźnego. Przepraszam, ale musiałem sprawdzić. Czarownica jest zniecierpliwiona. Oba- wiam się, że musimy przerwać naukę i zabezpieczyć suchą wodę. - To jest ta "woda, której nie można się napić", o której mówiliście ty i Rają. - Larry podniósł monetę. - Czym ona właściwie jest? - Łatwiej pokazać, niż opisać - powiedział Niyol. - Na- uczę cię, jak z niej korzystać. Ale najpierw musimy do niej do- trzeć. Sucha woda ukryta jest w grocie. To niebezpieczna wspi- naczka, nawet dla doświadczonego speleologa. Musisz najpierw przejść trening spinaczkowy, a poza tym przydałby ci się partner. - Jeśli będę rozpytywał o to w mieście, Rają natychmiast się o tym dowie. - Nie wszyscy w hrabstwie Seco donoszą pani Anumati. Nie Lobos sin Orejas. - Co to? - spytał Larry. - Jakaś sekta? Inne czarownice? Druidzi? - Co prawda nie czarownice - odparł Niyol - tym nie- mniej niebezpieczni. Musisz w jakiś sposób pozyskać ich za- ufanie. - Nie rozumiem, czego chcecie od tych staruszków - po- wiedział Matt - i czego chcecie ode mnie. Czeka na mnie gazeta. Rozległ się szelest papieru. Larry odwrócił się i ujrzał kota goniącego za wyimaginowaną myszą. Rzucił się na nią i rozdarł gazetę. - Już nie - zauważył Niyol. - Larry, weź długopis, blok listowy i, jeśli masz, mapę Nowego Meksyku. Jeśli będzie za mało dokładna, będziemy musieli udać się do Albuquerque i skopiować mapę z "Przeglądu Geologicznego Stanów Zjedno- czonych". - Nie mogę się doczekać, aż ta bestia umrze - wymruczał Matt i wpatrzył się w kota. - I wciąż nie rozumiem, w co ty się pakujesz, chłopcze. - Srebro - wyjaśnił Niyol. Srebro było powodem, dla którego istnieli Lobos sin Orejas. W 1598 roku Don Juan de Onate zabrał swych ludzi w górę rzeki Rio Grandę, włączając wszystkie ziemie, które napotkał po drodze, do hiszpańskiej korony. W lipcu założył kwaterę główną w San Juan Pueblo i ogłosił się pierwszym gubernatorem Nowego Meksyku. Onate zajął następnie leżące dookoła ziemie Indian Acoma, Zuni i Hopi. Acoma byli na tyle nierozsądni, że zaata- kowali Onate i zabili trzynastu z jego żołnierzy. Onate odpłacił się zabiciem tysięcy Acoma, odcinając im stopy, zrzucając ich z urwisk, a pozostałych robiąc niewolnikami. W czasie jednej z wypraw ludzie Onate wędrowali na wschód wśród kanionów, jaskiń i wypływających z gór rzek. Jeden z nich napił się wody ze strumyka i zobaczył pod jej powierzchnią mi- gotanie. Wyłowił pełną garść srebrnego piasku. Ludzie ci zaprzysięgli dochowanie tajemnicy i przyrzekli zabić każdego, kto rozpowie o tej żyle bogactwa. Był wśród nich ksiądz, ojciec Hernnan Chavez, który odnotował to wyda- rzenie w swoim dzienniku. Napisał w nim również: Lupum au- ribus teneo, co znaczy: "Trzymam wilka za uszy". Odtąd w swoim dzienniku określał tajne stowarzyszenie jako "Lobos sin Orejas", czyli "wilki bez uszu". Większość z ludzi Onate zdezerterowała, by wydobywać srebro. Garstka wróciła do San Juan Pueblo, głosząc, że zostali zaatakowani przez Indian, a ich towarzysze zostali zabici. W 1607 roku Onate w tajemniczych okolicznościach zrzekł się funkcji gubernatora i wyjechał do miasta Meksyk. Plotki gło- siły, że jego żołnierze próbowali go otruć. Inni twierdzili, że źle traktował księży, i zagrozili, że go ekskomunikują. Jeszcze inni utrzymywali, że nawiedzały go duchy Indian Acoma. W roku 1609 gubernatorem Nowego Meksyku został Don Pedro de Peralta. W ciągu dwóch lat bezkrólewia pomiędzy panowaniem kolejnych gubernatorów Lobos sin Orejas zdołali jednak wywieźć z Seco więcej srebra, niż ktokolwiek mógł so- bie wyobrazić. Tej wiosny Don Pedro przeniósł kwaterę główną na połu- dnie i zaczął budować La Villa Real de Santa Fe de San Fran- cjSCo de Assisi, znane później pod nazwą Santa Fe. Zagonił wszystkich ludzi znajdujących się pod jego dowództwem do pracy. Kiedy spostrzegł, że szpiedzy Lobos sin Orejas znikają co jakiś czas na kilka dni, rozkazał ich aresztować i przesłuchać. Jeden z mężczyzn wyznał, że trzydziestu żołnierzy i Indian pracuje w nielegalnej kopalni. Zamieniali srebro na klejnoty pozostałe z Imperium Azteków. W Gulf mieli swój statek, na którym przewozili rum z Bahamów. Posiadali plantacje na Ka- raibach; a pewna część ich srebra za sprawą holenderskich kor- sarzy trafiła do Europy. Zachęcony opowieściami o bogactwie Don Pedro zebrał swą kawalerię i wysłał ekspedycję mającą odnaleźć górników i ich skarb. Armia hiszpańskich konkwistadorów zaatakowała pięćdzie- sięciu pieszych, kiedy ci ładowali na wóz sztabki srebra. Wy- strzały, konie tratujące ludzi, wbijające się lance, krew mącąca strumień. W kanionie rozległy się okrzyki zwycięstwa. Ludzie Don Pedra znaleźli worki nie obrobionych szmarag- dów i pereł, pół tony turkusów i dziewięćset sztabek srebra, z których każda ważyła dwadzieścia funtów. Zabrali wszystko, co zdołali wziąć, do Santa Fe, a potem wrócili z większą liczbą koni, kilkunastoma wozami i setką niewolników. Po srebrze jednak nie zostało nawet śladu. Zabici górnicy zostali pocho- wani. Nawet ich ślady były zatarte. Odtąd kanion ten zwano Kanionem Zaginionego Srebra. Część zdobytego srebra zyskała Hiszpańska Korona. Don Pedro zgromadził fortunę, a mała cząstka kruszcu została prze- topiona na legendarny krzyż w Santa Fe. Miał trzy stopy dłu- gości, ważył pół tony i był wysadzany szmaragdami i turku- sami. Został rok u gubernatora, a potem stał w starym kościele w Santa Fe aż do przewrotu w Pueblo w 1675 roku, kiedy to zaginął. Ojciec Hernnan Chavez jednakże ocalał. W dniu masakry nie było go w Kanionie Zaginionego Srebra. Zachował mil- czenie i osiadł w Santa Fe, gdzie umarł w roku 1692 na syfilis. Jego rzeczy osobiste zostały przewiezione do rodziny w Hisz- panii. Pięćdziesiąt lat później jeden z jego potomków znalazł jego dziennik. Współcześni Lobos sin Orejas szukają zaginionego skarbu hiszpańskich dezerterów. Są wśród nich górnicy, geologowie, historycy i ludzie spragnieni bogactwa, a obdarzeni niezbęd- nymi umiejętnościami i wytrwałością. Zdarzało im się znajdo- wać nowe pokłady srebra i turkusów, ale nie natrafili nigdy na ślad podziemnego skarbca, o którym pisał ojciec Chavez -jaskiń wypełnionych setkami ton srebra, workami z azteckim złotem, szmaragdami, nefrytem i perłami. Często znajdowali wskazówki, o których istnieniu wspomi- nał dziennik: namalowane dłonie z zagiętymi palcami, wska- zującymi na coś albo zaciśniętymi. Dziennik jednak tylko wspo- minał o ich istnieniu - nie, jak je interpretować. Jedyne po- mieszczenia, na które wskazywały znaki, były puste albo zalane wodą. W dzienniku napisano również o jaskini z agua seco de viva y muerte, z suchą wodą życia i śmierci, a także o duchach i klą- twach. Lobos sin Orejas wciąż jednak nie tracą nadziei. I są gotowi chronić to, co im się należy. - Skąd to masz? - spytała Baxter. Patrząc na mapę Lar- ry'ego, wciąż celowała w niego z dubeltówki. Larry wzruszył ramionami. Ci sezonowi poszukiwacze sre- bra nie wierzyli, że jego odręczna mapa jest dobra. Niyol mógł być sobie specjalistą od magii, ale przyjście tutaj bez broni, z mapą skarbów wygrzebaną z zakamarków roztrzęsionej pa- mięci Matta, było głupim pomysłem. Stali we czworo na tyłach sklepu Spencera. Mogło ich być więcej ale Lany nie miał odwagi, by o to spytać. Kobietę z du- beltówką Spencer nazywał Baxter. Miała ostre rysy, była dobrze po czterdziestce i trzymała dwururkę wycelowaną w jego brzuch. O'Donald, pisarz, którego poznał na przyjęciu u Rai, siedział po lewej stronie Baxter przy stoliku do pokera. Unikał wzroku Larry'ego. Był tam również Indianin. Palił papierosa i przyglądał się Larry'emu. Siedział obok 0'Donalda, ubrany był w szary gar- nitur, a na palcach miał cztery złote obrączki. Był tam też i Spencer. Larry był zdziwiony, że wciąż jeszcze żyje. Spencer był równie zdziwiony, gdy Larry pojawił się o pół- nocy w jego sklepie. Jego zdziwienie wzrosło jeszcze, gdy Lar- ry powiedział, że chce przyłączyć się do ich tajnego stowa- rzyszenia. Opary alkoholu pieściły wargi starego, szeptały mu do ucha i wykrzywiały się w wymiotujące usta w pobliżu srebrnej flasz- ki w jego kieszeni. Pół tuzina drinków i będzie trupem. Sze- ściopak albo kilka pociągnięć jego domowej roboty trucizny. Od samego stania w jego pobliżu Larry'ego zapiekła wątroba. - Spokojnie - powiedział Spencer do kobiety. - Znam go. Baxter położyła flintę na stole. - Nie jestem pewna, czy ufam ci, odkąd przestałeś chlać. - Odwróciła się do Larry'ego. - Ale niech będzie. Zatem nie piśniesz ani słówka na temat tego, skąd masz tę mapę i od kogo dowiedziałeś się o nas - dobrze rozumiem? Czego od nas chcesz? - Carlson i jego banda ukryli swoje srebro i złoto gdzieś w Seco - powiedział Larry. Chciał, by zabrzmiało to jak po- wiedziane od niechcenia, ale jego głos skrzypiał, a ręce były spocone. - To tylko początek. Mam swoje źródło informacji. Wasza grupa ma spore doświadczenie. Jestem gotów podzielić się z wami po połowie. Bez żadnych warunków. Zaufajcie mi. - Od lat prowadzę tu poszukiwania - powiedział O'Do- nald. - Twoja mapa jest fałszerstwem. Łupy Carlsona zostały odkryte dwadzieścia lat temu w kanionie Real w Meksyku. - To kłamstwo - wybuchnął Matt. - Nigdy nie byłem w Meksyku. Tylko tchórze o żółtych brzuchach tam uciekali. - Można się łatwo przekonać, czy mam rację - powie- dział Larry. - Wąwóz na twojej mapie - pokazał Indianin - znajduje się na ziemiach Navajo. To komplikuje sprawę. - Byłem w tym wąwozie - powiedział Spencer. - Mo- żemy zakraść się tam tej nocy. Baxter wciąż ma jeszcze no- ktowizor. Powinniśmy wrócić jeszcze przed wschodem słońca. - A co, jeśli on szpieguje dla Ministerstwa Spraw We- wnętrznych albo FBI? - spytał 0'Donald. - Czy zapomnie- liście już, co się stało? - Stul mordę - wysyczał Spencer. - I tak na pewno wie - powiedział O'Donald. - Mogę się założyć, że właśnie o to mu chodzi. Ci agenci FBI nigdy się nie poddają, kiedy jeden z nich zostaje uznany za zaginio- nego w akcji. - Przerwał, pozwalając temu oświadczeniu uło- żyć się w powietrzu, po czym chwycił dubeltówkę Baxter ze stołu. - Ej, ty! - zaprotestowała Baxter i rzuciła się na niego. O'Donald odepchnął ją jedną ręką i zerwał się na równe nogi. - Pozbędziemy się go tak, jak pozbyliśmy się tamtego. Nie mamy innego wyjścia. - Machnął dubeltówką do Spencera. - Odsuń się od niego. Dlaczego Larry tego nie widział? Widział, że będzie go go- nić błyskawica. Widział dziesiątki razy swoją własną śmierć. Dlaczego nigdy nie widział O'Donalda? - Zaczekaj - powiedział. - Nie wydaje mi się... - Trzeba było zrobić to, co ci się wydawało, zanim przy- szedłeś tu z tą swoją podrobioną mapą i stekiem kłamstw - przerwał mu O'Donald. - Dosyć już tych głupot - warknął Spencer. - Poprzed- nim razem to był wypadek. Nie odsunę się od niego, a ty do nikogo nie strzelisz. - Mylisz się - powiedział O'Donald. I strzelił. ROZDZIAŁ 9 Rają nie była wściekła. Wściekłość była luksusem, na który nie mogła sobie pozwolić. Miała szansę i zmarnowała ją. Wszyst- ko przez to letnie rozleniwienie. Popatrzyła na Melissę ścierającą kurz i ślady palców z po- piersia J.R.R. Tolkiena stojącego w kawiarni Trójka Karo. Tego ranka była tu sama jedna, musiała więc zarówno pracować przy kasie, jak i przyjmować zamówienia klientów. Młody rudzielec był jednym z powodów, dla których Rają przybyła do miasta, zanim jeszcze słońce było wysoko. Melissa podeszła do jej stolika. - Jeszcze jedna mokka, pani Anumati? A może deser? - Jej nos zmarszczył się od kurzu. Rai wydało się to czarujące. Zamknęła notatnik, żeby dziewczyna nie zobaczyła zapisa- nych w nim magicznych znaków. Melissa miała w sobie we- wnętrzny ogień. Mogłaby coś zauważyć. - Nie w tej chwili. Dziękuję. Dziewczyna zabrała pustą filiżankę, weszła za zieloną szkla- ną ladę i ustawiła trójkąty baklava w równych rządkach. Miała trochę mocy, to po pierwsze. I była taka młoda. Na- stępnej wiosny, jeśli Paloma nie będzie już z nią i jeśli dziew- czyna nie straci swej intuicji z powodu burzy hormonów... mo- że zostać jej następną uczennicą. Zanotowała, że powinna sprawdzić rodziców dziewczyny na wypadek, gdyby sprawiali Kłopoty. Z decyzją i tak musiała poczekać do wiosny. Musiała być ostrożna. Jesień nie była porą na nieprzemyślane kroki. Otworzyła z powrotem notatnik, ostrożnie gładząc sześć pla- tynowych guziczków na okładce. Wytrawione na nich były twa- rze z kłami do gryzienia nieprzyjaznych dłoni, przymrużone oczy do tropienia intruzów, nadstawione uszy do słuchania ci- chych kroków, a dwa guziki, gładkie niczym lustra, oznaczały zmysły nadprzyrodzone. Rozpoznały jej dotyk. Rozgrzewająca się skóra dała jej znać, że można było bezpiecznie otworzyć pozłacane strony. Larry musiał wiedzieć, że jej moc zależy od pór roku. Jaka mogłaby być inna przyczyna jego zwlekania? Z jakiej innej przyczyny ryzykowałby jej gniew? Trzymał ją na dystans aż do momentu, gdy było już za późno, żeby mogła zareagować. Sprytne. Powinna była od razu wpaść na to, że to on odpowiadał za zniknięcie jej kruków, i już wtedy go zabić. Miała zbyt wiel- ką nadzieję, że pomoże jej szukać suchej wody... ale to było latem i nadzieja była wtedy wszędzie. Westchnęła. W wazonie na jej stoliku tkwił goździk. Jego płatki były brązowe i zwiędnięte. Dotknęła kwiatu. Zaróżowił się świeżą barwą. W powietrzu rozszedł się zapach cynamonu. Co Larry chciał zrobić z suchą wodą? Niemożliwe, żeby, tak jak ona, chciał naprawić świat. Prawdopodobnie chodziło mu o jego własne korzyści, o większą moc albo bogactwo. Głu- pota. Musiał zostać wyeliminowany - jednak najpierw zapro- wadzi ją do wody. Na Agua de Viva Road powiewały śmieci, wir pomarań- czowych i czerwonych liści, gazety, plastikowe kubki i pył. W ciągu miesiąca śnieg pokryje wszystko, zatrze każdy ślad ciepłego lata. Tego roku ona i ziemia były sobie bliższe niż zwykle. Do- świadczała przyjemności, gdy kwitła juka, ziemia by^a luźna i odmarznięta, korzenie budziły się z długiego snu, rozwijały się liście; krew jej wzbierała życiem, mocą i świeżością. Jej dusza wznosiła się. Uplotła magię wielekroć bardziej skom- plikowaną, niż mogła marzyć jeszcze dziesięć lat temu. W mia- rę jednak, jak było coraz chłodniej, a słońce stawało się niewyraźne, ruszała się coraz wolniej, jej myśli stawały się mgliste, wzrok mętny i dwa razy dziennie ucinała sobie drzem- kę. Jesień. Każdego roku było gorzej. Wraz z nadejściem zimy będzie przesypiać większą część dnia i wpadać w coraz głębszą depresję. A jak będzie za sto lat? Czy umrze, a wiosną zostanie wskrzeszona wraz ze swą ziemią? A każdego roku przybywało dróg i ludzi tłoczących się na ziemi, woda była coraz bardziej zanieczyszczona, spaliny i stal były już dosłownie wszędzie. Czuła, że się dusi, że jest po- niewierana. Powolna śmierć. Musi podwoić wysiłki. Czary uczyniły Raję nieśmiertelną, ale przetrwanie zimy po- chłaniało jej wszystkie rezerwy. To nie był najlepszy czas, by wojować z prorokiem Judzyasa. Czyżby zabicie Judzyasa było błędem? Jego moce odżywały zimą. Mógłby rozprawić się z Larrym. Nie. Judzyas był niebezpieczny również dla niej. Źródła jego sił były zagadką - wszystkie te wizje i duchy przyszłości. Był opętany rzeczami, których ona nigdy nie zrozumie. Jeśli chodzi o Larry'ego, to powinna wszystko dokładnie przemyśleć. Powinna poruszać się wolno i uważnie... i posłu- żyć się Palomą. Rają wciągnęła głęboko powietrze - zapachy książkowego papieru, mocnej kawy i gotowanego mleka - po czym przeszła do kartki w połowie notatnika. Przebiegła palcami w poprzek linii ze swym zaklęciem: trzynaście małych gwiazdek tworzą- cych większą sześcioramienną gwiazdę. Pieczęć Salomona. Po- dobny znak znajdował się na wszystkich amerykańskich bank- notach. Jej gwiazdy jednak były podtrzymywane delikatnie przez celtyckie węzełki splecione trzynaście razy. Żarzyły się bladoniebieskim dymem baśniowej magii. To była kalka za- klęcia, które wyryła w srebrze. Przyprószyła je księżycowym pyłem, naznaczyła kroplą swej krwi, wyrzeźbiła i wypolerowała tak, żeby wyglądało na monetę. Ktokolwiek nosił ze sobą tę monetę, zostawiał ślad. Każdy odcisk stopy, odwrócony kamyk i złamana gałązka pojawiała się na zwierciadlanej powierzchni jej świętej studni. Kiedy Lar- ry znajdzie suchą wodę, ona znajdzie ją również. Rają powiedziała Palomie, że to amulet szczęścia i miłości. Wiedziała, że Paloma nie zachowa go dla siebie, ale da go Lar- ry'emu. Zauroczenie Palomy było równie silne, co jej lojalność w stosunku do Rai. Nie potrzeba było magii, by to zauważyć. Nie podobało jej się, że wykorzystuje swoją uczennicę w tak wyrachowany sposób, ale musiała to robić. Larry ufał Palomie. Nakreśliła zarys gwiazd i supełków końcem ołówka 8B. Chropowata powierzchnia przypominała kamień. Wyczuła, że Larry wciąż znajdował się w górach Ferrocarril w jej domku. Szorstkie grafitowe linie przypominały również jej góry - Dach Świata, Bramy Niebios, Himalaje. Kiedy Marcin Luter rozpoczął w Wittenberdze reformację i kiedy złoto i srebro z Nowego Świata zapełniło hiszpańskie kufry, Rają miała osiem lat i żebrała na ulicach Katmandu. Jej rodzina porzuciła ją, ale miała niewidzialnych przyjaciół do za- bawy, przyjaciół, którzy byli po części powietrzem, po części dymem, a po części szmerem. Opowiadała swym przyjaciołom bajki i śpiewała kołysanki, które kiedyś nuciła jej matka. Niewidzialni przyjaciele pokazywali jej ciepłe kryjówki, gdzie znajdowała jedzenie, a kiedy zaczął padać śnieg i nie było ciepłych miejsc, przytulali się do jej ciała, żeby ochronić ją przed zimnem. Objaśniali jej, co mówią słowa na tablicach i co znaczą symbole na świątyniach. Opowiadali legendy jej kraju, opowieści o Xanadu, Shangri-La, Mieście z Mosiądzu i Czarnych Dżunglach Raymangal. Kupcy, duchowni i inni żebracy z Katmandu nazywali ją Szczęśliwym Szczurkiem, ponieważ była wiecznie uśmiechnię- ta i śpiewała do wiatru. Zawsze udawało jej się przetrwać za- miecie śnieżne i z tego powodu myśleli, że ma szczęście. Gdy miała trzynaście lat, do Katmandu przybył człowiek z gór. Kupił muły, beczki solonego mięsa, mąkę i setki świec. Kiedy ujrzał Raję, powiedział, że jeśli z nim pójdzie, zapewni jej ciepły kąt. Przyrzekł każdego dnia dawać jej jeść. Jej niewidzialni przyjaciele zawirowali przy nim - nagły poryw wiatru. Powiedzieli jej, że mówi prawdę. Powiedzieli jej, że musi z nim iść. Mężczyzna napełniał Raję przerażeniem. Kiedy na nią pa- trzył, w jego oczach widziała płonący głód. Nie rozumiała, dla- czego niewidzialni przyjaciele chcieli, by z nim poszła, ale ufała im. Udała się z mężczyzną w góry. Szli przez siedem dni w śniegu, wciąż wyżej i wyżej, ponad chmury, aż w końcu zobaczyli świątynię nazywaną Tajloni, Pa- łacem Sześciuset Wiatrów. Żyli tam trzej święci mężowie. Męż- czyzna sprzedał im ją. Gdy tylko Rają weszła do świątyni, przestała słyszeć swych niewidzialnych przyjaciół. Opłakiwała ich i każdej nocy zasy- piała we łzach. W ciągu dnia jednak była zbyt zajęta, żeby pła- kać. Duchowni polecili jej prać swe szaty, szorować podłogi, gotować, pilnować, by kadzidło nie wygasło i polerować sześć- set posążków z brązu przedstawiających bóstwa świątyni. W zamian, zgodnie z obietnicą, dostawała raz dziennie gorący posiłek, misę gotowanego prosa. Bóstwa szeptały jej swe imiona; był tam Stary Zariatnctmik, Siwy Buer i Chytrooki Azinomas. Mówiły jej, że nikt nie po- kocha tak szpetnej dziewczyny. Śmiały się z niej i wypowiadały jej imię w nieskończoność, by jej dokuczyć. Weszło jej w na- wyk plucie na nie, zanim wypolerowała ich lśniące powierzch- nie. Czasami słyszała pieśni swej matki lub szepty niewidzial- nych przyjaciół, które przypłynęły na dół z Dachu Nieba. Kiedy usiłowała powtórzyć pieśni, dostawała po uszach od świętych mężów, a kiedy to nie pomagało, bili ją tak długo, aż nie mogła ruszać spuchniętymi wargami. W Tajloni obowiązywała reguła milczenia. Rają kradła resztki jedzenia, zbierała łachmany, by mieć się czym otulać, i w końcu pewnej nocy, gdy duchowni spali, wy- mknęła się w śniegi nawiewane wiatrem. Obiecała sobie, że nigdy nie wróci, by być niewolnikiem w Tajloni, nigdy nie wró- ci do bolesnych razów, które tam otrzymywała. Lepiej już za- marznąć na czystym lodzie. Nie obrała drogi do Katmandu; zamiast tego wspinała się coraz wyżej i porzuciła szlak. Po- dążała za wiatrami i kołysankami matki. Z mrozem na twarzy i z zamarzniętymi palcami znalazła swych niewidzialnych przyjaciół. Tutaj jednakże nie byli oni niewidzialni. Na szczytach gór byli realni. Tylko cienie ich cieni były z nią w Katmandu, gdzie było im nieznośnie ciepło i zbyt daleko od nieba. Były to dusze lodu, wiatru i kamienia. Były to duchy zaginionych wędrowców, światłe dusze mędrców, syl- fy z lodowobłękitną skórą, skrzydłami ze srebrnego jedwabiu i szafirowymi oczami i mocne, krępe gnomy z granitowymi ramionami. Pokochały ją, żywe dziecko, z którym można się było bawić, rozmawiać... i uczyć je. Duchy pokazały jej, jak zmienić zimno w ciepło. Sylfy na- uczyły ją, jakie pieśni zmieniały wiatr w tajfun, a jakie go usy- piały. Gnomy pozwoliły jej poczuć puls ziemi. Nastroiły jej ciało do cykli przyrody. A dusze oświeconych zabierały ją do miejsc, które w połowie istniały w tym świecie, a w połowie w innych, w światach o kryształowych pałacach, światach nie- ustannego mroku i światach wypełnionych gwiazdami. Minęły trzy lata, po czym Rają wróciła do Pałacu Sześciuset Wiatrów. Rozpętała mroźne wichury, które zebrała na lodowcach, oraz wyjące duchy, które rozdarły szafranowe szaty duchow- nych i wygnały ich nagich i drżących. Przeklinali ją kłapiącymi zębami. Rają śmiała się. Pozwoliła, by śnieg i mróz pochłonęły ich ciepło. Gnomy zaniosły ich zamarznięte ciała na szczyt Mount Karakal, gdzie ich dusze wyły z wiatrami i na zawsze pozostały zimne. Rają przeczytała wszystkie tabliczki świętych mężowi wiele się nauczyła. Jej duchowi towarzysze przynosili jej jedzenie i odganiali obcych. Sześćset bóstw z brązu nazywało ją Córką Wichrów. Za każdym razem, gdy je mijała, szeptały słowa pełne szacunku. Przez dwa dziesięciolecia Rają siedziała na dachu świata, potem zaś usłyszała głosy innych duchów z odległych krain, rozmawiające w dolinie Nilu, śmiejące się na nizinach Asyrii i śpiewające w zamglonych lasach Irlandii. Opuściła swe góry, by zobaczyć inne cuda świata. Obiecała przyjaciołom, że pew- nego dnia powróci z nowymi pieśniami. Ojciec Woberty udawał, że przygląda się wystawie rzadkich książek ze złotej ery science fiction, serii małych wydań Bal- lantine'a w twardych okładkach. Co chwila rzucał ukradkowe spojrzenia na Raję. Nie podobało jej się to. Skrywał oczy za okularami prze- ciwsłonecznymi. Nie potrafiła powiedzieć, co za nimi było. Ta- kie gapienie się nie było zbyt grzeczne. Poza tym był nieatrak- cyjnym mężczyzną, chudym i chorowitym. Zawsze nieśmia- łym. Co sprawiło, że dzisiaj był tak zuchwały? Melissa otworzyła świetliki. Światło zalało księgarnię i za- tańczyło na półce oglądanej przez Woberty'ego. Rai wydawało się, że widzi blask wokół duchownego. Nie rzucał cienia. Świat- ło padało jednak ze zbyt wielu źródeł - z dużych okien fron- towych, w których świecił się różowy neon, ze świetlików i ze szklanego regału - mężczyzna był oświetlony z każdej strony. To musiało być złudzenie. Zamrugała. Miał kolory: płomienie w kolorze indygo, przy- ćmiona, matowa czerń; potem cienie stały się przydymione, roz- błysły i zgasły całkowicie. Może ten człowiek był na granicy schizofrenii i dlatego miał podwójny zestaw kolorów. A może oślepiona była światłem. Ojciec Woberty nie miał mocy. Znała go zbyt długo i zbyt dobrze. Jego zajęcia z przygotowywania na własne potrzeby kryształów przyciągały tylko turystów chcą- cych kupić tanie kwarce. A jeśli, tak jak twierdził, naprawdę widział aury, nie ośmieliłby się gapić na nią w ten sposób. Posuwając się w stronę kawiarenki, patrząc na torciki owo- cowe i serniki, przeszedł do działu lokalnego, wyciągnął jeden z tomów, po czym powędrował do półek z książkami science fiction, minął Bestera, Blisha i Burroughsa, skręcił za róg i prze- szedł przy Orwellu, Pohlu i Pournelle'u, minął Żelaznego i zna- lazł się przy jej stoliku. - Pani Anumati - powiedział, udając zaskoczenie. - Jakże się cieszę, że panią widzę! Czy mogę się przysiąść? Jego głos brzmiał pewnie. Może jednak myliła się w ocenie jego charakteru. Jeśli nie byłaby tak zajęta, a on tak szkaradny, może i rozważyłaby tę propozycję. Rzuciła okiem na tytuł książki, którą trzymał: Stare i nowe dzieje hrabstwa Seco. - Poranną kawę zwykłam pijać w samotności. - Zanu- rzyła dłoń we włosach - trzasnęły naelektryzowane. - Przyrzekam, że zajmę pani tylko chwilę. - Uśmiechnął się, co sprawiło, że przeszły ją ciarki. Otuliła się szczelniej swetrem, po czym pociągnęła łyk ka- wy. Rają nie bała się żadnego człowieka, szczególnie Wober- ty'ego. Dlaczego więc miała ochotę uciec? Dotknęła jego du- szy. Nie wyczuła ciepła ani żadnych emocji. To było tak, jakby w ogóle go nie było. Może ojciec Woberty wymagał przepro- wadzenia bardziej wnikliwego śledztwa. - No dobrze. - Zaczęła zamykać notatnik. Ojciec Woberty złapał ją za rękę, zanim zdołała to zrobić, i włączyli się jej tajemni strażnicy. Jego skóra była lodowato zimna. Tylko przyjaciele jej dotykali - a i to tylko za jej zgodą. Powinna dać mu po łapach - zamiast tego zaczęła wyrywać się z jego uścisku. Puścił ją i obrócił notatnik do siebie. - To jakieś motywy celtyckie, nie mylę się, prawda? A ten fragment wygląda jak wzór, z którym mógł eksperymentować jakiś trzynastowieczny heretyk. Intrygujące. Czy to pani hobby? - To tylko takie gryzmoły... Rają pchnęła swą duszę głębiej w Woberty'ego. Był spowity w mrok i osłonięty żałobnym całunem mgły. Jeśli nawet miał duszę, Rają nie była w stanie jej dojrzeć. Może zaprzedał ją jakiemuś demonowi. To by wiele wyjaśniało. Zabrała mu swój notatnik i zamknęła go z hukiem. - Słucham, o co chodzi? - Starała się nie podnosić głosu. - Przyszło mi na myśl, że jako liderka naszej społeczności, powinna pani również brać aktywny udział w jej życiu ducho- wym. Nie widziałem pani na żadnym z naszych nabożeństw. W tę środę wieczorem odbędzie się nabożeństwo, a po nim - seminarium na temat cofania się do przeszłego życia. Może pani wpadnie? Mamy darmową kawę i pączki. - Przybliżył do jej dłoni swą dłoń. Rają odsunęła się. Nie lubiła zdradzać swych emocji, ale ten człowiek był dla niej odpychający. - Darmowa kawa i pączki? Po to, żebym poczuła się zo- bowiązana twoją gościnnością i przekazała jakąś darowiznę? Czy mogę być z tobą szczera, ojcze? - Proszę. - Uważam twoją organizację za karygodną. - Rają po- łożyła rękę na podołku, z dala od jego upiornych dotyków. - Dostajesz pieniądze od społeczności, mojej społeczności, ale nic dobrego z tego nie wynika. - Moje dziecko - powiedział, sprawiając wrażenie szcze- rego - mamy wydatki i czynsz do płacenia. Mamy... Nie podnosząc głosu, przerwała mu. - Ty masz wydatki? Pozwól, że powiem ci, co masz na- prawdę. Masz bezdomnych ludzi i rodziny, które są na zasił- kach, bo ich plony spłonęły. Masz dzieci, które nie mogą iść do college'u, bo nasze szkoły są niedofinansowane. Masz rząd, który chce w opuszczonych kopalniach w górach Ferrocarril założyć składowisko odpadów nuklearnych. Masz całą naszą społeczność zależną od turystów. Masz wylęgarnię pasożytów takich jak ty, którzy napełniają własne kabzy w imię religii, zamiast dać choćby dziesięciocentówkę biednym. To właśnie masz. Na jej twarzy pojawiły się wypieki, ujawniające gniew, ale nic jej to nie obchodziło. Miała ochotę gołymi rękami rozedrzeć serce tej pijawki. Rozkurczyła pięści, obciągnęła sweter i uspo- koiła się. - Rozumiem - powiedział ojciec Woberty. Omijał ją sta- rannie wzrokiem i stukał nerwowo palcami o blat stołu. Rają zauważyła, że nie ma na sobie żadnego ze swych kryształów, srebrnych krzyży ankh czy innego błyskotliwego ekwipunku. Zamiast tego nosił tylko na palcu cienką miedzianą obrączkę. Wstał i wyciągnął do niej rękę. - Chyba zabrałem już pani wystarczająco dużo czasu. Mo- że dokończymy rozmowę kiedy indziej? - Nie wydaje mi się. Uśmiechnął się. - Zobaczymy - powiedział, po czym podszedł do kasy, zapłacił za książkę i wyszedł. Rają postanowiła, że pozbędzie się go - następnej wiosny, gdy tylko jej moc się odrodzi. Dzisiaj miała na głowie waż- niejsze sprawy. Otworzyła notatnik. Naelektryzowane kartki skleiły się razem. Wzięła ultramarynowy cienkopis i narysowała spirale. Zo- stawiła miejsce na jej zwojach do nakreślenia run Strapienia, narysowała symbol Autodestrukcji, pięć strzałek skierowanych do środka, a tam, gdzie spirala zbiegała się w jednym punkcie, narysowała maleńką runę Rozłączenia duszy Sziwy z precyzyj- nymi liniami i kątami o dziwnych proporcjach, które mogły oderwać ego do superego i od id. Połączyły je cienkie żyłki, wymieszały ich moce i zrobiły całość mocniejszą niż suma ich części. To była magia do drenażu ludzkich dusz. Rają miała nadzieję, że to nie będzie konieczne. Nie. Wie- działa, że to nieprawda. Łatwo oszukiwać samą siebie wiosną, kiedy się wierzy, że słońce będzie świecić wiecznie. Trudniej jesienią. Niemożliwe zimą. Użyje tego nowego czaru, po tym jak Larry znajdzie wodę. Sprawi, że zabije sam siebie. Najpierw jednak musiała Larry'ego czymś zająć. Zbyt nie- bezpiecznie było pozwalać mu działać bez skrępowania na jej terenie. Musiała zająć go czymś innym aż do czasu, gdy jej moc wróci. Wyjęła telefon z tylnej kieszeni swego zamszowego plecaczka, po czym zamachała do Melissy. - Jeszcze jedną mokkę, proszę - powiedziała. - I ka- wałek sernika z truskawkami. - Dobrze, pani Anumati. Dotknęła telefonu i poraziła ją lekko jego plastikowa obu- dowa. Powietrze tego dnia było wyjątkowo naelektryzowane. Dziwaczne wyładowania elektryczne były zwyczajne w Seco... co nie zmieniało w niczym faktu, że Rają ich nie lubiła. Może zbierało się na burzę. Ostrożnie dotknęła ponownie telefonu - tym razem nic - po czym wybrała numer. - Biuro detektywistyczne Ownes i Spółka - powiedział szorstki męski głos. - Halo, Paul? Tu Anumati. - W słuchawce rozległo się metaliczne brzęczenie. Zaciągnął się cygarem, przytrzymał dym, po czym wypuścił go, mówiąc: - Tak, słucham. Mamy złe połączenie. Ledwo panią słyszę. Rają wsłuchała się w syczące szumy. Podejrzewała, że to czyjś oddech. ,- Bądź tak dobry i sprawdź telefon. Czy ktoś nas pod- słuchuje? ,- Proszę poczekać. - Trzy kliknięcia i hałas urwał się. __Nie. Łącza są czyste... przynajmniej teraz. Chce pani, żebym oddzwonił za chwilę? A może mam do pani przylecieć? .- Nie, ale monitoruj dalej linię. - Wrażenie, że jest pod- słuchiwana, nie minęło. Najbliżej niej była Melissa. Obsługi- wała ekspres do kawy za ladą, więc nie mogła słyszeć Rai przez świst pary. Był tam jeszcze jeden mężczyzna w dziale podróż- niczym i jeden pijący kawę na pięterku. Żaden w zasięgu słu- chu. Uczucie pozostało. - Pani Anumati? - Jestem, jestem. Masz dla mnie wiadomości? - Na temat Jasmine Imports? Tak. Miała pani rację. Fa- ktycznie, przemycają tybetańskie dzieła sztuki. Używają lipnej firmy spedycyjnej na Sri Lance. Myślę, że mogę... - Interesują mnie informacje na temat Larry'ego Ngitisa. Jasmine Imports może poczekać. - Ngitisa? - Usłyszała szelest przewracanych kartek. - To bułka z masłem. Nie było po co się fatygować. - Nie płacę ci za wyrażanie opinii. - Pochyliła się nad czystą kartką w notatniku. - Zaczekaj chwilę. Do jej stolika podeszła Melissa ze świeżą mokką i kawał- kiem sernika. Postawiła je przed Rają i odeszła. - Możesz już mówić. - Rają wzięła ze szczytu swego deseru kandyzowanego orzecha i zjadła go. - Dobrze. Larry Francis Ngitis. Urodzony w San Franci- sco. Magisterium z informatyki w Berkeley. Spędził jedno lato w Los Alamos, zakładając sieci komputerowe. Nie robił nic tajnego. Był w dziale rachunkowym. Napisał trzy książki. Nie- szczególne recenzje. Bez pieniędzy. Cały czas na kredycie. Ze swoimi informatycznymi umiejętnościami mógłby sfałszować bazę danych, ale coś mi mówi, że tego nie zrobił. Jest nic nie znaczącym pionkiem, jeśli chce pani znać moje zdanie. - Rodzina? - Rodzice matki urodzili się w Akron, w Ohio. Nazywali się Brenner. Matka jego ojca była sanitariuszką w wojsku. Jej rodzina nazywała się Sexton. Ojciec jego ojca był żołnierzem w Chinach. Ciągle usiłuję dojść do tego, jak tych dwoje się poznało. - A co z jego rodzicami? - Nie żyją. Stracił matkę podczas ostatniego trzęsienia zie- mi. Ugrzęzła pod ziemią. Ojciec zginął w wypadku samocho- dowym, kiedy ten pani chłopak, Larry, miał trzy lata. - Przyjaciele? - Żadnego ważnego. Koledzy z college'u. Ciche życie. Żadnych znaczących znajomości. W Oakland miał dziewczynę. Nazywa się Linda Becket. - Dlaczego nie są już razem? - Rozmawiałem z człowiekiem, od którego wynajmowali mieszkanie. Wygląda na to, że ją zostawił. To nie było nic, czym mogłyby się zainteresować gliny, jeśli tego pani szuka. Z tego, co wiem, po prostu wyjechał. - Co jeszcze? - Aresztowany podczas demonstracji przeciwko wycieko- wi ropy. Posiadanie marihuany w czasach studenckich. Poza tym jego kartoteka jest czysta. Żadnych poważniejszych pro- blemów z alkoholem czy narkotykami. Płaci podatki. Trzy razy miał szczęście na loterii - w sumie wygrał dwa tysiące. Przy- kładny obywatel. Jak już mówiłem, bułka z masłem. - Podaj mi adres i numer telefonu tej dziewczyny. Jak jej na imię? Linda? A potem przefaksuj jej zdjęcie do mojego biura. Spełnił jej polecenie, po czym spytał: - Czy mam zebrać informacje również na jej temat? - Nie. Skoncentruj się na Larrym. I na Jasmine Imports. Zadzwonię później, to o tym porozmawiamy. - Rozumiem. - Przerwał, zaciągnął się cygarem, po czym powiedział: - Szkoda Waltera. Był niezłym prawnikiem. Sły- szałem, że jego żona nawet tego nie ukrywała. Inna sprawa, że raczej trudno ukryć faceta z przestrzeloną klatką piersiową. Zastanawiam się, co on jej takiego zrobił? - Kto to może wiedzieć, czemu ludzie robią takie rzeczy _ powiedziała Rają. - Będziemy w kontakcie. Rozłączyła się. W słuchawce zatrzeszczało i elektryczność musnęła jej skórę. Pochyliła się nad następną stroną notatnika. Użyła zielonego cienkopisu do narysowania znaku Tęsknoty. Z jego zmysłowego wygięcia w kształcie litery S wystrzeliły ostrza, które przycią- gały uwagę oczu i serca. Rają wystukała numer Lindy. Tym razem obyło się bez wy- ładowań. Popatrzyła na zegarek. Na Zachodnim Wybrzeżu była siódma rano. - Halo? - rozległ się zaspany kobiecy głos. - Linda Becket? Tu Rają Anumati. Dzwonię w sprawie Larry'ego Ngitisa. Cisza. - Jestem jego przyjaciółką. Zastanawiam się, czy nie może pani pomóc. - Pomóc? Larry'emu? Skurwiel jest mi winien pieniądze. Kim pani jest, do diabła? - Reprezentuję Wydawnictwo Perspektywa. Pan Ngitis ma problemy, problemy emocjonalne, jeśli domyśla się pani, o czym mówię. Nie pisze, a my możemy go zaskarżyć o zwrot zaliczki. Lubimy książki Larry'ego. Wolelibyśmy raczej wi- dzieć go kończącego książkę niż ściganego przez prawo, ale już dwa razy przesuwał termin. - Larry zawsze jest trochę do tyłu. Nie rozumiem, co to ma wspólnego ze mną. - Zastanawiałam się po prostu, czy mogłabym nakłonić panią do zadzwonienia do Larry'ego, a może nawet odwiedze- nia go w Nowym Meksyku. Wszelkie koszty zostaną, oczy- wiście, pokryte. - Nie. Rają zniżyła głos. - Pani Becket, nie rozumie pani powagi sytuacji. Boję się, że Larry jest na skraju załamania nerwowego. - Pozwoliła mocy ziemi sączyć się w jej rysunek. Narysowane linie po- grubiały, a drobne klejnoty zamigotały przy ich ostrych wie- rzchołkach - szmaragdy, zimne szafiry i turmaliny - nie- możliwe do zlekceważenia. Linda milczała przez chwilę, po czym powiedziała: - Może i mogłabym zadzwonić. Co mu się stało tym ra- zem? - Blokada twórcza. Mogę jedynie przypuszczać, ale wy- daje mi się, że wasz związek jeszcze się do końca nie wypalił. To właśnie dlatego telefon od pani może pomóc. Rają usłyszała westchnienie. Postanowiła kuć żelazo, póki gorące. - On jest samotnym, pogrążonym w głębokiej depresji człowiekiem. Pani pozwoli, że podam jego numer telefonu. - Podała numer do domku. - Jak pani myśli, kiedy mogłaby pani przyjechać? Załatwię przelot. - Pracuję na pełny etat, proszę pani. Za trzy tygodnie mam urlop. Mogłabym spróbować go przenieść, ale musiałabym po- rozmawiać z moim... - Głos Lindy załamał się, po czym sta- nowczo powiedziała: - Nie. - Przepraszam, nie rozumiem? - Nie. Nie będę rzucać wszystkiego tylko dlatego, że Larry Ngitis ma blokadę twórczą. Nie chciał mieć ze mną nic do czy- nienia. Musi się więc nauczyć radzić sobie beze mnie. To była jego decyzja. Nie moja. Jeśli potrzebuje pomocy, niech wynajmie pielęgniarkę, psychoanalityka albo opiekunkę do dziecka. Rają zwiększyła moc swych czarów. Rogi zalśniły od dia- mentów, małych tęcz czystego koloru, które spodobały się nawet jej. Ale nie mogła zrobić nic więcej. Jeszcze trochę i nie będzie miała siły, by przetrwać zimę. .- Zapewniam panią, że to coś więcej niż blokada. Boję się, że może popełnić samobójstwo. - Samobójstwo? - Głos Lindy przeszedł w pisk. Rają wy- czuła, że ostrza Tęsknoty chwyciły. - Sama nie wiem... Po- rozmawiam ze swoim szefem. Na pewno mnie puści. - Dobrze - wymruczała Rają. - Proszę pozwolić, że dam pani namiary mojej agentki w San Francisco. Załatwi wszystko, czego pani tylko potrzebuje. - Zadzwonię do niej od razu. Dziękuję. - Dobrze. W razie jakichkolwiek problemów proszę jej powiedzieć, żeby do mnie zadzwoniła. Zajmę się tym. Dziękuję, pani Becket. - Rozłączyła się. Rają uszczypnęła się w koniuszek nosa i odsunęła od siebie zmęczenie. Dokończyła mokkę i sernik, ale nie pamiętała kiedy. Zważywszy na to, że była to już trzecia mokka dzisiaj, powinna mieć w sobie wystarczająco dużo cukru i kofeiny, żeby drżeć. Tymczasem chciało jej się spać. Pochyliła się nad czystą kartką i dla odprężenia ułożyła hai- ku. To był pracowity poranek, ale dzięki temu Larry będzie miał na karku swoją byłą dziewczynę. A jeśli będzie musiała, użyje Lindy jako przynęty - lub zakładniczki. - Jeszcze jedną mokkę, proszę pani? - spytała Melissa. Oddała dziewczynie pustą filiżankę. - Tym razem kawę. Czarną. Potrzebuję doładowania. - Uśmiechnęła się do Melissy, która zaczerwieniła się pod pie- gami i odpowiedziała uśmiechem. - A poza tym, mów do mnie Rają. ROZDZIAŁ 10 - Mylisz się - powiedział O'Donald. Uniósł dwururkę. Larry zobaczył, że celuje mu prosto w serce. Wystrzelił. Błysk i huk. Płomień buchnął prosto w twarz O'Donalda. Pociski odbiły się od skrzyni na narzędzia, od wyciągu hydrau- licznego, zadudniły na blaszanej beczce z olejem i świsnęły tuż obok głowy Larry'ego. 0'Donald upuścił dubeltówkę - rozkwitłą jak metalowy kwiat; jej rękojeść spłonęła na wiór. Twarz pisarza była miazgą z krwi i dymiącego metalu. Osunął się pod stół do pokera. Matt popatrzył na karty 0'Donalda. - Ten skunks nie miał żadnych asów ani ósemek - po- wiedział z szerokim uśmiechem - ale to i tak rybka, skoro nie żyje. Larry dotknął twarzy i obmacał koszulę. Żadnych dziur. Żadnej krwi. - J... jak to się stało? - wyjąkał. Baxter przykucnęła przy O'Donaldzie. - Miałeś szczęście - powiedziała. - Właśnie tak się to stało. Larry dotknął srebrnej monety Palomy. - Szczęście? - Pociski wybuchły, jakby coś zatkało lufę - powiedziała Baxter. - Pierwszy raz w życiu coś takiego widziałam. Larry poczuł smak prochu. To było to, co wyczuł na przy- jęciu Rai, nie samobójstwo, a pocisk rozrywający twarz... - Dzwonimy po lekarza? Spencer i Indianin podeszli bliżej i spojrzeli na 0'Donalda. popatrzyli po sobie, po czym Spencer powiedział: - Ten kretyn nie żyje. Wzywanie lekarza nie przyniesie nic dobrego ani jemu, ani tym bardziej nam. - To nie moja wina - powiedziała Baxter. - Czyściłam dubeltówkę dwa dni temu. - Spojrzała na zniszczoną broń. - Strzelałam z niej tysiące razy. Matt podszedł do Larry'ego. - Powiem ci, co się stało, Chińczyku. Zabiły mnie kule. A było ich trzynaście. To dało mi władzę nad tymi kawałkami ołowiu. Zatrzymałem je w lufie - zaklinowałem je na dobre. - Matt poklepał się po kolanie i krzyknął z radości. - Ten skunks nawet nie zorientował się, jak to się stało. - Zbliżył swą twarz do twarzy Larry'ego. - Zdaje się, że masz u mnie dług wdzięczności. Nie zapominaj o tym. - On miał żonę - powiedział Indianin i potarł jedną ze swoich złotych obrączek. - Trzeba ją zawiadomić. - Powiemy, że to było samobójstwo - powiedział Spen- cer. - Tak będzie najlepiej. Był pisarzem. To zdarza się cho- lernie często takim jak on. - Nie. - Baxter zwróciła się do Indianina. - John, sprowadź szeryfa. Powiedz mu, że 0'Donald bawił się bronią i wypaliła mu prosto w twarz. Wszystkie dowody to poświad- czą, oparzenia, moja zniszczona dubeltówka. Szeryf to kupi. Ja zadzwonię do żony O'Donalda. To dobra kobieta. Nie jej wina, że poślubiła głupca. - Biorę na siebie pozostałych - powiedział Spencer. - Może im się to nie spodobać. - Baxter pogłaskała się po podbródku, po czym dodała: - Lepiej będzie - gdy już wszystkich zawiadomisz -jeśli zabierzesz swojego przyjaciela na długi spacer - taki trwający tydzień albo dwa. John, weź Steve'a i Rogera i idźcie do miejsca, które wskazuje mapa. Ale uważajcie, to może być pułapka. Odwróciła się do Larry'ego. - Jeśli twoja mapa okaże się prawdziwa, ubijemy interes. Jeśli nie... - Spojrzała wymownie na O'Donalda, po czym dodała: - Jeśli nie, pożałujesz, że 0'Donald stracił życie. Bę- dziesz żałował, że nie władował ci kulki w łeb. Lany wpatrywał się w ognisko - tym razem z prawdziwych gałęzi mesąuite, a nie z płonących kości. W ciągu ostatnich dwóch tygodni prawie nie miał halucynacji. Spencer nie dawał mu czasu na myślenie. Przepędził go przez każdą górkę i kanion, jakie tylko były w hrabstwie Seco, dzięki czemu Larry miał bąble na dłoniach i stopach. Stary uczył go wspinaczki, unikając cywilizowanych szlaków. Byli w górach dwadzieścia mil na wschód od Ferro- carril. Na północy była pustynia pełna ciernistych grusz i kol- czastych lechuguilla, tarantul i półprzeźroczystych zielonych skorpionów, które czaiły się pod każdą zgniłą kłodą. - Co zamierzasz zrobić ze swoją częścią skarbu Carlsona? - spytał Spencer. Zdjął z ognia garnek z kawą, napełnił ema- liowany blaszany garnuszek i podał go Larry'emu. Larry wziął garnuszek, ale nie spuszczał wzroku z brow- ninga, który Spencer nosił na biodrze. Nie wierzył, żeby Spen- cer mógł go zamordować. Kiedy pomyślał o tym, poczuł zapach prochu i rozgrzanego metalu. - Dzięki niej będę przez jakiś czas mógł się zajmować tylko pisaniem - odparł. Nie miał pojęcia, jak długo ten "jakiś czas" potrwa. Baxter odnalazła ich przed dwoma dniami. Po- wiedziała, że mapa okazała się prawdziwa. Lobos sin Orejas odkryli zapasy starodawnej broni palnej, ryzy banknotów kon- federatów, worki pocztowe wypełnione srebrnymi hiszpańskimi monetami, stare amerykańskie pieniądze i skrzynię ze złotymi napoleońskimi dwudziestofrankówkami. Prawdziwa fortuna. Baxter jednak wciąż go sprawdzała. Powiedziała, że w mie- ście pojawiła się kobieta, która rozpytuje o Larry'ego - dla niej wygląda ona na agentkę rządową. Jeśli nawet faktycznie Spencer nie mógłby go zabić, Baxter zrobiłaby to z pewnością. - Co twoi kumple zrobili z tamtym agentem FBI? - spy- tał Lany. - Wolałbym, żeby O'Donald trzymał gębę na kłódkę. - Ale nie trzymał. Odpowiedz na moje pytanie. Spencer podrapał się po brzuchu, a potem powiedział: - Masz chyba złe wyobrażenie o nas, Lobos. Prowadzimy pokojową działalność. My tylko chcemy, żeby zostawiono nas w spokoju. Żadnych podatków. Żadnych przepisów. - Pociąg- nął łyk kawy. - A ten koleś nie był wcale z FBI. Był z Mi- nisterstwa Spraw Wewnętrznych. Przyjechał, bo słyszał, że są tu jaskinie większe niż w Carlsbad. Wpadł do naszej kopalni. Jeden z naszych był nerwowy. - I zastrzelił go? Spencer nalał sobie kawy, po czym powiedział: - Mógł narobić tu bałaganu. Lobos wiedzą, jak dbać o jas- kinie. Obchodzimy się z nimi lepiej niż z naszymi dziewczy- nami. Zobacz sam, co rząd zrobił z jaskiniami w Carlsbad. Na samej górze wybudowali parking. Wysuszyli je i zamknęli. Te- raz przebąkują coś o urządzeniu tam składowiska odpadów nu- klearnych. Sięgnął do srebrnej flaszki - dotknął jej, ale jej nie wyjął. Larry'emu zebrało się na mdłości. To zbliżało się do Spen- cera, poczuł smak alkoholu krążącego w jego krwi. Jeszcze je- den łyk tego samogonu i stary będzie poważnie chory. Larry zresztą również. Spencer zmienił temat. - Zastanawiam się, skąd Carlson wytrzasnął te franki. Mu- siał handlować w Nowym Orleanie. - Carlson nie zajmował się handlem - powiedział Larry. - Rabował i zabijał. To był wyjątkowy kawał bydlaka. - Uważaj na to, co mówisz o człowieku, który uratował ci skórę - powiedział Matt, pojawiając się naprzeciw niego. Prze- chylił kapelusz, tak że jego oczy były ukryte w cieniu. - Tak, jak ja to widzę - powiedział Spencer - to Carl- sona opuściło szczęście po wojnie secesyjnej. Odebrał to, co uważał za swoje, jankeskim pociągom i rządowi. Matt uśmiechnął się od ucha do ucha. - Ten koleś jest zabawny. Chcesz wiedzieć, jak to było z tą francuską forsą? Był facet, który handlował od Nowego Orleanu do Saint Louis. Aż go swędziało, żeby zajechać na Zachód - nasłuchał się tylu historii o srebrze, złocie i turkusach po prostu leżących na ziemi. - Pokazał na drugi koniec pustyni. - Wi- dzisz ten kanion? Ma strome urwiska, po pięćset kroków każde. Wymarzone miejsce na rozbicie obozu. Wymarzone miejsce na zasadzkę. Larry zmrużył oczy i ujrzał sześciu mężczyzn na koniach i dwa wozy przejeżdżające przez kanion. Rozległy się wystrza- ły, potem ich echa, krzyki... w końcu zapadła cisza. Spencer tego nie słyszał. Larry zamknął oczy. Wizja odeszła. - Nawet za bardzo się nie bronili - powiedział Matt z roz- czarowaniem w głosie. - Facet miał skóry bobrów i mnóstwo złota i srebra. Miał też śliczną córunię. - Uśmiechnął się lu- bieżnie. - Matt Carlson to był kawał bydlaka - powiedział Larry. - Wierz mi na słowo. - Sięgnął do ust i wyjął kulę. - Hej! Chińczyku, nie... - Matt zniknął. - Znów masz kłopoty z zębami? - spytał Spencer. - Tak. To gorsze niż wrzód na dupie. Spencer wylał resztkę kawy do ogniska. - Dokąd się dziś wybierasz? - Do domku. Potrzebny mi laptop. - Larry miał nadzieję, że zastanie tam Palomę, choć nie wiedział, czy w dwa ostatnie poniedziałki przywoziła mu śniadania. .- Wiesz, że nie powinienem cię puścić. Nie spodobałoby się to Baxter. Przekroczył już termin złożenia w wydawnictwie książki. W każdej chwili mogli zażądać zwrotu zaliczki, pieniędzy, któ- re już wydał. Spencer znalazł w swoim bagażu notes. Pierwszego dnia Larry zapełnił jego wszystkie strony. Drugiego i trzeciego dnia pisał malutkimi drukowanymi literami pomiędzy wierszami. Czwartego dnia uciekł się do pisania na papierze toaletowym, robiąc to delikatnie, żeby go nie podrzeć. Musiał uporządkować swe notatki, przepisać na komputerze, sprawdzić pisownię i wy- drukować. Jedno przypadkowe kichnięcie lub podtarcie i dwa tygodnie jego żmudnej pracy nad godnej nagrody prozą poszłyby na marne. - A co powiesz na wycieczkę do Kanionu Zaginionego Srebra? - spytał Spencer. - Potem moglibyśmy popływać trochę w rzece. - To brzmi... Z sosnowego zagajnika machał do Larry'ego Niyol. Duch dziecka ukazał mu się po raz pierwszy od dnia, w którym opra- cowali plan wciągnięcia w to wszystko Lobos. - Przepraszam na chwilę, muszę odcedzić kartofelki. - Larry wstał i wszedł pomiędzy drzewa. - Nie idź za daleko - powiedział Spencer, nie odwracając się. - Chcesz popatrzeć? - spytał Larry. - Nie wkurzaj mnie. Po prostu zrób, co masz zrobić, i ru- szajmy stąd. Larry stanął na tyle blisko, żeby Spencer go widział, ale jednocześnie na tyle daleko, by nie mógł usłyszeć jego szeptu. - Gdzie się podziewałeś? - wysyczał do Niyola. - Ster- czę tu już od dwóch tygodni. - Czy kot strzegł twoich snów? Wysłałem go do ciebie, ale jest taki leniwy... - Kot jest na okrągło w moich snach, śpi, je, liże się. Budzę się cały w jego sierści. On jest tutaj. Ale gdzie ty byłeś? - Przepraszam, że cię opuściłem. - Niyol odwrócił wzrok, gdy Larry rozpiął rozporek i zaczął sikać. - Tak było bezpiecz- niej. - Bezpieczniej? Spencer i jego kolesie chcą mnie zabić. - Niedługo przekonają się ostatecznie, że nie jesteś rzą- dowym szpiegiem. Będziesz jednym z nich. Będą cię chronić. - Przed Rają? - żachnął się. - Nie. Nie przed nią. - Niyol westchnął. - Jest ktoś jeszcze. - Jeszcze jedna czarownica? - Coś innego. Wydaje mi się, że jest to tym mocniejsze, im słabsza jest Rają. - Niyol popatrzył nad jego ramieniem. - Musimy się stąd zabierać. I to szybko. Na północ. Zapro- wadzę cię do świętej pieczary i wody, której nie można się napić. - Sucha woda - wyszeptał Larry. - Widzisz, Niyol, bez obrazy, ale nie mogę już z tobą grać w te twoje gierki. Wciągasz mnie w jakieś sprawki z kryminalistami, czarownicami o mo- cach, których nie jestem w stanie pojąć, duchami i Bóg wie czym jeszcze. Wyjeżdżam z Seco. Znajdę sobie jakieś bezpiecz- ne miejsce... normalne miejsce. - Żadne miejsce nie jest już dla ciebie bezpieczne - po- wiedział Niyol - ani normalne. - Ale ja już nie mam halucynacji - skłamał Larry. - Nie jesteś mi potrzebny. Wyjeżdżam. Muszę wreszcie dokoń- czyć książkę. - Są sprawy ważniejsze od twojej książki... albo twojego życia. - Oczy Niyola były dwoma czarnymi lustrami. - Co pokazały ci twoje wizje? Wracasz do Kalifornii. I co potem? Larry przełknął. Ślina oblepiła mu gardło. Powrót do Oak- land. Łatwo było to sobie wyobrazić. Wróci do starej pracy i pisania po nocach. Trzy żużlowe bloki trzasnęły w Larry'ego. Pierwszy rozbił jego czoło. Białe kawałki kości weszły do jego mózgu i roz- trzaskały świat jak szklaną szybę. Był na plaży. Czarna woda obmywała jego buty. To był muł ze śmieciami pływającymi na szczycie, a w ropie poniżej __półmartwe stworzenia. Krople kwaśnego deszczu sprawiały, że jego skóra skwierczała. Na horyzoncie rozciągało się miasto, wznosząc się jak pasmo gór: zimne, fluorescencyjne światła, pled z brązowej mgły, ludzie i maszyny pulsujące w jednym rytmie w tunelach. Potworność tej wizji wstrząsnęła duszą Lar- ry'ego. Drugi kamień roztrzaskał mu lewą skroń. Ujrzał śmierć, szkielet miasta: ruiny budynków, zmieszane z betonem i szkłem. Ludzkie ciała z tatuażami w postaci kodów kreskowych na czo- łach leżały na ulicach, w wodzie i u jego stóp. Odór rozkładu, ozonu i przypalonych włosów był wszechobecny. Ostatni blok żużlu uderzył go w kręgosłup. Elektrowstrząs, a potem Larry odpłynął w mrok. Nigdy go nie było. Nie istniał. Był niczym. - Larry! - rozległ się odległy głos Niyola. Oparł się o sosnę; pierwszą rzeczą, jaką poczuł, była szorst- ka kora drzewa. Potem - odór wymiocin. Świat znowu stał się ostry. Przy jego uchu brzęczał komar. - Co to, do cholery, było? - wyszeptał. - Oto, co się stanie, jeśli nie skończysz tego, co zacząłeś - odparł Niyol i skrzyżował ramiona. - Ja tego wcale nie zacząłem - zasyczał Larry. - To ty i Rają walczycie o tę cholerną suchą wodę. Nie ja. Niyol zasznurował usta i zbladł. - Ty również w tym tkwisz. Kiedy przyjąłeś moją pomoc, opowiedziałeś się po jednej ze stron. Weź na siebie odpowie- dzialność. Nie odchodź. Larry otarł żółć z ust. Splunął. - Może wybrałem złą stronę. - Widziałeś, jak będzie wyglądał świat, jeśli to Rają wygra. Larry nie ufał Niyolowi. Nie kłamał, ale i nie mówił mu całej prawdy. - Skąd mogę wiedzieć, że twój świat nie będzie jeszcze gorszy? Niyol roześmiał się. - Nic nie zrozumiałeś. Woda, której nie można się napić, nie jest przeznaczona dla mnie. Ona jest przeznaczona dla ciebie. - Skąd, do licha ciężkiego, mam wiedzieć, co z nią zrobić? - Poznanie nie może przyjść drogą wyjaśnienia, tylko do- świadczenia. - Ej, tam z tyłu, nic ci się nie stało? - zawołał Spencer. - Jeszcze chwilka! - odkrzyknął Larry. - Załóżmy, że nie mam dzisiaj już nic lepszego do roboty - wyszeptał do Niyola - i że pójdę do tej twojej świętej pie- czary - co ze Spencerem? Nie spuszcza ze mnie wzroku, nawet gdy idę do łazienki. - Będziesz go potrzebował - powiedział Niyol. - Po- wiedz mu, że w pieczarze ukryte są srebro i złoto. To prawda. Larry nie dał się złapać na całe to buddyjskie, oświeceniowe gadanie Niyola, ale ufał swoim wizjom. Jeśli wyjedzie, zostanie zabity - przez piorun, kruki albo... przez to, co widział chwilę temu. - Dobrze. Wygrałeś. Ale gdy tylko znajdę tę suchą wodę, będziesz musiał odpowiedzieć na wszystkie moje pytania. - Jak sobie życzysz. Musimy się jednak pospieszyć i przejść przez pustynię przed zmrokiem. - Skąd ten pośpiech? - Tej nocy jest wigilia Wszystkich Świętych, Halloween. Tej nocy zmarli są tak prawdziwi, jak żywi. - Co jest w tym miejscu? - spytał Spencer. - Dalsza część łupów Carlsona? Larry zatrzymał się, skopał błoto z butów, a potem zaczął znów iść przez pustynię. Musiało niedawno padać, mimo że Larry nie przypominał sobie, by ostatniej nocy była burza. .- Żaden tam łup Carlsona - odparł. - Tym razem coś lepszego. Zamiast mesąuite i sosen, które Larry widział w górach, ros- ły tutaj kolczaste sagowce i palmy. Niyol unosił się nad pia- skiem jak miraż. - Muszę powiadomić o tym pozostałych Lobos - powie- dział Spencer. - Nie mogę ich wykolegować. - Wcale cię do tego nie namawiam. Spencer zdjął kapelusz i podrapał się po głowie. - Jednak nie zaszkodzi najpierw sprawdzić. Nie chciałbym doprowadzić do sytuacji, że się ucieszą, a potem gówno z tego wyjdzie. Ponad ich głowami bzyczała ważka, a po piasku maszero- wały dumnie skarabeusze, nieustraszone w swoich błyszczą- cych zielonych pancerzykach. - Wiesz przynajmniej, dokąd idziemy? - spytał Spencer. Niyol wskazał na północ, na góry z pasmem białych skał, i odpowiedział na pytanie Spencera, mimo że stary nie mógł go usłyszeć. - Tam, poprzez legendę i historię. Staraj się zapamiętać drogę. Niewykluczone, że będziesz nią musiał wracać - i to sam. - Wiem, dokąd zmierzam - powiedział Larry. Niezależnie od tego, gdzie to było, nie znajdowało się z pewnością w hrab- stwie Seco. Tego ranka góry Ferrocarril były wyraźniejsze i wyższe. Krawędź nieba była aż za bardzo różowa i poma- rańczowa, a powietrze - krystalicznie czyste. Sypki jak cukier piasek pochłaniał ślady ich stóp. Nie były one zawiewane, po prostu znikały. Były tam jednak i inne ślady i trudno powiedzieć, czy były prawdziwe, czy też przywidziały się Larry'emu. Nie pytał Spencera, czy widzi te trójpalczaste znaki, które były większe od wszystkiego, co żyło w jego świecie. Przedtem widywał te- go typu ślady tylko w muzeach, w skamieniałościach z koryt rzek. - Ależ tu wilgotno. - Spencer otarł pot z czoła. - Prze- żyłem tu czterdzieści lat i nigdy tu nie było tak... tropikalnie. Gdzie jest to miejsce? Larry zatrzymał się i zbadał wzrokiem pustynię. Na hory- zoncie ujrzał obeliski z zielonego kamienia, miasto z niezwy- kłego geometrycznego błyszczącego szkła, muliste rzeki koloru krwi i czarne piramidy. Migotały w powiewającym gorącu. - Nie guzdraj się - przynaglił go Niyol. - Są stworzenia i miejsca, które odchodzą od głównego szlaku, tak jak gałęzie od pnia. Lepiej, żebyś się z nimi nie spotkał. Larry odwrócił się i spojrzał na góry. Kwarc iskrzył w słońcu. - Wiem, dokąd zmierzam - powtórzył. W górę wiodła wąska ścieżka, stroma i obsypana zgniecio- nym wapieniem. Larry zatrzymał się, by przyjrzeć się skamie- niałościom trylobitów, koralowcowi i spiralnemu łodzikowi za- skorupiałemu w skale. Niyol zaprowadził go do masywnych skał, które opierały się jedna na drugiej. Pomiędzy nimi była szczelina, która roz- szerzała się przy podstawie. Jedna osoba mogła się tamtędy prześlizgnąć bokiem. Spencer wszedł do środka. - Tu są drzwi! - krzyknął do tyłu. - Zamek jest prze- rdzewiały. Idziesz? Larry nie znosił ciasnych pomieszczeń. Nie był chory na klaustrofobię, ale zawsze, ilekroć mógł dotknąć trzech z czte- rech ścian, robił się nerwowy. Spencer wynurzył głowę. - Chodź. - Uśmiech przeszył jego pomarszczoną skórę. - Tutaj jest mnóstwo rzeczy. Musisz je zobaczyć. - Daj mi chwilę na złapanie oddechu. Za nim stał Niyol ubrany w tę samą piżamę, w której Larry widział go po raz pierwszy. Krew nasączyła wzór ze słoniami i żyrafami i zaschła na jego głowie. To było tak, jakby dopiero co odszedł od wraku samochodu, który go zabił. •- Nie mogę zmusić cię do tego, byś tam wszedł. Musisz mi zaufać. Larry zignorował go i napił się z manierki. ¦- W takim razie zaufaj sam sobie. Swoim instynktom. Swoim wizjom. Może jego wizje wprowadzały go w błąd. Jak mógł zapobiec temu, co przewidział? To nie miało sensu. Pustynia była zwyczajna, szara i wysuszona, bez palm i bez obelisków. To nie był ten teren, który przemierzył tego ranka. Płynąca nad Ferrocarril chmura burzowa groziła niebezpieczeń- stwem - zbita czarna masa, która zdławiła zachodzące słońce; strugi deszczu cięły ziemię, wewnątrz chmury przebłyskiwało światło. - Szczęśliwego Halloween - wymamrotał Larry. Śmierć przychodziła, po niego i po resztę świata. W dole żołądka czuł zimną bryłę żelaza. - Dobra, już idę. Wstrzymał oddech i wcisnął się pomiędzy skały. - Ktokolwiek zbudował to miejsce, był przygotowany na wszystko - powiedział Spencer. Przez ostatnią godzinę przeszukiwali mały pokoik w grocie. Była tam zakurzona leżanka, składany stolik karciany z trzema krzesłami, przenośna toaleta, skrzynie z racjami żywnościowy- mi z Obrony Cywilnej, beczki z wodą, liny, licznik Geigera, kilkanaście acetylenowych latarenek z solidnym zapasem pa- liwa, latarki, kilkadziesiąt zardzewiałych baterii i skafander z hełmem. - To na wypadek promieniowania - powiedział Spencer i przymierzył hełm. - To czyjś schron - odparł Larry. Spróbował uruchomić licznik Geigera. Bezskutecznie. Zepsuty. W rogu były stalowe drzwi z zamkiem ciśnieniowym, które wyglądały, jakby pochodziły z łodzi podwodnej. Larry odkręcił rączkę i otworzył właz. Podmuch wiatru przewrócił go. Dobył się grzmot, głęboki i rezonujący. W środku była winda, pod- noszona i opuszczana ręcznie za pomocą lin i bloków. - Na dole z pewnością jest jaskinia - powiedział Spencer i zatrzasnął drzwi. - Wielka różnica ciśnień. Czujesz to po- wietrze? Jest wilgotne. To oznacza, że ta jaskinia żyje. Musi być strasznie śliska. - Co to za hałas? Spencer potrząsnął głową. - Nie wiem. Prawdopodobnie będziemy musieli się prze- konać. Następną godzinę spędził na rozmontowywaniu systemu bloków; nawlókł na miejsce przegniłej nową linę i naoliwił ru- chome części. Larry przyczepił do paska podręczną acetylenową lampę, sprawdził baterie w latarce i skontrolował ekwipunek do wspi- naczki. Dzięki temu, że czymś się zajął, nie trzęsły mu się ręce. Dzięki temu nie myślał o tym, co czekało na niego tam, w dole. - Właściwie łamiemy wszelkie zasady - stwierdził Spen- cer. - Do jaskini powinno schodzić przynajmniej czworo ludzi. - Czworo? - Żeby nikt nie zostawał nigdy sam. Jeśli jeden złamie nogę, to drugi z nim zostaje, a dwoje pozostałych idzie po po- moc. Nigdy nikt nie zostaje sam. - Spojrzał na podnośnik i do- dał: - Ale mówiąc szczerze, strasznie jestem ciekaw, co jest tam na dole. Larry włożył kask z lampką z przodu. - No więc miejmy to już za sobą. Poszukał wzrokiem Niyola. Ale duch zniknął. Spencer odpiął pas z bronią i położył go w rogu. - Nigdy nie lubiłem brać broni do jaskini. Rykoszety mogą zabić. - Spojrzał Larry'emu prosto w oczy. - Zaufam ci. - Nie martw się - uspokoił go Larry. - Możesz. Otworzyli właz rodem z łodzi podwodnej, zmagając się z wiatrem, pchnęli go, a potem zatrzasnęli za sobą. Larry zamigotał latarką. Powietrze gwizdało przez szpary w drzwiach. Pod stopami czuł drżenie, jakby od trzęsienia ziemi. - Ta lina, której użyłem, była nowa - wyszeptał Spencer ,- ale chciałbym, żebyśmy mieli drugą. Bądź bardzo czujny. Larry skinął głową, po czym Spencer przeciągnął linę przez blok. Po dziesięciu sekundach jazdy w dół powietrze stało się wy- raźnie gorętsze. Para wodna dostawała się przez szpary w des- kach podłogi. Pot spływał po twarzy Larry'ego. Zamknął oczy i starał się sobie wyobrazić, że jest na zewnątrz, a nie zamknięty w tej saunie wielkości szafy. Po trzydziestu sekundach Spencer zatrzymał windę. - Może powinniśmy zawrócić. Mam złe przeczucia w związku z tym hałasem. Grzmot przetoczył się przez łydki Larry'ego. Lina nad nim zaskrzypiała i naprężyła się. Konstrukcja windy zajęczała. Ża- łował, że Niyol zniknął. Nie wiedział, co robić. - Spróbuj jeszcze kilka stóp niżej. Chyba jesteśmy już blisko. Spencer potrząsnął głową, westchnął, po czym jeszcze tro- chę poluzował linę. Winda zadudniła i spowodowała, że zęby Larry'ego zaczęły buczeć. Z dołu dochodził dźwięk setki toczących się kul do kręgli, bębnów, które uderzały wszystkie razem, i pomruk za- gniewanych bogów. Oparł się o ścianę i usłyszał naprężającą się linę i pisk przerdzewiałego mechanizmu dźwigowego. Zro- biło się jeszcze goręcej. Miał wrażenie, że zanurzają się w kotle wrzącej wody. Uderzyli mocno o powierzchnię i Larry upuścił latarkę. Spencer otworzył drzwi. Hałas stał się dwa razy głośniejszy. Kiedy opuścił lampę, ujrzał korytarz z grubo ciosanej skały. Para wodna unosiła się w tunelu jak dym. Larry zobaczył drew- niane podpory, przegniłe i zapadające się, pokryte puszystymi pomarańczowymi grzybami. - Prowadź! - krzyknął Spencer poprzez łomot. Larry z chęcią poprowadziłby - ale z powrotem, do windy i na górę na otwartą przestrzeń. Dusił się w tej ciężkiej, wil- gotnej atmosferze. Wyszedłszy, odkrył, że żwir na podłożu był śliski. Zaczął niepewnie iść. Dwadzieścia kroków dalej zapalił swoją acetylenową lampę. Pojawił się malutki płomyk, potem zaczął płonąć biało w mo- siężnej zapłonowej komorze. Płomień był trzy razy jaśniejszy od światła jego latarki. Cienie skakały, jakby były żywe. Wi- dział kości pokrywające żwirowe podłoże: żebra, kości udowe i czaszkę. Nie był pewien, czy są prawdziwe. Spencer spojrzał w dół tunelu, podniósł lampę wyżej, po czym poszedł naprzód. Larry podążył za nim. Trzydzieści kroków dalej tunel rozgałęział się. Na ścianie, przy której prawy i lewy korytarz spotykały się, znajdował się rysunek ręki, z palcami pokazującymi w dół. Nad dłonią była odpryśnięta czerwona farba. - To jeden ze znaków! - wykrzyknął Spencer. - Z dzien- nika. - Przyjrzał się uważnie dłoni i położył na niej rękę. Larry ledwo go słyszał poprzez huk. - Jakiego dziennika? Spencer otworzył usta, po czym potrząsnął głową. - Długo by wyjaśniać. Larry spojrzał na rysunek. Palce skurczyły się, zrosły i nagle pojawiła się czerwona czaszka. Palce przeistoczyły się w zęby, a żółte oczy wpatrzyły się w niego. - Tędy - powiedział Spencer. Zaczął iść prawym kory- tarzem. Larry chwycił go za ramię. - Nie. Idziemy lewym. Korytarz nie miał czaszki. - Co? - Lewym korytarzem! - krzyknął Larry. Spencer spojrzał na prawo. Zbliżył się do ucha Larry'ego. - Do tej pory jeszcze żyjesz, więc niech będzie lewy. Chcę sprawdzić ten tunel w drodze powrotnej. Dobrze? Larry skinął głową. W drodze powrotnej... o ile w ogóle będzie jakaś droga powrotna. Dwadzieścia kroków dalej tunel zakręcał w prawo, potem w lewo, obniżał się - i kończył otwartą przestrzenią. Larry podniósł lampę nad krawędzią, ale światło było po- chłaniane przez mgłę, która podnosiła się z ciemności. Ze stro- pu, którego nie mógł dojrzeć, spadały krople deszczu. To stąd dochodził grzmot, mruczący i dzwoniący w uszach, jakby byli we wnętrzu gigantycznego bębna, w brzuchu smoka: od ścian tej olbrzymiej groty odbijał się po prostu dźwięk płynącej wody. Spencer pokazał na lewo. Wzdłuż ściany wykute były scho- dy. Zanurzały się pod sześćdziesięciostopniowym kątem i mi- gotały w wodzie. - Ciągle myślisz, że to dobra droga? - krzyknął mu do ucha. Larry skoncentrował się na ciemności. Bał się. Chciał wró- cić, ale żadne duchy nie wynurzyły się z mgły, żeby go ostrzec. Skinął głową. - Potem zbadamy inne. Zabezpieczymy się linami. Żadne pieniądze nie są warte tego, by ryzykować dla nich życie. - Larry potrząsnął głową. Spencer spochmurniał, w kącikach jego oczu pojawiły się zmarszczki. Zdjął swój twardy kapelusz i zapalił malutką ace- tylenową lampę na kasku. Larry uczynił to samo. - Jeśli idziesz, pamiętaj, żebyś trzymał dłonie na tej ścia- nie, ale jej nie ściskał. Bo nie będziesz mógł utrzymać rów- nowagi. Trzy punkty oparcia cały czas. I musisz wiedzieć, że jesteś skończonym głupcem. Larry przełknął ślinę i zrobił pierwszy krok. Skała była śli- ska od wody i szlamu. W ścianie były uchwyty. Dotknął stopą następnego schodka - i poślizgnął się. Złapał się uchwytu i ścisnął ścianę dokładnie tak, jak za- bronił mu Spencer. Jego ręce zaczęły się ześlizgiwać. Wziął głęboki oddech, zmienił pozycję, wygiął plecy w łuk i złapał równowagę, po czym zmusił stopę do zejścia na trzeci schodek, a potem czwarty. Krople wody spadły na jego kask i zaczęły spływać mu po plecach. Spencer poczekał, aż Larry będzie na ósmym stopniu, po czym podążył za nim. Larry sprawdzał każdy stopień i każdy uchwyt, żeby nabrać pewności, że wytrzymają jego ciężar. Zgubił rachubę gdzieś tak około trzechsetnego schodka. Stracił również poczucie cza- su w ciemności i w huku. Był on hipnotyzujący. Opuścił stopę... ale nie mógł stanąć na następnym schodku. Nie było następnego schodka. Było podłoże. Podłoga wibro- wała i brzęczała; sprawiała, że włosy na jego rękach tańczyły. Spojrzał do góry. Biała piana wodna huczała w poszczerbionym kanale zero- dowanego wapienia, płynna burza ledwie powstrzymywana przed wypłynięciem. To była powódź, fala przypływu, morska serpentyna, która błyszczała w świetle latarki. Zrobił mimo- wolnie krok do tyłu. Woda wrzała. Spencer maszerował w górę strumienia. Zapalił obie swoje latarenki, włączył latarkę, a potem skierował ich światło na przeciwległą ścianę: woda eksplodowała z ziemi nieprzerwa- nym gejzerem. Razem z parą wodną strzelała do góry, rozpry- skiwała się i zbierała w zbiorniku, potem leciała w dół trzema wodospadami, aby stać się w końcu ogromnym potokiem, który spieszył dalej w zupełną ciemność. W rzece znajdowały się szczątki mostu: dwa rdzewiejące stalowe wsporniki, z linami po obu stronach zwisającymi u pod- stawy. Bezużyteczne. Spencer poszedł w dół strumienia. Lany przyjrzał się rzece w miejscu, gdzie płynęła gładko. Miała zapach siarki, migdałów i terpentyny. Oka czarnego mułu przylegały do brzegu, a sześć kamieni wiodących na drugi brzeg tworzyło zygzakowaty wzór jak do gry w klasy. Spencer wrócił. - Nie można się przeprawić na drugi brzeg! - krzyknął. Larry wskazał na kamienie. - Chyba nie myślisz, że... Larry skinął głową. Miliardy nieżywych; miał ich w tej chwili przed oczami. I on też zginie, jeśli nie dowie się, co jest po drugiej stronie. Może się mylił. Halucynacje i rzeczywistość połączyły się w jedno, odkąd przybył do Seco. Jak mógł ufać temu, co widział? Dla- czego miałby nadstawiać karku dla czegoś, co może, ale wcale nie musi, się zdarzyć? To było absurdalne. Lecz była to prawda. - Muszę! - krzyknął do Spencera. Stary zmarszczył czoło. - Czy po drugiej stronie jest coś takiego, co warte jest twojego życia? - Nie wiem - przyznał Larry. - Niech to szlag! Nie mogę cię powstrzymać, ale nie pójdę też za tobą. - Zdjął plecak i wyciągnął swoją srebrną flaszkę. - Masz. Przyda ci się łyk. Larry wziął podarunek i zawahał się, przypominając sobie, jak ostatnim razem zakrztusił się tym napojem. Zrobił mały łyk i pozwolił, by płyn spłynął i rozgrzał go. Wyciągnął flaszkę do Spencera. - Nie, zatrzymaj ją. I tak muszę skończyć z piciem, a ta flaszka zawsze przynosiła mi szczęście podczas gry w pokera. Przyda ci się. Szczęście. Larry dotknął srebrnej jednodolarówki Palomy w kieszeni. - Dzięki. Spencer przypiął linę do wspinaczkowego osprzętu Lar- ry'ego. - Jeśli dostaniesz się na drugą stronę... kiedy dostaniesz się na drugą stronę, przywiąż ją do mostu. Pomoże ci wrócić. Larry skinął głową. - Daję ci dużo luzu - nie chcę cię zaplątać. I tak, jeśli się przewrócisz, ugotujesz się, zanim zdążę cię wyciągnąć. Larry sprawdził pasek na kasku, przytroczył do niego la- tarkę, włożył rękawiczki, potem podszedł do krawędzi i spojrzał na pierwszy kamień. Niyol nauczył go, jak oczyścić umysł z myśli, skoncentro- wać się, skupić na jednej tylko rzeczy. Grzmoty ucichły. Wy- ciek wody ustał. Nie było tam żadnej wrzącej wody. Tylko ka- mień. Miał płaski wierzch, był gładki, pokryty szlamem. Krok i skok. Zanim pomyślał, już to zrobił. Kamień był mocny. Nie po- ślizgnął się. Następny otoczak był oddalony o długość ciała. Larry od- rzucił do tyłu ramiona i skoczył. Obydwie stopy uderzyły i po- ślizgnęły cię o cal. Adrenalina przetoczyła się przez jego serce. Pozwolił na to. Nie spanikował. Spojrzał w górę strumienia, żeby znaleźć trzeci kamień, i zobaczył wodospady, ścianę rozpryskującej się gwał- townie wody i pary. Skoczył. Kamień zachwiał się; Larry ugiął kolana, żeby złapać rów- nowagę. On i kamień chwiali się razem i razem odzyskali rów- nowagę. Czwarty kamień ledwo wystawał z wody. Był mały, nie wię- kszy niż jeden z jego butów. Pokrywała go cienka warstewka wody; jej zmarszczki ukazały mu, gdzie są krawędzie kamienia. Był dokładnie w połowie drogi... mógł jeszcze zawrócić. Odpędził od siebie tę myśl i skoczył. Wylądował na jednej nodze, w wodzie po kostki. Rozpryś- nięta woda poparzyła mu ramiona. Wzmocniona podeszwa buta uratowała jego stopę. Jednak było mu niewygodnie i gorąco; stanął teraz dla odmiany na lewej stopie. Kamień numer pięć był sterczącym z rzeki postrzępionym zębem, po jednej stronie miał białą pianę, po drugiej wir. Lany skoczył, jedną ręką złapał za jego koniec; jedna stopa wylądowała dobrze - druga ześlizgnęła się do wody. Dżinsy miał przemoczone aż do uda. Wgramolił się na skałę. Noga mu zdrętwiała. Wyprostował ją wolno. Pot przesłonił mu oczy. Stracił koncentrację. Musiał się ruszyć. Skała nawet przez rękawiczki była zbyt gorąca. Ostatni kamień był dwie długości ciała dalej. Z tej skały wyglądał oszukańczo solidnie - ciemny kwadrat kamienia. Skulił się, wstrzymał oddech i skoczył. Powietrze było tak gęste od pary, że Larry pomyślał, że mógłby się go chwycić, gdyby musiał. Wylądował. Kamień zachwiał się i wślizgnął do rzeki. Larry obrócił się na pięcie. Kącikiem oka zobaczył, że brzeg był blisko. Nie tracąc rozpędu, odepchnął upadający kamień, przewrócił się niezdarnie, wyprężył plecy w łuk jak tyczkarz i wylądował na mocnej skale. Leżał tam przez chwilę, odrętwiały i zbyt przerażony, by się poruszyć, z setkami tysięcy galonów wrzącej wody prze- pływającymi tuż obok niego. Na drugim brzegu dostrzegł światło: Spencer zatańczył i po- machał latarką w górę i w dół w geście zwycięstwa. Larry wstał i odmachnął. Przywiązał linę do zardzewiałego zawalonego mostu, a potem pokuśtykał do przeciwległego rogu jaskini. Było tam kilkanaście tuneli, naturalne szczeliny, starożytne szyby kopalniane, wykute w skale nierówne korytarze i orga- niczne kryzy, które znikały w ziemi. Larry zbadał pierwszy tu- nel - rozgałęział się trzy razy, każde z tych rozgałęzień roz- gałęziało się znowu. Labirynt. Powrócił do głównej jaskini. - Niyol? Gdzieś ty się, do diabła, podział? Odpowiedział mu tylko huk rzeki. W każdym tunelu jednak widać było ślady stóp, niektóre obute, inne bose, a niektóre chyba nie należące do ludzi... a w jednym z korytarzy - ślady małych trampek. Larry podążył za tymi ostatnimi, w dół korytarzyków, prze- ciskając się przez tunele i przez wielkie korytarze, gdzie strop krył się za rzędami stalaktycznych zębisk. Na końcu czekał na niego Niyol. - Jesteśmy w jaskini Dai Esthai - powiedział. - Chodź. - Nigdzie nie pójdę, dopóki nie wyjaśnisz mi, dlaczego mnie zostawiłeś. - Pułapki i przeszkody czekają nie tylko na śmiertelników, ale i na duchy. Gdybym ci towarzyszył, musiałbym się z nimi zmierzyć. Zamiast tego, wybrałem drogę na skróty. - Trzeba było mnie ostrzec. Mogłeś mi dać jakieś wska- zówki. - To była część testu. Czy gdybym powiedział ci o trud- nościach, przyszedłbyś? - Nie - odparł bez zastanowienia Larry. Potem dodał: - Nie wiem. Może. Niyol odwrócił się i zniknął w szczelinie w ścianie. - Ty mały podlecu •- wymamrotał Larry. Stanął bokiem i wcisnął się w długą na trzydzieści stóp szczelinę. Szybko zro- biło się zimno. Szczelina otworzyła się na grotę. Oświetlił ją latarką i zobaczył, że nie ma dna. Szron pokrywał skałę. Lodowe stalaktyty i stalagmity za- błyszczały w świetle latarki. Zimno kondensowało wodę w po- wietrzu. Mgła i para połączyły się i zawirowały wokół kropli wody zwisającej z pojedynczego gładkiego stalaktytu. Larry zatrząsł się w swoich przemoczonych ciuchach. Niyol unosił się na krawędzi kręcącej się chmury. - Chodź za mną. Mgła utrzyma twój ciężar. - Akurat... - powiedział Larry. ¦- Dotknij jej, jeśli nie wierzysz. Larry oparł się na mgle. Miała konsystencję bitej śmietany. Była miękka; złapał ją i pchnął. Masa pary otuliła go, ale jego ciężar ściągnął go w dół. Za- czął się wdrapywać w górę, przez poduszki i pienistą gumę do centrum, gdzie powietrze było ciałem stałym. Widział wcześniej, jak obłok przyspieszał, kiedy obracał się ku środkowi, ale teraz, gdy Larry był wewnątrz, zwolnił, a ścia- ny jaskini się zwarły. Krople błyszczały w świetle latarki. Kiedy się odwrócił, po- zostały, iskrząc jak brylanty w powietrzu. To były gwiazdy. Tam był Orion, a tam - trzy gwiazdy tworzące jego pas, który Niyol nazywał dnem łodzi Łowcy. Larry zobaczył, że Łowca pojawił się w łodzi, oddając mu spojrzenie. Zobaczył, że Panna przesyła mu buziaka. Okrążyły ją opalizujące, nie- bieskie kolibry, rozpierzchły się i pomknęły przez chmurę. Zo- baczył ryby i skorpiony, smoki i bohaterów, galopujących i strzelających z łuku, pływających i skaczących - każdą kon- stelację na niebie. Zbliżył się do środka, do błyszczącej kuli wody, nie większej niż zaciśnięta pięść. Wibrowała, nie zamarznięta, bardziej po- dobna do żelatyny niż do wody. - Weź ją - wyszeptał Niyol. - Weź ją i ocal siebie i swój świat. Larry chwycił srebrną flaszkę Spencera i wylał alkohol. Przytknął szyjkę butelki do wody. Kula zmniejszyła swą ob- jętość o połowę, jednak Larry nie poczuł, żeby flaszka się na- pełniła. - Napij się - popędził go Niyol. - Co się wtedy stanie? - Życie - odpowiedział. - Śmierć. I wszystko pomiędzy. Larry zawahał się. To właśnie tego chciała Rają. Wystar- czyłoby jej to dać i zostawiłaby go w spokoju. Może nawet by mu zapłaciła. Ale jeśliby to dostała... jeśli wyjechałby z Seco, zapanowałyby ciemność i śmierć. To byłaby jego wina. Przycisnął flaszkę do ust i napił się. ROZDZIAŁ 11 Nick przeciął skalpelem ramię ojca Woberty'ego - dosta- tecznie głęboko, by popłynęła krew i powstała blizna. Miał setki takich śladów na udach i ramionach. Lekki wiaterek poruszył sosnami otaczającymi łąkę. Na po- południowym nabożeństwie zebrało się trzydziestu mnichów. Położył nóż na ołtarzu, brudząc przy tym biały lniany obrus, który i tak był poplamiony, a potem wziął srebrny kielich i ze- brał w niego spływającą krew. Podniósł go przed swymi braćmi. - ...że bardzo zgrzeszyłem - powiedział - myślą, mo- wą, uczynkiem i zaniedbaniem - moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Zdjęli habity i zaczęli biczować się witkami z juki, aż na ich ciałach pojawiły się pręgi; niektórzy uderzali tak mocno, że płynęła krew. - Mea culpa. Moja wina. Moja bardzo wielka wina. Ministrant podał mu rozgrzany do czerwoności żelazny pręt. Chociaż powtarzał sobie, że to przecież nie jego ciało, za- wahał się, zanim przypalił sobie dłoń. Nie wypadnij z roli, powiedział sobie, i zdławił okrzyk bólu. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, będzie musiał spędzić w ciele ojca Woberty'ego jeszcze tylko jeden wieczór. Od woni przypalonego ciała, jego ciała, chciało mu się wy- miotować. Przełknął żółć i przemówił: - Panie, zmiłuj się nad nami. Chryste, zmiłuj się nad nami. r Ojciec Woberty nie był człowiekiem żądnym pieniędzy, choć za takiego uważał go Nick, ani pasożytem, jak sądziła Rają, ani nawet duchownym New Age z kryształkami kwarcu i land roverem. Przewodził tajnej organizacji religijnej - Los Hermanos Penitentes, zakonowi, który praktykował samobiczo- wanie, by uwolnić siebie i świat od grzechu. Pokutnicy pod przewodnictwem ojca Woberty'ego swoje praktyki posunęli o krok dalej: elektrowstrząsy, łamanie pal- ców, wbijanie na pal, zniekształcanie genitaliów i palenie ofiar. Mieli broń i tajne konta bankowe. Wierzyli, że koniec świata jest bliski. Teraz Nick był ich przywódcą. Znał obrzędy katolickie; żył w czasach hiszpańskiej Inkwi- zycji i krucjat. Więcej razy łamał się chlebem i pił krew, niż chciałby pamiętać. W prywatnym sanktuarium pod kościołem ojca Wober- ty'ego znajdował się srebrny krzyż wysokości trzech stóp, który ważył pół tony i błyszczał od inkrustowanych szmaragdów i turkusów. Pod podłogą, na której stał krzyż, znajdowało się piętnaście grobowców. W każdy Wielki Piątek jeden z Pokut- ników dostępował zaszczytu odegrania ukrzyżowania; zaszczyt ten przypadał w udziale tylko najznamienitszym. Nick pogar- dzał ich ignorancją. Żadne święte moce nie kryły się za ich torturami, tylko bezsensowny ból. Nick zakończył mszę, a potem powiedział do wiernych: - Bracia, dziś ryzykujemy wyjście w tę najciemniejszą ze wszystkich nocy. Niech wasze żądze i obawy nie zwiodą was z właściwej ścieżki. Pax Domini si semper vobiscum - pokój Pański niech zawsze będzie z wami. Poczuł w ustach gorzki smak hipokryzji. Ministrant Nicka - Jack - zabandażował mu rękę. Chło- piec miał piętnaście lat. Tego roku na jego ciele miały pojawić się pierwsze blizny. Miał się stać jednym z nich. - Ojcze, czy twoja stopa na tyle wydobrzała, że możesz chodzić? Czy mam przygotować ci konia? W zeszłym tygodniu Nick uderzył się w stopę tak mocno, że kości się pogruchotały. Wyleczył ranę, ale wciąż kulał. - Chyba pojadę na koniu. Jack zawiązał opatrunek, a potem wyszeptał: - Dlaczego tej nocy idziemy w ciemności? Nick zgiął rękę. - Bo ciemność nadchodzi, Jack. Zanim przybierze realny kształt, rzucimy na nią światło. To zawsze jest bitwa przeciwko ciemności. Dobro nie zwycięża automatycznie. Odprawiłby chłopca, gdyby nie to, że trzydziestu pokutni- ków mu nie wystarczało, a potrzebował silnych ludzi. Nick wie- dział, że to, co miał zamiar zrobić, było ważniejsze od życia Jacka. Poczuje się lepiej, kiedy walka się zakończy. - Boję się. Nick położył dłoń na ramieniu Jacka. Gdyby był inny spo- sób, gdyby można było trzymać niewinnych z dala od konfliktu, zrobiłby to. Ale byli w to zaangażowani, bez względu na to, czy byli tego świadomi, czy nie. - Ja też się boję. Ścisnął jego ramię mocniej, a potem powiedział: - Przygotuj konia. Sprawdź latarenki. Jack podbiegł do Appaloosy, szaro-białego, nakrapianego jak lampart, konia ojca Woberty'ego, a potem uczesał go i osiodłał. Nick znalazł proroka dzięki temu, że Dempsey podsłuchał rozmowę Rai. Cały ten Larry Ngitis przygotowywał swoją ma- gię w jej domku, z dala - tak mu się przynajmniej wydawało - od niebezpieczeństwa. Dempsey znalazł to miejsce przez linię telefoniczną: góry Ferrocarril. Szkoda tylko że prorok nie podniósł słuchawki. Zwykły wstrząs elektryczny i byłoby po sprawie. Napadnie na domek. Począwszy od dzisiejszej nocy, kiedy to światy zmarłych i żywych najdą na siebie, będzie u szczytu mocy aż do przesilenia zimowego. Zobaczył ciemne prądy śmierci wijące się w wydłużających się cieniach; śmierć była tak blisko życia, wystarczyło tylko dotknąć powierzchni, a zmarszczki zniekształcą rzeczywistość. W czasach gdy Dry Water nazywano Silver Waters, a dy- liżanse przybywały z grupami chorych pasażerów, którzy szu- kali tutaj cudownych wód, trzynaście mil na zachód pojawiła się druga osada, z własnymi gorącymi źródłami, które leczyły złamane nogi, pomagały odzyskać wzrok i słuch i przywracały żywotność ciału. A w każdym razie tak twierdził Malcolm B. Weavelson. Był medium, wróżył z kart, warzył medykamenty. Był szarla- tanem. Weavelson utrzymywał się z oszustw, ale prawdą było, że znalazł małą jaskinię z gorącymi źródłami, tak samo jak prawdą było, że woda miała pewne właściwości lecznicze. Kiedy przeszukiwał góry, mając nadzieję na odnalezienie zakopanego hiszpańskiego srebra, wpadł w dziurę i przeciął so- bie nogę aż do kości. Przemył ranę wodą ze źródełka w jaskini. Rana zagoiła się bez zakażenia. Weavelson rozgłosił wieści o cudownej wodzie i w ciągu tygodnia powstało miasteczko namiotów, w którym zamiesz- kało kilkanaście rodzin i typów spod ciemnej gwiazdy: Seren- dipity. Weavelson nie wiedział natomiast, że woda po prostu wy- sterylizowała jego ranę. Pochodziła z wulkanicznego ujścia, które sięgało głęboko w ziemię, gdzie rozpuszczały się minerały i sole: arsenian ołowiu, węglan ołowiu, chlorek rtęci i potas wydzielony. Zabiły bakterie. Były trujące. Sprzedawał kąpiele w chłodniejszych częściach źródła, a je- śli dolegliwości były niezbyt poważne, chory mógł kupić jeden z jego destylatów (czysta woda ze źródełka z odrobiną opium na osłodę) w oryginalnej szklanej buteleczce. Ludzie, którzy napili się wody, utrzymywali, że czuli mro- wienie w dłoniach i stopach, a ich skóra błyszczała od życiowej energii. Po dwóch dniach wszyscy mieli tyfus brzuszny: żółtą skórę, łuszczącą się wysypkę, wymioty i krwawą biegunkę. Weavelson mówił, że mają szczęście. Zdążyli w ostatniej chwili. Twierdził, że w Silver Waters panuje zaraza i musieli się zarazić. Sprzedawał więcej wody, by ich leczyć. Tej nocy siedemdziesięciu trzech mieszkańców Serendipity doświadczyło wizji: widzieli poruszające się cienie, Śmierć chodzącą pośród nich. Umarli w konwulsjach. Weavelson zniknął. Niektórzy twierdzą, że popełnił samo- bójstwo - że nie wytrzymał widoku tak wielu Judzi umiera- jących z jego powodu. W centrum Serendipity znajduje się zbiorowy grób. Napis na drewnianej tabliczce głosi: TU SPOCZYWAJĄ MIESZKAŃCY SERENDIPITY - DOBRZY LUDZIE, KTÓRZY PRZYBYLI TU, SZUKAJĄC MIŁOSIERDZIA BOŻEGO. ZAMIAST TEGO ZNALEŹLI SZATANA W BUTELCE. NIE PIJCIE WODY, KTÓRA STĄD POCHODZI! Ale inni twierdzą, że Weavelson nie był człowiekiem, który pozostałby na miejscu zbrodni. Według Starych i nowych dzie- jów hrabstwa Seco Hoovera Jamesa próbował wymknąć się z miasteczka, kiedy zdał sobie sprawę, że woda jest trująca. Miejscowa legenda głosi, że zmarli powstali, sami sobie wy- kopali groby i pociągnęli Weavelsona z sobą. Obecnie większość ludzi trzyma się z daleka od tych gór. Leśnicy zabili wejście do jaskini ze źródłem, a przypadkowi wędrowcy, którzy odważą się tam zapuścić, twierdzą, że woda w ich menażkach ma zapach czosnku. Nikt tu nie nocuje. I nikt nigdy nawet nie pomyślał, żeby przekopać cmentarz i przeko- nać się, czy spoczywają na nim szczątki Weavelsona. Ił Nick prowadził swojego konia przez las na czele procesji Po- kutników, z których każdy niósł świecę lub latarenkę. Śpiewali: - Kyrie eleison. Christe eleison. Panie zmiłuj się nad nami. Chryste zmiłuj się nad nami. Dotarł do polanki, zszedł z konia i pozwolił mu się paść. Było późne popołudnie; cienie sosen były dwa razy dłuższe od drzew; dzieliły ziemię na światło i mrok. Kupka grzybów rosła w cieniu. Ich przypominające mózgi kapelusze o kolorze burgunda niosły śmierć. To był dobry znak. Z Serendipity pozostało niewiele. Łowcy pamiątek wysku- bali teren do czysta. Tylko kilka zardzewiałych gwoździ i ka- wałki starej srebrnej sosny leżały w trawie. Nick zajrzał głębiej i przeszłość wkradła się w teraźniej- szość. Szybko stawiane namioty. Ludzie kuśtykający na kulach i inni po omacku docierający do kolejki, by kupić uzdrawiające kąpiele lub buteleczki cudownej wody od człowieka w okula- rach w drucianej oprawie. Na piaszczystej ziemi porozrzucane były odłamki szkła. Za- uważył całą butelkę, kobaltowo niebieską, odbarwioną przez dziesiątki lat działania promieni słonecznych, a w środku echo ciekłej śmierci. Spieniła się i wykipiała - pasma ciężkiej mgły wlały się do suchego koryta strumienia. Jack złapał Nicka za ramię. Wizja odpłynęła. - Ojcze Woberty, czy to prawda, że to miejsce jest na- wiedzone? - Ci, którzy zginęli w tym miasteczku, przybyli do niego, by ozdrowieć - odpowiedział. - Zamiast tego, zostali otruci. Umarli w delirium. Ich duchy są niespokojne... oszalałe. - Czy naprawdę uważasz... - Ulżymy ich cierpieniu - skłamał. - Nie obawiaj się. Nick stanął na skrawku ziemi, na której nie było ani chwa- stów, ani ziarnka piasku, ani źdźbła trawy. Pośrodku znajdo- wała się tablica nagrobna. Napis na niej był zbyt wyblakły, by można go było przeczytać. Nick wyczuł, że była to jama śmierci, tak głęboka, o tak silnym przyciąganiu, że jeśli stanąłby na niej, jego dusza zo- stałaby wciągnięta aż na dno. - Chodźcie, bracia - powiedział. - Stańcie w kole. Śpie- wajcie ze mną. Poprowadźcie dusze tych nieszczęśników do Najwyższego. Pokutnicy w ciszy otoczyli grób. Żaden nie stanął na zatrutej ziemi. Świece zamigotały i zgasły, chociaż wiał tylko delikatny wietrzyk. Zostały ponownie zapalone. Słońce zaszło. Nick poczuł wokół siebie wzbierającą i pulsującą falę śmierci. Nad ich głowami zebrały się chmury. Niebo schłodziło się do stalowej szarości. Dotknął obrączki z miedzi na małym palcu. Zaintonował: - Niech odpoczywają w pokoju wiecznym, Panie, a świa- tłość wiekuista niechaj im świeci na wieki. Requiem aeternam dona eis, domine, et lux perpetua luceat eis. Nick porzucił świat i zapuścił się w dolne królestwo, pod- czas gdy Pokutnicy się modlili. W tę wigilię Wszystkich Świę- tych śmierć zrównana była z życiem. Poruszał się z wielką uwa- gą; mógł zapuścić się na dno i nigdy nie powrócić. Zatrzymał się na pierwszej warstwie pod światem jasności, w miejscu, gdzie rozpoczynała się śmierć. Ludzie z Serendipily przybywali na wozach i koniach, witani przez mężczyznę w okularach. Ich aury były blade i migotały. Nick opuścił się do następnej warstwy, poprzez kaszel, wo- łania o pomoc i gęstą flegmę. Ziemia zniekształciła się, jakby widziana przez szkło; zmarszczyła się, a jego ogarnęły mdłości. Prawą ręką przebiegł po perłowoszmaragdowych liniach run Odosobnienia, pryzmatu, który rzucał czterowymiarowe cienie. Dyskomfort osłabł. To był czas i miejsce ich śmierci. Kuśtykali i czołgali się ulicą, wracając do jedynego budynku w mieście, by kupić wię- cej cudownego leku. Desperacko pragnęli żyć. Wymiotowali krwią. Śpiączka ogarnęła szczęściarzy; inni oszaleli, czekały ich dni gorączkowych koszmarów, które były na wpół niereal- ne, a na wpół prawdziwe. Nick osunął się nagle - pociągnięty od dołu przez odór zgnilizny i śliskiej, na wpół zakrzepłej krwi. Nawet cienie żywych spłowiały na tym poziomie. Źródełko rtęci zabulgotało na polu z potłuczonymi butelkami. W powie- trzu unosiły się gęste opary arsenu, które miały zapach czosnku. Góry żarzyły się niczym rozgrzany metal. Tam, gdzie znajdował się zbiorowy grób, mieszkańcy Se- rendipity zebrali się wokół mężczyzny w okularach i nakarmili go odłamkami jego własnych potłuczonych buteleczek. Krzy- czał; nie miał już warg i języka. - Daj nam lekarstwo - zażądała od niego jedna z kobiet. To było ich piekło: wciąż szukali antidotum na swoją cho- robę. Starając się uniknąć śmierci, zapewnili ją sobie. - Ja mam wasze lekarstwo! - krzyknął do nich Nick. - Mogę wam dać życie. Odwrócili się i podeszli do niego, depcząc po szkle i pło- nącym metalu. - Zapłacimy każdą cenę - zawodzili. - Uzdrów nas. Trucizna zżerała ich wnętrzności; trawiła ich rozpaczliwa żądza życia. - W zamian będziecie mi służyć - powiedział. - Dobrze. - Zbliżyli się do niego i nawet przez runy Odo- sobnienia Nick zakrztusił się oparami ich żądzy. Zrobił krok do tyłu. Chciał się wznieść. Ręce chwyciły go, ściągając go w dół. - Lekarstwo -• zawołali. - Pomóż nam. Zaintonował: - Zakuwam was w kajdany, okrutne duchy, węzłami wią- żącymi węzły: splatam wasze oczy, usta, języki, krtanie i wnę- trzności. Życie będzie wasze, wzywam je; dostąpcie podnie- sienia. Niech dech będzie wasz. Wzbił się przez warstwy śmierci, pozostawiając za sobą kur- czącą się dziurę, przez którą podążyli za nim. Nick otworzył oczy ojca Woberty'ego. Wciągnął do płuc świeże powietrze. Chmury w górze zmieniły się w gęstą mgłę. Świece Po- kutników były ciemnymi kulami światła, które migotało nie- bezpiecznie. Wciąż śpiewali: - Requiem aeternam dona eis, domine, et lux perpetua lu- ceat eis. Wieczne odpoczywanie racz im dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj im świeci. Nie spodziewali się, że słowa te przeznaczone są dla nich samych. - Będziecie mieć swoje lekarstwo - zasyczał Nick. - Będziecie żyli. Pokutnicy przerwali, przestraszeni tym oświadczeniem. Z mgły wynurzyły się dłonie, twarze mieszkańców Seren- dipity. Dotykali uszu, oczu i nosów Pokutników. Chcieli wejść w ich ciała. Nick odskoczył do tyłu i zakrył twarz. - Teraz, Dempseyu - zawołał. - Przynieś ich światło. Błyskawica zatrzeszczała, potrząsnęła mnichami jak szma- cianymi lalkami; połączyła ciało z ciałem - elektryczny łuk, który gonił własny ogon; wkoło i wkoło. Rozległ się trzask błyskawicy. Nad domkiem Rai unosiły się dwa księżyce-jeden, prawie w nowiu, i drugi, będący kulą błękitnego płomienia, która ła- godnie zniżała się do sosen, pomiędzy którymi stał Nick. Kula ognia rozwinęła się: ukazały się dwie ręce, dwie nogi, głowa w twardym kapeluszu i czarna broda poprzetykana białymi nit- kami. - Mów, Dempseyu. - W domu jest tylko kobieta. Mam zadzwonić? Porazić ją prądem, Panie? Mogła być niebezpieczna, mógł to być zaczarowany sługa Larry'ego Ngitisa. Z drugiej jednak strony, jeśli kobieta była tym, kim się wydawała, była ważnym źródłem informacji. - Nie zabijaj jej. Jeszcze coś ważnego? - Runy - odpowiedział Dempsey i sprawdził coś w swo- im notatniku. - Przybite nad drzwiami. Mają linie mocy po- łączone z miejscem, którego nie widzę. - Coś jeszcze? - Nic. Larry Ngitis mógł się ukryć przed Dempseyem. Nick po- winien być na to przygotowany. - Panie - wyszeptał Dempsey - czy mogę dostać ciało Pokutnika? - Stał się jaśniejszy, a spomiędzy drzew wynu- rzyły się cienie. - Każdy mnich ma duszę - powiedział Nick. Podniósł trzy kawałki kobaltowego szkła. - Musiałem przywiązać do nich dodatkowe dusze. Dempsey przyciemniał i skurczył się. - Nie chciałbyś takiego ciała. Są uwięzieni przez gorączkę własnych żądz, a ziemia upomni się o nich, gdy nadejdzie wiosna. Nick wyślizgnął się z habitu i włożył dżinsy i flanelową koszulę. Chwycił szklaną skorupę, wyciągnął jedną z uwięzio- nych dusz i ściskał ją, dopóki nie zaczęła krzyczeć. Żelaznym wzrokiem zmroził dźwięk i chwycił ją lewą ręką. Włożył do kieszeni dwie pozostałe dusze i pomaszerował w górę żwirowanego podjazdu. - Powiedz moim niewolnikom, by zbliżyli się do domu. Czekaj na sygnał. - Jak sobie życzysz, Panie. Dempsey wzleciał nad domek, a potem przybrał postać gwiazdy na niebie. Nick przygotował ochronę: wtarł w skórę rzadką ambrę wy- mieszaną z wodą z mirażu, aby odegnać fizyczne urazy, i pa- jęczynę uplecioną z włosów nieboszczyka, aby odegnać ataki duchowe, po czym posmarował oczy rozpuszczoną mgłą ze- braną o północy, aby chronić zdrowie psychiczne przed nie- samowitymi wizjami. Wszedł po schodach na ganek i zobaczył czyste linie mocy przyczepione do run Tęsknoty nad drzwiami. Linie narysowane były z precyzją i wrażliwością artysty - z pewnością były dzie- łem Rai. Zdziwił się, że tak otwarcie okazywała swoją magię... chyba że była to pułapka. Zanurkował do pierwszej warstwy dolnego królestwa. Runy Rai zajarzyły się jak płonący bursztyn, pulsujący i tkwiący w żyjącej ziemi. Nick przerwałby je, ale to mogłoby wszcząć alarm. Przyjrzał się okolicy. Kot na dachu, wpatrujący się w niego zielonymi oczami, zasyczał. Nick odpowiedział mu syczeniem i kot zniknął - najpierw zbladł szary kuperek, potem machający ogon, białe skarpetki, a na końcu mordka srebrnego szopa. Nick powrócił do świata doczesnego. Zmobilizował się do odbycia walki i nacisnął dzwonek. - Nie mam słodyczy - zawołał kobiecy głos. Nick zadzwonił raz jeszcze. - Proszę pani? Szukam Larry'ego Ngitisa. Usłyszał odgłos kroków na drewnianej podłodze, a potem zobaczył kobietę wyglądającą zza zasłonki. Zwolniła łańcuch i otworzyła drzwi. Nickowi kobieta wydała się cokolwiek myszowata. Jej wło- sy były obcięte zbyt krótko w stosunku do okrągłej twarzy, a firmowy żakiet i niegniecąca spódnica kazały w niej widzieć reprezentantkę pracującej klasy średniej. - Nie ma go tu - odpowiedziała i skrzyżowała ramiona. - Sama na niego czekam. Nie dosłyszałam pana nazwiska. Nick wyciągnął lewą dłoń. - Ojciec Woberty. Z kim mam przyjemność? - Jestem Linda. - Zerknęła na zabandażowaną prawą dłoń Nicka. - Linda Becket. - Uścisnęła jego wyciągniętą rękę. Zamrożony krzyk eksplodował przy kontakcie z jej skórą, wyjąc i zaciskając zęby, chwytając jej serce i wykrzywiając jej twarz przerażeniem. Wciągnęła ostro powietrze. Dech za- marł jej w gardle. Nick wpadł do środka. Zajrzał do kuchni, łazienki i na strych, szukając proroka. Wszystkie pomieszczenia były puste i pachniały sosnowym płynem do czyszczenia. Wrócił do Lindy. Jej aura była bladym żółtym dymem, od- pływającym i zanikającym. Miała jeszcze tylko dwie minuty, za dwie minuty straci przytomność i umrze ze strachu. Nie była łamią ani służącym powołanym do życia przez Larry'ego Ngi- tisa. To było tylko ciało, krew i dusza. Z kuchennego blatu Nick chwycił długopis, rozdarł jej ża- kiet, bluzkę i stanik, a potem narysował siedem kwadratów Uwięzienia na sercu. Wciągnął w nozdrza zamrożony krzyk, który wrzał w jej krwi, a potem rozkazał: - Siadaj. Linda zgięła nogi i opadła na podłogę. - Będziesz posłuszna moim rozkazom. Rozumiesz? Mięśnie na jej szyi napięły się, kiedy próbowała walczyć z magią. Rogi run zaiskrzyły na srebrno i pokonały jej wolę. Linda przytaknęła. - Gdzie jest Larry Ngitis? - N... nie wiem. - Jej oczy zaszły łzami. - To dlaczego jesteś tutaj? - Potrzebuje mnie. Cierpi na depresję z powodu swojego pisania. Bałam się, że może popełnić samobójstwo. - Czy tylko tym jest? Zwykłym pisarzem? Linda przytaknęła. Przewrócił dom do góry nogami: przeszukał szuflady ko- mody, wybebeszył szafld, wyrzucił zawartość kubłów na śmieci -- nie znalazł jednak nic, co nosiłoby najmniejszy chociażby ślad mocy; żadnych zaklęć, talizmanów, różdżek, kryształo- wych kul. Albo prorok znowu go przechytrzył, albo Nick miał szczęście znaleźć go, zanim jego zdolności dojrzały. Odprężył się i usiadł obok Lindy na sofie. Wziął jej sztywną dłoń i powiedział: - On ma moc. Widziałem to w swoich wróżbach. Czy po- trafi sprawić, że przedmioty się unoszą? Rozmawiać ze zwie- rzętami? Przechodzić przez ściany? Linda zawahała się. Próbowała odwrócić się od Nicka, ale nie mogła ruszyć się bez jego rozkazu. - Mów - powiedział. - On wie różne rzeczy - wyjąkała. - Ale to nic wiel- kiego. - Na przykład co? - Kiedy ma się zagotować woda albo kiedy jest niski po- ziom oleju w jego gównianym vanie... Wiedział też, kiedy pró- bowałam zajść w ciążę, nic mu o tym nie mówiąc. - Łzy po- płynęły jej po policzkach. -- To naprawdę nic wielkiego. - To dużo. Nostradamus miał taki dar. Gdybym nie za- wiązał jego umysłu na supełek, tak żeby nikt nie odgadł prawdy, świat leżałby teraz w gruzach. Nick wstał z sofy i położył Linde na boku. Wyszedł na ganek. - Dempseyu. Przed nim pojawiła się gwiazda; linie wyładowań elektrycz- nych liznęły ziemię. - Potrzebuję kilku godzin prywatności. Dopilnuj, proszę, by nikt mi nie przeszkadzał. - Jak sobie życzysz, Panie. - Aha... wydaje mi się, że jednak dostaniesz ciało. Nick siedział pośrodku pentagramu wypalonego w drewnia- nej podłodze. Wokół pięcioramiennej gwiazdy rozłożył rzeczy, które najbardziej emanowały Larrym Ngitisem. Rozmontował komputer i poukładał jego części wzdłuż linii tajemnych inskrypcji. Przed nim stał monitor z krystalicznym ekranem, na którym było napisane: LarryNgitisLa rryNgitisLarry NgitisLarryNg itisLarryNgitis LarryNgitisLa rryNgitisLarry Na wierzchołku gwiazdy położył myszkę. Narysował na niej oko, które miało jej pomóc w szukaniu jej pana. Chipy i ma- leńkie oporniki z modemu tworzyły runy Połączenia, wzory połączonych kwadratów i trójkątów. Inne rzeczy miały mu posłużyć do wróżenia: podarte na pa- ski strony z Elementów stylu Strunka i White'a, roztrzaskane kawałki CD-ROM-u z Roget's Thesaurus, popiół ze spalonych notatek, kawałki pogryzionych ołówków, skrawki paznokci i czarne włosy znalezione w łazience. Nick wyciągnął moc z dolnego królestwa, pozwolił, by śmierć przeszła przez niego i przepłynęła do tajemnego rysun- ku. Linie, runy i napisy rzucały mnóstwo cieni. Pojawiła się drżąca nić magii. Dwie inne nici - niebieska i srebrna - oplotły szarą linię, którą Nick wyczuł jako Lar- ry'ego. Rozplatał je. Uwolniwszy się z ciała ojca Woberty'ego, z nicią w jednej ręce wzniósł się nad góry Ferrocarril. Burza Dempseya prze- niosła się do doliny i w dalekim Dry Water Nick zobaczył wy- drążone dynie z lampkami w środku i snopy światła latarek pod parasolami - to eskortowane przez rodziców dzieci wy- łudzające słodycze. Ponad wzgórzami i wąwozami, przez poszarpane chmury, przez pustynie i wzdłuż rzek Nick podążał za nicią. Nagle znik- nęła. Spróbował raz jeszcze. Zgubił trop Larry'ego na pustyni, gdzie w piasku kręciły się ślady trzech osób, a potem znikały. Zanurzył się w dolnym królestwie i pochwycił ślad dwie warstwy niżej. Zastanawiająca zmiana, jak na kogoś, kto był "zwykłym pisarzem". Zanurzył się głębiej, by znaleźć pomoc. Duchy w Pokut- nikach raczej zostałyby zniszczone, niż straciłyby ciała, które teraz nosiły; może ich użyć później, kiedy będzie się rozprawiał z Rają. Dziś będzie musiał znaleźć innych niewolników. Mógł sobie pozwolić na wezwanie na pomoc najbardziej straszliwych duchów - duchów samobójców i przeklętych. Za- zwyczaj ostrożnie dobierał sobie sługi, jako że te silne starały się narzucić mu własną wolę; dziś musiał jednak tolerować ich obecność. Zanurzył się, przelatując przez duszące warstwy tlenku wę- gla i krzyki niemowląt, i wynurzył się w miejscu, którego nie- nawidził. Miasto ciągnące się aż po horyzont, fluorescencyjne światła, brązowa mgła, ludzie i maszyny przeciskające się przez tunele, a wszystko otoczone żelaznym murem. Rzeka ropy, wo- dy i fosforyzujących toksyn płynęła ospale. Oddychać można było tylko dymem. To był przedsionek piekła. Nie było to jednak jakieś konkretne piekło. Nie istniało jed- no piekło, to było miejsce dla tych, którzy wierzyli w jego ist- nienie. Byli tu tylko ci, którzy sami siebie torturowali, zjadani przez poczucie winy, złość, szaleństwo. Nick zaintonował: - Wzywam duchy zmarłych, ciebie, który nimi władasz, i tego, który strzeże brzegów rzeki zapomnienia; powtarzam magię i oszalałymi ustami wypowiadam zaklęcie, aby uspokoić lub zniewolić zatrwożone duchy. Duchy wypłynęły z głębi ścieku, bełkocząc i gestykulując dzi- ko. Nick pochwycił najsilniejsze: podpalacza ze słojami napalmu, zwłoki po autopsji z ziejącą pustą piersią, pływaka pokrytego meduzami i głowę kobiety zachowaną przez kriogenikę. Pozwolił, by zajęły cząstkę jego duszy. Ich szalone krzyki wypełniły jego umysł; duchy walczyły z jego świadomością, chciały ją sobie podporządkować. Opętać go. Gdyby dostały wystarczająco dużo czasu, jego zdrowie psychiczne nie wytrzy- małoby tego. Nick ośmielił się mieć je w sobie tylko przez godzinę, może dwie. Wrócił na szlak. Ścieżka Larry'ego zakręcała w głąb lądu, gdzie koszmary miały kształt i ciało, gdzie dawni bogowie żyli w miastach z zie- lonego kamienia i spali w grobowcach. Następnie nić podniosła się wzdłuż hiperbolicznej trajektorii i wróciła do świata doczes- nego, do wzgórz wapienia. Ślad był świeży. Przeszedł przez warstwy kamienia, piasku i wynurzył się w tunelu. W miejscu, gdzie korytarz rozgałęział się, ujrzał ta- jemny rysunek: zarys dłoni. Nakreślił w powietrzu lustrzaną płaszczyznę, skopiował swoją postać i posłał ją prawą ścieżką. Dłoń rozwinęła się i zła- pała ją; wtopiła zęby w czaszkę i rozgniotła ją. Nick skręcił w lewo. Udał się w dół otchłani, przeszedł przez wrzącą rzekę, potem zatrzymał się w miejscu, gdzie nić rozstrzępiała się na tysiąc różnych nitek i wchodziła do tysiąca różnych tuneli. Nick widział to już kiedyś w labiryncie Minotaura na Krecie. Główna ścieżka rozgałęziała się na trzy, potem siedem, potem trzydzieści jeden, potem sto dwadzieścia siedem, aż w końcu stracił cierpliwość i przestał liczyć. To były liczby Mersenne'a - dwójka podniesiona do potęgi, która była całkowitą liczbą pierwszą, odjąć jeden. Policzył całkowite liczby pierwsze: 2, 3, 5, 7 i - jeśli się nie pomylił i odgadł wzór poprawnie - 13, a potem 17. Proste. Poszedł w dół środkowej ścieżki, potem skręcił w drugą ścieżkę w prawo, trzecią w lewo, piątą w prawo i siódmą w le- wo. Szlak nie zniknął. Po labiryncie chodził stary człowiek. Nick wyczuł, że jego - dusza ma już niewiele ognia. Przeszedł obok, ocierając się o nie- go, i poczuł przerażenie bijące w jego sercu. Mógł zabrać życie temu zagubionemu człowiekowi, ale postanowił zachować każ- dą kroplę mocy na proroka. Wyśledził nić Larry'ego w dole korytarza stalaktytów; po- tem biegła przez szparę w ścianie do zamarzniętej komnaty. Prorok tam był. Leżał twarzą w dół. Nie miał aury. Oddy- chał, ale w ciele nie było duszy. Nad nim wirował korytarz pomiędzy światami. Dysk wirujący wokół środka, który był za- stygłą czernią. Niezależnie od tego, jak bardzo prorok był zwią- zany z tą mocą, Nickowi się to nie podobało. - Czekałem na ciebie, cieniu - wyszeptał głos. Nick odwrócił się, zobaczył ruch w szczelinie komnaty. Przy ciele Larry'ego pojawiła się jakaś postać. Chłopiec w piżamie. - Już cię kiedyś widziałem - powiedział Nick - w po- świacie błyskawicy, na poboczu drogi. To ty chroniłeś proroka. Dlaczego? - On uratuje świat. - Przychodzi, by go zniszczyć. Widziałem to. - W takim razie nie zgadzamy się w tej kwestii - po- wiedział Niyol i skrzyżował ramiona. Ruchy i postawa chłopca kazały przypuszczać, że wcale nie był dzieckiem. - Ukaż mi swoją prawdziwą postać - zażądał Nick. Niyol zaśmiał się. Spod ciała chłopca wynurzył się wysoki na siedem stóp mężczyzna o barczystych ramionach. Czarne włosy spływały mu na plecy. Był podobny do chłopca, tylko jego nos był nieco bardziej zakrzywiony, a oczy szerzej roz- stawione. W prawej ręce trzymał orle pióro, w lewej - drewno czer- wonej manzanity. Nosił płaszcz ze skóry dzikiego kota, którego głowa spoczywała na jego głowie. Gdy patrzył na Nicka, jego oczy błyszczały jak szmaragdy. - Jestem Yanisin - powiedział grzmiącym głosem. - Przybywasz do mojego hagon*, gdzie jestem najsilniejszy. Odejdź. Nie możesz mnie zabić. Ja już nie żyję. - Nie mogę cię zabić, ale mogę cię wypędzić. - Nick rzucił duszę pływaka poparzonego przez sto meduz. Rozprysła się po drugiej stronie komnaty i otoczyła Yanisina kulą morskiej spienionej wody, w której tłoczyły się drżące, galaretowate stworzenia. Yanisin podniósł prawą rękę i przeciął wodę na pół orlim piórem, a potem dźgnął patykiem. Gałąź urosła, jej czerwona kora rozdarła się. Dotknął gałęzią sopli w górze. Mróz zamarzł na całej jej długości. Meduzy zaatakowały jego ramię koronkowymi odnóżkami. Powstały czerwone bąble i wybuchły ropą. Skrzywił się z bólu, ale trzymał się zamrożonej różdżki. Włókna lodu skrystalizowały się i wstrzeliły się w płyn, prze- biły ciało pływaka i uwięziły kłujące bezkręgowce. Yanisin uwolnił się z lodu. Jego płaszcz przylgnął do ciała. Indianin urósł do dziewięciu stóp, futro wyrosło na jego ciele, a jego głowa zmieniła się w głowę dzikiego kota. Nickowi wydał się podobny do egipskiego boga, z twarzą zwierzęcia i ciałem tytana. Yanisin rzucił się na niego. Kocimi pazurami rozorał ciało Nicka, wdarł się do jego brzucha, rozdarł mu gardło. Nick uwolnił duszę podpalacza. Kula ognia wybuchła pomiędzy nimi; benzyna i detergent. Podpalacz zaśmiał się i z płonącymi włosami próbował ich obu podpalić. Yanisin zignorował ogień i zatopił kły w Nicku. Nick zwinął się z bólu, a zęby zanurzyły się teraz w jego ramieniu, a nie w szyi. Yanisin przegryzł jego ochronną po- włokę. Nick spanikował i uwolnił wszystkie duchy. * Hagon - domek z pali i błota budowany przez Indian Navajo. Tu: dom, schronienie. r Zamrożona głowa pofrunęła w górę i odbiła się od Yanisina, pozostawiając skwierczące przypalenia tam, gdzie dotknęła cia- ła. Podpalacz rozpuścił lód wokół pływaka i jego meduz - zachlupotały i otoczyły Nicka i Yanisina, żądląc i wypełniając płuca Yanisina płynem. Zwłoki po autopsji miały pół czaszki odciętej - w środku nie było mózgu - i pustą jamę brzuszną; zrobiła nacięcie w pępku Yanisina. Yanisin zagrabił pazurami brzuch Nicka - potem woda po- między nimi stężała. Zamarznięta głowa skrzypiała szaleńczo wewnątrz lodowej kuli, okrywającej rękę szamana. Nick odepchnął go, wyrwał się z jego objęć. Yanisin rzucał się i jęczał, otoczony przez lód i ogień, kłuty i rozcinany skalpelami. - Miałeś rację - wyszeptał Nick. - Umarli nie mogą ponownie umrzeć. Ale ty możesz zostać zniszczony. Yanisin odpędzał duchy. Jego lewa ręka była lodem. Me- duzy pokrywały jego twarz. Duch podpalacza przypalił ko- niuszki jego uszu. Yanisin zawarczał z frustracji, a duch kobiety wślizgnął się przez jego otwarte usta, by zrobić sekcję jego wnętrznościom. - Zabierzcie go - zasyczał Nick. - Rozwiązuję supły, które was wiążą - powróćcie tam, skąd przybyłyście! Yanisin znikał kawałek po kawałku, podczas gdy duchy kradły jego duszę. Ulotniły się do piekła, skąd przybyły, za- bierając ze sobą szamana. Nick odetchnął. Wreszcie został sam na sam z prorokiem. Wreszcie wszystko się skończy. Wystarczy, że zgasi oddech proroka, i świat znowu będzie bezpieczny. Przyłożył dłoń do ust Larry'ego, aby złapać powietrze opusz- czające płuca - i zwinął się z bólu. Upadł na kolana. Jaskinia zniknęła w ciemności. Nick obudził się przerażony w domku Rai. Nie docenił Ya- nisina. Złapał rozdarty przez pazury brzuch, próbował się podnieść, upadł, rozrzucając wzór pentagramu i rzeczy Larry'ego po całej drewnianej podłodze... razem z zawartością jelit Woberty'ego. ROZDZIAŁ 12 Lany nie był pewien, czy stracił przytomność, czy może umarł. Kiedy przycisnął flaszkę do ust, sucha woda wpłynęła do jego gardła. To było powietrze, nic, wciągnięty oddech. Roz- lało się to po nim, zamroczyło go, potem stężało, a on znalazł się w odwiecznym mroku wypełnionym gwiazdami, z których każda była tak jasna, jak księżyc w pełni. Szedł wzdłuż rzeki - to nie był podziemny, wrzący stru- mień, ta rzeka była błotnista, szeroka na milę i płynęła ze spo- kojem głębokiej wody. Od jak dawna już tak szedł? W ręku miał pióro. Było długości jego przedramienia, w ko- lorze orzechowobrązowym, i błyszczało w świetle gwiazd. Nie widział go wcześniej. Były trzy możliwości. Po pierwsze, to mogły być halucy- nacje albo sen. Po drugie, mógł umrzeć, a to był czyściec. Po trzecie, "woda, której nie można się napić" Niyola mogła za- działać. Ale co właściwie zrobiła? Przeniosła go do innego wy- miaru? Pozwoliła mu widzieć rzeczy, których przedtem nie wi- dział? Szedł po szarym, żwirowym błocie brzegu rzeki, pod nie- bem, które nigdy się nie zmieniało. Larry nie wiedział, ile czasu upłynęło. Liczył kroki, ale po pewnym czasie zgubił się. Mógł tak chodzić przez kilka sekund lub przez wieki. W górze rzeki zauważył chłopca siedzącego na brzegu i wpatrującego się w ziemię. - Niyol! - zawołał Larry i pomachał. Chłopiec podniósł wzrok, a potem wrócił do obserwowania błota. Larry podszedł do niego. - Gdzie, do licha, jesteśmy? Niyol odsunął się o pół kroku. - Trzymaj się ode mnie z daleka. I nie zepsuj mojego ry- sunku. Wziął szczyptę czarnego piasku i rozsypał go na jaśniejszej ziemi, wyrysowując w ten sposób postać, a potem linie, które wyglądały jak stado kruków, chmurę burzową z błyskawicą z białego jak cukier piasku, a pod nim, pudełko z kółkami - samochód Larry'ego. - To się wydarzyło, kiedy przyjechałem do Dry Water. Piorun i mój van. Pokazał na postać i spytał: - Czy to mam być ja? Niyol podniósł wzrok. - Kim jesteś? - Czy to kolejna zagadka zen? Niyol zmrużył czarne oczy. - Spadaj, debilu. Usiłuję to skończyć. - Przestań zachowywać się jak palant. To ty mnie tu przy- słałeś. Powiedziałeś, że to jedyny sposób, żeby powstrzymać Raję. Co mam zrobić? - Nie znam cię, dupku. Popatrzył na pióro w ręku Larry'ego. Złapał je. - Skąd je masz? Należy do mojego taty. - Obudziłem się z nim. Niyol spojrzał na swój obrazek, a potem na Larry'ego. - Czy to on cię tu przysłał? - To szaleństwo. To ty mnie tu przysłałeś. - Nieprawda. Tkwię tu od... sam nie wiem, jak długo. To na pewno tata cię tu przysłał. To jego pióro. Dotknął wzoru na piasku. - A to jest jego sen. Dał ci je pewnie po to, żebym cię rozpoznał. - Mówię ci, że to ty mnie tutaj przysłałeś. - Nie jesteś zbyt bystry, prawda? - Niyol pogładził pióro. - Przybyłem tu, by dostać więcej mocy, żeby pomóc pokonać czarownicę. Tata nie wiedział, że wypiłem jego świętą wodę. Bał się jej użyć. Ja się nie bałem. Wytarł nos w rękaw piżamy i spojrzał na swoje bose nogi. - Ale wszystko schrzaniłem. Nie mogę się stąd wydostać. Nie odzywał się przez dłuższą chwilę, a potem dodał: - Może tata nosi moje ciało, żeby zwieść czarownicę. Mo- że dlatego wygląda tak jak ja. - Twój tata włożył swój umysł do twojego ciała, podczas gdy twój umysł jest tutaj? - To właśnie powiedziałem, deklu. To tłumaczyłoby, dlaczego Niyol, którego poznał w Seco, był taki wygadany. To był ojciec chłopca. Larry nie wspominał, że ciało Niyola było martwe i leżało pogrzebane pod krzyżem. Najwyraźniej podstęp Niyola nie zwodził Rai zbyt długo. - Dlaczego nie możesz wrócić? - Wpadłem w pętlę czasu. Już ci mówiłem. Kopnął błoto. - Czas i to, co pamiętam, pozwijało się razem, bo nie udało mi się przedostać na drugi brzeg rzeki. Musiałem użyć magii, której nauczył mnie tata, żeby tu wrócić. Rzeka miała milę szerokości. Larry dobrze pływał, ale wiry rzeki były groźne. Nie mógł przepłynąć na drugą stronę. - Może tratwą - podsunął. - Nie w tę stronę - odparł Niyol i pokazał na rzekę. - W dół. To jedyna droga wyjścia. Larry przełknął ślinę. - W dół? Jaka jest jej głębokość? - To coś więcej niż głębokość i coś więcej niż woda. Powiem ci, co to jest, jeśli pozwolisz mi zatrzymać pióro taty. Zgoda? Ten Niyol zachowywał się stosownie do swojego wieku - dziesięciolatka. Może to był podstęp, a może potrzebował pióra, żeby się stąd wydostać. Larry skupił się, skoncentrował na przy- szłości. Nie przyszły żadne wizje. - Zgoda - powiedział. Jeśli będzie musiał, siłą odbierze pióro smarkaczowi. - To jest Dai Esthai - wytłumaczył Niyol. - To tutaj czas dzieli się na przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Każde życie, jakie kiedykolwiek istniało, płynie tutaj. Popatrz. Larry wpatrzył się w wodę. Nie była gładka. Były na niej wybrzuszenia i fale, które nie łączyły się tak, jak powinna łą- czyć się woda. Miała milion wyraźnych nici, niektóre były tak grube, jak pnie drzew, inne tak cienkie, jak włosy. Nici te spla- tały się, strzępiły, zanikały i tkały nie kończącą się błyszczącą plątaninę. Larry zmrużył oczy. W każdym włóknie rezonowały zamarznięte chwile: dwupłatowce i galeony, kobiety w togach, Neandertalczycy zabijający włóczniami antylopę, walc w sali balowej, mężczyźni i kobiety w białych pudrowanych perukach, chłopi sadzący ryż, zadymione pole bitwy ze strzelającymi ar- matami i atakująca kawaleria, katedra z zachwyconą publicz- nością słuchającą dźwięku organów i orgia. Wyciągnął rękę. Niyol złapał jego dłoń. - Jeszcze nie. Nie powiedziałem ci czegoś ważnego. Jeśli po prostu tam wskoczysz, możesz skończyć jako każdy. - Skończyć? Mówiłeś, że to droga wyjścia. - Bo to jest droga wyjścia, ale musisz przejść przez czyjeś życie, od powierzchni aż po dno, od narodzin do śmierci. - Śmierci? - No właśnie. Musisz z tym kimś umrzeć. Jak już powie- działem, stchórzyłem. Wpadłem w pętlę czasu. Utknąłem. - Ale żeby przeżyć czyjeś życie, musiałbym mieć z jakieś sześćdziesiąt lat. Larry przeczesał włosy palcami i wyjął kilka kępek. - To nie zabiera wcale czasu. Czas płynie w dół rzeki, nie wszerz. Larry westchnął, a potem spytał: - Jak mam zacząć? - Nie: jak - powiedział Niyol - ale: jako kto. Znam tylko Annę Marie. Dużo się od niej nauczysz, jeśli uda ci się przepłynąć na drugą stronę. Wskazał na rzekę. - Jest tam. Larry zobaczył obraz odbijający się pod wodą: chatka za- cieniona płaczącymi wierzbami, z boku stodoła, krowy, świnie i gołębie, na lewo ogród, winorośle, grządki z sałatą i rabaty z różami. - Jeśli ci się uda, pozdrów mojego tatę. Powiedz mu, żeby mnie odwiedził. - Spojrzał na rysunek na piasku. - Czuję się tu trochę samotny. - Jak mam... - zaczął Larry. Ale Niyol zniknął. To było niedorzeczne. Popłynąć na dno rzeki? Mógł się utopić. Larry poszedł w głąb lądu. Musi być jakaś inna droga wyj- ścia. Szare błoto ciągnęło się po horyzont. Szedł, dopóki znów nie natknął się na rzekę. Musiała podwójnie zakręcać. Poszedł dalej przez błoto i rzeka znowu się pojawiła, blokując mu drogę. Usiadł na brzegu, podrzucił kilka kamieni, czekał, może kil- ka dni, może kilka lat, może kilka minut. Skupił się, pomyślał o wodzie, pływaniu i o tym, co się stanie, jeśli po prostu będzie tak siedział. Żadnych wizji. - Naprawdę, nie cierpię duchów. Zrobił krok naprzód. Powierzchnia była elastyczna. Ugięła się, ale utrzymała jego wagę, zadrżała. Pod tą prześwitującą błoną płynęła rzeka. Choć zrobił tylko jeden krok, znalazł się na jej środku. Obydwa brzegi oddaliły się, kiedy spojrzał na nie - horyzontalny lęk wyso- kości. Tyle, jeśli chodzi o przepłynięcie wszerz rzeki. Odnalazł nić, którą wskazał Niyol, i pogładził powierzchnię palcem wskazującym; rzeka odkształciła się. Włożył rękę aż po ramię i rozerwał błonę. Woda była ciepła. Wziął głęboki oddech i wepchnął głowę, lewe ramię, a potem zatrzymał się, bo dziura w powierzchni się zasklepiła. Zamachał rękami pod wodą, starając się wydostać. Nie miał od czego się odbić. Utknął. Wpadł w panikę. Kręcił się i wyrywał, ale to sprawiło tylko, że zanurzył się aż do pasa. Niyol musiał mieć niezłą zabawę, patrząc, jak on topi się w tym czymś. Unosił się; uspokoił się i pozbierał myśli. Jego serce biło; nie czuł potrzeby oddychania ani żadnego bólu w płucach. Skoro nie mógł wrócić, zanurzył się głębiej. Wkręcił się po biodra, a woda pociemniała. Nacierała na niego, gęstniała. Zatrzęsła się i wciągnęła go. Zgniotła go, stała się czarna i cieplejsza. Próbował się ruszyć, ale woda pochłonęła go ca- łego. Była twarda, gorąca i pulsowała wokół niego. Rozgniatała mu głowę. Ciśnienie było ogromne. Woda ścisnęła go, wciągnęła głębiej, pokryła go całego i przyszpilila jego kończyny do torsu - i wtedy wypłynął po drugiej stronie. Ciśnienie zmalało. Było jasno. Było zimno. Czy to już to? Przejście na drugą stronę było łatwiejsze, niż wynikało to z opowieści Niyola. Galaretowata błona przesłoniła mu widok. Coś chwyciło Larry'ego za stopy i podniosło do góry. Dłoń dała mu klapsa w pupę. Zapłakał. Urodził się. Nazywała się Annę Marie Dubois. Trochę czasu minęło, nim Larry'emu udało się skupić jej wzrok. Próbował poruszać jej ciałem, ale kończyny odpowiadały nie skoordynowanymi szarp- nięciami. Był więźniem. Co gorsza, nie mógł kontrolować jelit dziecka. Po prostu tak było - i już. Nie śmierdział tak strasznie, jak się spodzie- wał, ale musiał w tym leżeć, krzyczeć z całych sił, aż ktoś przy- szedł i zmienił pieluchę. Do tego czasu robiło się to zimne. Karmienie piersią było miłe. Kiedy się tu dostał, w tym ciele nie było nic oprócz mi- mowolnych reakcji i zwierzęcych instynktów, ale kiedy już on, czy raczej ona, zaczęła czuć, dotykać i być karmiona, zaczęło się zbieranie i porządkowanie informacji: emocji i myśli, które nie były emocjami i myślami Larry'ego. Wszyscy mówili po francusku. Podchwycił kilka słów. Bebe oznaczało dziecko, Maman - mama. A couverture - kocyk. Anna Marie miała ciepłą kołyskę, karmiona była często, ale na długo zostawiano ją samą. Larry myślał, że oszaleje z nudów. By zabić czas, opowiadał jej przygody kapitana Kelvina. Wydawało mu się, że go słucha. Częściowo robił to, by ją za- bawić, częściowo, żeby zabawić siebie, a po części po to, żeby nie zapomnieć, że ma powieść do dokończenia. Właśnie gdy opowiadał o tym, jak kapitan Kelvin wpadł w pułapkę w studni grawitacji czarnej dziury, zobaczył je. Nie mógł się mylić. Widywał je już wcześniej, gdy był nastolatkiem - na okładkach książek fantasy, na pudełkach płatków śnia- daniowych. Przycupnęły na krawędzi kołyski, strojąc miny; in- ne latały wkoło na swych motylich skrzydłach. Miała jedenaście lat. Był rok 1858 i mieszkała na wsi w oko- licach Dijon. Larry stracił kontrolę. Był szeptem z tyłu świa- domości Annę Marie i codziennie było go mniej. - Annę Marie? - zawołała jej matka z okna kuchni. Dziewczynka przestała wyrywać chwasty z grządek sałaty i bazylii. - Oui, Mamani - Idziemy z Josette na targ. Bądź dobrą dziewczynką -_ nakarm gołębie i posprzątaj gołębnik. Nie czekając na odpowiedź, zniknęła w głębi domu. Anna Marie wstała, strzepała błoto z kolan, a potem kopnęła główkę sałaty, wyrywając ją przy tym. Wyczyścić gołębnik? Gołębie znowu go zapaskudzą. Josette zawsze chodziła wszę- dzie z Maman. Philippe zawsze był gdzieś z przyjaciółmi. Jak to możliwe, że ona musiała odwalać całą robotę? Była najmłod- sza. Najmniejsza. To nie fair. Jej tajemni przyjaciele nigdy nie kazali jej sprzątać ani wy- rywać chwastów. Uważali, że jest mądra. Uczyli ją ważnych rzeczy. Tylko im tak naprawdę na niej zależało. Szukała Philippe'a. Nie było go w stodole ani na ganku, więc pobiegła na łąkę, a potem, poprzez trawę, która muskała jej policzki, do lasu. W cieniu leżał wielki dąb. Pod nim była dziura; wcisnęła się w nią i weszła do swego prywatnego świata. W jej lesie były złote dęby, srebrna mgła, żaby w niebieskie paski i ognistoczerwone salamandry, które śpiewały z ziębami, muchomory z zielonymi żyłkami i gąsienice, które siedziały na ich kapeluszach, pociągając creme de menthe. Zatrzymała się przy kamieniu, który był tak wysoki jak ona i miał wyryte supły, łuki i runy. Narysowane na nim twarze patrzyły na nią groźnie, gdy spinała włosy czerwoną wstążką. Kamień wiedział, że nie powinno jej tu być. Ukłoniła się świętemu kamieniowi i podążyła ścieżką do lasu. Mixim przeleciała jej koło ucha. - Witaj. - Wróżka poleciała do przodu. - Złap mnie, jeśli potrafisz, bezskrzydła. Annę Marie goniła ją przez zagon paproci i mięty, a potem zatrzymała się i zaczęła dyszeć na kamiennym mostku, który przebiegał nad Sennym Strumieniem. - Wygrałaś - powiedziała i usiadła na aksamitnym mchu. Obłoczek dymu i na swoim grzybku pojawił się krasnoludek Tommy. Wyściubił długi nos i pyknął kukurydzianą fajką. - Musisz wyhodować skrzydła, Panienko. Może to będzie następna rzecz, której nauczą cię gnomy. Ziemia zadrżała od kroków i dalekiego, cichego buczenia trolli śpiewających ballady wojenne i maszerujących w szyku. Nieśli strzelby zakończone błyszczącymi czarnymi lancami. Strzelali z nich w pszczoły. Lepiej było schodzić im z drogi. Mixim poczekała, aż hałas ucichnie, a potem wylądowała na ramieniu Annę Marie. - Chodź. Jesteśmy już spóźnione. Annę Marie podziwiała porcelanową skórę wróżki, kitkę na głowie w kolorze płomienia i jej motyle skrzydła w srebrno- szare spirale i szmaragdowe plamki. Żałowała, że sama jest taka zwyczajna. Tommy zaciągnął się fajką i powiedział: - Punktualność to iluzja... Spod mostu zabrzmiało warczenie. - No tak. - Zeskoczył z grzyba. - Jesteśmy spóźnieni. Annę Marie przeszła przez strumień i usiadła w cieniu ka- miennego łuku. Z kamienia wynurzył się gnom: dwa wielkie ramiona, które były kamieniami wygładzonymi przez rzekę; jego ciało było sto- pione z mostem, a oczy były dwoma nieoszlifowanymi rubinami. - Czy moi uczniowie się uczyli? - Nie bardzo - powiedział Tommy i popatrzył na swoje owłosione palce u nóg. - Byłem zajęty pokazywaniem gąsie- nicom, jak mają wić kokony. Gnom westchnął i zdmuchnął wstążkę z włosów Annę Marie. - Mixim? - Tak, sir. Spróbuję. - Wylądowała i usiadła po turecku na ziemi, trzepocząc skrzydłami. Annę Marie poczuła prąd, kiedy Mixim wyciągała moc z ziemi; ciało dziewczynki pokryła gęsia skórka. Iskry pojawiły się i zawirowały wokół wróżki... potem zniknęły. Mixim zmar- szczyła ze złości skrzydełka. - Pozwól mi spróbować jeszcze raz. Wiem, co źle zrobiłam. - Najpierw odpocznij - powiedział gnom. Odwrócił się do Annę Marie. - Więc postanowiłaś dziś do nas dołączyć... spóźniona. Ćwiczyłaś? - Tak, sir. Błysk jutrzenki. - Nie. Wiem, że to potrafisz. Wezwij Ostrze Prawdy. - Prawdy? To... to jest bardzo trudne. - Muszę dawać ci trudniejsze zadania - powiedział gnom. - Nasz czas razem mierzy się na łyżeczki. Idziesz za błotem z twojego świata, kiedy przychodzisz tutaj. Trolle są cieniami twojego hałaśliwego królestwa. Zostać dłużej, to ryzykować ka- tastrofę. Co piąty dzień musisz zapamiętać to, czego cię uczę. Tylko wtedy będziesz w stanie przynieść baśniową magię do swo- jego świata. Tylko wtedy stanie się on jaśniejszym miejscem. Westchnęła, bo już słyszała ten wykład wcześniej, potem usiadła, rozłożyła ręce na wilgotnej ziemi i wstrzymała oddech. Słuchała, nie swoimi uszami, ale sercem, dopóki nie usłyszała rytmu ziemi i dopóki jej puls się do niego nie przystosował. Pobrała moc ostrym wdechem, a potem narysowała na błocie spiralę, serię zakrzywionych do środka łuków, z kropką na każ- dym wierzchołku. Prawda. To była prawda, którą znała ziemia. Widziała ona już wszystko. .Dotknęła wszystkiego. Nie miała uczuć, które mogłyby ją zwieść, i była zbyt mądra, by uwierzyć w kłamstwo. Rysunek w błocie zapłonął szarym płomieniem. Wyciągnęła z niego miecz lustrzanej mgły. Trzymając go przed oczami, spojrzała na Ostrze Prawdy - w połowie odbijało ziemię, z której przyszła, a w połowie ziemię czarodziejską. Wyczuła, że oba światy kiedyś były połączone, nachodziły na siebie, a te- raz się rozchodziły. Światło i magia zbierały się w baśniowym królestwie, a mrok - w jej świecie. Annę Marie rozluźniła się i uśmiechnęła. Ostrze stało się dymem. - Udało mi się. Tommy zaklaskał. Mixim zrobiła salto w powietrzu. Gnom skinął głową, co było najwyższą formą pochwały. .- Ćwicz - powiedział - a dojrzysz więcej prawdy, a może też zrozumiesz to, co widzisz. Potem... - Przekrzywił głowę, nasłuchując. Wiatr niósł głos jej matki. - Annę Marie? Gdzie się podziewasz? - Nie odchodź jeszcze - poprosiła Mixim. - Powiedzia- łaś, że zostaniesz cały dzień. Chciałam cię zabrać na Łąki Bzy- czącego Nektaru. Elfy miały sprowadzić deszcz i zbudować tęczę. - Musisz się nauczyć używać miecza - powiedział gnom. - To niezmiernie ważne. Tylko ty możesz uratować swój świat. - Dobrze - powiedziała. - Chyba mogę... - Annę Marie? - Głos matki był zaniepokojony. 2śostań - wyszeptał Larry. - Na pracę będzie jeszcze czas; na to już nie. - Annę? - Tym razem był to głos ojca. A to oznaczało kłopoty. - Lepiej już pójdę. Do zobaczenia w przyszłym tygodniu. - Pocałowała gnoma w kamienny nos i pogładziła Tommy'ego po głowie. Krasnal odwrócił się do niej plecami. - Odprowadzisz mnie na skraj lasu? - poprosiła Mixim. Wróżka wzruszyła ramionami. - Jasne. Przeszły przez most i obok świętego kamienia. Nagle Mixim złapała ją za rękaw. - Dużo się zmieniło. Nie możemy zostać tu dłużej. Kró- lowa Wróżek powiedziała, że musimy znaleźć nowe miejsce. Jestem przerażona, Annę Marie. Nie chcę stąd odchodzić. - Nie bądź niemądra, Mixim. Wkrótce wrócę. Obiecuję. - Schyliła się pod konarem i pomachała jej na pożegnanie. Mixim również zamachała i strząsnęła z policzków klejnoty łez. Annę Marie odstawiła płaskie żelazko na piec, żeby się na- grzało, potem podniosła małego Remi i położyła go na stole, żeby go przewinąć. Prawie go upuściła, kiedy zobaczyła Mixim siedzącą tam po turecku, z łopoczącymi motylimi skrzydłami, nie postarzoną nawet o dzień po kilkunastu latach. - Zmieniłaś się - stwierdziła wróżka. Annę Marie położyła syna w kołysce, a potem drżącym gło- sem spytała: - Kim jesteś?... - Nie pamiętasz mnie? Zaczarowany las - wyszeptał Larry. - Magia, której nie pamiętasz. Mixim, która czytała nam bajki i sprawdzała, czy pod łóżkiem nie ma potworów. Annę Marie myślała, że była to dziecięca fantazja. Nic wię- cej. Krew odpłynęła jej z twarzy. Usiadła, żeby nie zemdleć. - Próbowałam bawić się z twoimi dziećmi - powiedziała Mixim i zgarnęła włosy z twarzy - ale starsze chciało wyrwać mi skrzydełka, a ten łobuziak - pokazała na Remiego - opluł mnie. Razem nie są nawet w połowie takie bystre jak ty. Annę Marie przypomniała sobie swoich wyimaginowanych przyjaciół, ale przypomniała sobie również, co jej matka mó- wiła o wróżkach: że kradły dzieci i podmieniały je na podrzutki. Zamknęła oczy, modląc się, żeby wróżka sobie poszła. Mixim podleciała do otwartego okna, usiadła na parapecie i wciągnęła zapach pieczonego chleba. - Pobaw się ze mną. Ścieżka do lasu wciąż stoi przed tobą otworem. - Popatrzyła na biodra Annę Marie. - Wciśniesz się pod drzewo. Gnom mówi, że musisz dużo nadrobić... i tęsk- ni za tobą. - Odwróciła wzrok. - Wszyscy tęsknimy. - Nie mogę. Moje dzieci mnie potrzebują. Muszę wypra- sować mężowi mundur. Mam obowiązki. - A co ze mną? Czy nie masz obowiązków wobec swoich przyjaciół? Bo przecież ciągle jesteśmy przyjaciółmi, prawda, Annę Marie? .__ Oczywiście, że jesteśmy. - Spojrzała na żelazko, za- stanawiając się, czy była wystarczająco szybka, żeby chwycić je z pieca i rozgnieść tę złodziejkę dzieci. Mixim skrzyżowała ramiona, a jej skrzydła błysnęły kolo- rami tęczy. __ Nie tylko ty się zmieniłaś - wyszeptała. - Zmienił się cały twój świat. Ludzie na koniach tratują pola. Mają broń. Lasami wstrząsają armatnie wystrzały. To mnie przeraża. .- Nie bądź niemądra - powiedziała Annę Marie, wstała i zbliżyła się do pieca. - Nie ma się czego bać. Prusacy zostaną pokonani. - Wy, ludzie, tracicie życie za kawałki papieru i za to, kto ma siedzieć na jakimś starym tronie. To głupie. Wracaj do lasu. Nie jest dla ciebie jeszcze za późno. - Nie znasz się na polityce, wróżko. Bismarck podbije Francję, jeśli mu się nie przeciwstawimy. - Pokręciła głową. - Jestem tutaj potrzebna. Z góry dobiegł męski głos: - Annę Marie, czy mój mundur gotowy? - Prawie! - krzyknęła. Wyciągnęła rękę po żelazko. Mixim wzbiła się w powietrze i wylądowała na poręczy ko- łyski. Annę Marie zamarła. Nie mogła uderzyć wróżki, skoro Remi był tak blisko. - Ten też jest brzydki - zauważyła Mixim. - Myślę, że najlepiej będzie, jak sobie pójdziesz. Nie chcę, żebyś zbliżała się do moich dzieci. Trzymaj się od nich z daleka. Rozumiesz? Oczy Mixim rozszerzyły się. Zrobiła krok do tyłu. - Kiedyś miałaś magię - powiedziała. - Ty i ziemia stanowiłyście jedność... może nawet nadal tak jest. - Wy- frunęła przez okno. Annę Marie rzuciła za nią żelazkiem. Trafiło we framugę, odbiło się i roztrzaskało jej najlepszą tacę. Remi krzyknął. Podniosła go i zaczęła kołysać. - Nie pozwolę, żeby ktoś cię skrzywdził - wymruczała. - Obiecuję. Obiecuję. Annę Marie i jej brat Philippe czekali na pociąg. Philippe nie mógł z nią stać na peronie. Podczas oblężenia Paryża czter- dzieści sześć lat wcześniej stracił nogę, w tej samej bitwie, pod- czas której zginął mąż Annę Marie. Modliła się, żeby Remi był w tym pociągu. Był w Verdun, kiedy miasto upadło. Jej pozostałe dzieci były na Zachodnim Froncie, gdzieś na jałowej ziemi, która rozciągała się od Szwaj- carii po kanał La Manche. Nie miała od nich wiadomości od roku. "Zaginieni w akcji", głosił oficjalny raport. Serce jej mó- wiło, że odeszli. Ale nie Remi. Musiał żyć. Tylko on jej po- został. Pociąg był oddalony o kilometr. Nie widziała go z powodu katarakty, ale usłyszała gwizd. Peron pod jej stopami zadrżał. Kaszlała, dopóki gardło nie zaczęło jej piec, a płuca nie mog- ły wciągnąć już więcej powietrza. - Powinnaś iść do lekarza - powiedział Philippe. - Oui. - Oboje wiedzieli, że dla cywilów nie było lekarzy. Od upadku Verdun ona i Philippe przychodzili codziennie na stację, czekając na Remiego, i każdego dnia wracali roz- czarowani do domu. Lokomotywa wturlała się na stację - piętrząc chmury pary, ciągnąc wagony z ludźmi. Z wagonów wychodzili mężczyźni, rozglądali się niepewnie, a potem kierowali się chwiejnym kro- kiem na stację. Szli małymi kroczkami, zataczając się, jakby byli pijani. Niektórzy mieli tylko jedną nogę, tak jak Philippe, i podpierali się na kulach, inni mieli bandaże na oczach i trzeba ich było prowadzić. Skóra i mundury nie miały koloru; prze- słaniały je warstwy błota. Nie rozmawiali ze sobą. Philippe przykuśtykał do niej. - To nie jest armia - wyszeptał - to kondukt pogrze- bowy. Tych ludzi powinni pochować. Zignorowała go, usiłując dojrzeć, czy jeden z mężczyzn nie był JeJ synem. Niewielu z przechodzących obok żołnierzy patrzyło na Annę Marie. Odwracali wzrok zawstydzeni, źli lub zbyt zmęczeni, by patrzeć na nadzieję w mlecznych oczach staruszki. Kiedy poszli, Philippe objął Annę Marie w talii, zarówno po to, żeby ją pocieszyć, jak i po to, by się podtrzymać. - Chodź. Może jutro przyjedzie. - Dziś było ich mniej - powiedziała. - Jutro będzie je- szcze mniej. Pewnego dnia nikt już nie przyjedzie. On nie żyje, prawda? - Kto to może wiedzieć? Niemcy wielu wzięli do niewoli. Jeśli jest wśród nich, wypuszczą go po podpisaniu traktatu. Uwolniła się z objęć brata. - Idź za tymi żołnierzami. Opowiedz im swoją historię. Wysłuchaj ich. Spytaj, czy nie znali Remiego. Zawsze go o to prosiła. Westchnął, pocałował ją i podążył za procesją półtrupów. Annę Marie poszła do domu. Pola zostały stratowane przez kawalerię, czołgi i tysiące par butów. Jej dom wciąż stał. Ogród został skonfiskowany, gołębie zjedzone, krowy i kury wybite. Usiadła przed kominkiem i wrzuciła garść węgla w płomie- nie. Ciepło koiło ból w kościach. - Halo? - odezwał się głosik z półeczki nad paleniskiem. - Kto to? - Zmrużyła oczy i w mroku dojrzała migotanie złota, srebra i szmaragdu. - To ja, Mixim. Przez długi czas milczała. Potem powiedziała: - Pamiętam. Bawiłaś się ze mną, kiedy byłam dzieckiem. A potem przyszłaś, żeby ukraść mi dzieci. - Nie chciałam ich ukraść. Chciałam się tylko z nimi po- bawić. Przecież ciebie nie ukradłam twojej matce. - Faktycznie. - Dodała więcej węgla do kominka, ale nie rozgrzało ją to. - Widziałam twojego syna - Remiego. Annę Marie mocniej otuliła szyję szalem. - Kłamiesz, diablico. Idź sobie. Przyszłaś, żeby mnie tor- turować. - Był w Verdun, gdzie ziemia nie jest już ziemią. Są tam tylko szkielety drzew i drut kolczasty, i okopy pełne szczu- rów... ściany tych okopów podtrzymują trupy. Są tam obłoki gazu musztardowego i martwe konie, tysiące istnień wyrzuco- nych w błoto dla skrawka ziemi. Tam był twój Remi. Annę Marie milczała przez chwilę. - Był? Mixim poszybowała na podłogę. Jej srebrno-złote skrzydła mieniły się od ognia na różowo i pomarańczowo. - Twój Remi żyje. Zdezerterował i poddał się. To było mądre z jego strony. - Mój syn nigdy by nie zdezerterował. Jest oficerem. To okryłoby hańbą wszystko to, o co walczyli jego bracia i ojciec. Jeśli to byłaby prawda, wolałabym, żeby nie wrócił. A jednak żył. Jej syn żył. Annę Marie w końcu rozgrzała się przed kominkiem. - Dziękuję ci za wiadomość, Mixim. - Kasłała, dopóki nie zabrakło jej powietrza, a potem powiedziała: - Gdybym mogła wypowiedzieć jedno życzenie, to chciałabym, żebyś do- stała miseczkę śmietany i cukru. To przecież ulubione smako- łyki wróżek, prawda? - A gdybym ja miała jedno życzenie - wyszeptała Mixim - chciałabym, żebyś mogła ze mną wrócić do lasu. Jednak ścieżka jest tak mała, że nawet ja ledwo się przeciskam pod drzewem. Muszę iść, zanim się zamknie na dobre. Annę Marie zakasłała ponownie i poczuła w ustach smak krwi. Przybliżyła się do ognia. Mixim złapała ją za ramię; to była ostatnia rzecz, jaką Anna jv4arie poczuła. Potem przez zamglone oczy zobaczyła, jak wróż- ba wyfruwa i zostawia ten świat na zawsze. Annę Marie tonęła w krystalicznej wodzie. Nie walczyła. Woda była chłodna i kojąca; utuliła ją do snu. Lany wyrwał się na wolność. Woda pochwyciła go i ściągnęła w dół. Wir, lej, który chciał go wciągnąć na dno. Woda robiła się mroczna; nie wiedział, gdzie była góra. Wpadł w panikę. Płynął w różnych kierunkach - de- speracko szukając powietrza, chciał dotrzeć do powierzchni. Bąble odpłynęły z jego nosa, stracił cenny tlen. Zakręciły się w wirze, a potem zaczęły się unosić. W górę. Gonił je, płynąc przez wodę, uderzenie za uderzeniem, aż czarne plamki zakryły mu oczy - potem światło, powierzchnia wody; wciągnął słodkie powietrze. Brzeg był kilka centymetrów dalej. Woda sięgała Larry'emu do kolan. Podpłynął do brzegu i upadł. Był Annę Marie. Żył sześćdziesiąt dziewięć lat. Wiedział, jak piec chleb, podszyć spodnie, sadzić pomidory i zmienić pie- luszkę. Znał nawet magię, którą ona zapomniała; wiedział, jak wezwać jutrzenkę, a może nawet, jeśli trochę poćwiczy, Ostrze Prawdy. Robił wszystko to, co ona: biegał po zaczarowanym lesie, kochał się z jej mężem, rodził jej synów i był na ich pogrzebach. Remi przeżył Wielką Wojnę. Larry zapłakał z radości. Wspomnienia poprzestawiały się, przearanżowały i perspek- tywa mu się zmieniła. Był Larrym. Tamte wspomnienia nie były jego. Coś stracił, opuszczając ją. Pamiętał doświadczenia, ale brakowało im ducha Annę Marie. Opłakiwał jej śmierć. - Udało ci się - usłyszał głos. Podniósł głowę. Niyol wynurzył się z wody. - Nie mogę dłużej tu stać - powiedział, uderzając rękami 0 powierzchnię. - Jestem zaplątany w śmierć Annę Marie i ona mnie ciągnie w dół. Poruszę się bez ruchu i wrócę. - Pomogę ci. - Larry podpłynął do niego. - Nie. Jeśli mi pomożesz, to nie zobaczę cię nigdy po dru- giej stronie. Nigdy cię tu nie wyślę i nie uratujesz mnie. - Więc przepłyń na tę stronę. - Nie mogę. Zanurzył się, po czym znowu pojawił się na powierzchni. - Nie jestem na tyle silny, żeby przedrzeć się przez śmierć w ten sposób. Muszę wracać. - Quand etes-vous lal Jak długo tu jesteś? - To pytanie nic nie znaczy. Obydwaj jesteśmy w tej chwi- li. Na zawsze. Larry wiedział dlaczego. Jego umysł interpretował zjawisko zbiorowej świadomości ludzi jako płynącą wodę, ale tak napraw- dę to był czas. Poruszając się wzdłuż rzeki, szło się w przeszłość. Niyol znów zanurzył się i wynurzył. - Wiesz, muszę już iść. Powiedz mojemu tacie, że jest mi przykro. Powiedz, że go kocham. Z cichym pluskiem znowu wślizgnął się pod powierzchnię 1 już nie wrócił. - Au revoir - powiedział Larry. Niyoł na zawsze będzie uwięziony w czasie w tej rzece, "zapętlony", jak to nazwał. Drugi brzeg, ten, z którego przybył Larry, był widoczny. Dziwne, że tego brzegu z tamtej strony nie był w stanie dojrzeć. Może łatwiej było widzieć przeszłość niż przyszłość. Zobaczył samego siebie rozmawiającego z Niyolem, potem wręczającego mu pióro. Niyol zniknął. Larry stanął na wodzie, a potem wszedł pod nią. To była z pewnością przeszłość. Widoczna jak na dłoni. I na pewno znajdował się tutaj, w teraźniejszości. Tak, był Lanym Ngitisem. Nie mógł złapać tchu. Kolejny Larry pojawił się na drugim brzegu rzeki. Pomachał do niego! Czy był tu już wcześniej? Czy może będzie tu jeszcze raz? Mogło być i tak, i tak. Albo zupełnie inaczej. Zaczęła go boleć głowa. Na drugim brzegu pojawiła się nowa postać: Rają. Spojrzała krzywo na tamtego Larry'ego, zacisnęła usta, a potem skoczyła do rzeki. Dlaczego Rają ożywiała przeszłość? Nagle zrozumiał. Właśnie tak powstawała przyszłość, którą ukazała mu jego wizja, świat ciemności, zanieczyszczeń i śmierci. Rają miała zamiar zmienić przeszłość. Musiał ją powstrzymać. Szare niebo i gwiazdy stały się czarne. Larry obudził się. ROZDZIAŁ 13 Rają zrobiła krok w ciemność. Jej bose stopy znalazły krawędź otchłani, z której dochodził dźwięk sprawiający, że ziemia drgała. Z ciemności poniżej podniosła się mgła, zbiła się w cieniach powyżej i spadła pod postacią deszczu. Jej trzy czarodziejskie światełka dołączyły do niej. Pierwsze usiadło na jej lewej dłoni, drugie przeleciało obok i zrobiło sze- roki zakręt, zanim ją znalazło, a ostatnie mignęło przed nią i oświetliło krętą linię schodów. Schodziła po śliskich kamiennych stopniach pewnym kro- kiem. Ziemia nigdy jej nie zdradziła - ani zamarznięte klify Himalajów, ani błotniste brzegi Nilu; teraz też ziemia nie po- zwoli jej się przewrócić. Wyśledziła Larry'ego, kiedy przechodził na pustyni przez dziurę w rzeczywistości, a potem szedł do swojej jaskini. Nie był to najlepszy czas - listopad, zbliżała się zima, a z nią zmierzch jej mocy. Jednak nie odważyła się czekać. Zobaczyła go na powierzchni swojej studni. Larry odnalazł suchą wodę. Odnalazł, wypił i zniknął. Na dnie otchłani przystanęła, by podziwiać wrzącą rzekę, jej pieniące się wody i pierwotne grzmienie. Usiadła po turecku i położyła obie dłonie na przyniesionym przez prąd kamieniu. Jej puls dopasował się do pulsu śpiącej ziemi. Leniwe wibracje usypiały ją. Zwalczyła pokusę, by się zdrzemnąć, i wezwała gnomy ziemi. Największe z nich zignorowały jej wezwanie. Śniły o wulka- nicznych wybuchach, które nastąpią, gdy już się obudzą, będą tańczyć i dobierać się w pary. Rają słyszała ich rezonujące chrapa- nie i zostawiła je w spokoju. Skoncentrowała się na mniejszych. Obudziły się z przerażeniem, zdenerwowane, i ucieszyły się, kiedy rozpoznały Raję. - Wejdźcie do rzeki i złapcie jeden drugiego - powie- działa im - tak żebym mogła przejść na drugą stronę. Wapień zatrzeszczał i pod powierzchnią wody pojawił się pas gładkich kamieni; kawałki skał połączyły się w ścieżkę dla ich pani. Woda zmarszczyła się na powierzchni, potem zawi- rowała pod nią, kiedy z wrzącej rzeki powstał łuk. Przeszła lekko po ścieżce, po czym podziękowała gnomom. Wróciły do swej drzemki. Most rozsypał się i zniknął. Larry miał przy sobie jej amulet w postaci srebrnego dolara, który pozostawiał nie dający się zetrzeć ślad dymu, za którym mogła podążać. Wił się jak babie lato, poskręcany i poplątany w celtyckie wzory... potem rozwidlał się. Tam, gdzie tunel przechodził w kilka korytarzy, magia rozdzielała się również. Potem znowu się rozgałęział i tylko cienka wstążka pary po- została dla niej do śledzenia. Kiedy szlak rozszedł się trzeci raz, jej magia się rozbiła - roztrzaskała z brzęczeniem. Ta pokrętna magia miała w sobie coś ze sztuczek Indian Navajo. Czyżby Larry był szkolony przez szamana? A może ktoś jeszcze był w to zamieszany? Wróciła, zaznaczając drogę kredą. Po siedemdziesięciu trzech tunelach, korytarzykach i szczelinach znalazła w końcu jego trop. Wiódł do szpary w ścianie. Rają zatrzymała się. Była skrajnie wyczerpana. Lepiej tro- chę odpocząć. Jednak z każdą chwilą mniej było jesieni, a wię- cej zimy. Odpoczynek był niemożliwy. Wzięła głęboki oddech, skupiła się i wcisnęła w szczelinę w ścianie. Szron sprawił, że kamień był śliski; chuchnęła na dłonie, ogrzała je, a potem dotknęła lodu, który się rozpuścił. Szczelina rozszerzała się w grotę. Rają wysłała swoje trzy światełka do przodu i ich blada iluminacja oświetliła jaskinię: błyszczące lodowe stalaktyty jak zwisające miecze, delikatne wzory mrozu wykute w ścianach i obłoki mgły, które obracały się na środku, niemy cyklon. Zeszła na dno i zobaczyła, że kawałki kamieni żarzą się od niedawnego użycia magii... i to w dużej ilości. Spleśniały zapach śmierci unosił się w powietrzu. Larry tu był. Nad swoją głową, w centrum wiru, Rają zauważyła kulę srebra. Suchą wodę. Ostrożnie weszła na mgłę, uniosła się w górę. Jak koralik z rtęci przylegała do stropu - woda, która nie była wodą, woda, która sączyła się przez szczeliny w rzeczywistości, woda, której nie można się było napić. Legendy okazały się prawdziwe. To znaczyło, że Larry był w rzece. Jakie zniszczenia spowodował? Wzięła bukłak i wciągnęła do niego wodę. Kropla dotknęła jej skóry: lodowce Himalajów, pierwsza kłująca kropla zimnego prysznica następnego ranka i cytrynowy sorbet. Po części było to wspomnienie, po części lód. Wzięła całą pozostałą wodę. Bukłak nie ważył więcej niż przedtem, ale wypełnił się dwoma, może trzema łykami eli- ksiru. Wszystkim, co pozostało w tym świecie. Przystawiła do ust bukłak, wciągnęła powietrze i wypiła. Sucha woda zmieniła jej myśli, przeniosła jej umysł do świata poza czasem. Woda nie miała smaku, ale ugasiła jej pragnienie. Rają przyglądała się rzece Dai Esthai. Była czarna i zimna, jakiś kolor zabłyszczał na jej powierzchni, jak plama ropy. Kie- dy zajrzała głębiej, zobaczyła biznesmena jedzącego lunch na Wall Street, greckich wieśniaków wytłaczających oliwki, wy- buchy gazu musztardowego w okopach, kochającą się parę w oblężonym zamku - podczas gdy na zewnątrz rozgrzany olej, strzały i machiny oblężnicze. Szare błoto brzegu rzeki obmyło jej palce u nóg. Była pod- niecona i odświeżona. To było tak, jakby wróciła wiosna. Usiadła na brzegu. Rzeka reprezentowała wspólne doświad- czenia ludzkości i cienie, jakie rzucały one w czasie. Tego właś- nie szukała. Jej radość sprawiła, że poziomki i pierwiosnki wy- skoczyły z błota i zakwitły. Larry zostawił trochę suchej wody - albo przez nieuwagę, albo myśląc, że w jaskini jest bezpieczna. Zanim pojawi się następna kropla, minie tysiąclecie, jeśli w ogóle się to zdarzy. Miała jednak więcej, niż potrzebowała do swoich celów. Rają chciała zmienić historię. Zamierzała uczynić swoją zie- mię dziewiczą. Na błocie narysowała mapę Europy i obu Ameryk, a potem połączyła kontynenty linią. Najpierw zapobieże odkryciu No- wego Świata przez Kolumba. Przekreśliła linię. To da jej czas na to, by szczepy rdzennych Amerykanów nadrobiły zaległości, jeśli chodzi o rozwój techniki i magię. Koniuszkami palców starła Ameryki. Na tym miejscu wyrosła jabłoń. Bez złota z Nowego Świata trudno będzie sfinansować euro- pejskie wojny. Rozwój nauki zostanie spowolniony. Rewolucja przemysłowa, jeśli w ogóle nastąpi, znacznie się opóźni. To był tylko początek. Wszystko będzie można zmienić. Może powróci czarodziejski dwór... a może Rają sprawi, że nigdy nie odejdzie. Przechadzała się po brzegu rzeki, zostawiając za sobą ścież- kę róż, jaśminu i jałowca, potem zatrzymała się, gdy w wodzie odbiły się sceny z piętnastego wieku. Przyjrzała się uważnie wirom i zlokalizowała nici życia, któ- re płynęły przez Hiszpanię i Portugalię: żeglarze w portach, statki na falach, ciężkie żywoty ludzi smaganych wiatrem, słoń- cem i oceanem. Było tam życie Kolumba, ale przeszła obok niego. Całe lata przekonywał hiszpański dwór, że jego wyprawa jest czegoś warta. Miał zbyt silną wolę. Nie. Rają musiała dzia- łać subtelnie. Do swego celu potrzebowała niższej ścieżki. Wystarczy życie jednego z żeglarzy, którzy mieli wyruszyć z Kolumbem. Przygryzła wargi. Tyle rzeczy mogło się nie udać. Przyja- ciele, kochankowie, miasta, nawet państwa mogły zostać znisz- czone przez jej machinacje. Jednak jeśli nic nie zrobi, jej ziemia udusi się od trucizn, przeludnienia, zostanie zdławiona przez ludzkość, której zbyt dobrze się wiedzie. Rają weszła na powierzchnię wody. Rodzice Delano opuścili go, kiedy miał dziesięć lat. Ksiądz stwierdził, że chłopak jest opętany. Rzeczywiście był, ale akurat nie przez tego diabła, o którym myśleli. Ulice Lizbony różniły się od ulic Katmandu; były ciepłe, pachniały oceanem i żyły z handlu z setką zagranicznych por- tów. Były jednak na tyle do siebie podobne, że Rają nie miała trudności w przystosowaniu się. Nauczyła Delano, jak kraść ryby, jak się chować przed innymi chłopcami, jak używać w swojej obronie kamieni i że nikomu nie należy ufać. Śpiewała mu piosenki swojej matki, by go pocieszyć, ale potem musiała przestać. Jego ciemne oczy i twarz cherubinka sprawiały, że trudno mu się było oprzeć, a przecież nie mogło mu się powodzić zbyt dobrze. Musiał być nieszczęśliwy i po- pełniać okropne czyny. Z brzegów Dai Esthai widziała, jak zgłasza się na wyprawę Kolumba. Był w więzieniu. Udział w niebezpiecznej podróży gwarantował nadzwyczajne złagodzenie kary. Była w stanie na- ginać jego wolę, kiedy był mniejszy, ale teraz miał dwanaście lat i z każdym dniem jej głos stawał się coraz słabszy, a jego wola silniejsza. Nie mogła ryzykować zmiany jego drogi ży- ciowej. Ta, którą szedł, zapewniała, że za dwadzieścia lat znaj- dzie się w miejscu i czasie, którego potrzebowała. Nie mogła stracić tej szansy... bez względu na to, ile to miało kosztować Delano. Błagał, by Rają znów się odezwała. Uważał ją za anioła zesłanego, żeby go chronić. Płakał i uderzał się w głowę. Obie- cywał, że zrobi dla niej, co tylko zechce, wstąpi do zakonu, będzie służył Bogu, byle tylko nie był znowu sam. Rają milczała. Delano wycofał się, a część jego duszy oziębła. Chował się przed innymi ludźmi. Mieszkał ze szczurami w opuszczonych budynkach i wychodził tylko po zmroku. Kradł jedzenie, kiedy mógł; częściej chodził głodny. Każdego wieczoru czekał na przypływ i obserwował, jak statki rozwijają żagle, łapią światło księżyca i wypływają z por- tu. Chciał pływać takimi statkami do Wenecji, na wybrzeża Afryki, do wszystkich tych miejsc, o których opowiadali żeg- larze, i do wszystkich, o których mógł sobie tylko zamarzyć. Rają obserwowała go przez dwa lata. Delano z nikim nie rozmawiał. Nie miał takiej potrzeby. Jednak pewnego popo- łudnia obudziły go szepty. Szczury, z którymi dzielił opuszczony magazyn, zaszeleści- ły i popiskiwały alarmująco. One też usłyszały. Delano otwo- rzył oczy. Przez szpary w gnijących deskach zobaczył cienie tłoczące się w uliczce. Otworzyły się drzwi i do środka wdarło się siedmiu chłop- ców. Dwaj z nich złapali go i potrząsnęli, żeby się obudził. - Trzymajcie go - powiedział chłopiec z szeroką blizną na nosie, a potem uderzył go w brzuch. Delano chciał coś powiedzieć, ale nie mógł złapać powietrza. Bliznonosy był od niego starszy i dwa razy większy; był tam jeszcze jeden chłopiec, który dorównywał mu wzrostem. Nie miał on oka. Reszta była w wieku Delano. Byli brudni i sprawiali wrażenie, że chcą go pożreć żywcem. - Wiemy, że masz jedzenie - powiedział Bliznonosy. - Widzieliśmy, że się szwendasz po nabrzeżu. Jesteś tu już dwie zimy, musisz coś jeść. Gdzie to jest? - Nic nie mam... - Brzuch bolał go za bardzo, żeby mógł mówić. Chciał się zwinąć w kłębek i zniknąć. Jednooki wy- kręcał mu do tyłu ręce. Bliznonosy przybliżył do niego swoją twarz. - Albo sprzedajesz się na molo, albo kradniesz żarcie. Dla nas bez różnicy. Od dzisiaj to, co twoje, jest nasze. Poszarpali jego legowisko. Przeszukali jego szmaty, rozbili skrzynki, strasząc szczury w środku; poodrywali deski z podłogi i przeszukali popiół w ognisku. - Tutaj - powiedział Sycylijczyk, który wszedł na kro- kwie. Zamachał workiem. - Sześć kromek chleba, ćwiartka sera i solona wieprzowina. - Nic nie masz, co? - zakpił Bliznonosy. - Potrzebuję tego jedzenia. - Nogi się pod nim ugięły. Jednooki puścił go i pozwolił mu osunąć się na podłogę. Delano wcisnął rękę pod słomę legowiska i znalazł to, czego potrzebował. - Najwyżej umrzesz z głodu - powiedział Bliznonosy i zaśmiał się. Delano podskoczył i ugodził Bliznonosego w gardło. Z szyi chłopaka chlusnął strumień i jego tchawica zapadła się. Pozostali stali i patrzyli, jak Bliznonosy chwycił się za gard- ło; z ust leciała mu krew. Potem upadł, dusząc się. Wciąż zaciskając pięści, Delano zapytał: - Który następny? Nikt nie zauważył kamienia ukrytego w jego dłoni. Jednooki spojrzał na leżącego Bliznonosego, a potem po- wiedział do Delano: - Zapłacisz za to, szczurze. Nie pokonasz nas wszystkich. - Nie. Ale ciebie załatwię pierwszego, jeśli spróbujesz szczęścia. Jednooki cofnął się o krok. Sycylijczyk zszedł z krokwi i zeskoczył z wysokości trzech stóp. - Daj spokój. - Złapał Jednookiego za rękę. - Przyda się nam jego siła. A poza tym wie, gdzie znaleźć jedzenie. Chłopcy wymienili spojrzenia, a Delano przemówił: - Do nikogo nie zamierzam dołączać. - Umilkł i popa- trzył na nich. - Ale jeśli chcecie, to wy możecie dołączyć do mnie. Uśmiechnął się, a wraz z nim Rają. Był na właściwej drodze. - Kretyn - wysyczał Delano. Popatrzył w dół korytarza magazynu, ponad beczkami z oliwą z oliwek, po które przyszli, i zwiniętą konopną liną; potem stanął na palcach i popatrzył ponad skrzyniami z suszoną stynką z Morza Egejskiego i sa- gami cedru ze Środkowego Wschodu. Żadnych strażników. - To był twój plan - wyszeptał jednooki Castillo. Blizna na jego oku przez lata stała się błyszcząca i kościstobiała. Delano przyłożył palec do ust. Nie usłyszał nic prócz fal przypływu rozbijających się o molo. - Znajdziemy sposób, by to ruszyć - powiedział Sycy- lijczyk Marco. Jego czoło pokrywały zmarszczki, a kąciki oczu drgały. Delano rzucił mu ostre spojrzenie, poirytowany jego opty- mizmem. Nie wiedział, że oliwa zostanie przywieziona w takich dużych beczkach. Miał sześciu ludzi, ale dopiero trzech było w stanie objąć beczkę, która sięgała mu do piersi. Przetoczyli jedną z beczek kilka stóp, a potem zatrzymali się, wyczerpani. - Przewróćcie ją na bok - powiedział. - Rozwali się - wypowiedział swoje zdanie Castillo. Castillo cieszył się z powodu niepowodzenia Delano. Był kiedyś przywódcą. Jeśli Delano nie zdoła tej beczki wynieść i sprzedać, może znów nim zostanie. - Lepsze to niż czekanie, aż strażnicy skończą wino - odparł Delano. Jego sześciu ludzi zmierzyło wzrokiem rzędy towarów skła- dowanych aż po sufit. Obserwowali magazyn kompanii hand- lowej Mariposa przez tydzień i wiedzieli, ilu było tu strażników (pięciu) i że każdego wieczora "pożyczali" oni wino importo- wane z Marsylii, zabawiali się sprośnymi historyjkami, a potem wracali na swoje stanowiska. Delano umówił się z klientem, że dostarczy mu czystą oliwę z pierwszego tłoczenia, z oliwek ze wzgórz Werony. Ta ilość mogła im zapewnić kobiety i alkohol na cały tydzień. Ale nie pomyślał, że olej może być przywożony w takich dużych pojemnikach. Przełożyli beczkę na bok. Trzasnęła i ze spoin na dnie za- częła wyciekać oliwa. Delano wskazał na Castillo, który był najsilniejszy, i na trzech innych. - Przetoczcie ją. Szybko. Pchnęli, ślizgając się w tłustym płynie. - Za końce, głupki - wysyczał. - Cali się upapracie. Chwyciwszy za wierzch i spód, zaczęli ją przetaczać. W ro- gu magazynu poluzowali deski - na tyle, by mógł zmieścić się człowiek, a może i beczka. Wtem z tyłu rozległ się okrzyk: - Stój! Delano odwrócił się. Strażnik stał dwadzieścia kroków od nich. Wyjął szablę i podszedł bliżej. - Rozdzielcie się - rozkazał Delano. Sześciu ludzi poradziłoby sobie z jednym strażnikiem - nawet uzbrojonym. Jednak Delano wiedział, że jeśli rozkazałby im walczyć, uciekliby. Wszyscy co do jednego byli tchórzami. Castillo już zniknął. Reszta rozproszyła się. Młody Marco dołączył do Delano, który przeskoczył przez sieci i pobiegł w dół alejki z worków i skrzynek ze stemplami o zagranicznej kaligrafii. - Złodzieje! - krzyknął strażnik. Potem rozległ się inny głos: - Do drzwi. Znajdź patrol. Widziałem czterech. Delano złapał Marco i skręcił w ślepą alejkę. Powietrze było ciężkie od zapachu serów, które były tu składowane. 1 - Musimy dostać się na tyły i uciec - wyszeptał Marco. - Poczekajmy, aż znajdą któregoś z pozostałych. Wtedy zrobimy pierwszy krok. Skrzypienie butów. Blisko. Delano wyciągnął zza paska cienki sztylet i przykucnął. Zza rogu wynurzył się koniuszek szabli. Delano nie czekał, aż pojawi się strażnik, który ją trzymał. Skoczył, kopnął ostrze i przewrócił mężczyznę. Przyłożył mu nóż do gardła i zatkał lewą dłonią usta. - Piśnij słówko - wysyczał - a rozetnę ci szyję. Mężczyzna śmierdział winem. Skinął głową. Koniuszek ostrza Delano dotknął jego brody. - Uciekaj - wyszeptał do Marco. - Sam sobie poradzę. Marco patrzył na niego przez chwilę; potem pobiegł. Delano przeczekał trzy bicia serca, nasłuchując: odgłos da- lekich kroków, skrzypienie skrzynek składowanych zbyt wy- soko jedna na drugiej, nie kończący się plusk wody w porcie. Przeciął szyję mężczyzny - szybko i głęboko. Strażnik szarp- nął się, ale Delano przygwoździł go kolanem do podłogi. Rają wiedziała, że całe życie Delano wypełnione było prze- mocą. Na początku stosował ją, żeby przetrwać. Potem, żeby zdobyć jedzenie. Następnie - władzę. To dzięki niej manipu- lował członkami swojej bandy i zdobył ich szacunek. Musiał być bezwzględny. I był. Rozumiała to, bo oboje używali drastycznych metod; jednak mieli różne cele. Rają chciała ratować świat, Delano zaś siebie. Delano pobiegł na tyły, gdzie były poluzowane deski. Po- tknął się o kupę poplamionych od oleju szmat, rozkopując ka- wałki greckiego wosku pszczelego po całej podłodze... i wpadł na trzech strażników z wyciągniętymi szablami. Zaczął uciekać w drugą stronę i upadł. Złapali go. Kiedy znaleźli swojego nieżywego towarzysza, wyładowali wściekłość na Delano. Pozwolił im na to, już po pierwszym uderzeniu tracąc przytomność i osuwając się na ziemię. Kopali go, pluli na niego i podnosili, żeby zacząć od początku. Obudził się po jakimś czasie z obolałymi sińcami, połama- nymi żebrami i poharatanymi ustami. Przez spuchnięte oczy zo- baczył, że jest w ciemnej celi; na podłodze była krew i błoto, dwie świece, żadnego okna. Była z nim nowa zmiana strażników. - Zabiłeś jednego z ludzi księcia. - Metalowy pręt roz- trzaskał mu szczękę i czarne gwiazdy pojawiły mu się przed oczami. - Przyznaj się, świnio. Albo rozerwiemy ci brzuch i zmusimy, żebyś patrzył, jak palimy ci bebechy. - Nikogo nie zabiłem - skłamał Delano. Jego słowa były niewyraźne. Stracił trzy przednie zęby. - Przysięgam. To tam- ci. Kazali mi kraść. Widziałem, jak zabili strażnika. - Gdzie jest ich kryjówka? - Strażnik kopnął Delano w krocze. Przełknął żółć i wyjawił im, gdzie ukrywają się jego kom- pani. - Zmusili mnie do tego. Musicie mnie przed nimi chro- nić. Zabiją mnie, jeśli się dowiedzą, że wam powiedziałem. Zaśmiali się. - Chronić? Twoi kamraci zawisną na sznurze. A ty bę- dziesz do końca życia gnił w więzieniu. Czy o taką ochronę ci chodzi? Delano zatoczył się na ścianę. Nie miał siły płakać. Właśnie wydał wyrok na Castillo i Marco. Nie byli jego przyjaciółmi; nie byli rodziną, ale byli wszystkim, co miał. Rozległ się cichy szept, tak delikatny, że nie wiedział, czy to nie wytwór jego wyobraźni - usłyszał, że jego anioł mu śpiewa. - To przynajmniej jest lepsze niż śmierdząca nora wię- zienia - wyszeptał do siebie Delano; prawie wierzył we własne słowa. Przywarł do hamaka i bujał się do przodu i do tyłu wraz z falami sztormu. W czasie sztormu wszyscy tłoczyli się razem. O północy budziła ich zmiana warty. Cierpieli na chorobę morską i od dawna nie widzieli nic oprócz pustego horyzontu. Wszyscy byli spaleni słońcem, wepchnięci pod pokład wraz i odorem wymiocin, potu i zepsutego powietrza. Były tam rów- nież wszy, karaluchy i szczury, których liczba dziesięciokrotnie przewyższała liczbę załogi. Dostawszy wybór pomiędzy więzieniem a rejsem do Indii, Delano wybrał to drugie. Teraz nie był już taki pewien, czy dobrze zrobił. Nie był pewien, czy żeglując na zachód, dotrą na Wschód. - Jeśli nie zobaczymy wkrótce lądu - powiedział Juan - porozmawiam ze sternikiem. Już dawno powinniśmy do- płynąć do Chin. - Wczoraj zrobiliśmy czterdzieści mil - powiedział ktoś w ciemności. - Czy ktoś policzył, ile już mil zrobiliśmy od początku rejsu? - spytał Juan. - Zbyt dużo - odpowiedział Delano. Znał odpowiedź, choć nie umiał dodawać. To napełniało go przerażeniem. Po- dobnie jak wiele innych rzeczy. Ostatniego wieczoru zobaczyli na niebie ognisty piorun. Po- rysował niebo - palec płomienia, który zapalił gwiazdy. To było ostrzeżenie, znak od Boga, że powinni zawrócić. - Może ster na "Santa Marii" zepsuje się tak jak na "Pin- cie"? - wyszeptał ktoś w ciemności. - Zamknij się - wysyczał Delano. - Jeśli usłyszeliby to oficerowie, powiesiliby cię na maszcie. Jeszcze dziesięć lat temu Delano by go pobił. Strach był wtedy efektywnym narzędziem zdobywania szacunku. Teraz jednak załoga szanowała go, bo wiedział różne rzeczy. Znał nazwy konstelacji. Umiał posługiwać się kwadrantem i astro- labem. Wiedział rzeczy, których nie miał prawa wiedzieć. Ster- nik "Santa Marii" dawał mu do sprawdzenia odczyty szerokości geograficznej i podrzucał dodatkowe racje jedzenia i wina. Wiedział też inne rzeczy. Wiedział, że na "Pincie" doszło do sabotażu. Powinni zawinąć na Wyspy Kanaryjskie, żeby napra- wić ster. Jednak oznaczałoby to opuszczenie "Santa Marii" i po- wrót z podwójną załogą... A Delano tego nie chciał. Z tego samego miejsca w jego umyśle, z którego pochodziły powyższe informacje, pochodziły również wątpliwości, czy do- trą do Indii. Chodziło o odległość. Była niewłaściwa. Na pewno została zapisana w dzienniku pokładowym admirała Kolum- ba... ale przecież nie miał prawa go obejrzeć, a nawet jeśliby mu się to udało, nie był w stanie przeczytać, co zostało tam zapisane. Skąd przychodziły te myśli i co oznaczały, było dla niego zagadką. A jednak to uczucie nie opuszczało go. Z pokładu dobiegł wystrzał armatni i okrzyk: - Ląd! Delano wspiął się po trapie. Światło słoneczne kłuło go w oczy i zobaczył niebo w płomieniach wschodzącego słońca. - Gdzie? Sternik Peralonso wskazał na lewo od słońca. - Tam - powiedział. - "Pinta" zasygnalizowała ląd przed sobą. Wejdź na takielunek. Powiedz, czy coś widzisz. Delano przeklinał, wchodząc. Dla pierwszego, który do- strzeże ląd, przeznaczona była nagroda w wysokości dziesięciu tysięcy maravedis. Zaczął w myślach opracowywać plan kra- dzieży pieniędzy przeklętemu sukinsynowi, który mu je sprząt- nął sprzed nosa. Spojrzał na horyzont. Faktycznie, rozciągał się tam pasek lądu. Być może. Był zamglony: góry pokryte śniegiem, w odległości dwudziestu pięciu mil. Admirał Kolumb stał na pokładzie, osłaniając oczy i usiłując dojrzeć swe drogocenne Indie. Wydawał się zadowolony; uśmie- chał się, a w jego oczach widać było ulgę. Rozkazał załodze za- śpiewać Gloria in excelsis Deo, a potem sternik Peralonso podał pod pokład podwójne racje wina. Dobry chłop z tego Peralonso. Delano nie miałby nic przeciwko temu, żeby wielki admirał 1 poszedł na dno, a dowództwo objął Peralonso. Admirał przy- wiódł ich do Indii, tak jak obiecał, ale uczucie, że coś tu jest nie tak, pozostało; uczucie, którego nie można było zatopić W winie. Głos w jego umyśle szeptał, że to nieprawda. Żeglowali całą noc. Nikt nie spał. Wszyscy chcieli zobaczyć ląd i znowu poczuć go pod stopami. Nadszedł świt i nic. Delano i Peralonso sprawdzili odleg- łość. Trzydzieści mil. Ląd okazał się mirażem. Kolumb wydawał się niewzruszony. - To była zwyczajna chmura - ogłosił i powrócił do swo- jej kajuty, ani chybi po to, by opisać ten incydent w swoim cholernym dzienniku. Dziennik pokładowy. Delano miał nieodpartą ochotę, żeby go zobaczyć. Splunął przez barierkę, a potem zszedł pod pokład, żeby posłuchać narzekań swych towarzyszy i odespać rozcza- rowanie. Trzy dni później znów rozległ się wystrzał i zawieszono fla- gę. Załoga zebrała się na pokładzie i starała się dojrzeć kolejny pasek lądu. Kolumb rozkazał, by wszystkie trzy statki płynęły razem, choć "Santa Maria" była najwolniejsza z nich. Pół dnia gonili ląd, tylko po to, by znów obejść się smakiem. Załoga zebrała się pod pokładem. - Dosyć już tego - powiedział Juan. - Musimy coś zro- bić. To sztuczki szatana - najpierw wznosi ląd, potem go za- tapia. Najwidoczniej żaden człowiek nie miał prawa dotrzeć aż tak daleko. Czekali, aż przemówi Delano. Myślał przez dłuższą chwilę. - Zrobimy coś. Porozmawiamy. - Porozmawiamy? - wysyczał Juan. - Opanujemy sta- tek i... - Porozmawiamy - powtórzył Delano. - Najpierw po- rozmawiamy, potem będziemy walczyć... jeśli zajdzie taka po- trzeba. - Wspiął się na pokład i odnalazł Peralonso. Załoga poszła za nim. 1 i - Zejdźcie na dół - wyszeptał sternik - zanim zobaczą was oficerowie. - Nie - powiedział Delano, głośno, tak żeby wszyscy g0 słyszeli. - Popłynęliśmy zbyt daleko i nie widzieliśmy nic prócz chmur. Czas, żebyśmy zawrócili, zanim zabraknie nam wody i jedzenia, zanim pochłonie nas morze. Załoga wymruczała swoje poparcie. Z kajuty admirała wynurzyli się Kolumb i oficerowie. - Co to ma znaczyć? - zażądał odpowiedzi admirał. - Popłynął pan za daleko - powiedział Delano. - Co to za człowiek? - Ręka Kolumba powędrowała do szabli. - Zabrać go na dół. Załoga przesunęła się do przodu, chwytając sworznie i zwo- je lin - chwytając wszystko, czego mogli użyć jako broni. Oficerowie dobyli szable. - Czekajcie! - krzyknął Peralonso. Załoga zawahała się. - Wysłuchajmy go najpierw, admirale. On ma wiedzę o nawigacji. Sprawdzał moje odczyty i często znajdował błędy. Warto go wysłuchać. Iskierka uśmiechu przebiegła po twarzy Kolumba. - Mów więc. Uśmieszek onieśmielił Delano. Może się mylił. Może Ko- lumb wiedział, co robi. Król i królowa wierzyli w jego plan. Kim był Delano, by to kwestionować? - Popłynęliśmy za daleko - powtórzył. - Jeśli Indie lub Chiny byłyby tutaj, już byśmy je znaleźli. - Ale widzieliśmy znaki - zaprotestował Kolumb, zwra- cając się do załogi. - Zielone gałązki w wodzie. Wiem, że jesteście równie rozczarowani jak ja, ale moje obliczenia zo- stały sprawdzone przez najlepszych nawigatorów w Hiszpanii. Jesteśmy już blisko. Załoga wyglądała na nie przekonaną. - Trzy dni - powiedział Kolumb. - Jeśli w ciągu trzech dni nie pojawi się w zasięgu wzroku żaden ląd, przysięgam na Boga Wszechmogącego, że zawrócimy, i ogłoszę, że wy- prawa poniosła klęskę. Dajcie mi trzy dni. Znajdę ląd. Znajdę dla was bogactwo i chwałę. To już bardziej trafiało im do przekonania. Opuścili broń. .- Pański dziennik - nalegał Delano. •- Co? - spytał Kolumb. - Niech nam pan pozwoli zobaczyć dziennik - powtórzył Delano - żebyśmy mogli obliczyć przebytą odległość. - Ty zuchwały łotrze. Przecież nie umiesz nawet czytać. Wymyślisz słowa i liczby, żeby ukryć za nimi swoje tchórzostwo. - Dziennik. - Zakujcie tego człowieka - rozkazał Kolumb i odwrócił się do swoich oficerów. Jego twarz stała się trupio blada. - Nie mogę dowodzić flotą, w której zdrajcy wykrzykują swoje szalone i podburzające pomysły. - Dlaczego go pan chowa? - spytał Delano. Oficerowie podeszli do niego krok bliżej. - Pokaż nam swój dziennik, admirale - powiedział Per- alonso i wszedł pomiędzy Delano a oficerów. Nastąpiła niezręczna cisza; słychać było jedynie skrzypienie statku, gdy podnosił się i opadał na fali, i bryzę trzepoczącą w żaglach. W końcu Kolumb powiedział: - Mój dziennik przeznaczony jest tylko dla oczu królowej i króla. - Znam tego człowieka - oświadczył Peralonso. - Jeśli mówi, że odległość się nie zgadza, i jeśli to go niepokoi tak, że wystawia swoje życie na niebezpieczeństwo, to ja też chcę zobaczyć pański dziennik. - Nie. - Kolumb wyjął szablę. Delano, Peralonso i kilkunastu członków załogi pospieszyło do niego z liną, sworzniami i oszczepem. Kolumb ugodził Juana w nogę i zaczął wymachiwać szablą, tak że nikt do niego nie mógł podejść. Delano rzucił w niego sworzniem. Kolumb odtrącił go szablą. Peralonso rzucił mu się pod nogi i przewrócił go. Pozostali złapali Kolumba za nadgarstki i przywiązali go do masztu. Oficerowie wahali się. Nie zrobili żadnego ruchu, żeby ra- tować swojego admirała. Delano i w ich oczach zobaczył zwąt- pienie. Przeszukali kajutę Kolumba. Delano znalazł okutą żelazem skrzynię. W środku były dwa dzienniki: pokładowy oraz drugi, prywatny, a także szklany słój zapieczętowany woskiem. Przeglądał dziennik, a Peralonso zaglądał mu przez ramię - nie wiedział, że potrafi czytać. Dziennik zaznaczał, że wy- płynęli trzeciego sierpnia i pokonali czterdzieści osiem mil, obierając kurs na Wyspy Kanaryjskie. Szóstego sierpnia popsuł się ster na "Pincie". Kolumb napisał, że podejrzewa Cristobala Quintero, właściciela statku, o sabotaż. Niczego nie brakowało. Przebyta odległość i daty były szczegółowo zapisywane. Serce Delano zabiło z paniki. Odłożył dziennik i przejrzał osobisty dziennik Kolumba. Na początku - niczym niezmącony optymizm. Pewność, że Kolumb wie, co robi. Jednak dziewiątego września nastąpiła zmiana nastroju. To było to, co Delano usłyszał w swoim umyś- le. Kolumb skrócił przebytą odległość. Napisał, że bał się, iż załoga wznieci bunt, jeśli dowie się, jak daleko już popłynęli. Zapisał sześćdziesiąt trzy mile, ale załodze powiedział, że było ich tylko pięćdziesiąt jeden. Na- stępnego dnia przebyli dwadzieścia jeden, a on powiedział, że siedemnaście. Każdego dnia skracał dystans o jedną piątą. Delano rozbił zapieczętowany słój. W środku były zielone gałęzie, dokładnie takie same, jak te, które znajdowali w wodzie - co, według Kolumba, było dowodem na bliskość lądu. Fał- szerstwo. w Przeczytał dziennik zebranej załodze. - Mogę to wyjaśnić - wykrzyknął Kolumb. Załoga pobiła go do krwi, a potem zaciągnęła na dół, żeby poprawić. Delano przyjrzał się oficerom. Czy wiedzieli? Zdawali się równie zaszokowani i wściekli, jak załoga. - Panie sterniku, czy przeczytał pan to samo, co ja? - Tak. - Zgadza się pan, że odległość, którą przebyliśmy, jest zbyt duża? Że gdyby Indie były po tej stronie świata, już dawno byśmy do nich dotarli? Pomyślał chwilę, po czym powiedział: - Zgadzam się. - Kapitanie Peralonso, jakie są pańskie rozkazy? - Ofi- cerowie nie sprzeciwiali się przejęciu przez sternika dowództwa. Tylko on mógł poprowadzić ich z powrotem. - Zawracajcie statki. Płyniemy do domu. Delano uśmiechnął się. Uciekł więzieniu i powstrzymał tę samobójczą podróż. Był wolny. Był bohaterem. Delano tonął w ciemnej rzece. Był zdezorientowany, zmie- szany, stłamszony; zakrztusil się wodą. Silny wir ściągnął go w dół. Walczył z nim, machając rękami. W jego wnętrzu też ktoś walczył. Rają odłączyła się i wydostała na zewnątrz. Popłynęła ku powierzchni. Woda gęstniała z każdym ude- rzeniem jej ramion - żelatyna, błoto, cement. Chciała ją ściąg- nąć, wraz z Delano, ku śmierci. Rają przerwała powierzchnię i zaczerpnęła powietrza. Pod- płynęła do brzegu Dai Esthai, potem położyła się w błocie i roz- koszowała smakiem tlenu. Prawie utonęła wraz z Delano. W drodze powrotnej złapał ich sztorm i złamał ciężką "Santa Marię" na pół. Delano nigdy nie znalazł swej wolności. Jego śmierć ciążyła Rai. Mogła mu była dać lepsze życie. Oboje byli osieroconymi dziećmi. Oboje mieli niewidocznych przyjaciół, tylko że przyjaciele Delano opuścili go - ona go opuściła. Delano nie żył już od pięciuset lat i nie pozostał nikt, kto mógłby opłakiwać jego śmierć. Jego nieszczęsne życie było te- raz częścią jej życia. Nauczył ją rzeczy, których się nie nauczyła przez całe wieki. Pokazał jej klęskę i rozpacz. Zakręt losu skierował jego życie w spiralę kręcącą się w dół; jej życie z kolei - w ścieżkę wiodącą do chwały. Tak prosta rzecz, a jaka różnica. Czy każde życie było właśnie takie? Mo- że. A może nie powinna nimi się bawić. Jednak to już się dokonało i Rają nie będzie znowu ryzy- kowała śmierci, żeby to zmienić. Rzeka nie była już gładka. Kręciła się, pieniła i rozprys- kiwała wodę na wszystkie strony. Spojrzała w głębię i zoba- czyła, że tylko "Pinta" powróciła do Hiszpanii. Załoga była za- głodzona i odwodniona i opowiadała o morskich potworach i duchach. To dobrze. Ale coś innego przykuło jej uwagę na drugim brzegu. Rają zobaczyła samą siebie patrzącą w wodę. Spodziewała się tego. To była ona sama w innym czasie. Jednak dalej zo- baczyła kogoś, kto sprawił, że jej serce zadrżało: Larry'ego. Patrzył na nią z przeszłości i zaciskał pięści, kiedy weszła w wodę i w życie Delano. Przyjrzał się rzece, popatrzył na coś, co trzymał w dłoniach, i również wszedł w wodę. - Nie! - zawołała. Larry wcisnął się w wodę, blisko życia Delano. Czy ten głu- piec próbował odkręcić to, co zrobiła? Rają zawrzała gniewem. Nie mogła marnować suchej wody na kręcenie się w tę i we w tę po historii świata i gierki z Lanym. On musi umrzeć. ROZDZIAŁ 14 Larry dotknął podłoża jaskini. Było zarówno gorące, jak i zimne, po części było czarnym lodem, a po części stopione. Zamigotało mu przed oczami i pozostał tylko wapień. Wyładowania elektryczne pieściły jego skórę; linie siły magnetycznej. Poczuł zapach migdałów i przypraw. Jej magia wisiała w powietrzu. Rają była w rzece. Albo będzie. Nie był pewien - jego poczucie czasu zostało rozmyte. - Larry? - Pojawiła się nad nim pomarszczona twarz Spencera i wykrzywiła się w uśmiechu. Pomógł Larry'emu usiąść i powiedział: - Próbowałem cię obudzić, ale byłeś mart- wy dla świata. Znajdował się w grocie, do której przyprowadził go szaman. Nie było mgły ani gwiazd, tylko cienka warstwa pary nad ich głowami. Znajdowała się tam kulka srebra, resztka suchej wody. Larry dotknął buteleczki w swojej kieszonce. Dobrze. Wciąż tam była. - Dź... dzięki - powiedział, drżąc. - Jak się tu dostałeś? - Czekałem sześć godzin na tamtym brzegu. Nie mogłem tak po prostu wstać i odejść, nie wiedząc, co się stało. - Spencer rozejrzał się niespokojnie po zamarzniętej jaskini. - Przesko- czyłem jak żaba przez rzekę - pomogła mi lina, którą zawiesiłeś. - Cieszę się, że przyszedłeś, ale... - Jeszcze nie skończyłem. - Uśmiech zniknął z twarzy starego. Palący kwas zebrał się w brzuchu Spencera; Larry poczuł go. To nie był alkohol wyżerający mu dziurę w brzuchu. To był strach. - Za rzeką z twoimi śladami stało się coś dziwnego... roz- chodziły się. Prawy poszedł w jedną stronę, lewy w drugą, po- tem się rozmnożyły, dwie i trzy stopy razem, wałęsające się po każdej szczurzej dziurze. Zgubiłem się. Załamał ręce i spojrzał na swoje buty. - Ale to nie było jeszcze najdziwniejsze. Czyżby Spencer zobaczył obłok gwiazd w jaskini? A może suchą wodę? Albo ducha Niyola? Jak mu to wyjaśnić, żeby nie wyjść przy tym na szaleńca? - W tych korytarzach była śmierć - wyszeptał Spencer. - Przetoczyła się przeze mnie. Pięć duchów i jeden, Boże mi- łosierny, czarny demon z piekła rodem, który je wszystkie trzy- mał razem. Śmierć. Larry położył dłoń na ramieniu Spencera. Ten wzdrygnął się. - Musisz mi uwierzyć. Nie tknąłem kropli alkoholu od trzech miesięcy. - Wierzę ci - powiedział Larry. - Co się stało? Opalona twarz Spencera zrobiła się blada. - Nie przyszli po mnie; przybyli po ciebie, wołali cię po imieniu. - Oblizał usta. - Tam, gdzie dotknęli ścian, pojawiał się lód. Poszedłem za nimi - doszedłem do wniosku, że jeśli chcieliby mnie zabić, już by to zrobili. Zaprowadzili mnie pro- sto do tej dziury. Byłeś w śpiączce. Spencer wpatrywał się w Larry'ego. - Czyżbym oszalał? A może to prawda? Co oni ci zrobili? - Dowiedzmy się najpierw, co tak naprawdę widziałeś. Niyola, czy raczej ojca Niyola przebranego za swojego sy- na, nigdzie nie było widać. Larry miał do szamana trochę py- tań: jak wysłanie go do Dai Esthai powstrzyma Raję, dlaczego ukrywał się pod postacią swego syna i co, do diabła, widział Spencer. Zanurzył rękę w kieszeni i wyjął kulkę Matta Carlsona. Mo- że wyjęty spod prawa będzie wiedział, gdzie może być Niyol. Włożył kulkę do zęba i przygryzł. Najpierw pojawił się kapelusz, potem buty, a na końcu ka- lesony. Matt stał odwrócony plecami do Larry'ego, z założo- nymi rękami. - Matt? - Ktoś tu jeszcze jest? - spytał Spencer i podniósł lata- renkę. - Zaraz ci to wyjaśnię. Daj mi chwilkę. Matt wciąż był odwrócony do Larry'ego plecami. - Nie pomogę ci, śmierdzący Chińczyku. Jestem bardziej wściekły niż grzechotnik i nie będziesz mnie wypluwał, kiedy tylko przyjdzie ci na to ochota. Mam dość siedzenia w otchłani. Odwrócił się. Jego oczy były zaczerwienione od dymu, a ko- niuszki wąsów przypalone. - No, dalej, wypluj tę kulkę. Nic mnie nie obchodzi, co stanie się z moją duszą. Może i nie żyję, ale mam swój honor. - Daj spokój, Matt. - Larry strzepnął kurz ze spodni i wstał. - Możemy iść na kompromis. Zachowaj dla siebie swoje rasistowskie uwagi, a ja zatrzymam kulkę. Załatwię ci gazety. Będę nawet przewracał kartki książek. - Książek? - Oczy Matta stały się czarne. - Dobrze się czujesz? - spytał Larry'ego Spencer. - I kupię telewizor. Nie miałeś nigdy telewizji w pokoju. To takie obrazki, które się ruszają. - Jesteś jakiś inny - powiedział Matt. - Pachniesz fi- kuśnymi francuskimi perfumami, a twoje kolory są mocniejsze. Byłeś z kobietą? - Nie... a właściwie tak. Tak jakby. Później ci opowiem. - Jeśli mam zostać, to musimy być partnerami. Nie będę niewolnikiem jakiegoś Chin... - Matt zmarszczył brwi - ...twoim niewolnikiem. Larry nie był pewien, co oznaczało partnerstwo z Mattem. Ale o to będzie się martwił później. - Zgoda. A teraz powiedz, czy Spencer faktycznie widział śmierć? I dlaczego mnie szukała? - Uderzyłeś się w głowę? - spytał Spencer. - Mam ap- teczkę. - Wplątałeś się w niezłą kabałę - wyszeptał Matt. - Szaman był tutaj, kiedy przyszło to coś, co cię szukało. To nie była czarownica. Nie widziałem wcześniej nic podobne- go. Spencer ma rację. To była Śmierć... Były z nią duchy - zabiły szamana. Stał się bardziej martwy niż konserwa z wo- łowiny. - Ale on przecież nie żył już przedtem. - Śmierć to tylko połowa tego, co go spotkało - powie- dział Matt. - Jego dusza została zaciągnięta do Piekła. Te du- chy pochłonęły go i zrobiłyby to samo z tobą, gdyby szaman nie poharatał ich przywódcy i nie musiał się on wycofać, żeby wyleczyć rany. Ale na pewno wróci. Możesz postawić na to tego swojego srebrnego dolara. - Może przywołasz wizje - zaproponował Spencer - i powiesz mi, co widzisz. - Chodźmy stąd - powiedział Larry. - Wyjaśnię ci wszystko po drodze. A potem dojdziesz do wniosku, że obaj jesteśmy szaleni. Między górami Ferrocarril i Kanionem Zaginionego Srebra leży wąwóz Terranegro, pasek wulkanicznej skały z pęknię- ciami i ostrymi kolcami. Białe petrogryfy dekorują czarne ścia- ny wąwozu - postacie ludzi, węże i spirale. Antropolodzy twierdzą, że, jeśli nie liczyć pewnych drob- nych różnic, znaki te opowiadają tę samą historię i powstały na przestrzeni trzystu lat. Mówią o Duchu Wojownika i wy- zwaniu, które rzucił Ognistej Kobiecie, potrafiącej wzywać wulkany i deszcze. Ognista Kobieta chciała zniszczyć ziemię i stworzyć ją ponownie, tym razem lepszą. Walczyli. Zginęli. I ziemia pozostała nie zmieniona. Jednak są również inne wersje tej opowieści. Niektóre petrogryfy mówią na przykład, że Duch Wojow- nika przeżył, by poprowadzić nowy szczep ludzi, podczas gdy według innych zginął, a Ognista Kobieta zmieniła ziemię; we- dług jeszcze innych, walczyli, ale w końcu zawarli rozejm. Na- stępne donoszą, że zakochali się w sobie. Hoover James w swoich Starych i nowych dziejach hrabstwa Seco twierdzi, że dla Anasazi ta legenda była wiecznie żywa. Wierzyli oni, że powtarza się od wieków, nie tylko na tym świe- cie, ale również w świecie duchów. Zacytował opowieść sza- mana Yanisina Orle Pióro Rodrigueza. Szanowani antropolodzy i wodzowie indiańskich szczepów nigdy nie słyszeli o tym tajemniczym szamanie i ogłosili, że Hoover James jest oszustem. Broniący swej pracy Hoover James stwierdził, że według petrogryfów konflikt rozgorzeje na nowo. Następnym razem doprowadzi do końca świata. Spencer zatrzymał się na czarnym piasku i zasłonił oczy przed południowym słońcem. - Czy dobrze zrozumiałem? Pani Anumati jest czarownicą. Ciebie nawiedza duch Matta Carlsona. Martwy szaman uczył cię magii - ale duchy, które widziałem w jaskini, zabrały go do piekła. I to wszystko z powodu jakiegoś magicznego napoju? - To prawda - potwierdził Larry. - Chyba że jestem szalony. Ale nie kłamię. - Usiadł na odkrywce bazaltu i dobrą chwilę wiercił się, starając się umościć na nierównej powierz- chni. Wędrowali od pięciu godzin - wydostali się z jaskini, prze- szli przez pustynię miraży i dotarli do tego kanionu z pumeksu, lawy i wyblakłych petrogryfów. Larry nie mógł pozbyć się uczu- cia, że idzie za nim Rają. Potarł srebrną dolarówkę na szczęście. Powinien martwić się "śmiercią", którą widzieli Spencer i Matt i tym, czy sucha woda jest bezpieczna w jaskini, w której ją zostawił. Zamiast tego patrzył na srebrną monetę i myślał 0 Palomie. Pogładził gwiazdy wyryte na jej powierzchni. Annę Marie by się roześmiała. Jasne już teraz dla niego było, że Pa- loma starała się zaskarbić jego względy. Dlaczego wcześniej tego nie dostrzegł? Te wszystkie jej śniadania, język ciała, per- fumy i całusy na do widzenia, które aż prosiły się, by je za- mienić na coś więcej. Jakimż był głupcem! - Nie wiem, co gorsze - powiedział Spencer. - Wierzyć w tę historyjkę, czy wymyślić nową, która pasowałaby do fa- któw. - Usiadł w cieniu i zaczął się przyglądać postaci na- rysowanej na ścianie klifu. Larry słuchał bulgotania strumienia, który płynął przez ka- nion, wijąc się pomiędzy skałami, powykręcanymi sosnami 1 krzakami manzanita. - Pewnie lepiej by było, gdybyś uważał mnie za wariata i trzymał się od tego wszystkiego z daleka. - Zademonstruj mi swoje magiczne zdolności, a przeko- nam się, jak jest z tobą naprawdę. Co ty na to? Larry najeżył się. Nie miał powodu, żeby pokazywać Spen- cerowi cokolwiek. To było niebezpieczne. Jednak jakaś część jego również w to wszystko nie wierzyła. Uważała, że Matt, Niyol i magia to tylko złudzenie. Może jeśli przekona Spencera, sam również uwierzy. - Zgoda - wyszeptał. - Daj mi coś, do czego jesteś bar- dzo przywiązany. Spencer pomyślał chwilę, po czym wyjął swój szwajcarski scyzoryk i podał mu go. Miał on jedno ostrze, śrubokręt, no- życzki, szczypczyki i wykałaczkę. • Matt przyjrzał się nożowi i stwierdził: - Nie pociąłby nawet ropuchy. Larry wpatrzył się w czerwoną obudowę i biały krzyżyk na niej. Wyciągnął ostrze. Miało zadrapania na krawędzi od ostrzenia. Otworzył nożyczki i wypróbował je. Ciężko chodziły. Nie było świata na zewnątrz, żadnych skał ani Matta, ani Spencera - tylko nóż. Scyzoryk zaszedł mgłą. Rzucał siedem cieni w siedmiu kierunkach, których Larry nie zauważył wcześniej. Miał teraz sześć elementów - nie trzy. Obrócił nóż, tak że części, które istniały, pojawiły się w innych wymiarach, potem złożył stare ostrze, śrubokręt i nożyczki do cienia. Odłożył nóż. Rozproszył się, przyglądając się rysunkowi węża na ścianie, ponownie zawiązując sznurówki, a potem licząc od jednego do dziesięciu, wybierając liczby nie po kolei. Nie był pewien, co właściwie zrobił. Przesuwając części no- ża, które istniały gdzie indziej, mógł zgiąć metal albo przenieść jeden z jego elementów - coś, czym udowodni Spencerowi, że jego historia jest prawdziwa. Niebo było błękitne. Spencer i Matt tam byli. Wszystko było normalne. Nie patrząc, zamknął części noża i zwrócił go Spen- cerowi. - Gotowe - powiedział. - Niby co? Gapiłeś się na mój nóż, bawiłeś się nim przez chwilę i nic się nie stało. - Jesteś pewien? Spencer otworzył duże ostrze. Metal był złoty i miał piaskową powierzchnię. Osiem ka- wałków diamentu - szerokich na pół cala każdy - było umie- szczonych tak, by stworzyć żłobkowaną krawędź. Spencerowi oczy wyszły z orbit. Sprawdził ostrze na pasku od buta i przeciął grubą skórę jak bibułę. Otworzył śrubokręt i znalazł zamiast niego srebrne pióro. Nożyczki zamieniły się w korkociąg o podwójnej spirali. Wy- kałaczka była płaska, miała wygrawerowany rysunek: statki że- glujące w chmurach. Szczypczyki miały osiem odnóżek. Larry nie spodziewał się tego. Nóż nie był podobny do ni- czego, co istniało na tym świecie. Napełniał go przerażeniem. Ale też intrygował. Wiedział, że tym razem to była prawda. Wyraz twarzy Spen- cera był prawdziwy. Drżenie rąk staruszka było prawdziwe. Wszystko, co się wydarzyło, było prawdą. Spencer milczał. Raz jeszcze przyjrzał się swemu odmie- nionemu nożowi, potarł palcem pentagram, który pojawił się na nim zamiast białego krzyża. - Wiem, że nie jestem szalony, i wiem, że to jest mój nóż. Widzę ślady po tym, jak zadrapałem ostrze. Złożył scyzoryk i schował go do kombinezonu. - Wierzę ci. - Z przyzwyczajenia sięgnął do kieszeni, w której trzymał swoją srebrną flaszkę. Kieszeń była pusta. Flaszkę miał Larry i nie było w niej alkoholu. Na pergaminowej twarzy starego pojawiły się zmarszczki zmartwienia i śmiechu. - Chcę się dowiedzieć czegoś więcej o tej suchej wodzie. Za- biera cię do przeszłości? Jest jak pejotl? Jak narkotyk? Larry pożałował, że opowiedział o tym Spencerowi. Chciał mu zaufać. Ale nie z suchą wodą. Odetchnął, a potem powie- dział: - Woda pozwala na przeżywanie minionych żyć. To nie jest wehikuł czasu. - Spirala po drugiej stronie kanionu przy- kuła uwagę Larry'ego. Czyżby się poruszyła? Przeniósł wzrok na kawałek wapienia wciśniętego w kamień, na którym siedział. - Więc jeślibyś chciał, mógłbyś być hiszpańskim konkwi- stadorem? Na przykład tym, który ukrył srebro w tych górach? - Niezły pomysł - powiedział Matt - pod warunkiem, że udałoby się przeżyć. Gdy jest się bogatym, zawsze jest ry- zyko, że ktoś będzie chciał cię tego bogactwa pozbawić - i to razem z życiem. Spencer wyjął kopciuch z tytoniem i skręcił papierosa. - Nie mogę mówić za innych Lobos, ale na mnie możesz liczyć. Mam broń i kryjówki. Wszystko. Tylko powiedz. - Doceniam twoją propozycję, ale tego, co widziałeś w ja- skini, nie da się powstrzymać za pomocą strzelby. Podobnie jak Rai. - Broń to nie byłby taki zły pomysł - powiedział Matt. - Mimo wszystko nie wycofuję się - powiedział Spencer, zapalił zapałkę i papierosa. Larry nie mógł sobie pozwolić na to, by zrezygnować z po- mocy Spencera. Potrzebował jej i musiał sprawić, żeby Spencer nie pisnął nikomu ani słówka o suchej wodzie. Poza tym, jeśli wchodziło w grę jego zaginione srebro, Spencer mógł zrobić wszystko, żeby je zdobyć - nawet zabić Larry'ego. - Zgoda. - Więc jaki jest nasz następny krok? - Spencer wciąż trzymał w ręku zapaloną zapałkę, niepomny tego, że paliła się już teraz bardzo blisko jego palców. - Pójdziemy do miasta i poprosimy Palomę, żeby dowie- działa się, co knuje Rają. Potem... Petrogryfy poruszyły się - może była to tylko sztuczka gorącego powietrza i ostrych cieni w wąwozie. Larry zigno- rował je. Miał nadzieję, że znikną. Tak się jednak nie stało. Wokół wijących się spirali tańczyły wzory. Geometryczne słońca wschodziły i zachodziły. Kanciaste ptaki i obłoki nur- kowały, tańczyły szaleńczo i krążyły. Symbole zabłyszczały sil- nie jak błyskawica, pozostawiając ślady ognia w kamieniu i sprawiając, że skała w kanionie zapłonęła. Larry skoncentrował się. Chciał, żeby obrazy zniknęły. Sku- pił się tylko na skałach, ale było zbyt wiele obrazów, zbyt wiele postaci, które machały, krzyczały i walczyły ze sobą... Nie mógł się skupić na żadnej z nich. Niebo zapłonęło niebieskimi acetylenowymi płomieniami, które pochłaniały powietrze i pozostawiały tylko migające gwiazdki. Góry Ferrocarril eksplodowały. Krawędzie rzeczy- wistości zwęgliły się, zwinęły, wypaczyły i rozpadły, jak palący się papier. Spencer zamazał się... potem, wraz z resztą świata, zniknął. Larry stracił ostrość widzenia. Adrenalina podniosła się we krwi. Rozejrzał się dokoła, by znaleźć coś, co nie płonęło. Niczego już nie było. Larry nie miał czego dotknąć, nie było ziemi pod stopami, ani nawet jego samego. Po siedmiu uderzeniach serca Matt wyszeptał: - To się właśnie dzieje, kiedy wyjmujesz kulkę z ust. Lu- dzie, miejsca, wszystko jakby znika. Po jakimś czasie, kiedy nie ma już nic, znajdujesz się w Otchłani. Larry starał się nie wpaść w panikę. Nie było tu szamana, który mógłby go poprowadzić. Musiał radzić sobie sam. - Gdzie jesteśmy? - Nie jest to miejsce, o którym można by powiedzieć "gdzieś" - odparł Matt. - Więc jak się tu dostaliśmy? Co się stało? Jak wrócimy? - Nie znam odpowiedzi na żadne z twoich pytań. Larry zrobił trzy głębokie wdechy - choć nie było czym oddychać. Nie było to dużo bardziej niewiarygodne niż czarna dziura w jego hotelowym pokoju lub miasto widziane na pu- styni. Świat po prostu zniknął... Mógł sobie jakoś z tym po- radzić. Czy sprawiło to bawienie się nożem Spencera? Ale przecież potem przestał się koncentrować. Nie był skupiony na niczym szczególnym. Nie. To przeniesienie do Otchłani musiało być spowodowane przez jakieś zewnętrzne źródło: poruszanie się bez ruchu, przechodzenie przez dziurę w rzeczywistości, jak wtedy gdy szaman prowadził go przez pustynię lub... - To była Rają. Znalazła suchą wodę. - Wydaje mi się, że zostawienie tam wody to nie był naj- lepszy pomysł - powiedział Matt. Larry przypomniał sobie świat, który pokazał mu szaman, świat megalitycznych miast, tryliony ludzi, oceany zanieczysz- czonego mułu. Świat Rai. - Musiała się tam zjawić zaraz po mnie, dostać się do Dai Esthai i zmienić przeszłość. Mogła tak zmienić świat, żebyśmy ty, Spencer i ja nigdy nie istnieli. A jeśli nie istniejemy... - ...to nas nie ma - podpowiedział Matt. Larry wyjął srebrną flaszkę z kieszeni i odkręcił ją, a przy- najmniej wydawało mu się, że to zrobił. - Nie na długo. - Napił się. - Wygląda mi to na rzekę - stwierdził Matt. - Dużą i zamuloną. Mniejszą niż Missisipi. - To nie jest rzeka - powiedział Larry. - To metafora, sposób, w jaki nasze umysły tłumaczą niewytłumaczalne. Gdy- byśmy naprawdę zobaczyli, co to jest, oszalelibyśmy. - Co ja tutaj robię? Ostatnim razem, kiedy wypiłeś wodę, zostałem. - Kiedy piłem wodę, kulka, w której jest twoja pokręcona dusza, była w moich ustach. Dlatego podziałała również na ciebie. Matt prychnął. - Zmyślasz. Nie wiesz więcej niż pierwszy lepszy klecha. - Spojrzał w górę strumienia, pokazał na coś i krzyknął: - To czarownica! Ukryjmy się! Może nas zobaczyć. Larry obserwował, jak Rają rysuje w błocie, zastanawia się nad wzorem, a potem wchodzi w wodę. Wkręciła się pod po- wierzchnię i zniknęła. - Ona nas nie widzi - powiedział Larry. - Czas tutaj działa inaczej. To jest cień z przeszłości lub przyszłości. Popatrz na rzekę, a zobaczysz w niej również mnie z czasów, kiedy tu byłem. Matt zmrużył oczy. Z rzeki wynurzył się drugi Larry i zaczął rozmawiać z Niyolem. - A niech to dunder świśnie! Jesteś tam. Niezła jazda! - I jestem po drugiej stronie rzeki. - Larry nie widział drugiego brzegu, ale wiedział, że inny on, ten, który wyłaniał się z życia Anny Marii, widzi go. Pomachał sam do siebie. - Chodźmy. Musimy zobaczyć, co takiego uknuła Rają. Matt i Larry poszli do miejsca, gdzie ją widzieli. Na brzegu rosła trawa - rysunki Rai wyglądały jak obie Ameryki oraz Europa i Afryka. Linia łączyła Hiszpanię z Karaibami. - Mapa korsarska - powiedział Matt. - Może szuka złota. - Rają może mieć każde pieniądze, jakich tylko zapragnie. Zmieniła historię z innego powodu. Larry spojrzał tam, gdzie mniej więcej weszła Rają. Zoba- czył gondolierów w Wenecji, kupców ubranych w brokatowane aksamitne peleryny, pierwsze wydanie Opowieści kanterberyj- skich Chaucera i portugalskie trójmasztowce, kupieckie okręty uzbrojone na wojnę. Zbyt wiele było istnień wplątanych w wiry, nici egzystencji, których nigdy nie będzie mógł rozplatać. Prawdopodobieństwo, że znajdzie życie, którym ona żyła, wynosiło jeden do miliona. A nawet jeśli, to czy będzie żył w nim razem z Rają? Czy będą uwięzieni razem w jednej osobie? Czy razem wypłyną po drugiej stronie? Nie chciał się tego dowiedzieć. Po pierwsze, musiał odkryć, co ona zrobiła. Musiał być spo- sób na to, by dowiedzieć się prawdy. Prawda... Larry miał Ostrze Prawdy Annę Marie, którym mógł przeciąć plan Rai i zobaczyć prawdę. Annę Marie nie pamiętała magii - co innego Larry. Czy wróżby starego gnoma zadziałają w jego przypadku? Usiadł w błocie i starał się przypomnieć sobie lekcję. To było tak dawno temu, ale to miejsce pełne było przecież wspo- mnień. Rzeka była wspomnieniem. Przypomniał sobie popo- łudnia, kiedy Annę Marie wymykała się do stodoły i ćwiczyła, bojąc się zawsze, że Philippe lub Maman ją znajdą. - Co tam robisz w tym błocie? Bawisz się? Larry zignorował Matta i zaczął szukać pulsu ziemi. Tam. Powolny, mocny, miarowy. Skoncentrował się i chwycił go, pobierając moc jednym ostrym wdechem. Dwoma palcami na- rysował podwójną spiralę na brzegu, a potem serię łuków, które podtrzymywały krzywą, i postawił kropkę na każdym końcu. Szkic w błocie zapłonął szarym płomieniem. Larry wyciągnął rękę do wzoru. Był gorący. A zarazem zim- ny. To było palenisko, w którym miał wypalić prawdę. Znalazł rękojeść miecza i pociągnął. Pojawił się cienki rapier, wstęga ostrza stworzona z odbicia mgły. - Niezła sztuka - powiedział Matt. - Możesz mi stamtąd wyciągnąć też pistolet? - Nie. Larry trzymał krawędź miecza przed oczami. Niezbyt bli- sko. Prawda mogłaby go oślepić. Była tam linia, która zama- zywała mu widzenie; skoncentrował się na niej i na rzece jed- nocześnie. Szara mgła. Błotniste wody. Na powierzchni rzeki, w miejscu, w którym weszła do niej Rają, pojawiły się zmarszczki. Łuki, które biegły w dół stru- mienia - do przodu w czasie. Zobaczył, jak rozwija się przed nim życie Delano: sierota, bandyta, żeglarz. Zobaczył jedną zmianę. Kolumbowi się nie udało. Zmarszczki nie zniknęły, ale powiększyły się i przyspieszyły. Larry skoncentrował się na miejscu pod falami. Dwa lata później Francuzi dali fundusze na ekspedycję Barłomieja Diaza. Odkrył Florydę. Fale zawirowały. Rzeka zrobiła się czarna. Pięćdziesiąt lat później Francja była już w posiadaniu wysp na Karaibach oraz Ameryki Środkowej i Południowej. Złoto z Nowego Świata uczyniło ją potęgą. Do końca szesnastego wieku podbiła Europę. Fale uderzyły o brzeg. Pojawiły się wiry. Bałwany zatań- czyły. Rewolucja francuska przyszła sto lat wcześniej, a Marsylia została doszczętnie spalona. Nowy rząd zawarł pokój z rdzen- nymi Amerykanami. Zagwarantował im pełnię praw w parla- mencie. Francuskie kolonie nigdy się nie zbuntowały. Brzeg rzeki zaczął erodować; kawałki błota i ziemi wpadły do wody. Anglia zawarła sojusz z Francją. Resztę Europy pochłonęła wojna, która zabrała trzydzieści milionów istnień ludzkich. Biała woda pokryła rzekę. Wyryła wąwóz w ziemi. Rewolucja przemysłowa rozpoczęła się pięćdziesiąt lat wcześniej. Paryż zniknął pod warstwą węgielnego popiołu i smogu. W Institution de Technologie w Nicei w grafitowej piwnicy zabłysła iskra. Energia nuklearna została odkryta sto lat przed czasem. Światło pod wodą. Zawrzała i plusnęła w powietrze. Znów pojawiły się wiry. Zadudniło. Zawrzało. Woda stała się oleista, śliska i czarna. Przyspieszała. Larry nie widział już nic więcej. Nie chciał już więcej wi- dzieć. Zobaczył nić życia Delano od narodzin do śmierci. Posta- nowił zrobić wszystko, by nie wpuścić go na "Santa Marię". Zabicie go mogło spowodować kolejne zmiany. Musiał być subtelniejszy sposób, by zmienić jego życie. Larry znalazł nić, która przecinała się z nicią Delano. To było ryzyko. Ale podejmie je. - Masz przed sobą sporo do przepłynięcia - powiedział Matt. - Mamy - poprawił go Larry. - Nie ma mowy, ani myślę tam wejść. - Chciałeś, żebyśmy byli partnerami. Więc nimi jesteśmy. Jeśli tu zostaniesz, zostaniesz tu na zawsze. To lepsze niż Otchłań, ale gorsze niż świat. Potrzebuję cię, Matt. Tylko ty możesz mnie pilnować. Tylko ty widzisz magię Rai. Nie bądź... tchórzem. Matt podkręcił wąsa. ¦ - Już tam kiedyś byłeś? - Tak. - Więc jeśli tobie się udało, może i mnie się uda. Powiedzenie, że Arturo Baldovino miał władzę, krzywdziło go. Arturo Baldovino był władzą. Nie piastował żadnego politycznego stanowiska. Kiedy po- trzebne mu były jakieś rozporządzenia, zapewniał je sobie sub- telnie - łapówkami, szantażem, zastraszaniem. Tych urzęd- ników, którzy odmówili współpracy, znajdowano otrutych. Był cichym wspólnikiem domów kupieckich Mariposa, Gil- bert i De Von, posiadał sześć tysięcy akrów winorośli nad Mo- rzem Śródziemnym i miał sto tysięcy złotych florenów ukrytych w piwnicach, sypialniach i bankach w całej Europie. Miał czarującą, młodszą od siebie o połowę, żonę, którą wy- syłał za granicę, kiedy tylko miała na to ochotę, co zdarzało się zawsze, gdy akurat nie była w ciąży. Utrzymywał siedem kochanek i miał na oku jeszcze trzy. Miał rodzinę, która go pocieszała. Miał słodkie córki, cza- rujących synów, ciotki i wujów, kuzynów i ludzi, których na- zywał po prostu "przyjaciółmi". Przez cały czas zmieniał te- stament i zawsze podburzał jednych przeciw drugim. Byli jego prywatnymi, żywymi figurkami szachowymi. Miał wszystko, czego może chcieć każdy człowiek. Ale Ar- turo Baldovino nie był "każdym". Był Arturem Baldovinem. Chciał więcej. To dlatego wsparł wyprawę Kolumba, kiedy jego przyjaciel, wspólnik i marionetka, hrabia Luis de la Cerda wyjaśnił mu tę sprawę przy kolacji. Kazał hrabiemu przedstawić Kolumba na królewskim dworze. Nie było to spowodowane tym, że w głębi serca Arturo był romantycznym odkrywcą albo że wierzył w teorie Kolumba o okrągłości Ziemi. Stało się tak dlatego, że mogła to być in- westycja na przyszłość. Jeśli Kolumb się mylił, Arturo nie tracił nic prócz prestiżu hrabiego Luisa de la Cerda. Jeśli Kolumb miał rację, choć mała na to szansa, wtedy hra- bia zostanie odpowiednio wynagrodzony przez Koronę za wy- tyczenie nowej drogi do Chin - a Arturo będzie w posiadaniu pierwszego, a możliwe, że jedynego towarzystwa handlowego, które się na niej wzbogaci. Instynkt podpowiadał mu strategię. Rzadko się mylił. A w tej kwestii dosłownie krzyczał w jego głowie, że to życiowa szansa. Pojawiła się jednak pewna rysa w planie. Arturo wymusił co prawda na Cristobalu Quniterze, by ten sprzedał Kolumbowi trzy statki, ale żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie chciał trafić do jego załogi. Znalazł jednak rozwiązanie, do któ- rego musiał osobiście przekonać Kolumba: przestępców. Hrabia Luis de la Cerda zatroszczył się o legalność przed- sięwzięcia - wolność dla każdego, kto weźmie udział w wy- prawie. A dzisiaj Arturo Baldovino osobiście pomoże Kolum- bowi wybrać nową załogę. Obydwaj wiele zainwestowali w ten interes. - To niedorzeczność - powiedział Kolumb, gdy wyszedł z karety Artura i pomaszerował szybko brukowaną uliczką Pa- los, niewykluczone, że próbując przegonić swojego pecha. Arturo złapał Kolumba za rękę, zwolnił jego krok i powie- dział: - To jedyne rozwiązanie. Jeśli będziesz czekał, zacznie krążyć jeszcze więcej opowieści o wężach morskich i spadaniu z krawędzi ziemi. Już teraz wielu szepcze, że jesteś szaleńcem. Szczęka Kolumba zacisnęła się. - Słyszałem to już wiele razy. - Zatrzymał się przed wię- zieniem i zapukał do małych drzwiczek w bramie. - Zaufaj mi. Użyję całego swojego intelektu, by pomóc ci wybrać najlepszych. Strażnicy wpuścili ich do środka, na podwórko, gdzie stało w kajdanach trzydziestu sześciu mężczyzn, mrugając na słońcu. Śmierdzieli padliną i chorobą. Arturo zasłonił nos chusteczką. To były strzępy ludzi. Gotowi zrobić wszystko, by uciec. Zde- sperowani. Nikomu niepotrzebni. Przeszli wzdłuż rzędu, przypatrując się im. Arturo odrzucił trzech z pierwszej dwunastki; powiedział, że z powodu natury ich zbrodni. To były słabe typy. Kolumb sprzeciwił się wybraniu podpalacza. Arturo zgodził się z nim. Trzynasty mężczyzna przykuł uwagę ich obu. Kolumba, bo już kiedyś pływał i znał nazwy konstelacji, i Artura, bo zobaczył aurę wokół głowy więźnia - koronę zielonych płomieni. Za- mrugał. Światło zniknęło. - Jak się nazywasz? - Del ano. Artura zabolał brzuch. Z tym mężczyzną coś było nie tak. Wszystko w jego jestestwie o tym krzyczało. - Odrzućmy go - wyszeptał do Kolumba. - Dlaczego? Ma doświadczenie. Arturo spojrzał na kartkę z kartoteki. - To złodziej i morderca; co gorsza, zdradził swoich kom- panów. Czy takiej lojalności się spodziewasz na statku? Delano musiał to usłyszeć, bo wystąpił z szeregu. - Umiem posługiwać się astrolabem i kwadrantem. - De- speracja świeciła w jego szklistych oczach. Strażnik uderzył go w głowę i powalił na ziemię. - Nie odzywaj się nie proszony, wieprzu. Arturo ujrzał w tym mężczyźnie śmierć. Swoją. Kolumba. Świata. Jego instynkt nigdy przedtem nie był tak silny. Tak żywy. - Zna się na nawigacji. Muszę go mieć - powiedział Ko- lumb. Arturo wziął go na bok. - Nie uważasz, że to trochę dziwne, że posiada dokładnie takie umiejętności, jakich potrzebujesz? - Szczęście - stwierdził Kolumb. Arturo potrząsnął głową. - Nie ma czegoś takiego jak szczęście w pobliżu królew- skiego dworu. Hrabia Luis de la Cerda ostrzegł mnie, że tak się może zdarzyć. - Co? Rozejrzał się dookoła i wyszeptał: - Szpiedzy. Sabotażyści. Z pewnością masz jakichś wro- gów na Dworze. To nie do uniknięcia. - Ja... ja nie zamierzam mówić o moich doświadczeniach związanych z królewskim dworem. Arturo miał swoich konfidentów. Wiedział, że Kolumb miał wielu wrogów. - Nieważne. To nie do uniknięcia. - Ciągnął dalej: - Możemy wybierać spośród wielu. Pozwól, że przeprowadzę wywiad na temat tego - znowu spojrzał na kartkę - Delano. Jeśli nie ma powiązań z Dworem i jest tym, za kogo się podaje, zabierzesz go z moim błogosławieństwem. Kolumb spojrzał na Delano, który próbował wstać, mimo że miał ręce w kajdanach. - W przeciwnym razie może się zdarzyć, że twoja misja zostanie skompromitowana na wiele sposobów. Źle odczytane tabele. Ogień. Trucizna. Kolumb odetchnął. - Mam szczęście, że mi doradzasz. - Co prawda, to prawda. Arturo tonął. Larry walczył. Woda była gęstsza niż wtedy, gdy wydo- stawał się z życia Annę Marie. Połknął łyk błotnistego płynu, zakrztusił się, zakaszlał i poszedł na dno. Matt brnął obok. W rzece jego postać najwyraźniej miała formę i masę. Machał ramionami, rozpryskiwał wodę. Larry próbował go holować. Matt spanikował i złapał się go. Tonęli obydwaj. Śmierć Artura Baldovina wciągała ich głębiej. Światło stało się rozproszone, pociemniało, zniknęło, a prądy prześlizgiwały się obok - dotykając jego twarzy i kończyn, ściągając go w dół. Larry złapał Matta za włosy. Odpychał się ku powierzchni. Czarne kropki przesłoniły mu widzenie. Wypuścił ostatni łyk powietrza, kiedy znaleźli się na powierzchni. Matt był nieprzytomny. Larry był zbyt zmęczony, by holować go całą drogę do brze- gu. Powinien go zostawić. Duch i tak już nie żył. Dlaczego miałby ryzykować swoje życie? Nie. Tak zrobiłby Arturo Baldovino. Ludzie byli dla niego nieważni. Larry dużo się nauczył przez ostatnie siedemdziesiąt lat; średniowiecznego włoskiego, hiszpańskiego, łaciny, greki, logiki, retoryki, szerokiego wachlarza umiejętności dyploma- tycznych i tego, że ludzkie życie jest bardzo tanie. Chwycił Matta pod ramię i popłynął w kierunku brzegu. Dwa razy zatrzymywał się, by odpocząć, walcząc z wodą i trzymając Matta za głowę. Prąd ściągał ich obu. Śmierć ich chciała. Ramiona i nogi piekły go od zmęczenia; ostatni wybuch energii, siedem szybkich wymachów i dotknął brzegu rzeki. Łatwo było manipulować i zabijać. Musiał się otrząsnąć po życiu Artura, wyrzucić zło z umysłu i oddzielić wiedzę od wia- ry. Nie był Arturem Baldovinem. Nigdy nie mógłby podzielać jego wartości. Nigdy. Życie było dla Larry'ego cenne. Ale jakaś jego cząstka cieszyła się bogactwem. Władzą. Ta jego cząstka była Arturem Baldovinem. Matt leżał obok z twarzą w błocie. Wymiotował. Spojrzał na Larry'ego szklistym wzrokiem, a potem powiedział: - Zdaje się, że jestem ci coś winien. - Roześmiał się. - Zostaliśmy otruci. Kto by pomyślał, że ten bratanek się na to zdobędzie. - Nie to teraz jest ważne. To było wieki temu. Wracamy do Seco. - Tak właśnie myślałem. - Matt podniósł się na czwo- raka. - Szkoda. Nie miałem tylu dziwek od wojny secesyjnej. - Mrugnął do Larry'ego. Najwyraźniej, on nie miał żadnych moralnych problemów z wcieleniem się w Artura. Matt spojrzał na drugi brzeg rzeki. - Z tej strony wydaje się węższa. Widzę nas na drugim brzegu. - Pomachał. - Jest też czarownica i drugi ty. Życie Artura nie było bezużyteczne. Zwiększyło instynkty taktyczne Larry'ego. To było jasne. - Jeśli widzimy samych siebie w rzece - powiedział Mat- towi - Rają widzi też, co zrobiliśmy. Wie, że ją powstrzy- maliśmy. - Ma resztkę suchej wody i będzie chciała jej użyć. - Więc będzie próbowała mnie zabić - powiedział Larry. - To oznacza otwartą wojnę. Jesteś na to gotów, partnerze? - Oczywiście. - Larry był nawet bardziej niż gotów. Ni- czego bardziej nie pragnął. CZĘŚĆ TRZECIA ZIMA ROZDZIAŁ 15 Larry sfałdował czas. Gdy on i Matt wrócili do wąwozu Terranegro, był środek grudnia, nie wczesny listopad. Dzięki temu, że trzymali Delano i Raję z dala od "Santa Marii", zrekonstruowali historię: Ko- lumb odkrył San Salvador. Ale Delano nie dopłynął do Nowego Świata, jak powinien. To zmieniało bieg wydarzeń. Kiedy Larry odzyskiwał świadomość, towarzyszyło mu wyraźne uczucie ślizgania się po krawędzi fali, którą wzburzyli w historii. Odświeżony po gorącej kąpieli w Zajeździe Pod Srebrną Ku- lą, zbiegał po trzy schodki na raz. Pół godziny zajęło mu zmycie z siebie żwiru. Mimo że kąpiel była przyjemna, nie mógł się za bardzo ociągać. Rają deptała mu po piętach. - Chyba mi brak tego pokoju - powiedział Matt. - Chcesz wrócić? - Larry zatrzymał się na półpiętrze. - Mogę wetknąć twoją kulę we framugę łóżka. Tak będzie bezpieczniej. Wąsy Matta zesztywniały. - Nie myśl, że robię się żółty ze strachu. Człowiek po pro- stu przyzwyczaja się do miejsc. To wszystko. - Uważaj z tym "żółtym" - powiedział Larry, kontynu- ując drogę po schodach. - Przekleństwo. Czy mam wyrażać się z szacunkiem o każdym Chińczyku, Czarnym i Żydzie? Równie dobrze mo- żesz prosić mnie o zamienienie pieniędzy konfederatów na srebrne dolary. Stojąca za kontuarem Paloma miała na sobie miękką skó- rzaną spódnicę, buty traperskie z podeszwami przystosowanymi do chodzenia po lodzie, białą flanelową koszulę zapiętą pod szyję i wisiorek ze łzą z topazu, który harmonizował z jej cie- płymi oczami. Był tam również Zabójca Świerszczy. Czekając na Larry'ego, karmiła go odpadkami mięsa i odsmażaną czarną fasolką. - Nie sądziłam, że to będzie możliwe. - Uśmiechnęła się. - Znów wyglądasz jak człowiek. Mam nadzieję, że nie zo- stawiłeś tego całego brudu w mojej wannie. - Stalowa szczotka i bielidło pomogły, ale błoto musiałem zeskrobać łopatą. Paloma wyglądała zniewalająco. Jej nos sprawiał dziś wra- żenie ciut prostszego, a kości policzkowe były odrobinkę bar- dziej wystające. Może to jasne zimowe światło było za to od- powiedzialne. Ale to, co w środku, nie uległo zmianie. Dalej miała koronę z różowych płomieni. Pełnych życia i zdrowia. Jej ogień migotał i rwał się do niego. Ufał jej. Była uczennicą Rai, ale wiedział, że nigdy jej nie zdradzi miejsca jego pobytu. To było coś więcej niż zaufanie i coś więcej niż przyjaźń. To była miłość. Larry powinien podziękować Annę Marie za to, że sobie to uświadomił. A także Arturowi Baldovinowi. Dwa życia wy- pełnione miłością. Kupiec z Palos na jego miejscu uczyniłby z niej kochankę. Annę Marie oświadczyłaby się. Larry zajął miejsce gdzieś pomiędzy: kolacja, kino i całus na dobranoc. Paloma wyszła zza kontuaru. - Co ze śniadaniem? Możesz spłacić swój dług, jedząc. Larry poczuł dobiegający z jadalni zapach smażonego bocz- ku i kawy. Zabójca Świerszczy wskoczył na kontuar. Był wychudzony; futerko wisiało na nim, tworząc luźne fałdy. Posłał Larry'emu spojrzenie dzikich zielonych oczu, po czym usiadł na swym zadku szopa i podstawił głowę pod dłoń Palomy. - Muszę lecieć. Ale dziękuję. Również za to, że miałaś oko na Zabójcę. - O nie, panie Ngitis. Umowa jest umową. Kąpiel nie była darmowa. W zamian musisz mi powiedzieć, co robiłeś. - Prze- stała głaskać Zabójcę i skrzyżowała ramiona. - Musisz wy- jaśnić, dlaczego w twoim domku była jakaś kobieta. I dlaczego, kiedy byłam tam w następnym tygodniu, domek był zdemo- lowany. Mógł powiedzieć Pal omie, że szukał suchej wody i ją zna- lazł, bo Rają i tak już o tym wiedziała. To by jednak wciągnęło ją głębiej w konflikt, umieściło ją pomiędzy nim a Rają. Tego Larry nie chciał. Nawet to przybycie do miasta, żeby się wy- kąpać - kogo chciał oszukać? Przybył tu, żeby ją zobaczyć - choć mógł jej przez to narobić kłopotów. Opowiedział jej o swojej wędrówce poprzez hrabstwo Seco do jaskini, nie wspominając jednak o Lobos sin Orejas, o tym, co stało się z Niyolem, o swojej wizji przyszłości Rai i czarnych piramidach, które widział na pustyni miraży. - Więc znalazłeś tę wodę, której szukałeś? Larry skinął głową. - Rają również ją odnalazła. Śledziła mnie... sam nie wiem jak. Paloma milczała przez chwilę, rozkrzyżowała ramiona, po czym powiedziała: - To akurat mogę ci wyjaśnić. - Zaczęła szeptać: - Rają ma studnię w swoim świętym gaju. Ukazuje przeszłość, teraźniejszość, a czasami przyszłość. Z pewnością cię obser- wowała. - Czy i teraz może mnie widzieć? - Rają łatwo się męczy zimą. Jeśli poszła za tobą do tej jaskini, jest wyczerpana. Spała przez ostatnie trzy dni. Jeśli chcesz znać moje zdanie, będzie spać jeszcze przez trzy następne. Zabójca skończył karesy, podrapał się, po czym zaczął lizać swoje białe skarpetki. - A teraz - wyszeptała Paloma, a jej oczy zwęziły się - powiedz mi, kim była ta kobieta w twoim domku? I dlaczego tak tam narozrabiała? - Sądząc po twoim opisie, to była Linda. Nie mam jednak pojęcia, jak mnie znalazła i czego ode mnie chce. Paloma zabębniła palcami po kontuarze. - Uwierz mi, wszystko między nami skończone. Od wy- jazdu nawet z nią nie rozmawiałem. Spojrzała Larry'emu głęboko w oczy. - W porządku - powiedziała i przestała mu się tak po- dejrzliwie przyglądać. - Wierzę ci. Ale dlaczego zniszczyła domek? Z zemsty? Czyżby była psychopatką? - Nie wydaje mi się, żeby to ona zrobiła. - Księgowi nie wariują. Robią bałagan w zeznaniach podatkowych, jeśli chcą się zemścić. Poprzedniego dnia Larry wybrał się do domku po ubranie i komputer. Domek był splądrowany. Wszystko ze szkła było zbite: okna, filiżanki, talerze, nawet żarówki. Jego ubrania były podarte. Książki w strzępach. Części laptopa porozrzucane po całym pokoju. Na podłodze z twardego drewna były wycięte znaki rytualne i runy. Niektóre wciąż jeszcze żarzyły się z mocą. Stare plamy krwi pokrywały większą część podłogi, poplamionej i upstrzo- nej śladami butów. Larry z wielką ostrożnością obszedł magicz- ne znaki. Spencer nie ustał w środku dłużej niż minutę. Na rękach i karku dostał gęsiej skórki. Wygrzebał bibułkę, skręcił papie- rosa, zapalił, po czym oświadczył Larry'emu, że postoi na stra- ży na zewnątrz. Larry też to czuł. Domek śmierdział stęchlizną, panował w nim zaduch. Skupił się. Pięć czarnych linii pojawiło się na zakrwawionej podłodze - pentagram. Oko narysowane na myszy jego lap- topa mrugnęło i oddało mu spojrzenie; jego częściowo zdemon- towany modem zahuczał raz, po czym zapadła cisza. To, co Spencer ujrzał w jaskini, było również tutaj. Nie Rają. Nowe niebezpieczeństwo. I to takie, którego Larry nie mógł zignorować. To ono zniszczyło szamana. Matt mówił, że to coś zostało ranne. To dawało mu trochę czasu - ale nie za dużo. Usiadł po turecku przy pentagramie. Potem, dotykając drew- nianych klepek, zaczął szukać tętna ziemi pod domkiem. Było tam. Niewyraźne, ale było. Larry powinien wezwać Ostrze Prawdy Annę Marie i użyć go, by zobaczyć, co się stało. Może dałoby mu wskazówkę, jak chronić siebie. W kurzu narysował symbole mocy, łuki, krzywe i skupił się. Siny dym uniósł się nad obrysem, wypalał drewno. Larry wyciągnął rękę, zacisnął palce na rękojeści, której istnienia się domyślał, po czym szarpnął. Ostrze ani drgnęło. Szarpnął po- nownie, tym razem zapierając się nogami o podłogę. Ostrze nie dawało się wyrwać. Stał się rozkojarzony. Kontury miecza zamigotały i rozmyły się. Puścił rękojeść, cofnął rękę i magiczne znaki zniknęły. Ma- ło brakowało, a zabrałyby ze sobą jakąś część jego. Dlaczego to nie zadziałało? Czyżby czary Annę Marie funk- cjonowały tylko na brzegu Dai Esthai, gdzie jej wspomnienia były najsilniejsze? A może to przez Larry'ego? Odpowiedź musiała poczekać. Z kosza z brudnymi rzeczami wyjął dżinsy, nową koszulę i bokserki - jedynie one ocalały spośród jego ubrań. Potem spod dna szuflady ze skarpetami wyjął rezerwową dyskietkę. Był na niej jego dziennik, notatki i skończone rozdziały czwar- tej książki. Bez tego musiałby zaczynać wszystko od początku. Byłby skończony. Czasami opłacało się być paranoikiem. Zabójca Świerszczy był na werandzie. Kiedy ujrzał Larry'ego, wskoczył mu w ramiona. Był zimny, lżejszy o jakieś trzy funty, a wzrok miał dziki. Jego pazury wciąż jednak były ostre, o czym Larry przekonał się, gdy kot wbił je w jego skórę, ugniatając ją z wdzięcznością. Potem Spencer i on rozstali się. Spencer poszedł, żeby upo- rządkować magazyn z bronią i zapełnić kryjówkę wodą i je- dzeniem. Larry postanowił znaleźć się w Dry Water przed świ- tem i obudzić Palomę - żeby skorzystać z jej wanny, żeby ją zobaczyć i wyciągnąć od niej informacje na temat Rai. Larry opowiedział jej tę historię, przemilczając jedynie swe niepowodzenie w kopiowaniu magii. - Więc ktoś jeszcze szuka tej suchej wody? - spytała Pa- loma. - Jestem tego pewien. Dlatego chcę, żebyś trzymała się z dala od Rai. A także ode mnie. Mogłabyś znaleźć się w środku czegoś naprawdę groźnego. - Dlaczego to jest takie ważne dla ciebie i Rai? Wytłumacz mi. - Popatrzyła mu prosto w oczy. - Zaufaj mi. - Zabierajmy się stąd - powiedział Matt. - Umyłeś so- bie tyłek. Zobaczyłeś się ze swoją dziewczyną. Teraz po prostu sam się prosisz, żeby wpaść w zasadzkę. Larry chciałby jej wszystko powiedzieć. Jak zwątpił w swoje zdolności. Jak był tak przestraszony, że ledwo się ruszał. - Nie mogę. Wiem, że chcesz mi pomóc, ale nie chcę wciągać cię w to jeszcze bardziej. To jest niebezpieczne. Rają jest niebezpieczna. A ta druga osoba szukająca wody już zdą- żyła zabić mi przyjaciela. Jej oczy rozszerzyły się. - Nie chcę, żeby to samo przytrafiło się tobie. Paloma otworzyła starą mosiężną kasę i podniosła tackę. - Proszę. - Wyjęła koral zawieszony na rzemyku i po- łożyła na ladzie, żeby Larry mógł mu się przyjrzeć. Zabójca Świerszczy zeskoczył. Koral był weneckim szkiełkiem. Miał kształt walca, długość i szerokość pierwszego stawu kciuka Larry'ego i pokryty był małymi wzorami - bursztynowymi, szmaragdowymi i ame- tystowymi kwiatami: błyszczącymi purpurowymi różami, świe- cącymi łodygami i nektarem opalizujących płomieni. Wszystko to migotało w świetle. Wzory rzucały cienie do środka szkiełka. Na koraliku była skaza. Kiedy Larry podniósł go do słońca, pojawiło się ciemne kobaltowe załamanie pochodzące z czar- nego środka; postrzępiona spirala, która dotykała kwiatów i roz- pryskiwała światło na pstrokate łuski. Była symetryczna. Część wzoru? Dlaczego twórca celowo go zniszczył? Wielka szkoda. Koral mógłby być dziełem sztuki. Nie mógł patrzeć na tę skazę. Drapnął powierzchnię paznokciem. Nie. Koralik był twardy i gładki. Skaza tkwiła w środku. Zaniepokoiło go to. Przypo- mniało mu jego własne życie, które nagle wymknęło mu się spod kontroli. Linda, jego pisarstwo, podróż do Nowego Me- ksyku, Rają - wszystko było jednym wielkim bałaganem. A mogło być doskonałe. Położył koralik na kontuarze. Kretyństwo. Wpadał w depresję z powodu pękniętego ka- wałka szkła. - Co to? - Dała mi go Rają. Powiedziała, że będzie mnie chronić, miałam go użyć tylko w ostateczności. - Przerwała na chwilę, po czym kontynuowała: - Myślę, że sytuacja, w jakiej się znaj- dujesz, kwalifikuje się do nazwania ostateczną. Chcę ci go dać. - Podała mu rzemyk. - Nie mogę. - Promień słońca przeszedł przez koralik i spowodował, że się rozżarzył. Larry zobaczył tylko skazę. - Ona dała go tobie. - Ciebie również może chronić. Zwłaszcza przed Rają, bo to ona go zrobiła. Proszę. Weź go. ii'1 Larry chciał zagłuszyć uczucia, ale były zbyt oczywiste. Pa- loma ryzykowała gniew Rai, by mu pomóc. Zasługiwała na to, by wiedzieć, że myśli o niej jako o kimś więcej niż przyjacielu. Pragnął jej. Jak kochanki. Jak współtowarzyszki. Jak partnerki. Pragnął powiedzieć jej, że wyjadą z Dry Water, hrabstwa Seco i Nowego Meksyku, że rozpocznie z nią nowe życie. Jednak na początek przyjmie jej talizman. To będzie dowód jej miłości, którego nigdy nie zdejmie. Popatrzył na nią i sięgnął po koralik. Nagle otworzyły się drzwi frontowe. Nie odrywając od niego wzroku, Paloma powiedziała: - Przykro mi. Nie mamy wolnych miejsc. Proszę spróbo- wać w Ramada Inn. - Nie chcę pokoju - powiedziała osoba stojąca za Lar- rym. - Ja chcę jego. Rozpoznał ten głos i odwrócił się. Zamiast praktycznych skórzanych czółenek, które zwykle nosiła, miała na sobie kozaki z owczej skóry, czarne dżinsy - nigdy przedtem nie nosiła dżinsów - luźną bawełnianą blu- zę, a na lewej ręce - miedziane bransoletki zrobione z in- diańskich monet. Zrzuciła dobre piętnaście funtów. - Linda? - Przyjaciółka dała mi twój numer - powiedziała, stojąc w otwartych drzwiach, tak że zimne powietrze wypełniło hol. - Usiłowałam się dodzwonić, nawet zatrzymałam się w tym twoim domku - tu spojrzała na Palomę - ale, jak widzę, jesteś zajęty. Powinien je sobie przedstawić. Tak nakazywało dobre wy- chowanie. Ale nie był w stanie wydukać ani słowa. Linda była taka inna. Nawet sposób, w jaki stała, wyprostowana, nie miał nic wspólnego z tym, co pamiętał. - Co powiesz na wspólne śniadanie? - spytała. - Mog- libyśmy porozmawiać. Larry zapomniał języka w gębie. Był oszołomiony, ale nie była to ani halucynacja, ani przeczucie przyszłości. Jego stare życie wróciło, by go prześladować. Życie z Lindą, wszystkie wspomnienia i cały jego lęk i niedołęstwo. Jedyną halucynacją, jakiej Larry doznał, było to, że zdołał od tego uciec. - Śniadanie? Czemu nie. - Czyżbyś poślizgnął się w tej wannie i walnął w głowę? - krzyknął Matt. - Na zewnątrz jest czarownica. Na zewnątrz jest też śmierć, która cię szuka. Nie możesz ot tak sobie iść w miasto na wódkę i dziwki. Słuchaj, właśnie tak zostałem za- bity. Żywot, który Larry pędził u boku Lindy, był normalny, co najwyżej od czasu do czasu zdarzały mu się wizje przyszłości, które łatwo dawały się wytłumaczyć... potem zaś wyjechał i świat się zawalił, pojawiły się pęknięcia w rzeczywistości, a umarli ożyli. Może popadł w obłęd. Może nic z tego wszyst- kiego nie istniało naprawdę. Może tylko tak długo, jak był z Lindą, jego życie było stabilne. Paloma zatrzasnęła kasę - tak mocno, że zadzwoniły dzwo- neczki. Larry odzyskał jasność myślenia. Nie. Nie chciał takiego życia. Porzucenie Lindy było najcięższą decyzją, jaką kiedy- kolwiek podjął, ale i najlepszą. To, czego chciał, znajdowało się w Dry Water. - Hm... Palomo, czy przyłączysz się do nas? - Mam trochę pracy - odparła - i śniadanie do podania. Tutaj. Przepraszam... - Przecisnęła się obok Larry'ego i wma- szerowała do jadalni. Zabójca Świerszczy podążył za nią, z podniesionym ogonem. - No to cię załatwiła - powiedział Matt zza kontuaru. Koralik zniknął. - Więc jak? - spytała Linda. - Twoja przyjaciółka jest chwilowo zajęta. Dwie przecznice dalej jest urocza księgarenka. Masz ochotę na kawę i deser? Ja stawiam. Księgarnia Trójka Karo nie wyglądała tak, jak zwykle. Słoń- ce ledwie sączyło się poprzez śnieg leżący na świetlikach, co czyniło ją ciemną, mniejszą i zimną. Kilka działów świeciło pustkami. WODA ZALAŁA ZBIORY. WYPRZEDAŻ W ŚRODĘ - przeczytał Larry. Ludzie w środku również nie byli tacy, jak zwykle. Powinni tam być ubrani na czarno artyści i pisarze z notesami, ludzie przeglądający zbiory, siedzący na podłodze, czytający i gawę- dzący w kawiarni. Tymczasem kawiarnia była pusta. A ludzie, którzy byli w księgarni, wyglądali, jakby przyszli tu prosto z niedzielnej mszy - te sportowe marynarki, błyszczące ele- ganckie buty i zaczesane do tyłu włosy. Larry przeszedł obok jednego z nich i poczuł czosnek i tanią wodę po goleniu. Podczas gdy czekali na zrealizowanie zamówienia (kawa z ekspresu dla niego i torcik owocowy oraz duża miętowa mok- ka dla Lindy), napotkał spojrzenie popiersia J.R.R. Tolkiena. Nieznacznie, prawie niedostrzegalnie, pokręciło ono głową. Chociaż Linda chciała zapłacić, Larry nalegał, żeby to on uregulował rachunek. Nie chciał jej być nic winny. Podał rudo- włosej zza kontuaru swoją kartę kredytową, a kiedy mu ją od- dała, odniósł wrażenie, że ma... inne numery. Co prawda, za- wsze miał kłopoty z ich zapamiętaniem. Sprawdził numer swe- go ubezpieczenia. Na końcu powinno być 9152. Teraz było 9167. Zmienił się. Życie Delano, jakkolwiek małe, było jednak znaczące. Wtrącenie go do więzienia w Palos zmieniło teraźniejszość. Jak bardzo? Linda też była inna. Przyłączył się do niej przy stoliku w odległym kącie. Czytała spis treści książki w grubej, twardej oprawie. Złote litery na grzbiecie tworzyły tytuł: Podstawy projektowania układów sca- lonych. - Myślałem, że czytanie przyprawia cię o ból głowy - powiedział. Linda rzuciła się łapczywie na torcik, zbierając okruszki pal- cami. - Nie. - Spojrzała na niego znad tekstu. - To znaczy tak. To ma być prezent dla przyjaciela. - Zgarnęła łyżeczką jedną trzecią bitej śmietany z mokki i władowała ją sobie do ust. Nie powinien tu przychodzić. Rają mogła być wszędzie, nie- zależnie od tego, co Paloma mówiła o jej zimowych zwycza- jach. Powinien wrócić do Srebrnej Kuli i wyjaśnić, dlaczego wyszedł. A dlaczego wyszedł? Prosta odpowiedź: poczucie winy. Chciał naprawić to, że zostawił ją bez ostrzeżenia. Chciał też udowodnić sam sobie, że między nimi faktycznie wszystko skończone. Że potrafi od niej zwyczajnie odejść. A nie uciec tylnymi drzwiami, jak to zrobił ostatnim razem. Może mogliby zostać przyjaciółmi. Linda piła łapczywie - trzy, cztery, pięć łyków i przesło- dzona kawa zniknęła. Na górnej wardze została jej pianka. A może nie. Czy Linda schudła i zmieniła styl ubierania, by znów stać się dla niego atrakcyjna? A może zrobiła to, by pokazać mu, co stracił? Jedno było pewne: nie wpadła tu tylko po to, by powiedzieć mu cześć, ponieważ była akurat w okolicy. Chyba że Oakland zostało włączone do Nowego Meksyku. Linda przechyliła się do przodu. - Masz zamiar osiąść tu na stałe? - Jeszcze nie wiem. - Pociągnął łyk kawy. - Chcę ci powiedzieć, dlaczego zrobiłem to, co zrobiłem... to znaczy dla- czego wyjechałem. Przejechała palcem po wzorze drewna na stoliku. - Było, minęło. Postanowiłam wybaczyć i zapomnieć. To już zdecydowanie nie było podobne do Lindy. Linda pie- lęgnowała urazy. Całe lata. Larry'emu zjeżyły się włosy na głowie. - To pułapka, chłopie - wyszeptał Matt. - Jesteśmy w potrzasku - spojrzał na pięterko - i mnóstwo tu obcych. Czuję to każdym porem skóry. Linda popatrzyła na Matta. Oddał jej spojrzenie. Skierowała wzrok na galeryjkę na pięterku. Larry odwrócił się i popatrzył w tym kierunku. W dziale religii wschodu, przy okrągłym oknie, stał mężczyzna w czarnej marynarce z koloratką. Ksiądz. Jego twarz nie miała rysów. Była zamazana. Przepływająca po niebie chmura musiała za- słonić słońce. Światło przygasło, a na górze zapadł mrok, rozlał się, sprawiając wrażenie, jakby kapał z półpiętra. Matt podszedł do Larry'ego. - Nie będę więcej powtarzał: to pułapka. Spójrz na tę dziewczynę. Przyjrzyj jej się uważnie. Larry zauważył, że oczy Lindy nie były brązowe, a szare, w kolorze chmury burzowej. Może to szkła kontaktowe. I nagle dostrzegł jeszcze jedno ciało, ciało wewnątrz Lindy. Był to starszy mężczyzna z białą brodą strzelającą elektrycz- nością. Miał twardy kapelusz i trzymał notatnik, w którym było napisane: Linda Becket: "Masz zamiar osiąść tu na stałe?" "Było, minęło". "Postanowiłam wybaczyć i zapomnieć". "Co z obiadem?" Zapach ozonu był tak silny, że Larry zakasłał. Oczyścił gard- ło, po czym powiedział: - Muszę iść do łazienki. - Wstał. - Zaraz wracam. - Zostań - powiedziała Linda. Duch z niej wyskoczył do przodu - rozpostarł palce, z których spadły iskry. - Dość tego - krzyknął Matt. Skoczył w kierunku Lindy i chwycił ducha. Potoczyli się na podłogę. Linda osunęła się na stół. Larry pobiegł. Za nim rozległ się grzmot. Kątem oka dostrzegł w kawiarni błyskawicę. Nikt poza nim jej nie zauważył. Kula w jego zębie brzęczała i trzeszczała. Czterech mężczyzn w garniturach stało przy drzwiach wej- ściowych. Udawali, że czytają plakaty najbliższych spotkań au- torskich. Larry skręcił do działu historycznego, skulił się, po czym wyjrzał zza rogu. Ksiądz był już na dole. Potrząsał Lindą i coś do niej mó- wił. Podeszło do niego trzech mężczyzn i zaczęło zdawać re- lację. Matt zmaterializował się tuż przy Larrym. Miał podbite oko, iskry przebiegały po jego skórze, a wąsy były osmalone. - Powiem ci trzy rzeczy. Żadna z nich nie jest dobra. Po pierwsze, twoja dziewczyna ma w sobie jednego starego, wred- nego typka. Po drugie, ci faceci w garniturach też mają w sobie duchy. Obrzydliwe duchy. - Matt obejrzał się przez ramię. - A po trzecie? - Po trzecie, ten ksiądz wcale nie jest księdzem. To Śmierć, która pokonała szamana. Mamy mnóstwo kłopotów. - Czy jest tu drugie wyjście? - Jest. Pilnuje go trzech gości w garniturach. - Popatrzył na niego bykiem. - Pewnie żałujesz, że nie wziąłeś tego pi- stoletu, który oferował ci Spencer. Musiało być jeszcze jakieś wyjście. Jeszcze jedne tylne drzwi. Wejście dla dostawców. Sposób na ominięcie facetów w garniturach. Sposób, żeby wyjść stąd, nie będąc zauważo- nym... sposób, by poruszać się bez ruchu. - Gdzie jest dział nauk ścisłych? - spytał Larry. - Nie czas teraz na czytanie. - Chyba jednak tak. Znajdź dział nauk ścisłych Matt zadarł głowę, a następnie ją opuścił. - Cały czas nas szukają. Twoje cholerne książki naukowe zajmują trzy rzędy w rogu i jeszcze jeden, przy drzwiach do piwnicy. Ale tam też stoi facet w garniturze. - Czy dasz radę zakraść się do niego i wyciągnąć ducha ze środka? Matt podrapał się w szczękę. - Jeśli na czymś się znam, to właśnie na tym, jak się pod- kradać. Zrobię to. - Spotkamy się w dziale nauk ścisłych, w astronomii. Matt zniknął. Larry pozwolił światu na zewnątrz odejść. Chwiał się na krawędzi paniki. Ludzie za nim. Linda opętana. Nawet Matt był przerażony. Nie mógł stracić zimnej krwi. Potem będzie mógł przechodzić wszystkie załamania nerwowe, jakie tylko chce. Najpierw jednak musiał się dostać do działu nauk ścisłych i, miał taką nadzieję, uciec stąd. Skupił się. Skoncentrował całą uwagę na ruchach swego cia- ła. Jego pole widzenia zawęziło się. Przeczołgał się przez dział historii. Kątem oka widział przez chwilę tom Historii wojny secesyjnej. Ogień z muszkietów i ołowiane kule przeszły nad jego głową. Myśli mu się pomieszały. Po lewej stronie miał rzymskie kampanie wojenne; huk rozpędzonych rydwanów, świst włóczni. Drzazgi i odpryski krwi pokryły chodnik za nim. Następny był dział filozofii. Larry prześlizgiwał się między książkami, które szeptały do siebie, spierając się o naturę czło- wieka, byt i świadomość, prowadząc dysputy w języku łaciń- skim, greckim i chińskim. Gdy znalazł się w dziale podróżniczym, wyrósł przed nim Mount Everest, oślepiając białymi refleksami słońca; śnieg wiał z jego zboczy i wpadał Larry'emu za koszulę. Zatrzymał się. Żeby dostać się do działu nauk ścisłych, musiał przejść po- między regałami, ryzykując, że zostanie dostrzeżony. Jeśli ksiądz jest w kawiarni i jeśli patrzy w tym kierunku, zauważy Larry'ego. Poza tym nie miał żadnej gwarancji, że książka, której po- trzebował, tam była. Tak wiele półek było pustych. Ksiądz. Przypomniał sobie, że czytał coś o jakimś księdzu, ojcu albo... albo pastorze. To było tego dnia, gdy rozpadł się świat realny, jego pierwszego ranka w Dry Water. Przechodził obok kościoła New Age i na tablicy przy nim przeczytał: ŚMIERĆ PRZYCHODZI PO PASTORA WOBERTY'EGO. Potem napis się zmienił na: PASTOR WOBERTY JEST ŚMIERCIĄ. PRZYCHODZI PO CIEBIE! Musiał sprawdzić, czy ksiądz jeszcze tam był. Wyjrzał zza rogu. Duchowny, którego widział na pięterku, był teraz w kawiar- ni i rozglądał się, wyraźnie szukając Larry'ego. Cienie wycie- kały z niego i plamiły wykładzinę jak krew sącząca się z arterii. Jego garnitur wydłużył się, mankiety się rozszerzyły, a nogawki jego spodni rozpuściły się, zmieniając się w długą szatę. Szkie- letowe ręce wystawały z rękawów, spod kaptura wyzierała czaszka - to nie było ciało człowieka. To była Śmierć. Lany przeczołgał się w poprzek alejki, między regałami. Śmierć przyszła po niego. Chciał zwinąć się w kłębek, ukryć. Nie. Pomyślmy. Musi znaleźć książkę. Działy chemii, fizyki i biologii były puste. Plamy wody cęt- kowały półki ze srebrnej sosny. Geologia wciąż była pełna... a na dolnej półce znalazł to, czego szukał. Astronomia. Chwycił książkę z pozłacanymi kartkami, otworzył ją z trza- skiem na aneksie z mapami nieba i znalazł gwiazdozbiory. Gwiazdy łączyły linie, tworząc figury, a na nich były naszki- cowane obrazki: Orion Łowca, naprzeciw niego Pegaz, Skrzyd- laty Koń, a powyżej Smok. Larry odłożył książkę. Nie tego szukał. Orion nie był tym Łowcą, o którego mu chodziło. Tam nie było legend, których potrzebował. Ściągnął z półki następną książkę. Pojawił się Matt, pocierając kłykieć lewej ręki. - Zrobione - powiedział. Larry usiłował się skupić. Otworzył drugą książkę i znalazł mapę zimowego północnego nieba. Żadnych wyrysowanych kształtów. Żadnych ilustracji. To mogło zadziałać. Pas Oriona był wtulony pomiędzy Betelgeuzę i Rigel, trzy gwiazdy w szeregu, który szaman nazwał dnem Łodzi Łowcy. A naprzeciw, iskrząca się szafirowo, Panna. Jeśliby chciał, mógłby wyciągnąć do niej rękę i jej dotknąć, dotknąć pasa Dro- gi Mlecznej, dotknąć Ścieżki do Nieba. Połączył gwiazdy razem, jakby rozwiązywał zadanie dla dzieci typu "połącz punkty". Pojawił się wzór. Mapa zawiro- wała i płaska kartka stała się gąszczem ścian i rynien, prosto- liniowych korytarzy i przejść: stała się labiryntem. Matt zdjął kapelusz, wyjrzał zza rogu, po czym schował się z powrotem. - Idą całą zgrają prosto tutaj. Lepiej się pospiesz z tymi gwiazdami, przyjacielu. Musiał przypomnieć sobie wzór, który Panna mu pokazała. Twierdziła, że chroni on jej ludzi przed niedźwiedziami i dzi- kimi kotami. Nauczyła go, jak poruszać się bez ruchu. Gmatwanina linii miała cztery kwadranty, z których każdy był lustrzanym odbiciem innego. Gdy Larry na nie patrzył, prze- suwały się. To była plątanina zaciskająca się w węzły, a każdy zestaw wzorów kopiował sam siebie, raz mniejszy, raz większy, warstwa na warstwie. Zrozumiał to w mgnieniu oka. Pomiędzy gwiazdami układały się sceny, ludzie i miejsca znane Larry'emu, a czasem takie, których nie znał: jadalnia w Srebrnej Kuli, pusta teraz, czekająca, aż zapełni się na lunch, suchy piasek koryta strumienia w Kanionie Zaginionego Srebra, śnieg na ziemi, rosnący w zaspy, domek Rai z porozrzucanymi rzeczami Larry'ego, Spencer czyszczący ogromny karabin, wnętrze jego samochodu, miasto z czarnymi kamiennymi pi- ramidami i wieżami z zielonego szkła i Paloma w grubym bia- łym szlafroczku, wlewająca wodę do wanny. Zatrzymał się przy tej ostatniej scenie i zbliżył się. Nic się nie działo. Sięgnął przed siebie - obraz się skurczył. Labiryntu nie można było obserwować z zewnątrz, odga- dywał drogę, przemierzając korytarze. Było tam sto różnych miejsc, sto różnych rozwiązań, sto różnych łamigłówek do zło- żenia razem. Ale dalej się ociągał, bo coś mu nie pasowało. Paloma siedziała na brzegu wanny i pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym obracała koralik. Wzór w środku zapalił się magnetycznym światłem. Biegło ono na zewnątrz szkiełka, wypełniało powietrze postrzępionym świetlnym zygzakiem. Oplótł on jej aurę. Nie dostrzegła tego. Owinęła rzemyk wokół swej szyi. Matt wyszeptał: - To wygląda poważnie, ale muszę ci powiedzieć, że stary Ojciec Śmierć jest dwa rzędy stąd. Musisz się pospieszyć. Paloma wsypała do wody lawendę i miętę, po czym spraw- dziła stopą temperaturę. Raz jeszcze spojrzała na amulet. Wici magii otaczały ją już od stóp do głowy; sięgnęły do apteczki i pociągnęły za sobą jej rękę. Sprawiły, że wyjęła brzytwę. To była stara brzytwa, jedna z tych z prawdziwymi ostrzami. Paloma wypróbowała ją na swoim kciuku. Magia pulsowała, znacząc każde uderzenie jej serca. Dziewczyna wysunęła ostrze i zanurzyła się w wodzie. Larry wiedział, że dzieje się coś niedobrego. Ten koralik wcale nie zapewniał ochrony. Od samego patrzenia na niego jeżyły mu się włosy na karku. Musiał się do niej dostać. Jedyna droga wiodła przez labi- rynt. Taką przynajmniej miał nadzieję. Wydawało się to logicz- ne. Ale bez szamana, który mógł go poprowadzić, bez Panny, mógł tylko zgadywać. Larry wcisnął się w labirynt, skręcił, dwa razy obrócił się w lewo, potem w górę. Znał główny wzór, ale w środku trudno go było sobie wyobrazić. Były tam ścieżki, których nie widział przedtem, pierścienie, zakręty, spirale i zawinięte przestrzenie. Było tam więcej kierunków niż tylko w górę i w dół, w pra- wo i w lewo. Więcej wymiarów. Tajemniczych zmyłek. Nie. To nie ta droga. Larry wycofał się. - Musimy wiać - powiedział Matt. - Teraz albo nigdy. Powinien był skręcić w prawą ścieżkę, odwróconą tak, że dół był górą, a góra dołem. Był na tyle blisko, by widzieć Palomę. Przed sobą miał do pokonania jeszcze kilka pozornie łatwych zakrętów. Zatrzymał się. Musiał zobaczyć, co się dzieje. Paloma trzymała ostrze nad nadgarstkiem. Łzy zapełniły jej oczy i przesłoniły widok. Postrzępiona magia otoczyła jej dłoń, naciskając na palce, żeby opuściła ostrze na lewy nadgarstek. Obróciła ostrze równolegle do kierunku ścięgien - opuściła je i nacięła przedramię. - Nie! - krzyknął Larry i ruszył przez ostatni labirynt. Nie słyszała go. Koral był rozgrzany do białości. Postrzę- pione wici magii szarpnęły, rwąc ranę i napełniając jej krwią wannę. Rozległ się plusk i woda zabarwiła się na różowo, czer- wono, czarno. Paloma zanurzyła się pod powierzchnię. Wszystko pociemniało. Gwiazdy przygasły. Spostrzegł nagle, że siedzi na podłodze księgarni, pochylony nad mapą gwiazdozbiorów. Na końcu rzędu półek z książkami stał ojciec Woberty. Jego szata znów stała się czarnym garniturem, biała koloratka ota- czała jego szyję. Nie widać już było kości, tylko ciało. Ale Larry wiedział, że ojciec Woberty był Śmiercią. I wiedział, że Śmierć przyszła po niego. - Panie Ngitis - powiedział duchowny. - Był pan czło- wiekiem, którego najtrudniej było mi zabić od czasu, gdy otru- łem Mahometa. - Podszedł bliżej. Lód trzeszczał pod jego stopami. Larry był na krawędzi. Po każdej stronie śmierć. Wyciągnął ręce do Palomy, sięgnął do książki i przeszedł na drugą stronę. ROZDZIAŁ 16 Nick siedział po turecku na podłodze biblioteki Dolinskiego. Nie pozostał tu żaden ślad po duchu poprzedniego właściciela. Były tylko półki z przegniłymi książkami, maszyna do pisania Underwood w kącie i dywan w niebiesko-czarną szachownicę. Nowe szwy ściskały w poprzek jego brzuch. Wczoraj w księgarni trochę za szybko się ruszał i rozdarł te stare. Ciało ojca Woberty'ego było jednak przyzwyczajone do tego rodzaju niedogodności. Cztery tłuszczowe świeczki paliły się i kapały woskiem na kamienną podłogę. Na podołku Nicka leżała górna część ludz- kiej czaszki. Zawierała rzeczy z tego świata i z innych: zamarz- nięty oddech kłamstwa skradziony papieżowi Innocentemu III zmieszany z namiętną obietnicą kochanki, grobowy pył i kawa- łek zaplamionego srebra z lustra Lukrecji Borgii. Nick przyjrzał się skorupie z kobaltowego szkła. Błyszczała ducha, którego w niej uwięził. Trzymał ją pomiędzy kciu- kiem i palcem wskazującym i recytował Tennysona: Bądź przy mnie, gdy me światło zgaśnie, Krew w żyłach będzie wolno płynąć, Gdy nerwy będą kłuć i mrowić, A koło życia bieg swój zwolni. Bądź przy mnie, kiedy ból mnie złamie I zniszczy czucie oraz wiarą I Czas przesypujący piasek I Życie, Furii mocny płomień. Szkło rozżarzyło się, zapaliło i wybuchło czystym płomie- niem - rozległ się krzyk. To tylko dusza w środku, którą się karmił nieziemski ogień. Nick położył ją w kielichu. Kadzidło zaiskrzyło. Grube wstęgi dymu pojawiły się nad krawędziami naczynia. Gęste opary ocierały się o niego jak zniecierpliwiony kot. Oczyścił umysł. Przypadkowe myśli wypierały magię i cza- sami nie można było nic zobaczyć. Głównym sprawcą rozko- jarzenia był Larry Ngitis. Wczoraj, gdy Nick dopadł go w księ- garni, dostrzegł w oczach Larry'ego strach. To było uczucie, którego doświadczeni czarownicy nie dopuszczają do siebie. Niszczyło ono magię. Niemniej jednak Larry pokazał, że ma moc. Larry był implozją barw, wirem świętej czerni Indian Na- vajo, bieli, żółci i błękitu połączonych z lawendą i wirami szma- ragdu i złota, czarodziejskich kolorów. Dziwaczna mieszanka. Łopotał jak pochodnia, spalając się szybko. Dziki płomień. A potem zniknął. Ten prorok miał moc. Co nie oznaczało jednak, że nad tą mocą panował. Larry nie był nekromantą. Czerń w jego barwie nie była czernią śmierci. To nie był ani mrok, ani zimne prądy indygo, ani ciemność, która rozpuszcza światło. To była przyjemna niespodzianka. Oznaczało to bowiem, że nauczycielami Larry'ego byli sza- man Navajo Yanisin i Rają. Jak inaczej mógłby uzyskać tak dziwną kombinację kolorów? Indianina miał już z głowy. Rają niedługo się zajmie. Nick był jedynym nekromantą w Seco. Jego moc będzie rosnąć aż do zimowego przesilenia. Będzie silniejszy niż Rają, Yanisin i Larry razem wzięci. Stanie się inkarnacją Śmierci. Opar jego magii unosił się cal nad podłogą. Rozchodził się wokół Nicka odwrotnie do ruchu wskazówek zegara. Dym oble- pił jego ramiona i pierś; dotykał jego twarzy, łaskotał go w uszy. Oddychał nim całym swym ciałem. Przyciągnął śmierć z krainy snu lodowatą inhalacją, która zwalniała bicie jego serca i marszczyła mu skórę. W tym samym momencie pojawiły się znajome wizje. - Przeszłość - wyszeptał. Jego słowa wzbudziły drobne fale, wiry, które kręciły się, zderzały i rozpływały. Epizody z życia Nicka pojawiły się we mgle: wyspy na Morzu Egejskim i on jako kapitan triera, ro- syjskie stepy pokonywane konno, rzeka Jangcy, po której płynął dżonką, aromat słonawego chleba na ulicach Pompei i zapach papierosów i kawy w Paryżu, w kawiarni niedaleko dworca. Pojawiali się ludzie, twarze we mgle, bezmiar ust i nosów, uszu i oczu, które się w niego wpatrywały, prorocy z dawnych lat, których pojawieniu się zapobiegł: mężczyzna, który miał wynaleźć plastik na wieki przed Johnem Wesleyem Hyattem, kobieta, która miała użyć pleśni z pomarańczy do leczenia za- palenia płuc córki, chłopiec, który miał być generałem i cesa- rzem Niemiec - usunął ich wszystkich. Teraz to nie było już takie proste. Puls ziemi przyspieszył. Były miliardy istnień, które myślały, rosły i przyspieszały koło świata. Świat wymknął się spod kontroli. Był bezradny. Mógł tylko patrzeć, jak coraz więcej zmian prześlizguje mu się pomiędzy palcami, coraz więcej wynalaz- ków, pomysłów, zanieczyszczeń, nieszczęść, wojen, śmierci, narodzin, hałasu, informacji, koncepcji filozoficznych i odkryć naukowych - aż w końcu wszystko będzie spalone, wyjało- wione i zimne. Nieraz miał ochotę umrzeć. Musiał jednak zostać; jego grzech był najgorszy ze wszystkich. Nick był przyczyną naj- większej zmiany. Zamachał dłonią poprzez mgłę. - Wystarczy tych duchów - wyszeptał. - Do teraźniej- szości. Magia przypłynęła, mgła zapulsowała, a serce Nicka zako- łatało. Krew zmroziła jego członki. Widział ruch, ale było ciem- no; impresjonistyczny obraz dymu i pyłu. Nick skupił się i obraz się oczyścił: pojawił się mężczyzna pędzący na złamanie karku na białym koniu. Prorok. Lany. Na potwierdzenie pojawił się jego biały van z odpryskami farby. Ujrzał jeszcze coś. Jeździec zostawił kobietę. Zostawił ją w mieście nad morzem. To musiała być Linda Becket. Miastem zaś z pewnością było Oakland w Kalifornii. We mgle pojawiły się tabliczka z nazwą Dry Water. Wy- sokość: 6580. Ludność: 455. Jeździec minął tabliczkę i powie- dział: - Napiję się wody, której nie można się napić, i sprowadzę zmiany. - Słowa te brzmiały głucho, mechanicznie. Nick zwiększył magię. Mróz zamarzł na ścianach. - Więcej - wyszeptał. Przesilenie zimowe był blisko. Miał moc. Mógł więcej zo- baczyć. Śmierć sączyła się przez niego. Cała lewa strona jego ciała zdrętwiała. Poczuł krew w ustach. Pojawił się obraz, którego jeszcze nie widział: rękawica spo- czywająca na kuli - nie, to nie była kula; to była Ziemia, chmu- ry, migoczące oceany i odległe gwiazdy. Jeden człowiek z ręką spoczywającą na całym świecie. Byli też inni, którzy myśleli, że rządzą światem, pomniejsi cesarze, naukowcy, filozofowie, papieże i mędrcy. Żaden z nich jednak tak naprawdę nim nie rządził. Tylko ten jeden. Ta wizja przeraziła Nicka. Stłumił domysły i wyciszył emocje. Przypadkowe myśli niszczyły wróżby. - Chcę zobaczyć Larry'ego Ngitisa w teraźniejszości - powiedział Nick. Mgła uspokoiła się, nie było nawet pojedynczego drżenia na jej powierzchni. To znaczyło, że proroka nie było w tym królestwie. Najwidoczniej zniknął... przynajmniej na razie. Musiał wiedzieć, gdzie i kiedy Larry wróci, gdzie będzie w czasie zimowego przesilenia - gdzie Nick będzie go mógł zniszczyć. Odegnał tę myśl. Skoncentrował się. Ostatnia część wróżby była zawsze subiektywna i niejasna... nie można jej było wierzyć. - Chcę zobaczyć przyszłość. Serce mu zakołatało, zadrżało i zatrzymało się. Ból przeszył ramiona. Przed oczami pojawiła się mgła. Nick złapał się jedną ręką podłogi biblioteki. We mgle dojrzał jakieś kształty. Rają, Larry i on stali w sali balowej. Było tam szklane atrium i przylegający do niego ogród z palmami, które dotykały sufitu. To był dom Rai. Rozpoznał jej obraz Degasa, Kobietą myjącą się, wiszący na ścianie. Obraz zadrżał i zmienił się. Rają i Larry siedzieli przed Nic- kiem. Mrok i moc. A w środku nicość. Śmierć. Powietrze fa- lowało jak z gorąca. Jego twarz była zamazana. Ale cóż to? Czyżby prorok krwawił? Tak. Był ranny. To dobrze. Rają i Larry mówili do Nicka. Ich głosy były zniekształcone. Ich ton był jednak oczywisty; zostali pokonani. Larry upadł. Umarł? Tak. Nie miał pulsu. Nie oddychał. Żadnych oznak życia. Wróżba rozmyła się. Dym znowu był tylko dymem. Kadzidło było popiołem. Nick pchnął serce ojca Woberty'ego. Chciał, by krew znów krążyła w jego żyłach. Wciągnął powietrze. Wiedział, gdzie i kiedy to się skończy. W chwili przesilenia. W posiadłości Rai. Szczegóły były okryte mrokiem, ale miał pięć dni na zebranie materiałów, na rozmowę z umarłymi... a potem złoży czarownicy sąsiedzką wizytę. Tej nocy księżyc był w kształcie rogalika. Gwiazdy migotały i Nick, patrząc na nie, zastanawiał się, na której z nich zniknął Larry. Zsiadł z Appaloosy ojca Woberty'ego. Klacz pięła się z Ka- nionu Zaginionego Srebra w górę piaszczystych zboczy Grani Siedmiu Podków bez zatrzymywania. Skierował ją do opusz- czonej kopalni srebra, zdjął siodło, po czym spętał ją, pozwa- lając jej paść się na suchej trawie. Nick przyzwyczajał się do tego silnego zwierzęcia. Nazwał ją Dorinda, co znaczyło "piękny prezent". Widziała duchy, du- sze i błyskawice, a nigdy nie poniosła ani nie stanęła dęba. Prawdopodobnie wszystkie te lata wożenia ojca Woberty'ego na jego nocne obrzędy samookaleczeń zaprawiły ją w bojach. Korytarz kopalni biegł czterdzieści stóp w głąb górskiego grzbietu. Gdy Nick wchodził, ze środka wyleciała chmara nie- toperzy. Nie było tam granitów ani kwarców, tylko wapienie i czerwona glina. Ktokolwiek wykopał ten korytarz, musiał być skończonym głupcem. W pyle u wejścia do jaskini narysował dwa trójkąty, potem połączył ich rogi prostymi liniami, by uformować graniastosłup. Z pamięci wytyczył inne części run Odosobnienia, cienie, które rozciągały się na inne wymiary. Zamigotały, a potem zgasły. Celowo utkał dość słabą magię. Nie miała barykadować wejścia, tylko ostrzegać o czyjejś obec- ności. Od kilku dni Nick miał wrażenie, jakby ktoś go śledził... i to z rosnącą intensywnością. Sprawdził zarówno to królestwo, jak i inne, ale nie zauważył nikogo skradającego się za nim, żad- nych szpiegów, duchów ani kruków nad głową. Uczucie jednak go nie opuszczało. Wolałby, żeby to coś się ukazało. Zebrał drewno, rozwinął śpiwór i zaczął rozpalać ogień. Dym wyleciał z jaskini i zakrzywiony tunel przestał przepu- szczać światło. To było dobre miejsce do rozbicia obozu. Od siodła odczepił sakwę, otworzył ją i wysypał na dłoń trzydzieści srebrnych monet. Zrobił je, stapiając srebro z krzyża Pokutników, a potem wlewając metal w odlewy siedemnasto- wiecznych hiszpańskich monet. Jego Pokutnicy nie wystarczą. Musiał mieć armię; za srebro kupił usługi trzydziestu duchów z kanionu poniżej. Zdezertero- wali oni z hiszpańskiego wojska, by wydobywać z tych gór szlachetny kruszec. Zostali złapani, zabici, a ich skarby skon- fiskowano. Powiedzieli Nickowi, że potrzebują pieniędzy, by opłacić przewoźnika na "Rio Del Muerto". Oczywiste kłamstwo. Nick rozpoznał Chciwość. Kapała z ich otwartych dłoni; błyszczała w ich przegniłych oczodołach. Mimo to zapłacił im. Te trzydzieści dusz było jego. Srebro błyszczało w ogniu. Dawało zwodnicze ciepło. Dwa ostatnie dni spędził na przygotowaniach do spotkania z Rają i Larrym. Nie uznawał ostatniej części wróżby za pew- nik. Przedtem Larry wymykał mu się trzykrotnie. Tym razem nie można nic zostawić przypadkowi. Tej nocy odpocznie i pomyśli. Jutro zabije Raję. Wahał się w tej kwestii. Mógłby się z nią dogadać, jej śmierć jednak była najmniej ryzykowna. Ale to była Rają. Wprawdzie zdradziła go, zabiła i skazała jego duszę na nieistnienie; a jednak, paradoksalnie, była jedną z nielicznych osób na tym świecie, które go rozumiały, a być może kochały. On zresztą na swój sposób kochał ją również. Rają była jedyną, która przetrwała z nim wieki. Prześpi się z tą sprawą, a decyzję podejmie jutro. Kątem oka dostrzegł migotanie, a łagodne muśnięcie dotknęło jego ramienia. Runa Odosobnienia została przerwana. Porzucił ciało ojca Woberty'ego - poleciał do otworu w tunelu. To była Linda. Dobrze. Powrócił do ciała Woberty'ego. - Proszę wejść, panno Becket - powiedział. Weszła, zataczając się, z latarką w jednej ręce i plecakiem przewieszonym przez ramię. Siedem kwadratów jego magii świe- ciło pod jej baranią kurtką. Zatrzymała się, czekając na rozkazy. Nick wstał i wziął plecak. - Siadaj - polecił. - Proszę. - Wskazał ręką w stronę śpiwora. Usiadła. - Kluczyłaś? Jesteś pewna, że nikt cię nie śledził? - Tak. - Świetnie. - Otworzył plecak. - O, obiad. - Obejrzał zawartość: puszka Brie de Meaux, świeży bochenek włoskiego chleba i butelka Gewurztraminer. Znosiła to, jak na śmiertelniczkę, wyjątkowo dobrze - w domku Larry'ego ledwie uszła z życiem, potem została opę- tana przez Dempseya i uczestniczyła w polowaniu na byłego kochanka. Okazała się nadspodziewanie silna. Nickowi po- dobało się to. Kiedy to się skończy, wymaże te wszystkie wy- darzenia z jej pamięci i wyśle ją z powrotem do Oakland, a jeśli będzie trzeba, kiedyś znów się nią posłuży. Zakładając, rzecz jasna, że dziewczyna przeżyje. - W takim razie proszę o obiad, panno Becket. Zechce mnie pani obsłużyć. Drżała, odpieczętowując ser i krojąc chleb. Nick zastanawiał się, co by się stało, gdyby przezwyciężyła jego zaklęcie. Prawdopodobnie rzuciłaby się na niego z nożem. Gdyby był na jej miejscu, pewnie by tak właśnie zrobił. Otworzył wino. Pachniało brzoskwiniami, jabłkami i cyna- monem, a wyglądało jak spieniony miód. Napełnił jeden kie- liszek dla siebie i jeden dla niej. - Przyłącz się do mnie. - Podał jej wino. - I mów swo- bodnie. Żar z kwadratowych run pod jej skórą przybladł. Linda ze- rwała się na równe nogi i pobiegła do wylotu tunelu, potem stanęła i wróciła. Jej twarz była wykrzywiona, przeciwstawiała się magii. Usiadła naprzeciwko Nicka, tak że ogień był pomię- dzy nimi. Małe zwycięstwo. - Nie chcę już, żeby ten twój duch był we mnie. - Jej broda zadrżała, ale nie rozpłakała się. - Je jak świnia. Każe mi dotykać samej siebie. Wolę umrzeć, niż znów przez to prze- chodzić. - Nie mogę ci nic obiecać. Może się zrodzić potrzeba, że- by Dempsey znów tobą zawładnął, ale nawet jeśli, to nie na długo. Tylko po to, by mieć pewność, że pan Ngitis nie żyje. Wzięła kieliszek w drżące dłonie i opróżniła jednym haustem. - Co takiego on ci zrobił? - Tu nie chodzi o to, że coś mi zrobił, a raczej o to, co może zrobić. - Nick oddarł skórkę od chleba. - Zabijam je- dynie morderców. Tych, których historia zwie tyranami. Po- twory. Paskudztwa. - Larry mordercą? Gdy zdechła jego złota rybka, nie był w stanie wylać jej do ubikacji. Musiałam to zrobić za niego. Raczej trudno uwierzyć w to, by mógł być drugim Hitlerem albo Stalinem. - A jednak. - Nick spojrzał jej prosto w oczy. - Na- wiasem mówiąc, Hitlera wykluczyłem z gry za późno. A Stalina zupełnie przegapiłem. - To człowiek nie umiejący prowadzić swoich rachunków. A ty każesz w nim widzieć następnego władcę świata. - Bo nim jest. Ma zdolności magiczne. Ma szczęście. Ma potężnych sprzymierzeńców. Śmiertelna kombinacja. - Nick posmakował sera, uśmiechnął się z aprobatą i położył go na chleb. - Czy nie dostrzegłaś w nim żadnych zmian, gdy wi- działaś się z nim ostatnim razem? - Nigdy przedtem nie gustował w brunetkach. - Zasępiła się, milczała dłuższą chwilę, po czym zaklęcie Nicka zmusiło ją do odpowiedzi na pytanie. - I nigdy nie był taki pewny siebie. Bez problemu wyrażał emocje... a w każdym razie pró- bował tego w tej księgarni. Przedtem mu się to nie udawało. Nick nalał sobie kolejny kieliszek wina. Alkohol rozgrzał go na chwilę, ale zaraz potem jego dusza z powrotem stała się lo- dowata. Bliskość przesilenia sprawiała, że było coraz zimniej. - To, o czym mówisz, to morderstwo, pozbawienie kogoś życia. To znaczy... - To nic nie znaczy. Pozwoliłem żyć i działać innym, któ- rzy mieli szlachetne intencje. Okoliczności przemieniły ich po- mysły w nienawiść i śmierć: dynamit wynaleziony został do usuwania pniaków z pól, atom rozszczepiono dla zaspokojenia ciekawości, a monopole stworzono dla zapewnienia zysków akcjonariuszom. Widziałem to setki razy. Tak jak widziałem milion istnień ludzkich, które przez to zostały zniszczone. Nick uszczypnął się w koniuszek nosa, po czym pociągnął duży łyk wina. Nie umiał jej się przyznać, że to on jest od- powiedzialny za większość światowych nieszczęść. - Są rzeczy, o których chciałbym zapomnieć - powie- dział. - Usiądź bliżej. Ogrzej mnie. - Nie. - Linda zerwała się z miejsca. - To nie była prośba. - Magiczne znaki pod jej piersią rozgorzały czerwienią. Linda podeszła do niego, walcząc z sobą na każdym kroku. - To nie namiętności pragnę, a ciepła. Dotyku. Linda uklękła na śpiworze przy/nim. - Proszę - powiedział. - Pozwól, że naleję ci jeszcze jeden kieliszek wina. Nick potarł dłonie, ale chłód go nie opuszczał. Stawy za- trzeszczały, gdy się poruszył. Owinął się szczelniej swym tren- czem. Miał on kuloodporną kamizelkę pod podszewką, ale nie utrzymywał ciepła. Dotarł do posiadłości Rai jeszcze przed świtem; resztę dys- tansu postanowił przejść piechotą. Nie było potrzeby narażać Appaloosy ojca Woberty'ego. Mesąuite i lechuguilla rosły tam wyjątkowo bujnie. W pobliżu Rai wszystko stawało się dzikie. Włączył walkie-talkie. - Dempsey? - Tak, Panie? - Głos ducha trzeszczał zza wyładowań elektrycznych. - Czy Pokutnicy są już na miejscu? - Otoczyli posiadłość, jak rozkazałeś. - Pióro Dempseya zatrzeszczało, gdy odhaczał ten punkt w swoim notatniku. - A pani Anumati? - Cały czas w domu. - Doskonale. Niedługo będę na miejscu. Na wypadek, gdyby próbowała uciec, uszkodź jej samochód. I zajmij się stra- żami przy bramie. - Uczynię to bezzwłocznie, Panie. - Jeszcze jeden trzask i połączenie zostało przerwane. Mimo że szczyt jego mocy miał nastąpić dopiero za trzy dni, Nick nie chciał ryzykować. Pogładził się po piersi, przy- pominając sobie, jak przebiegła potrafiła być czarownica. Szedł, aż dotarł do drogi dojazdowej do jej posiadłości. Na straży stał tu ogromny czarny dąb. Jego gałęzie kołysały się, a kora miała dziwny wijący się wzór. Zajrzał w głąb. Były tam łuski, rowki i ogonki z grzechotkami, wijące się i syczące na niego. Każde odgałęzienie miało grubą, trójkątną głowę, która wpatrywała się w niego złotymi oczami. Nick wyjął z prawej kieszeni młotek i gwóźdź, a srebrną monetę z lewej - po czym przeskoczył pod serpentynowym baldachimem. Strzeliły w niego, uderzając w splot jego płaszcza; konary ześlizgnęły się w dół, zawijając się wokół jego nóg, i zacisnęły. Uderzył gwoździem w monetę, raz, dwa, trzy razy, przy- bijając ją do drzewa. Metal zamigotał i pojawił się hiszpański żołnierz z łopatą w ręce. Wąż raził w ducha, ale on zaśmiał się i przyszpilił go kra- wędzią łopaty, po czym ściął go szybkim pchnięciem. Konar wycofał się, uderzając dziko na wszystkie strony. Duch ścinał głowy i rozrywał wijące się ciała, dopóki wszystkie węże nie uciekły do drzewa albo nie zginęły, ocie- kając sokiem roślinnym i zmieniając się z powrotem w gałęzie. - Gracias - powiedział Nick. - De nada, Don Muerto - odparł żołnierz i ukłonił się. Zszedł z drogi i okrążył posiadłość. To tutaj Rają miała swo- ją świętą sadzawkę. Las gęstniał; sosny i osiki tworzyły dach nad jego głową. Na ziemi nie było śniegu, nawet tam, gdzie nie dochodziło słońce. Gleba była wilgotna i czarna. Parowała w świetle wczesnego poranka. Były osiki, które wciąż miały złociste liście migoczące na gałęziach. Niektóre miały zielone pączki. Na terenie posiadłości Rai panowała wiosna. Ziemia tutaj nie zapadła w sen zimowy, chcąc sprawić przyjemność cza- rownicy, chcąc przeprowadzić jej duszę przez zimę tak, żeby mogła poczuć zapach kwiatów w Nowy Rok. Nick sprowadził w to miejsce dolne królestwo. Zaczęła za- padać ciemność. Ukucnął na ziemi, położył na niej dłoń i śmierć zaczęła się wsączać w glebę jak krew z rany. Cienie wydłużyły się. Liście opadły: konfetti i kolorowy śnieg. Mróz zachrzęścił. Zaczął iść dalej, tym razem jednak wolniej. Droga była śli- ska od lodu. Dalej, w jej gaju rosły angielskie drzewa orzechowe i śliwy, białe wierzby, gatunki, których darmo szukać w Nowym Me- ksyku, i inne, z szerokimi, fioletowymi liśćmi w kształcie gwiazd i lśniącymi, srebrnymi pniami, co do których Nick żywił podejrzenia, że w ogóle nie należą do tego świata. Przeciął ścieżkę z mchu i paproci. Za nią stało w kole pięć dębów, a po- między nimi znajdowało się źródło wody artezyjskiej. Zmrużył oczy i dostrzegł plątaninę korzeni pod ziemią, linie pentagramu, ochronę przed nieproszonymi gośćmi. Wiatr zawirował wokół niego, chłodne powietrze, śnieg i lo- dowosina mgła, która osiadała na ziemi, ścinała ją mrozem, sprawiała, że pękała. Przeszedł na drugą stronę. Wodne nimfy gramoliły się ze studni, zostawiając delikatne ślady stóp na łupkowych krawędziach. Nick wyjął z płaszcza butelkę i wlał do studni połowę jej zawartości. Na powierzchni pojawiła się cienka warstwa szu- mowin; woda zmąciła się, zabulgotała i przelała się przez kra- wędzie studni. Wycofał się do drogi, obserwując swych opętanych Pokutni- ków z noktowizorami, myśliwskimi fuzjami, walkie-talkie i w przeciwlotniczych kurtkach. Jeśli jego wróżby były prawid- łowe, prorok powinien ich pokonać. Nick jednak i tak chciał spróbować. Wejścia do dworu Rai strzegła brama. Misternej roboty że- lazne liście były zardzewiałe. Stalowe wzmocnienia, podtrzy- mywane z każdej strony przez bliźniacze bazaltowe kolumny, wyglądały na wystarczająco mocne, by zatrzymać czołg. Ka- mery bezpieczeństwa zaczęły wpatrywać się w Nicka, gdy tylko podszedł. Za bramą znajdowała się wartownia, pusta. Brama rozwarła się i Nick wszedł do środka. Na ziemi leżał mężczyzna w mundurze. Wideoekrany były czarne. Czuć było ozon. Dwór Rai był zbudowany z cegieł koloru czekolady. W mu- ry były wtopione granitowe głazy, częściowo w budynek, częś- ciowo w ziemię. Miejscami były wysokie na jedno, dwa, nawet trzy piętra. Ponad murami wznosiły się wieżyczki minaretów. Wieże oblepiał bluszcz, osuwał się w poprzek krat i spadał na ścieżki. To był pałac z Baśni z tysiąca i jednej nocy przeniesiony z Bagdadu do tej oazy w Nowym Meksyku. Nick zapukał do drzwi frontowych. Otworzyła mu rudowłosa dziewczyna z księgarni Trójka Ka- ro. Jej twarz była spuchnięta, a oczy czerwone od płaczu. - Ojciec Woberty? - Spróbowała się uśmiechnąć - bez skutku. - Pani Anumati posyłała po mnie - skłamał. - Czy mo- gę wejść? Dziewczyna zmarszczyła brwi. - Słucham? Nie rozumiem. Nick przeszedł obok niej do holu. - Cóż, no dobrze. To miło z ojca strony, że ojciec przybył tak szybko, biorąc pod uwagę, że... - Jej oczy napełniły się łzami. - Tak, biorąc pod uwagę - powtórzył, nie rozumiejąc, co to znaczy. Poprowadziła go przez salę balową, którą widział w swojej wróżbie: marmurowa podłoga na północnym końcu, terakota na południowym, szklane atrium i ogromne ogrody. Był tam też obraz Degasa, wiszący pomiędzy bliźniaczymi pozłacanymi lustrami. Oto miejsce, gdzie wszystko się skończy. Poszli na górę przez dwie kondygnacje schodów, mijając ro- śliny doniczkowe: kwitnący nocą jaśmin i kaktusy z bladożółtymi owocami. Był tam osiemnastowieczny zegar stojący, ściana rzeźbiona brodatymi bykami z babilońskiego miasta Uruk; grecka urna; koc plemienia Navajo i czarna ceramika z Santa Clara. Eklektyczna mieszanka przeszłości i teraźniejszości. Nick nie musiał ukrywać swej duszy przed Rają, tak jak to uczynił w księgarni. Wtedy był październik. Teraz był gru- dzień. Miał moc. Dziewczyna zapukała w drzwi z szorstkiego zielonego ka- mienia, po czym otworzyła je. - Pani Anumati? Jest tu ojciec Woberty. Rają podniosła się z jednej z sof. Za biurko służyła jej płyta z agatu - kamienia, który wyglądał jak drewno. Poza tym w gabinecie znajdowały się jeszcze dwie sofy pokryte jedwab- ną taftą, siatka na komary, która zasłaniała wejście na balkon, barek, a w rogu - hibiskus w dębowej donicy. Rają pod oczami miała ciemne półkola. Ubrana była w czar- ną suknię; Nick wiedział, że nie cierpiała tego koloru. Jej aura była przygaszona, z ciemnozielonymi płomykami. Była prze- męczona. W kącikach oczu miała zmarszczki, a jej skóra była porcelanowobiała. Na jego widok odłożyła filiżankę z kawą. Jedyną oznaką zaskoczenia było nieznaczne drgnięcie brwi. Zwróciła przyga- szone oczy ku dziewczynie. - Dziękuję, Melisso. Proszę, idź do domu. Zrobiłaś już dla mnie wszystko, co mogłaś. Melissa skinęła głową. - Jak sobie życzysz, Pani. - Wyszła z pokoju i zamknęła za sobą drzwi. - Ojciec Woberty - powiedziała Rają. - Czy może wciąż wolisz, żebym mówiła do ciebie Nick? Albo Judzyas? - Zmrużyła oczy, ale kąciki jej ust podniosły się w uśmiechu. - Od jak dawna nosisz to ciało? - Od sierpnia - odparł i usiadł. - Odkąd kruki zrobiły sobie ucztę na moim poprzednim ciele. - W takim razie w księgarni to byłeś ty. Gdybym tylko wiedziała... - Rają zebrała siły. Płomienie jej duszy błysnęły, zamigotały, po czym przygasły. Nick pozwolił, by zima przepłynęła przez niego. Zimne wi- chry rozdarły zasłonę na komary, zamieniając ją w łachman. Hibiskus uschnął. Cienie pociemniały. Rają opadła na sofę. - Przyszedłeś mnie zabić? - spytała i przymknęła oczy. Nick nie był w stanie wyobrazić sobie jej martwej. Dotknął butelki przez płaszcz. Przygotował się na to, ale nie potrafił sobie wyobrazić jej ciała w grobie. Ziemia nie przyjmie jej śmierci. Wypchnie jej trumnę na powierzchnię. - Nie wiem. Rzuciła głową do tyłu i wpatrzyła się w niego. Mimo zmę- czenia wciąż miała władcze spojrzenie. - Twoja moc nie jest jeszcze pełna. Przesilenie nastąpi do- piero za trzy dni. Fuszerka nie jest w twoim stylu. - Przyszedłem, żeby porozmawiać z Larrym Ngitisem. - Sam? - Nie. Moi słudzy zajęli twoją posiadłość, a moje duchy - twoje dusze; sprowadziłem do twego ogrodu zimę. - Skuteczny jak zawsze. I jak zawsze ironiczny. Poprzed- nim razem opuściłeś mnie, by gonić za jednym ze swoich pro- roków. Tym razem wróciłeś - z tego samego powodu. - Po- chyliła się. - Chcesz, żebym ci pomogła? - Pomogła? - Potrząsnął głową. - Jesteś jego sojusz- niczką. Roześmiała się. - Twoje wróżby są przestarzałe. Sprawy się zmieniły. Te- raz życzę mu śmierci. - Chciałbym w to uwierzyć. Jego magia jest zabarwiona przez wróżki. Jesteś jedyną osobą, która mogła go nauczyć baś- niowych czarów. - Ale nie nauczyłam. Chciałby jej zaufać, ale jej motywy były dla niego zagadką. Larry prześlizgnął się między jego palcami trzy razy i nie mógł jej pozwolić, by była przyczyną kolejnego niepowodzenia. - Może mówisz prawdę. Ale on zjawi się tutaj. I jakakolwiek jest sytuacja, skończy się w czasie przesilenia. Widziałem to. - Więc przyszedłeś mnie zabić. - Nie. - Westchnął i wyjął z kieszeni płaszcza brązową papierową torebkę. Wystawała z niej wysmukła szyjka błękitnej butelki. - Może. - Szkło witrażowe - zauważyła, nie odrywając od niego wzroku. - Urocze. - Chciałbym zaproponować ci drinka. Podniosła się i wygładziła suknię. - W takim razie sprawiedliwie będzie, jeśli ja także czymś cię poczęstuję. - Zrobiła trzy kroki do barku. - Mam irlandz- ką whisky i ouzo... - Dziękuję, nie. - Nick wstał i położył dłoń na piersi. - Już doświadczyłem twej gościnności. - Jak sobie życzysz. - Rają uśmiechnęła się, z powrotem usiadła, po czym powiedziała: - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Jak mam się do ciebie zwracać? Nicku, Judzyasie czy ojcze Woberty? - Nie wiem. Czasami zapominam, kim byłem. Kim jestem. - Wiem, kim jesteś. Zostań tutaj. Bądź ze mną. Znam znu- żenie i nudę, brzemię mądrości i zbyt długiego życia. Ziemia wiedzie mnie przez czas. Pora roku za porą roku. Nie pozwoli mi umrzeć. Położył dłoń na jej dłoni. Była ciepła. - Nie odbiegaj od tematu. - Cofnął dłoń. - Rozmawia- liśmy o Larrym Ngitisie. Najpierw muszę się z nim spotkać, a nie mogę ryzykować, że dźgniesz mnie w plecy... albo w serce. Skierował ku niej butelkę. - Weź ją. Wyciągnęła rękę. Czyste linie mocy przebiegły nad torebką - złapały ją tak, jak morski zawilec chwyta swą ofiarę. Przyciągnęły ją. Dwoma palcami wyjęła flakonik z papieru. Na środku butelki przykle- jony był kawałek pergaminu z zaciekami i z postrzępionymi brzegami. Wybrudzonym zielonym atramentem nakreślona była zmysłowa krzywizna litery S z ostrzami i wybrzuszeniami. - Twoje runy były zawsze lepsze niż moje - powiedział Nick. - Oderwałem je, będąc w twoim domku w górach, i na nowo przymocowałem do tego. - Dlaczego? - Rają wpatrzyła się w magiczne znaki, zła- pane w sidła jej własnych run Tęsknoty. - Nigdy by mi się nie udało cię zmusić do wypicia tego. Tylko twoja własna moc może to zrobić. Wyjęła szklany korek i zmarszczyła nos od zapachu czosnku i siarki. - Co to jest? - Woda ze źródła bijącego blisko zapadłej mieściny zwa- nej Serendipity. To trucizna. Wypij ją. Rają wolno podniosła butelkę i przechyliła ją. Nagle zatrzy- mała się. - Nie. - To może cię zabić. Ale wcale nie musi. Jedno jest pewne: unieszkodliwi cię na następne trzy dni. Wypij. Zmagała się ze swoją magią, w końcu przycisnęła butelkę do ust i pociągnęła. Jej skóra poczerwieniała. - Słodkie. - Opium. Dla smaku. - Dlaczego taka powolna, niepewna śmierć? - Powód, dla którego prorok tu przybędzie, jest dla mnie tajemnicą. Mogę tylko przypuszczać, że ma to jakiś związek z tobą, niezależnie od tego, czy przybywa po pomoc, z żądzy zemsty czy po informacje. Gdybyś była martwa, mógłby to wy- czuć i nigdy nie przybyć. - Nick westchnął. - A tak, będę na niego czekał razem z tobą, nie martwą, ale i nie żywą. Rają zgięła się w pół i chwyciła za żołądek. Usiadł przy niej, ułożył jej głowę na poduszce i złapał ją za rękę. - Przepraszam, moja Izis, moja Bogini Księżyca, moja Ra- jo. Śmierć przychodzi. Po ciebie i po Larry'ego. Wypuściła butelkę, która roztrzaskała się na podłodze. ROZDZIAŁ 17 Larry sięgnął do książki i przeszedł na drugą stronę. Labirynt z tyłu, księgarnia, cały świat wywrócił się na lewą stronę. To, co odległe, było bliskie, to, co bliskie, było odległe. Larry był wszędzie naraz: pomiędzy gwiazdami i ziarnkami pia- sku, rozpostarty pomiędzy niezmierzonymi galaktykami i pla- mami rozmazanych po swych falach elektronów, w sinych chmu- rach i kroplach deszczu, i... Stał w całkowitym bezruchu przy wannie na nóżkach. Paloma leżała w wodzie, która sięgała jej do podbródka. Pra- wa ręka spoczywała nad krawędzią, lecz lewa była zanurzona w wodzie tak czerwonej, że sprawiała wrażenie czarnej. W za- sięgu tej ręki był koralik, który żarzył się mroczną purpurą. Jego oczy spoczęły na ostrzu brzytwy leżącej przy szam- ponie. Smugi krwawej czerwieni na porcelanowej bieli. - Nie! - krzyknął Larry. Oddychała - widział falowanie wody - ale nie reagowała. Rzucił się, by ją chwycić, szarpnął ją do góry, ściągnął ręcz- nik z półki - strącił przy tym białe świeczki, dymiące kadzi- dełka i wysuszoną lawendę do umywalki - i owinął go wokół jej nadgarstka, by powstrzymać krwawienie. Zobaczył koralik i zatrzymał się. Owijały ją magiczne wici; jedna przebiegała wokół jej tuło- wia; dwie inne przebijały nacięcie w nadgarstku, długie ciemne linie wiodące w górę do jej tętnicy. Pulsowały i przesuwały się. Widział, jak biegły przez nią i wyciągały z niej życie. Chwycił koralik, szarpnął, ale przywarł do jej skóry, linie ma- gii wbiły się głęboko w jej duszę. Nie można go było oderwać. - Jest jedną nogą w moim świecie - wyszeptał Matt. Dziewczyna podniosła głowę. - Larry? - Jestem tutaj. Trzymaj się. Zadzwonię po karetkę. Chwyciła go prawą ręką. - Nie zostawiaj mnie znowu. - Oczy miała szkliste, po- większone. Pełne strachu. Płomienie wokół jej głowy były pół- przeźroczyste i migotały. Matt zdjął kapelusz i potrząsnął głową. - Będę na zewnątrz, na wypadek gdybyś mnie potrzebował. Larry musiał coś zrobić. Wstał, zamierzając wyjść z łazien- ki, potem się zatrzymał. Przyszłość przyszła do niego. Jego tętno zwolniło, ponieważ nie było wystarczająco krwi do pompowania. Łapał z trudem powietrze. Oto, jak czuła się Paloma. Larry wiedział, że jeśli ją opuści, dziewczyna umrze. W ciągu tej minuty, którą zajmie mu powiadomienie dyspozytora w pogotowiu, gdzie jest i co się stało, Paloma wykrwawi się na śmierć. ...Wykrwawi się na śmierć. Ludzie nie umierają tak szybko od rozcięcia jednego nadgarstka. Związał ręcznik ciasno wokół jej ręki, tuż powyżej łokcia - opaska uciskowa tamująca upływ krwi. Z nacięcia dalej jednak kapała gęsta krew, potem zmieniła się w strumyk. To nie miało sensu. Koralik. Jego magia wyciągała z niej życie. Musiał się go pozbyć. - Starałam się nie być zazdrosna - wymamrotała i za- mrugała oczami. - Ale kiedy zobaczyłam, jak z nią wycho- dzisz... - Głowa jej opadła. Dotknął boku jej szyi. Jedno uderzenie serca, dwa, trzy, każ- de słabsze od poprzedniego. 300 - Linda i ja nie jesteśmy już nawet przyjaciółmi. To ciebie kocham. - Potrząsnął jej ramionami. - Słyszysz mnie?__ Żołądek Larry'ego skręcił się w supełek. - Starałam się - wyszeptała. - Zebrałam swoje ulubione rzeczy. Myślałam, że kąpiel pomoże. Na toaletce była gumowa kaczuszka, stare, pożółkłe, tanie wydania książek Dolinskiego, misa z liśćmi poinsecji i srebrna ramka ze zdjęciem młodej Pal omy i bezwiekowej Rai. - Pamiętam książki Dolinskiego - powiedziała. - Gdy byłam dziewczynką, czytał mi je. Wyobrażałam sobie, że żyję w światach, które opisywał. Biały blask magii oczyścił koralik z wzorów i kolorów. Lar- ry zobaczył spiralne pęknięcie pośrodku, pęknięcie kręcące się do zewnątrz, ostre, z haczykami i postrzępionymi krawędziami. Uwięzione tam były wspomnienia i marzenia Palomy, jej myśli i wyobrażenia. Musiały one zostać z niej wydarte. Pewnego razu ojciec zbił ją po tym, jak stłukła filiżankę z chińskiej porcelany. Larry poczuł jego wodę po goleniu. Nie chciała tego zrobić. Przeżył wraz z nią ból po tym, jak uśpiono jej konia. Pamiętała raka matki i jej śmierć, i chwilę, gdy pod- słuchała swe ciotki szepczące, że matkę stać by było na che- mioterapię, gdyby nie musiała opłacać czesnego Palomy. Był tam też wianuszek nieudanych związków. Niezgrabny seks. Za- jazd Pod Srebrną Kulą balansujący na krawędzi bankructwa. Należał do jej rodziny od trzech pokoleń. Mógł zostać sprze- dany. Cierpiała męki z powodu swoich zaledwie średnich zdol- ności jako czarownicy. Jeśli tylko mogłaby wywrzeć wrażenie na Rai, chociaż jeden raz. I Larry... jego utrata zraniła ją naj- bardziej. Był najświeższą raną, na samej powierzchni, kroplą, która przepełniła czarę. Larry chwycił raz jeszcze za koralik. Zaparł się jedną nogą o wannę, przygważdżając jej rękę drugą nogą i szarpnął. Szkieł- ko i Paloma byli spojeni, zlepieni czarem, który wtargnął do jej ciała i umysłu. - Skąd go masz? - zapytał Larry. - Mówiłam ci już - wymamrotała. - Od Rai. Powie- działa, że będzie mnie chronił. Rają. Koralik był przeznaczony dla niego. Najwidoczniej zaplanowała, że Larry dostanie go od Palomy, ale przeliczyła się i dziewczyna była bliska śmierci. - Musisz go zdjąć. On cię zabija. Paloma ześlizgnęła się w wodę. Larry wyciągnął ją z po- wrotem na powierzchnię. Jeśli nawet nie mógł usunąć koralika fizycznie, może móg- łby zniszczyć go za pomocą magii - przemieścić go w inne wymiary, tak jak to zrobił ze szwajcarskim nożem Spencera. Czy nie można zmienić go tak, by był kruchy albo miękki, albo też przemienić go w płyn? Skupił się, chcąc zmienić cienie wokół koralika, ale tym razem nie było tam żadnych cieni. Był jasny. Wciąż był taki sam, niezależnie od tego, jak bardzo się koncentrował. Larry przegrał. To on za to odpowiadał. Jeśli nie wróciłby, żeby zobaczyć się z Palomą, nic by się nie wydarzyło. Całe jego życie było serią katastrof. Jego pisanie było żartem. Nie miał nic do przekazania światu oprócz nieszczęścia. Mógł za- pobiec śmierci ojca. Wiedział przecież, co się stanie. Powinien był go ostrzec. Matka zginęła podczas trzęsienia ziemi. I to przewidział. Powinien był zadzwonić na policję. Powiedzieć im, że konstrukcja podziemnego parkingu jest bliska zawalenia. To była jego wina. Ostrze wyglądało dziwnie mamiąco. Sięgnął po nie. Ruch w kącie jego oka kazał mu się zatrzymać. Dwie wici magii otaczały jego nadgarstek. Zobaczył na nich kłótnie z Lindą, swych nieżyjących rodziców, wątpliwości, czy może pisać, i swoje ręce pokryte krwią Palomy. - Nie - wyszeptał Larry. - Nic z tego nie było moją winą. - Nie był bezwartościowy. Miał coś do powiedzenia w swoich książkach. Jego rodzice zginęli, zanim mógł coś zro- bić. Miał marzenia. Jego życie miało wartość. Szarpnął lepkie wici. Były zakotwiczone w tych wspomnie- niach, wciągały go coraz głębiej. Szarpnął je gwałtownie, z całej siły. Puściły. Larry wiedział, jak poruszać się bez ruchu. Zaglądał w przy- szłość i w inne światy. Przeżył trzy życia. Dlaczego nie mógł rozplatać magii jednego głupiego koralika? Dlaczego nie mógł zamknąć nacięcia na jej nadgarstku? Walnął pięścią w wyka- felkowaną ścianę. Cała jego moc była bezużyteczna. - Matt! - krzyknął. - Chodź tu. Pomóż mi. Matt pojawił się przy nim. Jego wąsy zwisały, a oczy były pociemniałe. - Nie można jej pomóc - powiedział. - Możesz co naj- wyżej zapytać, czy ma jakieś życzenie. Więc zrób to. Larry nie mógł się na to zgodzić. Nie mógł pozwolić jej umrzeć. Skręcił ręcznfk najciaśniej, jak mógł, żeby zatrzymać potok krwi. Skóra pod nim była ściągnięta i sczerniała. Krew kapała z niej wolno... ale nie z powodu opaski. Lar- ryemu zaschło w gardle; poczuł pył; miał wrażenie, że została niej tylko cienka strużka krwi. - Larry? - wyszeptała Paloma. - Twój przyjaciel ma rację. - Posłała Mattowi słaby uśmiech. - Wiesz, co możesz dla mnie zrobić? Co sprawi mi przyjemność? - Muszę... - Poczytaj mi. - Co takiego? Umrzesz, jeśli nie... jeśli nie... - Proszę - wyszeptała tak cicho, że prawie niedosłyszal- nie. - Proszę. Poczytaj mi. Larry zwiesił głowę. Nie mógł jej odmówić. Wziął jedno ze starych wydań. Grzbiet książki rozpadał się, a krawędzie były postrzępione. Książka nosiła tytuł Żeglując po ametysto- wym morzu. Na okładce znajdował się rysunek przedstawiający mężczyznę i kobietę stojących na dziobie statku. Byli na poły piratami, na poły czarnoksiężnikami, z kawaleryjskimi szablami przy bokach, czerwonymi chustkami na głowach, świecącymi amuletami i aurą czarnoksięstwa. Mieli przygodę w oczach. Przełknął grudę w gardle, otworzył książkę na pierwszej stronie i zaczął czytać: Było to tego roku, gdy spadła wielka kometa i smoki zniknęły z powierzchni ziemi. To było roku Białego Festiwalu, na którym mężczyźni biegli w magii, mieczu i w snuciu opo- wieści zebrali się, by cieszyć się własnym towarzystwem i odegnać mrok. Aąuilina i ja zebraliśmy załogę i pożeglowaliśmy ku zło- tym plażom Bartabree. W czasie festiwalu chcieliśmy sprze- dać srebro i klejnoty, wysłuchać kilku historii, opowiedzieć własne, a w czasie podróży, jeśli tylko szczęście się do nas uśmiechnie, przeżyć coś ciekawego. Pośród nas był Piotr Waleczny, czerwonowłosy łucznik, Marion i złodziej, które- go zwaliśmy Ospą, jako że nigdy nie zdradził nam swego imienia. Ciemne chmury gromadziły się na horyzoncie. - Podnieść żagiel - krzyknęła Aąuilina. - Musimy wy- przedzić szkwał. Wiatr wzmógł się, jakby słyszał jej komendę. Posłała mi krzywy uśmiech, pochyliła się nad sterem i obrała nowy kurs. - Nasza nowa przygoda właśnie się zaczyna - powie- działem. - Możesz już przestać, kolego - wyszeptał Matt. Paloma unosiła się w wodzie, spokojna. Wiążące linie magii z koralika pociemniały, po czym zniknęły. Nie było w niej już nic. Ani płomieni, ani życia. - Co zamierzasz zrobić? Odeszła i Larry nic już nie mógł zrobić. Odeszła, a wraz z nią odeszło życie, które chciał z nią dzielić. Nikt nie zrozumie ani jego, ani jego pracy, ani magii, której nauczył go Niyol. Był pusty w środku. Chciał płakać, ale nie mógł. Był zbyt zmę- czony. Rozplótł rzemień koralika. To był jedynie kawałek wenec- kiego szkła pokrytego malutkimi bursztynowo-purpurowymi różami. Położył go na blacie, wziął zdjęcie w srebrnej ramce, po czym stłukł je. Było jednak coś, co mógł zrobić. - Muszę się jeszcze z kimś policzyć - powiedział do Matta. Larry, podążając za wskazówkami Spencera, skręcił z cze- goś, co określił on mianem "starej szosy numer 66", na jed- nopasmową zapyloną drogę, która wiodła na środek pustyni. Kryjówka Spencera okazała się opuszczoną stacją serwisową z wyblakłym pegazem Texaco namalowanym na jej murach. Gdy się zatrzymał, Spencer wyszedł mu na spotkanie - z potężną fuzją przewieszoną przez ramię. Weszli do środka. Garaż miał trzy zatoczki, automat do gry nazywanej Osiem Kul, oliwkowozielone skrzynie z amunicją, jedzeniem i trun- kami, kilka starodawnych pomp benzynowych ze szklanym zbiornikiem i odnowiony "Model A" bez drzwiczek. Larry opowiedział mu, co się wydarzyło w mieście. Spencer słuchał, od czasu do czasu kiwał głową, ale nic nie mówił. Zdawał się wierzyć w słowa Larry'ego, mimo że spra- wiały one wrażenie spowiedzi szaleńca: śmierć pojawiająca się w księgarni, jego była dziewczyna opętana, wędrówka wśród gwiazd, magiczne koraliki, które zabijają ludzi. - Chcesz się napić? - spytał w końcu stary. - Nie. Dzięki. - To nie pomoże. Nieważne, jak pijany będzie, nie zmieni to tego, co się stało, nie sprowadzi Palomy z powrotem, a może tylko zaprowadzić jego umysł w niebez- pieczne miejsca. - Myślałem, że rzuciłeś picie. - Bo rzuciłem. - Skręcił papierosa, zapalił go, po czym ściągnął ze skrzyni naboi pudło z wódką Absolut. - To jeszcze z dawnych czasów. - Wyjął jedną butelkę. Larry zobaczył jasne szkło ciemniejące do kobaltowej si- ności. W środku widział wir śmierci: węgorzowaty szkielet, ko- ści, kły i puste oczy, które się w niego wpatrywały. Zamrugał. Butelka stała się kryształowo czysta. Spencer wpatrzył się w nią, westchnął, po czym ją odłożył. - Na pewno? Zapomnisz o zmartwieniu... - Na pewno. Nic mi nie jest. Larry podszedł do stojącego w rogu łóżka i położył się na nim. - Czy to miejsce jest bezpieczne? - To miejsce należy do nas, Lobos. Nikt tu nie przychodzi. Zachodzimy tu tylko wtedy, gdy planujemy jakąś ekspedycję, chcemy poćwiczyć strzelanie albo pograć w pokera... albo jeśli mamy kłopoty. Kłopoty. Larry zacisnął powieki. Miał mnóstwo kłopotów. Kobieta, którą kochał, podcięła sobie żyły i wykrwawiła się na śmierć. Rają chciała go zabić. A i to coś, co spotkał w księ- garni Trójka Karo, chciało jego śmierci. Poza tym miało Linde. Musiał wyrwać ją z tego wszystkiego. Nie może pozwolić, by jeszcze ktoś przez niego zginął. Jedna rzecz na raz. Najpierw Paloma. Nie było sposobu, by wrócić jej życie. Jeśli byłby tu szaman, może powiedziałby mu, czy taka rzecz jest w ogóle możliwa. Ale nie było go. Larry nie widział nawet jej ducha. Po prostu zniknęła. To Rają za to odpowiadała. Policzy się z nią. Usiadł. - Muszę mieć broń. - Mam broń - powiedział Spencer. - Potrzebujesz du- beltówki, karabinu czy pistoletu? Pojawił się Matt. - Pistoletu - powiedział. - Weź dwa. I zobacz też, czy nie ma winczestera. To cholernie mocny kawałek żelaza. - Tylko jeden - powiedział Larry. - Coś, co mógłbym schować. Spencer podszedł do kasy pancernej z zamkiem szyfrowym, otworzył ją, po czym wrócił z trzema pistoletami. - Możesz wziąć któryś z tych - powiedział. - Pierw- szy. .. - Położył na skrzyni na narzędzia pistolet wielkości dło- ni Larry'ego. Był niebiesko-czarny i miał plastikową rączkę. Wyglądał prawie jak zabawka. Prawie. - To beretta model 70 puma. Ma ośmioobrotowy magazynek na amunicję 32 ACP. - To maleństwo nie przestraszyłoby muła - powiedział Matt. - Nie ma czasami colta peacemakera? To nim zabijałem. - Masz jakiegoś colta? Spencer skinął głową. Położył obok beretty duży rewolwer. Był to niklowo-platerowany potwór z sześciocalową lufą, orze- chową rączką i zdecydowanie nie wyglądał na zabawkę. Matt zagwizdał. Lustro przestało migotać w jego obsydia- nowych czarnych oczach. - To colt trooper MK V 357 magnum. Ma naprawdę niezły wykop. - I ostatni. - Położył obok colta następny pistolet. - Glock 17. - Miał on polimerową oprawę, lufę nieznacznie dłuższą od beretty i był matowoczarny. - Na naboje dziewięć milimetrów, w magazynku mieści się ich siedemnaście. - Siedemnaście? - wyjąkał zaskoczony Matt. - Kul? To musi być drobny śrut. - Podkręcił koniec wąsa. Larry spojrzał na niego, a Matt pokazał na colta. Larry wyciągnął po niego rękę. Spencer chwycił go jednak pierwszy, sprawdził komory i dopiero wtedy mu go podał. Był cięższy, niż Larry się spodziewał. Nie pasował za bardzo do jego ręki. Matt przebiegł palcami po bębenku i zaczął się przyglądać skomplikowanemu mechanizmowi. Larry odłożył go. - Mogę przyjrzeć się glockowi? Spencer kiwnął głową, sprawdził go, po czym podał Lar- ry'emu. Larry poczuł smak oleju. Usłyszał huk wystrzałów i zoba- czył dym unoszący się z lufy, mimo że pistolet nie był nawet załadowany. Wiedział, że będzie go używał. - Ten. - Weź ten duży rewolwer - krzyknął Matt. - Znam moje żelazo. Lepiej zabija. - Jeśli chcesz poćwiczyć - powiedział Spencer - na zewnątrz mamy strzelnicę i mnóstwo naboi. - No, dobrze - westchnął Matt. - Weź ten, który strzela maleńkimi kulkami, jeśli chcesz, ale nie zawracaj sobie głowy jakimś tam "celowaniem". Zostaw to mnie. Rewolwery mnie załatwiły. Dzięki temu doskonale je rozumiem. Gdy jeszcze ży- łem, mogłem dobyć broni, strzelić i zabić faceta szybciej, niż byłbyś w stanie splunąć i krzyknąć "o, rany!" A teraz, gdy je- stem martwy, jestem jeszcze lepszy. - Chyba dam sobie radę - powiedział Larry do Spencera. Spencer zmarszczył brwi, po czym skinął głową. - Niech będzie. - Podał mu pudełko dziewięciomilime- trowych naboi i trzy magazynki. - Załaduj - domagał się Matt - a potem daj tej cza- rownicy posmakować jej własnego lekarstwa. Larry odłożył pistolet. - To nie w porządku. Zastrzelić ją z zimną krwią. - Wró- cił do łóżka i usiadł na nim. - To był wypadek. Ona nie chciała zabić Palomy. - Musimy ją dostać, zanim ona dostanie nas! - krzyknął Matt. - Zachowaj swoją mowę na pogrzeb. - To tak jak w greckiej tragedii - powiedział Larry. - Wszyscy próbują zabić wszystkich i wikłają się w intrygi, które są im obce. - Przypomniał sobie swoje widzenie: świat czarny od skażenia, kwaśny deszcz, ludzie gniotący się razem na kupie, nie mający czym oddychać. - Rają może nie zdawać sobie sprawy z konsekwencji swoich poczynań w Dai Esthai. Może nie wiedzieć, jak bardzo zmieni się świat. Szaman umarł, by nie dopuścić jej do suchej wody. Nie zamierzam umierać ani nie zabiję jej, zanim nie spróbuję się z nią dogadać. - Znałem niedzielnych kaznodziejów z mocniejszym krę- gosłupem. Albo zabijesz, albo zostaniesz zabity. Każdy głupek to zrozumie. Jeśli chodzi o logikę i taktykę, Matt miał rację. Zabicie Rai było właściwym posunięciem. Obaj żyli jako Arturo Baldovino. Obaj wiedzieli, że jakiekolwiek inne działanie było niebez- pieczną stratą siły. Larry mógł sprowadzić na siebie śmierć z powodu dobrych intencji. Ale nie mógł zabić tylko dlatego, że tak podpowiadał mu rozsądek. Wiedział więcej niż Arturo Baldovino. Wiedział, że życie ma wartość. Nawet życie Delano. Zatrzymanie Delano w więzieniu zmieniło linię życia Larry'ego. Mały ruch Rai spo- wodował radykalną zmianę historii. Każde życie miało znacze- nie. Włączając w to życie Rai. - Nie - powiedział mu Larry. - Chcę najpierw dowie- dzieć się kilku rzeczy: co Rają próbuje zrobić i czy to ona na- słała na mnie to coś w księgarni. Matt podniósł ręce, zakręcił się w kółko i wyprostował wąsy. Wydał przyduszony jęk frustracji. Spencer zaciągnął się papierosem, rozżarzając na moment je- go koniuszek, po czym powiedział: - A jeśli ona wie, co robi? - Powstrzymam ją. Niezależnie od tego, co będę musiał zrobić. - Larry spojrzał na broń. Ciężar dziewięciomilime- trówki dawał mu poczucie mocy. Poczucie bezpieczeństwa było jednak złudzeniem. Rai nie powstrzymają kule. Potrzebował magii. Szaman odszedł. I wszyscy, którzy mog- li mieć moc, umarli i byli pogrzebani... w przeszłości. To był klucz: przeszłość. - Muszę wrócić - powiedział Lany. - Wrócić w czasie, żeby znaleźć życie czarownika i je przeżyć. Muszę być na takim samym poziomie jak Rają, a nie mam czasu, żeby się tego na- uczyć samodzielnie. Ukradnę komuś doświadczenie. - Czarownik? - krzyknął Matt. - Sam się prosisz o kło- poty. Zaprzedasz nasze dusze diabłu. Albo jeszcze co gorszego. - Nie martw się, ciebie nie zabieram ze sobą. - Jesteśmy partnerami. Mówiłeś, że już nigdy więcej mnie nie wyplujesz. Co się stało z twoją obietnicą? - Muszę to zrobić sam. To sprawa między mną i Rają. To dla Palomy. Matt spojrzał na niego, po czym kiwnął głową. - Jeśli robisz to dla wyrównania rachunków, jestem w sta- nie to zrozumieć. To pierwsza rzecz powiedziana przez ciebie, która ma jakiś sens. - Zasępił się. - Zresztą, prawdopodobnie będziesz tkwił nosem w jakiejś książce przez lata. Jak będziesz gotów kogoś zastrzelić, daj mi znać. - Dam. - Larry wyjął kulę z zęba. Matt skrzyżował ra- miona i zniknął. - Rozmawiałeś z Carlsonem? - spytał Spencer. Larry skinął głową. Przypomniał sobie, jak trudno było ostatnim razem wyciągnąć ducha Matta z Dai Esthai. Jeśliby byli w głębszej wodzie albo prąd byłby silniejszy, obaj mogliby utonąć. Poza tym nie chciał, żeby duch uczył się magii. I bez tego sprawiał wystarczająco dużo kłopotów. - Jak dużo wody ci zostało? - spytał Spencer. - Czy jeśli to zrobisz, będziemy jej mieć na tyle dużo, żeby odnaleźć ten zaginiony hiszpański skarb? Larry'ego nic nie obchodził skarb, ale Spencer miał rację. Mógł potrzebować suchej wody, jeśli Rają go nie posłucha i jeś- li będzie musiał znów zablokować jej poczynania w Dai Esthai. Wyjął piersiówkę. Wydawała się pusta. Otworzył ją, prze- chylił tak, żeby światło sączące się poprzez brudne okno mogło dotrzeć do dna butelki. Ujrzał wodę przelewającą się do przodu i do tyłu, plamki światła. - Dwa, może trzy łyki. Spencer pokiwał głową. - Będę cię pilnował. Powodzenia. Larry opadł na łóżko. Patrzył na Spencera, zastanawiając się, czy stary ukradnie łyczek wody i będzie próbował sam odnaleźć swe zaginione hiszpańskie srebro. Nie. Miał do niego zaufanie. - Zaraz wracam. - Przyłożył flaszkę do ust. To było jak inhalujący lód. Świat przybladł, a potem była już tylko ciemność, gwiazdy i nicość. Data przyjścia na świat Roberta Dolinskiego jest zagadką. Niektórzy biografowie umieszczają ją w końcówce dziewięt- nastego wieku, z powodu pełnych uwielbienia listów, które pi- sał do H.G. Wellsa i Julesa Verne'a. Inni uważają owe listy za mistyfikację i przedstawiają fotografie młodego Dolinskiego z H.P. Lovecraftem i Edgarem Rice'em Burroughsem na do- wód, że urodził się na początku wieku dwudziestego. Dużo podróżował: safari z Ernestem Hemingwayem, podró- że na Karaiby, badanie australijskiego interioru; podczas drugiej wojny światowej zniknął na trzy lata w chińskiej prowincji Kwangsi. Jego pierwsze książki, Umysł wypełniony mrokiem i Żeglując po ametystowym morzu, zostały wydane po wojnie w Zjedno- czonym Królestwie. Oczarowały one dzieci - ze względu na barwne przygody, i ich rodziców - ze względu na mądre morały i niespodziewane zwroty akcji. Doczekały się wielu wznowień. Jego kariera w Ameryce była jednak naznaczona piętnem skandalu. Podczas przerwy w pisaniu w 1951 roku podobno r wplątał się w związki z kilkoma kobietami, z których niektóre były mężatkami, a jeszcze inne okazały się sowieckimi szpie- gami. Plotki krążące o Dolinskim wiązały go z włoską mafią i amerykańskim wywiadem. Żaden z zarzutów nie został nigdy potwierdzony. Dolinski przeprowadził się do Nowego Meksyku, gdzie po- zostawał w odosobnieniu. Mówiło się, że podobno chorował na gruźlicę. Był niespotykanie płodny przez następne dwa dzie- sięciolecia, pisząc dwie książki rocznie - nie tylko klasyczną fantastykę, ale również science fiction, kryminał i horror. Według Starych i nowych dziejów hrabstwa Seco Robert Do- linski miał do ukrycia znacznie więcej niż skandale małżeńskie i afery szpiegowskie. Hoover James twierdził, że pisarz mówił nie tylko o H.G. Wellsie i Julesie Vernie tak, jakby ich znał, ale podobnie wyrażał się o Bramie Stokerze i Mary Wollsto- necraft Shelley. Zaznajomił Hoovera Jamesa z takimi szcze- gółami ich życia, które kazały w nim widzieć albo wybitnego historyka, albo kłamcę doskonałego, albo człowieka, który miał sto pięćdziesiąt lat. Ranczo Dolinskiego było wypełnione czymś, co Hoover Ja- mes określił jako "bogactwo nie do wyobrażenia": rzadkimi antykami i artefaktami: kryształowe posągi z czasów cywili- zacji kreteńskiej, kaligrafowane gobeliny z chińskiej mitycznej dynastii Xia, zwoje z biblioteki aleksandryjskiej i olbrzymia głowa z brązu kolosa rodyjskiego. W ciągu roku od tego wywiadu Dolinski wyburzył swój dom na ranczu i wybudował wieżę. Żadne ze sprawozdań później- szych gości nie dorównywało relacji Hoovera Jamesa. Ostatnia kontrowersja wokół Roberta Dolinskiego dotyczyła jego śmierci. Oficjalny komunikat jako jej przyczynę podawał chorobę wieńcową i wszelkie niejasności zwalał na karb podesz- łego wieku. Ale bliżsi przyjaciele twierdzili, że kilka tygodni przed zgonem pisarz był bardzo przygnębiony. Dolinski w wy- wiadzie udzielonym Hooverowi Jamesowi zaznaczył, że jego życie było nudne i szare i że chciałby robić coś bardziej eks- cytującego. Nie wyjaśnił, co konkretnie miał na myśli. Rodzina Dolinskiego skremowała jego ciało, a jego prochy rozsypała nad Rio Grandę. Nie robiono sekcji zwłok. Larry obudził się, czując błoto w dżinsach i pod głową. Sły- szał szum wody, delikatny szmer szerokiej na milę rzeki. Dźwignął się z brzegu i wyczyścił z błota na tyle, na ile tylko mógł, a potem zobaczył Dai Esthai - rzucił przelotne spojrzenie do tyłu na swoje życie: oto Spencer opisujący kaliber i ładowność swej broni. Co się stanie, jeśli uda się w dół rzeki, w przyszłość? Rzeka płynęła, otwierając się raptownie na oścież, przechodząc w deltę, coraz szersza, aż w końcu stawała się niemrawa i nieruchoma, sięgając aż po horyzont - bezkresne morze możliwości. Kilka małych kroków i będzie mógł zobaczyć przyszłość. Czy na pewno? Gdyby zobaczył swoją przyszłość, czy mógłby ją zmienić, czy też była ona nienaruszalna? Majstrowanie przy czasie zakrawało na szaleństwo. W każdym razie teraz. Później, gdy stawka będzie mniejsza, będzie mógł wrócić i eksperymen- tować do woli. Pozostanie przy oryginalnym planie: znajdzie czarownika, którego życiem mógłby żyć. Larry narysował linie i spirale w błocie i wsłuchał się w tętno ziemi. Szary ogień wybuchł z jego rysunku, woda zaskwierczała wzdłuż jego krawędzi i glina upiekła się twarda i popękana. Sięgnął w sam środek, poprzez płomienie, które były za- równo gorące, jak i zimne, i chwycił rękojeść Ostrza Prawdy. Ogień zamigotał. Ostatnim razem w domku Rai ostrze prze- ciwstawiło się mu. Czy magia, której nauczył się w przeszłych życiach, działała tylko w Dai Esthai? A może wtedy brakowało mu pewności siebie i koncentracji? Jednym czystym szarpnięciem Larry przyciągnął miecz - koszowa rękojeść, smukłe ostrze rapiera, cienki koniuszek. Trzymał go przed oczami, skoncentrowany jedynie na lu- strzanych odbiciach ostrza, przesunął wzrok i spojrzał w górę na rzekę i życie w niej. Ostrze przypomniało mu inne ostrze - to z wanny Palomy. Myśli mu się zmąciły. Kochał ją. Ale ona odeszła na zawsze. Stracona. Nie. Musiał się skupić; później będzie opłakiwać jej śmierć... i pomści ją. Czarownik, pomyślał, czarownik lub czarownica, osoba, która rozumie się na mistycznych mocach. Jej życie nauczy go magii. Przez wodę przeleciały obrazy: dziecko odbierające telefon, para całująca się na huśtawce na ganku, kobieta jedząca łap- czywie galaretowatego hamburgera. Żadna z tych osób nie mia- ła magicznych zdolności. Popatrzy gdzie indziej i kiedy indziej. Wstał i poszedł w gó- rę rzeki. Sceny z przeszłości błyskały w rzece, lśniąc i znikając: ma- gik w cylindrze i fraku robiący karciane sztuczki, sprawiający, że gołębie pojawiły się w obłokach dymu, potem przecinający swoją asystentkę na pół. To niezupełnie był ten rodzaj magii, którego Larry poszukiwał. Wędrował w górę strumienia i oglądał doktora Franza Mes- mera na francuskim dworze, uwodzącego młodą księżniczkę swym dzikim spojrzeniem i dotykiem. Twierdził, że to moc "zwierzęcego magnetyzmu". Nie miał koloru w swojej aurze. Oszustwo. Szarlatan. Noc. Dzieci biegnące z krzykiem ulicą. Mężczyźni z po- chodniami i naręczami drewna. Przerażenie, gniew i zbiorowa histeria. Trzy czarownice spalone na stosie w Salem w Mas- sachusetts. Żadnej prawdziwej magii, ani dobrej, ani złej. Alchemicy pracujący w ciemnych laboratoriach. Były tam słoje z zasuszonymi salamandrami określanymi jako "embriony smoków" i piece pełne zielonych płomieni. Nie było natomiast kamienia filozoficznego. Żadnego przemieniania ołowiu w zło- to. Jeszcze jedno oszustwo. Szamani tańczący dziko wokół ognisk. Święci dokonujący cudów, a później zbierający srebro w imieniu Boga. Wyrocznia delficka szwargocąca coś i dostająca opium, konopie i wino. Wszystko to przepłynęło obok Larry'ego. Jak dużo czasu zajmie mu znalezienie osoby z prawdziwą mocą? Jak długo już szuka? Godzinę? Dzień? Nie sposób po- wiedzieć. Czas nie miał znaczenia na brzegu Dai Esthai. Tym niemniej ręka drżała mu od zbyt długiego trzymania wy- soko rapiera. Ostrze było nieważkie, ale rękojeść miała masę. Ostrze Prawdy zamigotało; jego zwiewne dymne ostrze roz- puściło się - zniknęło. Dlaczego to było tak skomplikowane? Znalazł Raję scho- waną pośród milionów istnień w szesnastym wieku. Widział ją jednak przedtem po drugiej stronie rzeki, gdzie, czy też raczej kiedy, przyszła z przyszłości. Czy mógł znaleźć w ten sam sposób siebie z przyszłości? Czy mógł zobaczyć, gdzie i kiedy wejdzie do rzeki? Gdzie już znalazł życie czarownika? Jeśli to było możliwe, jak mógł się dowiedzieć, gdzie miał go pierwotnie znaleźć? Usiadł, zdezorientowany czasową logiką swej sytuacji. Wziął do ręki kamyk i wrzucił go do wody. Trzy, cztery, pięć razy odbijał się od powierzchni, po czym zniknął pod nią. Na wodzie pojawiły się maleńkie fale, potem zniknęły. Z drugiej strony, po co ten pośpiech? Miał wieczność na poszukiwania. Tak długo, jak się nie podda, będzie mógł przy- glądać się każdemu życiu, jakie tylko było, i upływ czasu nie dotknie ani jego, ani jego ciała w świecie rzeczywistym. Nagle zamarł. Istniały niebezpieczeństwa, o których nie pomyślał. Niyol wpadł w pułapkę na rzece, pochwycony w pętlę czasu, ponie- waż wszedł drugi raz na tę samą ścieżkę. To samo mogło się przytrafić jemu. Rzeka nie była rzeką, a jedynie metaforą stworzoną przez jego umysł, by mógł zrozumieć pojęcie historii, ludzkiego życia i upływ wydarzeń. To był czas. Jeśli dwukrotnie wykonałby to samo zadanie, przeciąłby swoją drogę, co sprowadziłoby się do tego, że deptałby po swo- ich własnych śladach i mógłby się znaleźć w pętli czasu jak młody Niyol. W pułapce na zawsze. Przyjrzał się błotu, dostrzegł ślady swoich butów i nabrał pewności, że gdy wstał, nie było ich w pobliżu... a potem zo- baczył jeszcze jedne ślady. Były mniejsze - prawdopodobnie zostawiła je kobieta lub dziecko - bose, z bardzo wysokim podbiciem i świeże. Biegły blisko miejsca, w którym siedział, zatrzymywały się, a potem zawróciły do miejsca, z którego przyszły. Ktoś go śledził. Rają? Podążył za śladami. Larry nie patrzył w Dai Esthai, więc dopiero teraz zauważył kamienie i podmyty piasek wzdłuż koryta rzeki, depresje, w których powstały zbiorniki wodne... i małą zaporę z mułu i gliny, która zmieniała kierunek cienkiej strugi wody. Został tam wykopany kanał, więc woda płynęła wzdłuż drogi prosto- padle do Dai Esthai. - Witaj, Larry. Podniósł wzrok. Paloma miała na sobie niebieskie dżinsy i białą flanelową koszulę. Była boso. Żyła. Wibrujące różowopomarańczowe płomienie tańczyły wokół jej głowy. Były tak silne, że jego skóra się zarumieniła, gdy stanął blisko niej. - Nie rozumiem. - Kocham cię - rzekła Paloma. - To chciałam ci powie- dzieć przede wszystkim. Nagle Larry ujrzał czyjś cień. Odwrócił się. Cień należał do wężowatego cielska dłuższego niż pociąg i tak grubego jak jego van econoline. To coś miało trzy głowy i przypominało wyglądem skrzyżowanie Tyrannosaurusa rexa z wielkim białym rekinem. Jego długie, nietoperze skrzydła rozpostarły się, a jedna z głów ziewnęła, dmuchając dymem i siarką. Na potworze siedział w siodle mężczyzna w białych leg- ginsach, białej koszuli z koronkowymi mankietami i szablą u boku. Wyjął paczkę chesterfieldów, zastukał w ich denko, wyłuskując papierosa, a środkowa głowa smoka odwróciła się, parsknęła i zapaliła go. Larry'emu zmiękły kolana. Przerażony, nie mógł pozbierać myśli. Paloma podeszła bliżej i wzięła go za rękę, by go uspokoić. - On ci to wszystko wyjaśni - wyszeptała. - Lany, po- zwól, że przedstawię ci mojego przyjaciela, Roberta Dolinskiego. ROZDZIAŁ 18 Dolinski zmierzył Larry'ego wzrokiem. Dmuchnął w niego dymem, przełożył nogę nad siodłem i zeskoczył ze smoka. - Do domu - powiedział do potwora. Gadzina wzbiła się w powietrze, uderzając swymi ogromnymi skrzydłami i zasy- pując Larry'ego piaskiem. Larry kichnął i wyciągnął rękę. - Chciałbym pana przywitać, panie Ngitis. - Dolinski do- był pałasza. - Ale jeszcze się nie zdecydowałem, czy zrobię to za pomocą dłoni czy tego. Ostrze wymierzone w pierś Larry'ego było wykonane z czerwonozłotej stali, na której wyryto różyczki. Miało dłu- gość ręki Dolinskiego, zadrapania z minionych bitew i zwężało się ku końcowi. - Proszę. - Paloma odepchnęła na bok ostrze. - To nie jego wina. Dolinski okrążył ją i wymierzył prosto w serce Larry'ego. - Pan myśli, że to ja zabiłem Palomę? - Larry odsunął się o krok. - To ostatnia rzecz, jakiej bym chciał. Bardzo mi na niej zależy. Wstydził się wyznać Dolinskiemu, że ją kocha. Miał ko- chanki i żonę jako Arturo Baldovino. Miał męża i dzieci jako Annę Marie Dubois. Wiedział, czym jest miłość. - Wierzę, że nie chciałeś zrobić jej krzywdy - odparł Dolinski i opuścił koniuszek pałasza. - Tylko dlatego wciąż jeszcze żyjesz. - Wskazał w kierunku strumienia. - Chodź. - Nie... Dolinski dźgnął go między żebra. Larry złapał się za bok. Krwawił. - Oszalałeś? - Nie! - krzyknęła Paloma. Tym razem jednak nie stanęła pomiędzy nimi. - Larry - wyszeptała - lepiej mu się nie sprzeciwiaj. Larry chciałby mieć ze sobą dziewięciomilimetrówkę Spen- cera albo swoje Ostrze Prawdy... tylko co wtedy by zrobił? Dolinski zmrużył oczy i dotknął go koniuszkiem ostrza. - Ruszaj - powiedział - albo będę musiał użyć siły. Larry nie zamierzał spierać się z pałaszem. Poszedł. - Większość winy spoczywa na pani Anumati - powie- dział Dolinski, trzymając ostrze wymierzone w plecy Larry'e- go. - Ty również ponosisz częściową odpowiedzialność za śmierć Pal omy. - Jedyną winną jestem ja - włączyła się Paloma. - Oczywiście - powiedział Dolinski i odwrócił się do niej - ale gdyby pan Ngitis i pani Anumati stosowali cywilizowane metody rozwiązywania swoich sporów, do niczego by nie doszło. Paloma wypuściła powietrze i westchnęła z irytacją. - Czasami, Robercie, posuwasz się za daleko. - Przytuliła się do Larry'ego i przełożyła jego rękę przez swoją, by dodać mu otuchy. Jej skóra była ciepła. Prawdziwa. Jak to możliwe, skoro Pa- loma była martwa? Odnoga rzeki powiększyła się, mimo że nie była zasilana żadnymi dopływami. Woda była szeroka na stopę. Równe ka- mienie pokryte mchem leżały na brzegu rzeki. W mroku pły- wały ryby; czerwone, pomarańczowe i białe łuski migotały pod wodą. Żuraw stał bez ruchu, wpatrując się w nie intensywnie, z uniesionym dziobem. - To nie jest Dai Esthai? - spytał Larry. - Prawda? - To jest mój świat - odparł Dolinski. - Świat mych powieści i wyobraźni. Wszystko, o czym pisałem lub o czym marzyłem, znajduje się tutaj. Zapalił kolejnego papierosa i opuścił ostrze. Larry rozwa- żał przez chwilę ucieczkę, ale Paloma wciąż trzymała go za rękę. - Mówiono mi, że jesteś pisarzem. - Dolinski podniósł swój pałasz. - Przekonamy się, co zrobisz, jeśli da ci się pióro i papier. Albo maszynę do pisania, jeśli wolisz. Musisz być naładowany pomysłami. Oczy Larry'ego spoczęły na ostrzu. - Pomysłami? Nieszczególnie. Mam teraz inne sprawy na głowie. - No co pan, panie Ngitis, przecież jest pan pisarzem; pan musi pisać. Wyobraźnia najwięcej mówi o człowieku. Obleje pan egzamin z twórczości i może się pan pożegnać z życiem. Woda znów była strumieniem, zbyt szerokim, by Larry zdo- łał go przeskoczyć, i zbyt mętnym, by można było zobaczyć dno. Po przeciwnej stronie rosły akacje. Rajskie ptaki walczyły i nurkowały w gałęziach - zamieć piskliwych krzyków i ślady tęczowych piór. Dolinski podstawił Larry'emu pod nos paczkę chesterfieldów. - Nie, dziękuję. - Larry przyglądał się miastu z akwa- marynowego szkła położonemu na odległych grzbietach gór- skich. Odbijało promienie słońca i lśniło. - Jak to zrobiłeś? - Spróbował omieść ręką niebo i horyzont. - Gdy miałem jedenaście lat - powiedział Dolinski - moja nauczycielka zachęciła mnie do wyrażania myśli - w śpiewaniu, malowaniu lub w pisaniu. Panna Wainwright twierdziła, że mam dar porozumiewania się. Powiedziała mi, że jest zbyt rzadki, by go zmarnować. Chmara ważek opadła na powierzchnię rzeki. Wcisnęły się pomiędzy Dolinskiego i Larry'ego, zamachały celofanowymi skrzydełkami, po czym zniknęły. - W dniu, gdy ukończyłem jej jednoizbową szkołę, po- darowała mi fiolkę wody, magiczny eliksir. To właśnie w ten sposób to wszystko - machnął przesadnie swym papierosem - się zaczęło. - Sucha woda? Skąd ją wzięła? - Gdy złamała nogę, dostała ją od księdza. Skąd ją wziął, nie mam pojęcia. - To miejsce nie może być prawdziwe. To halucynacje. To nie ma masy. Dolinski wpatrzył się w zachodzące słońce, po czym po- wiedział: - Chodź. - Poruszył swoim ostrzem. - Jesteśmy już pra- wie w domu. Pojawił się wyblakły księżyc, niewidoczny przedtem w pro- mieniach słońca, gigantyczny lawendowy glob, otoczony przez niezliczoną ilość srebrnych, miedzianych i karmazynowych ciał niebieskich. Rzeka była szeroka na jakieś tysiąc stóp, a światło księżyca lśniło na jej powierzchni. W oddali zderzały się ze sobą fale, słychać było buczenie oceanu. Minęli kilka palm, po czym znaleźli się na plaży. Lawen- dowy księżyc przemienił wodę w ametystowe morze. Rzeka huczała w falach przybrzeżnych, zderzała się, kręciła i mieszała w narastającym przypływie. Na skraju lądu stał zamek z iskrzącymi się białymi wieżycz- kami i srebrnymi kopułami; witraże w oknach błyszczały od wewnątrz, proporce łopotały na wałach, a gargulce spoglądały chytrze z parapetów. - Mój zamek z piasku - powiedział Dolinski. - Z każdą falą poddawany jest erozji. Z każdym uderzeniem pulsu ziemi rośnie. Wieża nadkruszyła się i spadła do wody: grudki piasku i bia- łej piany. Na murach pojawił się nowy minaret, z ostrymi kra- wędziami i równymi płaskorzeźbami. Wydawał się solidny - przynajmniej w tej chwili. - Nie przejmuj się - wyszeptała Paloma. - Są tam ko- mnaty, które mają setki lat. Zamek jest bezpieczny. - Obawiam się, panie Ngitis - wszedł jej w słowo Do- linski - że muszę panu pokazać coś jeszcze. - Co takiego? - Więzienie. Larry siedział w wieży. Znajdowała się ona w tej części zamku, która położona była najbliżej oceanu, w tej części, której fundament erodował. Ze swojego punktu obserwacyjnego wi- dział posągi, które rosły i znikały na podwórzu, neogotyckie przypory spadające z murów i muzułmańskie wzory wijące się w poprzek pustych bram. Kaplica przyłączona do jego wieży rozpadła się - powolna kaskada piasku, witraży i gargulców. W celi znalazł zwoje papirusu i żółte notatniki, ołówki, pióra Mont Blanc i zaostrzone gęsie pióra oraz, zgodnie z obietnicą, maszynę do pisania Underwood. Larry skończył trzy rozdziały swojej książki. Jak dużo czasu mu to zajęło? Jego poczucie czasu było zachwiane. Napisanie rozdziału zajmowało mu zwy- kle od tygodnia do miesiąca - pod warunkiem, że nie miał blokady twórczej. Tutaj jednak nie było nic, co by go mogło rozpraszać. Mogło mu to zająć nawet trzy dni. W celi był słomiany materac, wełniany koc i nocnik. W ok- nie tkwiły żelazne kraty. Kulkowym piórem wyżłobił piasko- wiec wokół obsady okna. Gdy przerwał, żeby otrzeć pot z czoła, to, co wyżłobił, zasklepiło się. Larry miał pewną teorię. Magia była subiektywna - tego nauczył go szaman. Jego umysł sam wypełniał fragmenty, których nie rozumiał. A co, jeśli zapełnił te puste miejsca swoimi emocjami? Przełożył swo- je uczucia na magię? Paloma mogła być projekcją jego poczucia winy, a Dolinski - jego potrzeby ukarania samego siebie. Larry nie potrafił w inny sposób wyjaśnić istnienia Palomy. Jej moc wibrowała silniej niż kiedykolwiek wcześniej; a prze- cież widział, jak umierała. A może to było prawdziwe. Może wszyscy pisarze wchodzą do swoich książek po śmierci. Czyżby kiepscy pisarze byli ska- zywani na egzystowanie w wymyślonych przez siebie piekłach banału i grafomanii? Larry zaczął rozważać poprawienie swych książek o kapitanie Kelvinie. Pukanie. To pewnie służący z kolejnym kulinarnym przy- smakiem, suchym kukurydzianym chlebem zanurzonym w skwaś- niałym mleku. Niczego nie pragnął bardziej niż kawy. Czarnej i gorącej. - Larry? - To był głos Palomy. Okute żelazem drzwi otworzyły się z łoskotem. Weszła do celi. Za nią stał strażnik w kolczudze, z wyjętym mieczem. Po- patrzył na Larry'ego, zamknął i zaryglował drzwi. Paloma miała na sobie obcisłe spodnie z koziej skóry, pas z muszelek i pustą pochwę miecza przytroczoną do biodra. Jej biała jedwabna koszula zapięta była pod szyję, na której wisiał naszyjnik z granatów i czarnych pereł. Kasztanowe włosy za- czesane były do tyłu i spięte dwiema srebrnymi spinkami. Podeszła do Larry'ego i pocałowała go. Poczuł zapach ryżu, czarnej fasoli i sosny i przypomniał sobie ich poniedziałkowe po- siłki w domku w górach Ferrocarril; poczuł smak jej łez, gdy le- żała zakrwawiona w jego ramionach; usłyszał, jak wymawia jego imię, gdy zawitał po raz pierwszy do Zajazdu pod Srebrną Kulą. Przytulił ją mocniej. Śmierć matki, koń, którego trzeba było uśpić, i zbita filiżanka z porcelany - wszystko to wciąż tam było. To była Paloma. Pociągnął ją do tyłu. Jej oczy były ciemniejsze, niż pamiętał, prawie czarne. Płomienie, które otaczały jej głowę, były olśnie- wającym różowym neonem, który rozświetlał celę. - Nic z tego nie rozumiem - powiedział. - Nie wiem, co jest prawdziwe, a co nie. - Wszystko gra. - Wzięła go za rękę i pociągnęła na sło- mianą matę. Usiedli. - Pytaj mnie, o co tylko chcesz. Zrobię wszystko, by odpowiedzieć jak najlepiej. - Gdzie jesteśmy? - Jest tak, jak powiedział Dolinski. To jest świat poskle- jany z fragmentów jego książek. Byłam na Białym Festiwalu w Bartabree. Widziałam smoki bawiące się w czasie burzy. Są tu też rzeczy, o których nigdy nie pisał, groty piratów, syrenie laguny i lodowe miasta. Pokazywał mi mapy. To zdumiewające. To świat bez końca. - Byłaś w tych wszystkich miejscach? Od jak dawna tu jesteśmy? Paloma zmarszczyła brwi, zastanawiając się. - Nie jestem pewna. Słońca i księżyce wschodziły kilka- naście razy, ale nie jestem zmęczona. Nie sposób odmierzać czasu. Przez chwilę patrzyła za okno, wsłuchując się w szum oce- anu, po czym powiedziała: - Nie sądzę, żeby pojęcie czasu w ogóle tu istniało. Larry zastanowił się nad tym. - A ty? Jesteś prawdziwa? - Dotknij mnie. - Chwyciła jego dłoń i popatrzyła mu w oczy z taką intensywnością, że odwrócił wzrok. Podniosła jego podbródek, tak że musiał na nią spojrzeć. - Nie czujesz, że jestem prawdziwa? Zostań ze mną. Zostań, a przeżyjemy razem sto żyć. Larry wyszarpnął się i wstał. - Nie mam wyboru. - Możesz odejść... jeśli tylko zechcesz. - Jak? Wyrwę kraty i wyfrunę na wolność? Nawet jeśli- bym to zrobił, założę się, że nie znalazłbym drogi powrotnej. To świat Dolinskiego. Zwoła strzelców. Paloma skrzywiła się. - On cię lubi. Mówi, że twoje pisanie jest obiecujące. - Zagryzła dolną wargę, po czym dorzuciła: - Postanowił cię uwolnić. Ale ma przerośnięty zmysł przygody. Chce, żebym "przypadkowo" wyjawiła, że w lochu jest fiolka wody z Rio Grandę. Wypijesz ją i będziesz mógł odnaleźć drogę do domu. - Rio Grandę, tak? To takie proste? Jak przypuszczam, mam przekonać strażnika, żeby otworzył drzwi, a potem przy- łożyć mu nocnikiem? Zakraść się do lochu, wyłamać zamek i ukraść wodę? - Dolinski myśli, że każdy ma duszę awanturnika. - Wy- jęła podłużną kryształową fiolkę z kieszeni koszuli. - Oto, co miałam zrobić. - W środku błyszczała woda, a na po- wierzchni ciętego kryształu widać było lśniącą nitkę Agua de Viva Road, śnieg leżący w Kanionie Zaginionego Srebra i Spen- cera robiącego sobie kawę. Larry usiadł z powrotem przy niej i zapytał: - Dlaczego? - Nigdy nie uda mi się przekonać cię, żebyś został. Zostać. Nawet tego nie rozważał. Myślał jedynie o ucieczce. Była tu jednak Paloma, nie było za to Rai ani inkarnacji śmierci, która go ścigała; nie było też problemów. Tyle że to nie był jego świat. To był wytwór fantazji i ma- rzeń. Larry zawsze uciekał przed problemami. Porzucił Linde i pracę. Porzucił dom rodzinny, gdy miał szesnaście lat. Przed problemami uciekał, ignorował je i coraz bardziej pogrążał się w poczuciu winy. Ale jego świat zostanie zniszczony, jeśli nie powstrzyma Rai. Poza tym gdzieś w Seco była Linda, opętana, wykorzystana jako przynęta w księgarni Trójka Karo... co się z nią stało? Spencer czekał, aż Larry się obudzi. Ile czasu musi minąć, żeby stary nalał sobie drinka? Matt Carlson uschnie w otchłani, jeśli Larry nie wróci i nie połknie jego kuli. Zabójca Świerszczy był z Pa- lomą - prawdopodobnie spasł się na kuchni Srebrnej Kuli, ale kto go teraz będzie karmił, gdy jej nie ma? I jego cholerna po- wieść, którą był winien swemu wydawnictwu. - Nie mogę zostać. Odpowiadam za zbyt wiele rzeczy. Je- śli zostanę z tobą, mogę zapomnieć o wszystkim, ale nigdy nie wybaczę sobie, że stchórzyłem. Paloma przełknęła, pocałowała go w policzek i wyszeptała: - Rozumiem. Przez chwilę panowała cisza. Potem Larry powiedział: - Muszę iść. - Ciągle masz suchą wodę? Wrócisz? - Zostały jakieś dwa łyczki. - Ich oczy się spotkały. - Wrócę. Obiecuję. - Będę na ciebie czekała, Larry Ngitisie. Sięgnął po flaszkę wody z Rio Grandę. Paloma chwyciła ją. - Po co ten pośpiech? Czas dla nas nie istnieje. - Przy- ciągnęła go do siebie i przebiegła palcami po jego piersi. - Nie ma pośpiechu - powiedział i pocałował ją. Larry przekręcił się i wyciągnął rękę do Palomy. Nigdy je- szcze nie przeżył czegoś takiego. To nie było nieporadne do- tykanie się i samolubna przyjemność. To było stopienie się cia- ła, ducha i namiętności, połączenie fizycznego świata i światów, w które bał się zajrzeć. Razem osiągnęli orgazm, a potem usnęli w swoich ramionach. Jego ręka napotkała szorstką wełnę. Gdzie ona była? Czyżby to był sen? Czy zmarnował suchą wodę? Paloma musiała być prawdziwa. Musiała żyć. Gorący oddech, śmierdzący papierosowym dymem, dmuch- nął mu prosto w twarz. Larry otworzył oczy: twarz Spencera znajdowała się cztery cale od niego. Stary odskoczył do tyłu. - Przepraszam - powiedział. - Nie byłem pewien, czy oddychasz. Byłeś strasznie cicho. - Hiszpańskie monety za- błysły w jego oczach. Larry dotknął srebrnej flaszki z resztkami suchej wody. Wciąż tam jeszcze były. - Zrobiłeś, co miałeś zrobić? - spytał Spencer. Spojrzał na flaszkę, potem odwrócił wzrok. - Nie za bardzo. - Larry nie miał okazji żyć życiem cza- rownika, a zostały mu jedynie dwa łyki suchej wody. Jeden po to, by wrócić do świata Dolinskiego i do Palomy. Drugi - na Raję. Jeśli czarownica znów zmieni historię - wymaże z niej Larry'ego - musi być w stanie wrócić, do Dai Esthai i naprawić zło. Czy mógł zaufać Spencerowi? Jego oczy wróciły do swego normalnego, nabiegłego krwią brązu. Żądza srebra, którą do- strzegł, zniknęła... ale na jak długo? Larry potrzebował Spen- cera. Potrzebował każdej pomocy, jaką mógł uzyskać. Spen- cerowi trzeba było pokazać, co jest stawką w tej grze. Larry usiadł i dotknął betonowej podłogi. Była zakurzona i zimna, ale daleko pod nią można było wyczuć puls ziemi. Narysował w kurzu linie, spirale i czarodziejskie runy. Sam stanął w środku. Oczyścił umysł. Nie było tam nic oprócz wzorów. Nic prócz szarych płomieni, które wybuchały, płomieni gorących i zimnych. Nic oprócz ognia w środku. Larry sięgnął po rękojeść Ostrza Prawdy. Żadnych myśli. Przyciągnął je jednym płynnym pociągnięciem. Ostrze było szersze, podwójne, kojarzące się bardziej z mieczem niż z ra- pierem. Na koszu rękojeści były wyryte rakiety kosmiczne z de- likatnymi śladami dymu, gwiazdy, księżyce i planety z pier- ścieniami. Miecz wyważony był idealnie. Był naturalnym prze- dłużeniem jego ręki. Nie był już magią starego gnoma ani Annę Marie. Był magią Larry'ego. - Boże wszechmogący. - Spencer odsunął się o krok. Larry trzymał ostrze wysoko, tak żeby zarówno Spencer, jak i on mogli się w nie wpatrywać. Metal falował. Obrazy przemieniały się i odbijały. Rają śpią- ca w szklanej trumnie, pokryta płatkami róż i orchideami, oto- czona świecami i dymem z kadzidła. Śródmieście Dry Water: śnieg pokrywający ceglane budynki. Różowy neon księgarni Trójka Karo sprawił, że koronki mrozu na szybach żarzyły się. Potem pojawiła się porcelanowa wanna, zaschnięta krew i żółte policyjne taśmy. Następnie Linda - siedziała w wiklinowym fotelu, wpatrując się w szachownicę. Jej przeciwnik ukryty był w cieniu. Przegrywała. Nie pojawił się za to żaden ślad świata Dolinskiego. Ani Palomy. Ostrze zamazało się. Larry oderwał oczy od ostrza i skupił swe myśli na przy- szłości. - Popatrz, co przyniesie jutro. Miraże połączyły się na obu stronach miecza. Górna połowa ukazywała Nowy Meksyk zimą: śnieżne czapy na czerwonych skalnych pagórkach, olśniewająco błękitne niebo i gęste białe chmury. Na ostrzu pojawił się również Spencer; ślęczał nad mapą geologiczną Stanów Zjednoczonych przy świetle ogniska. Na podstawie ostrza: jeziora płonącej ropy, palące się lasy, ziemia wysuszona, popękana i umarła. Niebo było czarne, bez- gwiezdne. Świat usiany był miastami. Spencer był tam również - pod postacią ogryzionych ludzkich kości. Pył i popiół. Obrazy zniknęły. Larry widział jedynie lustrzane odbicie sa- mego siebie, potem Ostrze Prawdy zmieniło się w jego ręce w dym. - Oto, dlaczego trzeba powstrzymać Raję - powiedział Larry. - Oto, dlaczego ryzykuję życie. Oto, dlaczego zginęła Paloma. - Spojrzał Spencerowi w oczy. - To jest ważniejsze od jakiegoś hiszpańskiego srebra. Ważniejsze niż nasze życie. Spencer cofnął się do skrzyni z nabojami kaliber dwanaście. Przysiadł na niej. Gardło Larry'ego zapłonęło. Stary chciał się napić - nawet jeśli miałoby go to zabić. - Więc jak, jesteś gotów? Mogę sprowadzić swojego part- nera? Spencer przełknął. - Tak. Chyba tak. - Jego czerwona skóra zbladła, a brwi zmarszczyły się w fałdy. Trzęsącymi się rękami odkręcił termos i nalał sobie do kubka kawy. Larry włożył do ust kulę Matta Carlsona, po czym umieścił ją na jej miejscu. Matt wynurzył się z mroku, prostując swój kapelusz, a potem popatrzył na Larry'ego. - Wyglądasz na gotowego do walki. - Rzucił okiem na dziewięciomilimetrówkę po drugiej stronie pomieszczenia. - Nie zapomnij broni. - Matt wypuścił powietrze jak dym z pis- toletu. Przy kalesonach miał pas i kaburę. Larry podniósł pistolet. Czuł to samo, co przedtem, zjedna różnicą... pamiętał huk wystrzałów w knajpach, strzelanie w zaskoczonych gości, błysk i zapach prochu, krew, odrzut broni i dzwonienie w uszach. - Teraz już wiesz, jak to jest - wyszeptał Matt. W jego kaburze pojawiła się broń, colt peacemaker. Bębenek był tak gruby, jak jego pięść. Przypatrzył się mu, po czym oświadczył: - No, no, siedemnaście obrotów. Mamy dużo strzałów do od- dania. Glock 17 poruszył się w dłoni Larry'ego. To było tak, jakby miał w środku żyroskop. Larry zadrżał, ale pistolet ani drgnął. Matt wyjął z kabury colta. Larry to samo zrobił z glockiem. Zapach rozgrzanego metalu nie mógł opuścić jego nozdrzy. Cofnął nadgarstek. Jak dużo osób pozbawi życia, zanim znów ujrzy Palomę? W Wigilię w Nowym Meksyku odbywa się hiszpańskie święto świateł. W papierowych torbach umieszcza się wotywne świece i wsypuje garstkę piasku. Nazywa się je farolitos lub luminaria. Obywatele Albuquerque robią ich pół miliona - symboliczny gest pomocy Marii i Józefowi w odnalezieniu bez- piecznego schronienia. Dry Water także ma swoje święto świateł, ale rozpoczyna się ono trzy tygodnie wcześniej. Każdej nocy dwieście świec pojawia się wzdłuż drewnianych chodników, na parapetach ceg- lanych domów i dachach. Są jasełka, kolędowanie i sprzedawcy handlujący grzanym tanim winem, pamiątkowymi koszulkami i autentycznymi ręcznie robionymi świecami. Stada zięb w swo- jej drodze z Taos i Santa Fe zatrzymują się na święto. Ma ono jednak jeszcze jeden cel. Rdzenni mieszkańcy Seco wierzyli, że złe duchy nawiedzają odległe północne kaniony: Terranegro i Zaginionego Srebra. Gdy zimą wschodzą gwiazdy, owe duchy stają się coraz bar- dziej niespokojne. Podobno pochodzą one z tych gwiazd i chcą wrócić do domu. Duchy budzą śpiących przodków. Opętują słabych. Są od- powiedzialne za niewytłumaczalne zjawiska: grad zamarznię- tych ryb, kamienie wylatujące z wyschłych koryt rzek i chmury ognia. Szamani Acopa i Hopi zapalali ogniska i błogosławili spe- cjalne lampy, które miały trzymać duchy z daleka. Gdy Hiszpanie przybyli tu w szesnastym wieku, duchy ich zaatakowały. Dzieci zapadały na nieuleczalne choroby, młodzi mężczyźni w ciągu jednej nocy stawali się starzy, a ich konie znikały i pojawiały się na samych szczytach gór. Owe dziwne zjawiska mijały, gdy pojawiały się zimowe gwiazdy. Hiszpanie myśleli, że to święta odganiały Złego. Pewien człowiek, ojciec Hernnan Chavez, widział indiań- skie światła. Widział, że chronią one Indian. Skradł ten ogień. Wiatr zdmuchiwał świece ojca Chaveza, gdy usiłował je za- palić, więc chował je w wiadrach, dzbanach i skórzanych sa- kwach. Zwyczaj zapalania luminaria został przyswojony przez obrządek chrześcijański, zmodernizowany i wszędzie, poza hrabstwem Seco, okrojony do jednego wieczoru. Dzisiaj, jeśli zdarzy się wam przejeżdżać przez Seco po- między Halloween a Nowym Rokiem, zwłaszcza w pobliżu pół- nocnych kanionów, ujrzycie niezliczoną ilość świec lub lata- renek palących się na gankach. Jeśli spytacie, czemu się je wystawia, otrzymacie odpo- wiedź, że na szczęście. Jeśli spróbujecie jakąś kupić, spotkacie się z uprzejmą, acz stanowczą odmową. Jeśli spróbujecie jakąś ukraść, możecie stracić życie. Było południe, ale chmury przesłoniły niebo; szare zasłony, z których spadały płatki śniegu. Na żelaznym krzyżu na szczycie kościoła New Age wylą- dował kruk. Pohuśtał się na jego ramieniu, zakrakał, po czym zniknął w burzy. Jedno czarne pióro opadło i sfrunęło na ulicę. Spencer jechał swoim chevy rocznik pięćdziesiąty ósmy przez Dry Water. Na prośbę Larry'ego koło Zajazdu Pod Sre- brną Kulą zwolnił. Żadnych policyjnych radiowozów. Żadnych żółtych taśm zaklejających wejście. Nic, co wskazywałoby na to, że Paloma nie żyje. Może wcale nie umarła. Może Larry'emu to wszystko się przywidziało. Widział ją przecież żywą, prawda? A może tamto to był sen, a to jest rze- czywistość? Spencer skręcił w prawo w Agua de Viva Road. Luminaria stały w równych rządkach wzdłuż biegnących do góry drew- nianych chodników. Ciepłe światełka dawały na śniegu złoty poblask. Chór chłopców śpiewał Ave Maria przed wejściem do księ- garni Trójka Karo. Ich papierowe torby przyozdobione były kredkami Crayola. Granatowe choinki z płonącymi ornamen- tami koloru sjeny migotały w świetle świeczek. Figurki rodzin z fioletowo-czerwonymi włosami i brzoskwiniowymi uśmie- chami budziły się do życia, gdy Larry na nie patrzył. Barwin- kowe płatki śniegu leżały na błyszczącym żółtym papierze. Mi- kołaj w niebieskim stroju na czerwonych saniach ciągniętych przez renifera z płatków kwiatów przeleciał przez samochód i życzył im wesołych świąt. Spencer jechał, nie widząc tego wszystkiego. Dziecięce rysunki przypomniały Larry'emu, dlaczego wró- cił. Nie było w tym nic abstrakcyjnego ani bohaterskiego. To była walka o przetrwanie. Jego. Świata. Tych ludzi. Rodzin. Gdy Larry mieszkał jeszcze w Oakland razem z Lindą, nie znał nawet imion najbliższych sąsiadów. Nie interesowało go to. Te- raz było inaczej. Teraz był inny. Spencer przyspieszył, gdy wyjechali z miasta, i skręcił na południe, w kierunku Cibola i góry Taylor. Larry szukał po drodze grobu Niyola, ale pod śniegiem nie sposób było cokolwiek zobaczyć, z wyjątkiem koniuszków szałwii i pokręconych konarów mesąuite. Wjeżdżali na górę, ślizgając się na boki i wpadając w poślizg na zakrętach. - To tutaj - powiedział Larry i wskazał na dwa olbrzymie czarne dęby po prawej stronie drogi. Żwirowy podjazd pro- wadził pośród nagich drzew. Podjechali bliżej. Spencer położył na kolanach swoje mag- num 357. - Podjedź jeszcze trochę, a potem zawracaj - powiedział Larry. - Wciąż obstaję przy tym, że muszę najpierw poroz- mawiać z nią w cztery oczy. - Jesteś pewien? - spytał Spencer. - Cholernie głupi pomysł - zamruczał Matt. Siedział wtłoczony pomiędzy nich. - Jeśli chcesz znać moje zdanie, to zasadzka. Larry dotknął swego glocka - dla pewności, że wciąż tam jest. Matt znał się na zasadzkach. Wspomnienia sączyły się po- przez uchwyt pistoletu, mącąc mu myśli. Znał uczucie ocze- kiwania towarzyszące obserwowaniu osadników wędrujących po kanionach lub śledzeniu pijanego poszukiwacza złota wra- cającego do swego ukrytego obozu. Dreszczyk emocji. Szybka śmierć. Łatwe pieniądze. - Nie jestem już niczego pewien - odparł Larry. - Jedźmy. Spencer ostrożnie wjechał na żwirową drogę. Temperatura wewnątrz samochodu spadła tak, jakby oba okna były otwarte. Larry podkręcił grzejnik na pełny regulator, ale wdmuchiwał on tylko zimne powietrze. Opony ślizgały się. - Żwir zamarzł na fest - powiedział Spencer i zmienił bieg. Ślimaczyli się do przodu. Osiki i angielskie orzechy poły- skiwały z mrozu. Pod drzewami, tam, gdzie ziemia była wolna od śniegu, leżała bursztynowa, płomienista i złota kołdra liści polakierowanych lodem. Spencer zawrócił i zatrzymał się. Brama posiadłości Rai, bariera ze stalowych sztab i misternej roboty żelaznych liści, była otwarta. Kamera na kamiennym murze obróciła się w ślad za nimi. - Zostań tutaj - powiedział Larry. - Pójdę do wartowni. - Mogę jechać dalej... - Widzisz, rozmowa z Rają to był mój pomysł i sam to załatwię. Mimo wszystko bardzo prawdopodobne jest, że bę- dzie usiłowała mnie zabić. Pójdę tam sam. - Spencer mógł wpaść w pułapkę. Tak jak Linda. Jak Paloma. Stary skrzywił się. - Poza tym - powiedział Larry - jeśli będę w opałach, odbijesz mnie. - Dobra - wyszeptał Spencer. - Poczekam. Ale pierw- szy sygnał, że coś idzie nie tak, i wracamy do mojej kryjówki, żeby przemyśleć na nowo ten twój plan. - Zgoda. Spencer złapał go za rękę. - Myślę, że nic z tego by się nie wydarzyło, jeśli dzia- łalibyśmy osobno - jeśli nie pojawiłbyś się na mojej stacji, jeśli nie zaciągnąłbyś mnie do jaskini i jeśli nie pokazałbyś mi, co znajdowało się na ostrzu. - Jego głos przeszedł w szept. - Ale jeśli to wszystko i tak miałoby się stać, cieszę się, że to byłeś właśnie ty. Nie chciałbym być w opałach z kimkolwiek innym. - Potrząsnął dłonią Larry'ego. - Powodzenia. Larry oddał uścisk. Otworzył drzwi i wysiadł. Mroźny wiatr zaciął go w skórę i napełnił jego oczy łzami. Kątem oka zobaczył psotne twarze, smukłe nogi i ręce, i białe nietoperze skrzydła wirujące w śnież- nych zaspach. Udawał, że ich nie widzi, i miał nadzieję, że odejdą. Zacisnął palce na pistolecie i przeszedł trzydzieści kroków do ceglanej wartowni, trzęsąc się, na poły z powodu lodowatego wiatru, na poły z przerażenia. Matt również drżał. Szedł po prawej stronie Larry'ego, po- trząsając bronią. - Przekleństwo. To tak, jakby piekło wszystko zmroziło. Wartownia była pusta. W środku stały monitory: widać na nich było chevroleta Spencera i frontowe drzwi rezydencji Rai. - Jesteśmy obserwowani. - Matt odciągnął kurek swego colta. Brama zaczęła się zamykać. Wyładowania elektryczne prze- skoczyły z misternych żelaznych liści na stalowe sztaby i sa- mochód. Spencer wyskoczył z auta z .357 w dłoni. Pobiegł naprzód ku coraz węższemu wejściu, zawahał się i brama się zamknęła. - Tam - powiedział Matt, wskazując na drzewa. Pięciu mężczyzn biegło przez zagajnik białych wierzb, skrzypiąc butami po lodowatym śniegu. Mieli maskujące kurtki, bojowe buty i karabiny z taśmami amunicji. Jeden zatrzymał się i podniósł karabin. Larry dał nura za wartownię, poślizgnął się i wyłożył jak długi. Cegła wybuchła, a drewno odprysnęło od uderzenia kul. - Wstawaj! - wrzasnął Matt. - Chcieli ci tylko pokazać, że tam są. Wyciągnij pistolet i odpowiedz im na ich powitanie. Larry stanął na drżących nogach. Wyjrzał. Byli czterdzieści kroków od niego, kryjąc się za drzewami. - Strzelaj! - krzyknął Matt. - Oni nie potrafiliby nawet trafić w zadek byka. My potrafimy. Za nim rozległy się trzy wystrzały. Spencer przykucnął za drzwiami samochodu i odpowiedział ogniem. Glock był płaski i pewnie leżał w dłoni Larry'ego. Wyce- lował, sprawdził raz jednym okiem, raz drugim, po czym na- cisnął lekko. Matt wszedł do środka Larry'ego; jego colt zajął to samo miejsce co glock. Larry wiedział, co robić. Serce podeszło mu do gardła. Na- cisnął mocno. Gwizd i odrzut - kula ugodziła najbliżej stojącego męż- czyznę w szyję. Przewrócił się do przodu, pokrywając śnieg krwią. Dobrze. Dostał to, na co zasłużył. Pozostali skryli się za drzewami. Larry nacisnął raz jeszcze. Glock sam wycelował. Cel, pal - nie było czasu na mierzenie. Nacisnął. Przestał oddychać. Lufa karabinu wychyliła się zza pnia wierzby. Larry strzelił, zanim mężczyzna wychylił głowę. Kula otarła się o pień drzewa i mężczyzna upadł do tyłu, chwytając się za twarz. Larry poczuł przypływ adrenaliny. Stanął prościej, ze spiętymi kolanami, nie mrugając powiekami. Matt chciał podsycić iglicę jego colta. To nie był jednak stary colt. To było coś lepszego. Dwóch mężczyzn leżało z tyłu hałdy śniegu. Wystrzelili. Okna wartowni roztrzaskały się, a płaska kamienna płyta wy- buchła, gdy kule wbiły się w śnieg cale od Larry'ego. Wystrzelił cztery razy. Kule przeleciały przez śnieg i przeszyły głowy mężczyzn. Przewrócili się i zamarli w bezruchu. Ostatni mężczyzna odwrócił się i zaczął uciekać. - Skacze jak królik - zakrzyknął z radością Matt. - Kończmy z nim. Larry uśmiechnął się. Ale zabawa. Wyszedł i oddał trzy strzały. Trafił go w plecy. Krew i puch z jego kurtki rozprysnęły się w powietrzu. Mężczyzna poślizgnął się i upadł twarzą do ziemi. Larry mógłby załatwić ich dwa razy tyle. Następnym razem to on przygotuje zasadzkę. Nie. To było złe. To nie było jego podniecenie i gniew. Nie należał do ludzi, którzy czerpią przyjemność ze strzelania do bezbronnych. To Matt. To on był tchórzem. Zbirem. Mordercą. Larry wpatrzył się w broń - pół colta peacemakera, pół glocka 17. Z lufy wydobywał się dym. Rzucił broń w śnieg. Trzasnęła i syknęła, jakby była wściekła. - Nie wyrzucaj broni - krzyknął Matt. - Może ich tam być więcej. Podnieś ją. - Nie. - Larry postanowił, że już nigdy więcej jej nie dotknie. Żądza krwi przygasła. To nie było morderstwo. Działał w obronie własnej. Zemdliło go. Zabił. Po tym, jak przeżył ży- cie Annę Marie, przeżył dwie wojny i przeżył jej dzieci; po tym, jak był Arturem Baldovinem i manipulował ludźmi jak pionkami; po tym, jak widział, że nawet bezwartościowy De- lano może zmienić tak dużo na świecie, Larry wiedział, że lu- dzkie życie było bezcenne. Pięć śmierci splamiło jego dłonie. Krew pulsowała w jego uszach. Przed oczami mu pociemniało. - Nic ci nie jest? - zawołał Spencer. Larry wziął się w garść. - Nic! - odkrzyknął. - A tobie? Lewa ręka Spencera zwisała bezwładnie, a jego marynarka była przesiąknięta krwią. - Dostałem. Otwórz bramę i spadajmy stąd. - Larry? - rozległ się głos pomiędzy drzewami. Rozpoznał ten głos i spojrzał w tę stronę. - Padnij. - Matt przykucnął z tyłu wartowni. Linda zatoczyła się wśród trupów i spojrzała przez ramię, zupełnie jakby ktoś za nią szedł. - To ta dziewczyna - powiedział Matt. - Tym razem nie ma w niej tego faceta. Zatrzymała się kilkanaście kroków przed wartownią. - Larry - wydyszała. - To ty, prawda? Powiedzieli mi, że przyjdziesz. Larry podbiegł do niej i złapał ją za rękę. - Chodź. Musimy się stąd wydostać. Opierała mu się, a potem wyrwała. - Przepraszam, Larry. Nie chciałam tego zrobić. Zmusili mnie. - Nie pora teraz na przeprosiny. Wiem, że to wszystko wina Rai. Nie musisz... - Nie - powiedziała Linda i wyjęła spod płaszcza chro- mowaną trzydziestkę ósemkę. - Ja przepraszam za to. Błysk- z lufy. Ból przedarł się przez jego brzuch i poraził go. Osunął się na śnieg, odrętwiały. Strzeliła do niego raz jeszcze, prosto w serce. ROZDZIAŁ 19 Larry był obolały. Kawałki zmielonego szkła tkwiły w jego sercu i żebrach - a przynajmniej tak się czuł. Światło księżyca sączyło się przez malutkie okienko i oświetlało jego parujący oddech. Był w jakiejś piwnicy: cztery betonowe ściany, długie na jakieś dziesięć kroków, drzwi i kle- pisko zamiast podłogi. Przy nim leżała kobieta. Paloma? Czyżby nie żył? Śnił? Nic go to nie obchodziło. Dotknął jej ciepłej skóry, lecz nie znalazł nawet śladu wspomnień i namiętności, które stopione były z nim przedtem. Poruszyła się, obróciła; zielone lustrzane kocie oczy zabłys- ły w mroku. Rają. Larry odsunął się, wciskając się w kąt. Głowy Rai nie otaczał ogień, chmury ani kruki. Jej oczy były pożółkłe, szkliste. - Oszczędzaj siły - wyszeptała. - Byłeś martwy... i sta- niesz się martwy ponownie, jeśli nie zachowasz ostrożności. - Co to znaczy "martwy"? - Strzał w wątrobę i serce. Twoja dusza jest przyczepiona do ciała tylko z powodu nie dokończonej sprawy. Nick wrzucił cię tutaj. I boję się, że najgorsze jeszcze przed tobą. W jego flanelowej koszuli znajdowały się dwie dziury, wy- palone na krawędziach. Na ciele miał bliznę z zaschniętą krwią. Przypomniał sobie: Linda, jej trzydziestka ósemka, strzały. Zgi- nął. Wir wciągnął go pod powierzchnię, ogłuszający, taki, któ- remu nie sposób się oprzeć, a potem wyciągnęły go czyjeś cie- płe dłonie. Dłonie Rai. - Żyję? - Na razie tak. - Doczołgała się do niego. - Widziałem cię w szklanej trumnie. Myślałem... Przerwała mu, przykładając palec do ust. - Wróżby często operują metaforą. Zostałam otruta. - Spojrzała na drzwi, po czym dodała: - Mamy mało czasu. Słuchasz mnie? Skinął głową. - Zostaliśmy zamknięci w piwnicy. Nick zatruł moją zie- mię, więc moje zdolności są ograniczone. Wyleczyłam cię ostatkiem sił. - Dlaczego? - Lany uświadomił sobie, że kula Matta zniknęła. Połknął ją. Albo wypadła. - Kto to jest Nick? - Nick jest nekromantą. A oprócz tego - twoim wro- giem. - Nie znam go. - W księgarni Trójka Karo widział jednak Śmierć. Widział ojca Woberty'ego zamieniającego się w groź- nego żniwiarza. Czy to był właśnie Nick? - Dlaczego mi po- mogłaś? - Nie czas na wyjaśnienia. Jest zimowe przesilenie i Nick może wtrącić twoją duszę w najniższe rejony dolnego królestwa. - Dlaczego miałbym ci wierzyć? Usiłowałaś mnie zabić. Pamiętasz swój koralik? Podarunek Palomy? Rają popatrzyła mu prosto w oczy. To mogła być jakaś sztuczka, żeby zyskać suchą wodę. Lar- ry pomacał się po biodrze. Jego tylna kieszeń była wypchana. Flaszka wciąż tam była. - Nie żyłeś. Mogłabym zabrać ci suchą wodę, jeśli tylko bym chciała. Więc wiedziała, że miał ją przy sobie. - Nick przepowiedział, że będziesz prorokiem i że zmie- nisz ziemię. - Podrapała się po nosie, a potem potrząsnęła głową. - Wierzy, że jesteśmy wspólnikami. - Coś takiego! - Larry pochylił się do przodu. Już się jej nie bał, nie teraz. - Możesz mi pomóc - powiedziała. - Oboje pragniemy zmienić świat. - Ja nie. Chcę utrzymać obecny stan rzeczy. Rają skrzywiła się. - Być może, ale masz moc. Nick rzadko kiedy się myli w takich sprawach. Powiedz mi, jak wykorzystywałeś suchą wodę. Co takiego niezwykłego robiłeś. Nic takiego nie robił, ale nie mógł tego ujawnić. To była jedyna karta w jego ręce. - Widziałem, co twoje zmiany mogą zrobić ze światem. Nic ci nie powiem. - Widziałeś jedynie pierwszy krok: Kolumba. Drugi krok to przyspieszenie rozwoju rdzennych Amerykanów. Odparliby Europejczyków i złoto z Nowego Świata nie mogłoby sfinan- sować wojen. Rozwój techniki zostałby zahamowany. Ziemia pozostałaby dziewicza. - Tak ci się tylko wydaje - powiedział Larry. - Zmiana historii i powstrzymanie Kolumba dałyby ci najwyżej dwa lata więcej, potem Francuzi i tak odkryliby Florydę. Igrasz życiem setek pokoleń. - Kłamstwa - wysyczała Rają. - Zmieniając przeszłość, skazujesz na nieistnienie miliard ludzi. Czy oni nie mają prawa żyć? Nie możesz się ich pozbyć tak jak Pal omy. - Z Palomą to był wypadek. Nigdy... - Nigdy nie zamierzałaś jej wykorzystać? Blada skóra Rai zarumieniła się; szmaragdowe płomienie oto- czyły jej głowę, zamigotały, po czym zniknęły. Zwiesiła ramiona. - Byłaś Delano •- wyszeptał Larry. - Wiesz, jak to jest... być nieudacznikiem. Chodzić głodnym. Umierać... - Właśnie dlatego świat musi się zmienić. To nie tylko ziemia cierpi, ludzie też. Oni są majątkiem, towarami, nume- rami - bez duszy. Mogę to zmienić. - Jej spojrzenie było stanowcze, rozognione. Naprawdę wierzyła w swój plan. - Opowiedz mi o tym coś więcej. Temperatura spadła. Światło księżyca przygasło. - Czy nie czujesz, Larry? Przesilenie zimowe jest blisko. Minuty, sekundy, uderzenia serca i Nick przyjdzie po nas. Nie ma czasu na wyjaśnienia. Musisz powiedzieć mi, co odkryłeś. Co go tak przeraziło? Nie powinien jej zaufać. Powietrze zgęstniało; ciężko było złapać oddech, a kiedy już się to udało, tlen nie łagodził ros- nącego lęku. - Wymieńmy się informacjami. Przybyłem do Dai Esthai, żeby przeżyć życie czarownika, i nie udało mi się. Powiedz mi, jak jakiegoś odnaleźć, a ja powiem ci, co odkryłem. - Życia, które zmieniają świat, mącą wody. Powiedz mi najpierw, co znalazłeś, a potem ja rozważę twoją propozycję. - Znalazłaś Kolumba. To nie jest niemożliwe. - Znalazłam Delano, rozmytą drogę do wpływania na przeszłość. Wyjął srebrną flaszkę i odkręcił nakrętkę. Woda lśniła w środ- ku. Dwa łyki. Rają żadnego nie ukradła. To mogło znaczyć, że to, co mówiła, było prawdą. Na górze rozległ się odgłos kroków i skrzypienie drewnianej podłogi. Rają rzuciła okiem na sufit. - Powiedz. Szybko. - Nie ma o czym mówić. - Jest - żachnęła się. - Szukałeś czarownika w Dai Est- hai. Żadnego nie znalazłeś. Co się potem stało? Za drzwiami rozległ się odgłos kroków na schodach. - Wędrowałem w górę strumienia i spotkałem Roberta Dolinskiego. - W rzece? - Nie. Nie wiem, jak to się stało, ale zmienił bieg części rzeki i wybudował tam swój własny świat. Jest tam z nim Paloma. Oczy Rai rozszerzyły się. W zamku zachrobotał klucz. Larry wcisnął się w swój kąt i wpatrzył się w drzwi. Be- tonowe ściany były lodowate. Obiema rękami chwycił flaszkę. - To jest to - wyszeptała. - Dziękuję ci, Larry. Przykro mi, że musisz ponownie umrzeć. To była najgłębsza część zimy. Larry czuł, że świat zatrzy- mał się. Śmierć przyszła po niego. Drzwi otworzyły się. Za nimi był tylko mrok, czarna prze- strzeń bez gwiazd - kontur człowieka. - Pan Ngitis - rozległ się szept. - Jak zawsze pełen nie- spodzianek... Larry napił się: jeden łyk, który rozgrzał jego gardło i roz- przestrzenił się na jego duszę. Aksamitna czerń wpłynęła do pokoju, ogarnęła go, chwyciła za szyję i ścisnęła. Tętno Larry'ego pulsowało w skroniach. Jego ostatni dech wisiał pomiędzy nimi, chmura lodu. Kręgosłup trzasnął i pękł. Przed oczami mu pociemniało. Buty Larry'ego zapadły się w błocie ledwie milimetr od Dai Esthai. Rzeka była szeroka na milę; gładkie lustro, które stawało się wirami i odmętami, wzburzone i mętne, podzielone na mi- lion strumyczków, a potem rozlewało się w napływowy wa- chlarz. Przyszłość. Przyjrzał się bacznie swemu życiu, scenom zamrożonym w teraźniejszości: Rają mówiąca do niego, otwierające się drzwi i duszący go ojciec Woberty. Dalej był muł i mrok - to, co następowało potem, było zamazane - chociaż nietrudno było zgadnąć. Mimo że Rają nie powiedziała mu, jak to zrobić, jednak od- nalazł życie czarownika. Było tak duże, że poprzednio je prze- gapił. Prąd płynął wokół o wiele mniejszego życia Larry'ego i pienił je w wirach i turbulencjach. Popatrzył i wytropił ten prąd w strumieniu. Było to niewielkie migotanie wody, ledwo dostrzegalne. Łatwo je było przegapić. Jeśli Nick był tak potężny, Larry musiał stać się równie moc- ny. Jeśli Nick rządził Lindą, Larry nauczy się, jak ją odbić. Jeśli Nick był w stanie unicestwić jego duszę, Larry musi od- kryć, jak unicestwić duszę Nicka. Szedł w górę strumienia, cofając się w czasie, i wyłapywał przebłyski życia Nicka: Raja pijąca truciznę; Linda drżąca w jego ramionach w jaskini; pojawienie się legionu umarłych - prze- skok - życie ojca Woberty'ego krzyżujące się z jego życiem. Dusza duchownego zafalowała, rozproszyła się, spłowiała i dalej, wzdłuż strumienia ciągnęła się tylko nitka Nicka. Skradł życie. Nekromanta mógł przeskakiwać z ciała do ciała. Ile miał lat? Jak daleko Larry musiał się cofnąć? Potknął się, poślizgnął na żwirze. Kamienie otaczały brzeg rzeki tam, gdzie przedtem był jedynie muł. Wyglądały jak perły, lśniąc srebrnym blaskiem. Szedł dalej, starając się uważać, gdzie stawia kroki. Miał jeszcze inną możliwość: iść do Palomy. Tylko krótka wizyta. Ale czy rzeczywiście będzie ona krótka? Larry był za- wieszony w niebycie, gdzie czas stał w miejscu. To było takie kuszące: uciec przed śmiercią, która na niego czekała. Nawet jeśli wrócił do Dai Esthai, istniało ryzyko, że powtórzy swoje kroki, że zostanie złapany w pętlę czasu, jak Niyol. Był jeszcze jeden powód, który sprawiał, że nie mógł tam iść: świat Dolinskiego mógł być projekcją poczucia winy Lar- ry'ego i jego tęsknot. Nie chciał ryzykować wszystkiego dla wytworu fantazji, nieważne jak kuszącego. Nie. Najpierw musiał przeżyć życie Nicka. Jeśli ocaleje, wróci do Palomy. Zbyt duża była stawka. Życie Annę Marie i Artura Baldovina uświadomiło mu, jak płytki był kiedyś. Przedtem by poszedł do Palomy. I skazał świat na zagładę. Te- raz zbyt wiele rozumiał. Życie Nicka przechodziło od ojca Woberty'ego do włoskie- go mafiosa. Larry ujrzał konie i wzgórza, drzewa oliwne i śród- ziemnomorski krajobraz. Był amerykańskim żołnierzem biegnącym przez ulice Ber- lina. Miasto płonęło. Wybuchy i walące się budynki. Larry wy- czuwał, że rozpaczliwie kogoś szuka. Plama oleju robiła tęcze na powierzchni rzeki. Kolory pły- nęły w dół rzeki, by skazić niepewną przyszłość. Gdy Larry poszedł dalej, ujrzał Nicka jako ministra na dwo- rze cara Mikołaja II. Wydał wyroki na kilkunastu dysydentów i pił brandy. Przedtem był kapitanem w konnicy Napoleona. Pod Water- loo wykonał samobójczą szarżę przeciwko pięciu działom, przerwał linię i uciekł nietknięty. Przebłysk życia Rai. Ona była taka sama; Nick miał inne ciało. Kochali się, pili ouzo i słuchali szumu morza z klifów Krety. Setki żyć, krótkich, długich, ale zawsze - zdał sobie sprawę Larry - z jakimś celem. Zapuścił się na Saharę w poszukiwaniu mitycznych oaz. Był zabójcą pracującym dla Medyceuszy z Flo- rencji i krzyżowcem grabiącym Konstantynopol. Były tam ciem- ne laboratoria, tajemne spotkania na cmentarzach, obrzędy, krwa- we ofiary, serie nie kończących się wojen w Bagdadzie, Egipcie i Damaszku, maszerowanie po rzymskich traktach, ciało tortu- rowane przez dżumę, recytowanie Wergiliusza, dziesiątki lat pi- jaństwa, orgii i potyczek ze spartańskimi hoplitami. Rzeka była węższa; na świecie było mniej istnień. Brzeg rzeki był drobnym czarnym piaskiem. Smugi złotego pyłu two- rzyły koronkowe spirale. Ciekawe, co Spencer dałby za to, żeby móc płukać tutaj złoto. Nitka życia Nicka kończyła się. Larry nie znał daty, ale wy- glądało to na starożytność: mężczyźni w chitonach, sześciany budynków, żołnierze w zbrojach z brązu i z oszczepami o że- laznych grotach. Zawahał się. Nie widział po drodze tamy Dolinskiego, a nie mógł sobie przypomnieć, czy zaszedł aż tak daleko, gdy znalazł ją poprzednim razem. Miał nadzieję, że będzie mógł znaleźć ją znowu. Miał nadzieję, że była prawdziwa. Wszedł do wody. - Gdzie on jest? ¦-¦ wysyczał Sokrates. - Odwlekanie śmierci to kuszenie losu. - Wypłukał dłonie w czarze, wytarł je w swoją brodę, a potem podszedł do marmurowej płyty, na której miał położyć się i umrzeć. - Jak długo może zająć przy- gotowanie jednej czary trucizny? Pozostali skierowali na niego oczy. Nikt nie ośmielił się go dotknąć, nawet teraz. Nie cierpiał być dotykany. Sokrates przejmował się, mimo że nigdy tego nie okazał. Przejmował się na tyle, by przemówić do Judzyasa, gdy był on prostym garncarzem. Czym jest prawda?, spytał niewinnie. Czym jest piękno? Czym jest sprawiedliwość? Te pytania za- truły myśli garncarza. Porzucił swą glinę i garncarskie koło i spytał, czy może zostać jednym z jego uczniów. Judzyas siedział w kącie. Zebrał chiton, by chronił go przed zimnem podłogi. Platon popatrzył na niego tępymi czarnymi oczkami. Oddał mu spojrzenie. To prawdziwe nieszczęście, że to nie Platon dzisiaj umrze. Platon podszedł do Sokratesa. - Proszę, przemyśl to - wyszeptał. - Wciąż możesz uciec. Wszystko jest przygotowane. - Nie. - Więc co mamy robić? Sokrates zwolnił kroku. Był nauczycielem i to on zadawał pytania, a nie jego uczniowie. - Możecie odejść. Dajcie mi chwilę spokoju. Wszyscy. Zabierzcie swe smutne miny i załzawione oczy i poczekajcie na zewnątrz. - Ale... - wyjąkał Platon - my tylko chcemy... - Wynoście się! Wyszli na zewnątrz, płacząc; młody Kratos tłoczył się przy Kritonie. Platon również, chociaż ociągał się przy drzwiach. Judzyas nienawidził ich. Kradli mu bezcenny czas, który spę- dzał ze swoim mistrzem. - Co tu jeszcze robisz? - spytał Judzyasa. - Nie zro- zumiałeś mego polecenia? - Zrozumiałem, ale postanowiłem być nieposłuszny. Sokrates podniósł jedną brew. - Zlekceważyłeś moją ostatnią prośbę? Czyżbym był dla ciebie nikim? Był dla Judzyasa wszystkim. Chciał zarzucić ręce wokół sta- ruszka. Gdyby jednak okazał swą miłość, spotkałby się jedynie z pogardą. - Zadałem ci pytanie - powiedział Sokrates i podszedł bliżej. - Odpowiedz. Judzyas od dwudziestu lat stawał w obliczu pytań, na które nie znał odpowiedzi. Prowadzony był przez labirynty logiki i de- dukcji, często wprawiany w osłupienie i bardzo rzadko wyna- gradzany zrozumieniem kwestii. Formułował swoją odpowiedź nad wyraz starannie. - Będę opłakiwał twoje odejście. Jest jeszcze tyle rzeczy, których mógłbym się nauczyć. Sokrates rozchmurzył się. - Doprawdy? Na przykład czego? Judzyas przełknął. Wstał. - Wybrałeś śmierć. Po prawdzie, masz wrogów w zgro- madzeniu ateńskim, ale jesteś mądrzejszy niż oni wszyscy ra- zem wzięci. Mógłbyś przekonać ich, żeby dali ci lżejszą karę; zamiast tego prowokowałeś i szydziłeś z nich publicznie. Uśmiech wyższości pojawił się na twarzy Sokratesa; zaraz potem zniknął. - Kiedy poproszono cię, żebyś zaproponował lżejszą karę, zażądałeś przeprosin. - O czym to świadczy? Dlaczego człowiek miałby szukać śmierci? To nielogiczne. Czyżbyś sugerował, że postradałem rozum? Platon zbliżył się do drzwi, nasłuchując. Judzyas podszedł bliżej do Sokratesa i wyszeptał: - Jesteś najmędrszym z ludzi, których znam. Zrobiłeś to nie bez powodu. Skorzystasz na tym. - W jaki sposób człowiek może skorzystać na śmierci? - Jeśli chce zrobić z siebie męczennika... Szkopuł w tym, że ty jesteś na to zbyt mądry. Musi się za tym kryć coś innego. Sokrates milczał. To było niezwykłe. Judzyas był bliski prawdy. Kontynuował: - Mówiłeś często o istnieniu demona, który szepcze ci, co jest złe, ale nigdy, co jest prawdą. Sokrates usiadł - gest zarezerwowany dla tych, których uważał za godnych słuchania. - Temu nie mogę zaprzeczyć. - To jest coś ponad sferą ludzkich zdolności, coś, co przy- należy bogom. Sokrates skinął głową. Nigdy nie przyznawał racji swym uczniom. Wyglądało na to, że Judzyas odkrył perłę mądrości. - Jeśli więc istnieje jakiś ponadludzki byt, który ci dora- dza, to musisz wiedzieć, co leży ponad dziedziną normalnego ludzkiego doświadczenia. - Sokrates milczał, więc zaryzyko- wał: - Musisz mieć wgląd w to, co leży poza śmiercią. - Przypuszczenie. - Nie. Prawda. Szukasz śmierci, mimo że jesteś zdrowy na umyśle. A przecież umierając, nic nie zyskasz, to znaczy nic dostrzegalnego w tym świecie. Sokrates spojrzał na niego swymi piwnymi oczami. Za nimi pojawiły się jeszcze jedne oczy, jeszcze jednego bytu. Zamru- gały, po czym zniknęły. Larry również je widział. To nie był duch. To było stwo- rzenie z innego świata. Miało ręce i nogi, macki ośmiornicy i drżące czułki, pawie pióra i dziewięcioszponiaste łapy, zazę- biające się tryby, tłoki i obracające się żyroskopy, nietoperze skrzydła, kocie wąsy, pulsujące zwoje świecącego ciała, które pryskało srebrnymi i złotymi iskrami, naciskało, dotykało, ude- rzało i pożerało samo siebie. Sokrates wstał, objął Judzyasa i wyszeptał mu szybko do ucha: - Zgadza się! Jest coś po śmierci, ale mało kto wie, jak podążać jej zdradzieckimi ścieżkami. Odszukaj grób Alcy- biadesa. Tam znajdziesz wszystko, czego potrzebujesz do wez- wania tych spoza - jeśli starczy ci odwagi. Bądź ostrożny. To da ci wiedzę albo doprowadzi do szaleństwa - albo jedno i drugie. Judzyas usiłował się wyrwać. Starzec trzymał go z siłą, ja- kiej siedemdziesięciolatek nie powinien mieć. - Ostatnia rzecz: uważaj na Platona. On zmieni świat, mo- że nawet go zniszczy. Sokrates odsunął się, patrząc na niego - tym razem ludz- kimi oczami. Stojący w drzwiach Platon oświadczył: - Posłaniec Śmierci przybył. Posłaniec Śmierci ubrany w szarą szatę był ogolony na łyso i pachniał popiołem. W obu dłoniach trzymał miedziany kielich. Płyn był oleisty i czarny. Podał go Sokratesowi. - Nie - powiedział Platon. - Daj go mnie. Zajmę twoje miejsce. Uciekaj. - Nie bądź śmieszny. - Sokrates chwycił kielich, po czym powiedział do wszystkich: - Pamiętajcie moje słowa i argumen- ty. Pamiętajcie, że nie poznaliście nawet ułamka z tego, co ro- biłem. A i ja, ponad wszelką wątpliwość, jestem ignorantem. Wypił truciznę. Jęknęli. Gelusis zaczął rwać sobie włosy z głowy. Kratos osunął się w kącie. Platon i Kriton dopadli Sokratesa, mimo że odpędzał się od nich. Wyrwał się i zaczął chodzić po komnacie, dopóki nogi nie odmówiły mu posłuszeństwa. Gdy usiadł na marmurowej płycie, zbliżyli się do niego, bła- gając, by wyjawił im swoje sekrety, zawodząc ze smutku i prze- klinając bogów. Sokrates milczał. Gdy nie mógł już utrzymać głowy w gó- rze, skinął na Kritona, który podszedł do jego boku i słuchał uważnie, gotów chłonąć ostatnie słowa swego mistrza. Pozo- stali otoczyli go. - Kritonie, jestem winien Asklepiusowi kurczaka. Nie za- pomnisz uregulować długu? - Nie. Czy coś jeszcze? Sokrates zamknął oczy i dokonał żywota. Judzyas patrzył. Oczy wewnątrz jego mistrza otworzyły się. Mrugnęły do niego porozumiewawczo, po czym zniknęły. Judzyasowi nie były obce cmentarze, począwszy od gro- bowca, do którego posłał go Sokrates trzy wieki temu, a skoń- czywszy na labiryntowych katakumbach szalonego babilończy- ka Zurtinni i mirażowej wyspie Lethos, tym razem jednak trafił do pramatki wszystkich kurhanów. - Dlaczego właśnie tutaj? - wyszeptał Arion. Opatulił swe chude ciało peleryną. - To przeklęte miejsce. Ze szczytu wzgórza widać było odległy brzeg Morza Śród- ziemnego i zbocza, na których znajdowały się tysiące obelisków, statui, grobowców, mauzoleów, ostygłych stosów i sarkofagów. - Nekropolia Cerveteri nie jest przeklęta - odparł Judzyas. - Odpowiada naszym potrzebom. Położył dłoń na drżącym ramieniu swego ucznia. - Nie zwracaj uwagi na widoki przelatujące w kącikach oczu, a nie zrobią ci one krzywdy. - Zdolności chłopaka były jeszcze słabe. Musiał go przed nimi chronić. - Skup się na bardziej rzeczywistych niebezpieczeństwach. Są tu straże strze- gące obywateli Rzymu. - Zobaczą nas. Judzyas otworzył fiolkę, wyszeptał do niej jakieś słowo i wylał kroplę rtęci. Zaskwierczała i posłała do nieba zielony płomień i srebrny dym. Trzy uderzenia serca i płomień zgasł. Usiadł pod drzewkiem oliwnym i wpatrzył się w morze. - Odpoczynek. Tego ci potrzeba. Wejdziemy o zmierzchu. Arion przysunął się do niego. Od morza nadciągała mgła. Gdy słońce dotykało wody, na ziemi osiadała mgiełka. Nekropolia spowita była szarym, po- grzebowym całunem. Udali się w dół cichych alejek, obok starożytnych stosów kamieni i wyszczerbionej skały, która rezonowała krzykami ludzkich ofiar. Judzyas skręcił w trzecią przecznicę, drogę, któ- ra wiodła do starych posągów i grobowców. Wewnątrz nich poruszały się dusze i wołały do nich. Arion wzdrygnął się. Ju- dzyas wziął go za rękę i pociągnął. Budowle z marmuru i granitu zajmowały oddzielną część cmentarza. Były one zarezerwowane dla rzymskich elit, wy- chuchane, z wyrzeźbionymi kaduceuszami i wijącym się blu- szczem, a często również strzeżone przez wartowników. - To ten - wyszeptał Judzyas. Był to blok kamienia z trzema sztucznymi sklepieniami po każdej stronie. Inskrypcje były niemożliwe do odczytania w ciemności. Wyjął ze swojej szaty dwa żelazne szpikulce i podał jeden Arionowi. - Kop. - Grobowiec ma kamienny dach. Judzyas podważył jeden z kamieni i uderzył w wiązanie z gliny. - Kop - rozkazał. Arion uderzył w grunt, poruszył trochę ziemi, po czym za- pytał: - Kto tu spoczywa? - Wódz, ale nie jego szukam. Gdy plądrował Kartaginę, wziął do niewoli pół-Żyda, Hezekiaha. Miał bardzo czyste i bardzo dalekie wizje. To jego chcę. Arion stłumił kichnięcie od pyłu. - Chcesz zebrać jego kości? - Nie. Chcę z nim porozmawiać. Kop dalej. Arion wzdrygnął się, ale był posłuszny mistrzowi. Przedzie- rał się przez błotnistą ziemię, dopóki dziura nie stała się głęboka do pasa, po czym poszerzył ją. - Dlaczego Żyd leży w grobowcu Rzymianina? - Byli kochankami. Wódz rozkazał, by Hezekiah został pochowany razem z nim. Z zazdrości, jak sądzę. Arion uderzył w coś twardego. - Mówiłem już, że to jest z kamienia. Judzyas wcisnął swoje ostrze w spoinę kamienia. - Przed laty byłem kamieniarzem. - Chrząknął i zaczął chwiać kamieniem do przodu i do tyłu. - Wyjmę to bez moździerza. - Kamień wyskoczył. - Pomyślałem, że wejście do tych katakumb może się przydać. Wziął świecę i przytrzymał knot pomiędzy kciukami. Pojawił się mały płomyk. - Ty pierwszy. - Podał świecę Arionowi. Jego brązowe oczy rozszerzyły się. - Ja... Judzyas wepchnął go do dziury. Była akurat na tyle szeroka, żeby się przez nią przecisnąć. - Pospiesz się, zanim straże zauważą światło. Arion zatrzymał się, po czym wszedł. Judzyas podążył za nim. W środku nie było przegniłych zwłok, tylko gładka mar- murowa podłoga z wypisanymi na niej imionami i datami. - Są pod spodem - wyjaśnił Judzyas i zasłonił dziurę płaszczem. - Daj mi świecę. - Narysował w pyle cztery linie, romb, którego wierzchołki dotykały środka każdej ze ścian gro- bowca. - Zostań wewnątrz jednego z trójkątów poza rombem, a będziesz bezpieczny. Arion przykucnął w przeciwnym rogu. Judzyas narysował hebrajskie litery i egipskie hieroglify. Rozżarzyły się jak węgielki. - Synu Izraela - wyszeptał. - Przybądź. Przybądź, He- zekiahu. Świat twych narodzin woła cię. Wzywam cię, a czynię to na mocy prawa, któremu podlegasz. Przybądź. Dym ze świecy i pył ułożyły się w kształt w zapisanym kwadracie: ciało lwa, białe skrzydła orła, ludzka głowa z kwad- ratową brodą i trzecie oko, które błyszczało jak płynny metal. Sfinks był pyłkami światła i wirującymi prądami wypuszczo- nego oddechu. - Kto mnie wzywa? - Popatrzył na magiczne znaki, po czym dodał: - I to za pomocą czegoś tak prymitywnego? Arion skurczył się w kącie. - To ja, Judzyas, garncarz z Aten, uczeń Sokratesa i nekro- manta. - Sokrates nigdy nie miał ucznia o takim imieniu. Oczy Judzyasa zwęziły się. - Moje imię nie pojawia się w dialogach Platona, ale by- łem ulubieńcem Sokratesa, dokładnie wymazanym z historii przez przerośniętą ambicję jego ucznia. - Rozumiem. - Duch zachwiał się pod wpływem słów Judzyasa. - Czego szukasz? - Przenikasz swoim wzrokiem życie i śmierć. Za pomocą moich mizernych zdolności zobaczyłem przyszłość. Potrzebuję potwierdzenia. Hezekiah rozżarzył się; jego trzecie oko posłało w stronę Judzyasa wiązkę światła. - Osobista przyszłość człowieka wciąż się zmienia. Za- bierasz mi tylko czas. - Nie chodzi mi o moją przyszłość, a raczej innych. Mój mistrz ostrzegał mnie przed ludźmi, którzy chcą zmienić świat. Polecił mi mieć się na baczności przed Platonem - posłucha- łem go. Założył Akademię Ateńską i ukradł idee Sokratesowi. Ale to nie jego kradzież zmieniła świat. - A co? - Platon odtrącił swego ucznia Arystotelesa. Powodowany chęcią zemsty i uzbrojony w ogromną wiedzę, Arystoteles zo- stał wychowawcą Aleksandra, pokazał mu świat i wzbudził w nim chęć podbojów. Persja, Syria i Egipt uległy młodemu władcy; i pewnie cały świat zostałby podbity, gdyby nie zmę- czenie jego żołnierzy. Arystoteles wrócił do Aten, założył Li- ceum, które miało więcej prestiżu i pieniędzy od Akademii Pla- tońskiej, i w ten sposób się zemścił. Jednak po śmierci Ale- ksandra Wielkiego jego imperium rozpadło się. Setki tysięcy ludzi poległo przy jego tworzeniu; jeszcze więcej zginęło przy jego podziale. - Mówisz o historii i przyszłości tak, jakby to było to samo. - Bo jest. W cieniu Aleksandra Wielkiego rozwijał się Rzym. I znowu stanie się to samo. Widziałem kolejnego pro- roka z ideami, które pochłoną jeszcze więcej istnień. Ogon ducha śmignął do przodu i do tyłu. Zgiął i rozpro- stował swoje zakrzywione szpony. - Widzę, że powodują tobą szlachetne pobudki. - Jego mistyczne oko ostygło do czerni i napełniło się gwiazdami. - Odszukam przyszłość, ale wymagam złożenia ofiary. - Przyniosłem ją. Z ochronnego rombu dobyły się płomienie. Za kurtyną ognia pojawiły się armie, które strzelały z łuków tak dużych jak czło- wiek i pchały maszyny, które miotały kamienie wśród grzmo- tów i błyskawic. Burzyły miasta, zrównywały z ziemią góry i szerzyły śmierć. Rzym ograbiony. Aleksandria zrównana z ziemią. Popioły Bizancjum. Na gruzach zbudowano nowe miasto; rządził nim nowy władca. Arion. Chłopiec sapnął. - Tego się właśnie obawiałem - wyszeptał Judzyas. Chciałby nie znać prawdy. Wszystkie te istnienia mogły być ocalone. Wojny zatrzymane. Za jedno życie. Czy to zbyt wiele? Jego sumienie, zwykle tak niespokojne, tym razem milczało. Może nawet ono zdawało sobie sprawę z tego, co trzeba zrobić. - Mistrzu - krzyknął Arion - nigdy nie zrobię żadnej z tych rzeczy. - Zrobisz - zagrzmiał sfinks. Potem zaś dodał do Judzy- asa: - A moja ofiara? - Jest ze mną. - Platon, Arystoteles i Aleksander Wielki nic dla mnie nie znaczyli - wyszeptał Judzyas. - Prowadziło ich przeznacze- nie. Ciebie jednak, Arionie, to ja nauczyłem, jak widzieć. Twoja przyszłość byłaby moją winą. Nie mogę do tego dopuścić. Dotknął rombu narysowanego w pyle i zmazał jego linie. Duch skierował się w stronę Ariona. Judzyas zgasił s'wiecę, po czym wyszedł przez dziurę. - Wybacz mi - wyszeptał. Pchnął kamienny blok na miejsce, tłumiąc krzyki. - W dolinie są lepsze drzewa. - Nie - odparł Judzyas. - Tam są bandyci. - Popatrzył na człowieka, którego wynajął, brudnego, głupiego, z całą pew- nością złodzieja. Doskonale. Mężczyzna zasępił się. - Połowa teraz. Nie idę dalej, jeśli nie zobaczę swoich pie- niędzy. Judzyas sięgnął do sakwy i wręczył mężczyźnie monetę. - Mówiłeś o trzech dinarach. - Jak podzielić trzy srebrne monety na pól? Chodź. Nie wypłacę ci całości za nic. Zanim słońce wzejdzie, musimy znaleźć odpowiednie drzewo. - Zatrzymał się. - Tam, na wzgórzu. To ono. - Drzewo było obumarłe, ale wysokie na czterech ludzi. Z pnia kiełkowały zalążki grzybów. 354 - Podaj mi powróz. - Judzyas chciał zająć czymś trzęsące się ręce. Rozplatał i zawiązał go, po czym podał do tyłu. - Wejdź na tę gałąź i przerzuć go przez nią. Mężczyzna zamruczał coś o szalonych staruszkach, ale wy- pełnił rozkaz. Judzyas miał określoną reputację. Ci, którzy się mu przeciwstawiali, umierali w czasie snu albo potykali się i rozbijali głowy. - Zapłać mi już teraz. - Napijesz się? - Judzyas wyjął bukłak, upił łyczek, po czym podał go mężczyźnie. - Pociągnij sobie, przyjacielu. Mężczyzna pozwolił, by strumyczek ciemnego wina spłynął mu z ust do gardła. - Ale zanim nie będziesz w stanie ustać - powiedział Judzyas - musisz pomóc mi zabezpieczyć powróz. Bolą mnie ręce. Mężczyzna zawiązał sznur. - Powiedz mi, do czego ci to drzewo. - Chcę się powiesić. Jestem stary. To ciało trzymam przy życiu od czterystu lat dzięki duchom i staroegipskiej alchemii, ale najwyższy czas je zmienić. Albo to, albo niebyt. Na czole mężczyzny pojawiły się kropelki potu. - Jesteś szalony. - Pobladł na twarzy. - Może. Pomóż mi wejść na drzewo. Odwrócił się. - Pomóż mi, a będziesz mógł zabrać całe złoto, które mam przy sobie. Mężczyzna zawahał się, po czym podszedł i zrobił z palców siodełko, żeby Judzyas mógł po nich wejść na gałąź. - Tam. - Obwiązał powrozem swoją szyję. - Wczoraj wieczorem wydałem na śmierć mężczyznę, mężczyznę z nie- zmiernie oddanymi przyjaciółmi. Będą mnie szukać. A moja twarz jest zbyt znana, bym się mógł ukryć. - Wciąż... nie rozu... - Mężczyzna zakołysał się, oparł o drzewo, po czym upadł. - Wypiłeś truciznę, cykutę i wilcze jagody, które wyciąg- ną z ciebie życie. Nie zabiją cię, ale zaciągną do bram Hadesu. Wtedy zabiorę ci ciało. A przynajmniej taką mam nadzieję. Nig- dy tego jeszcze nie robiłem. Mężczyzna próbował poruszyć nogami - bezskutecznie. Judzyas ześlizgnął się z gałęzi. Powróz zacisnął się na jego szyi. Skupił się, odegnał ból i wyślizgnął się ze swego dyn- dającego ciała. Mężczyzna szamotał się; brodził w prądach śmierci. Judzyas zmagał się z nim, dusząc go w wirujących wodach dolnego królestwa. Wrzucił duszę mężczyzny w otchłań. Była jeszcze jedna śmierć, której jego sumienie mu nie wy- baczy - prorok, którego wydał Rzymianom. Jego idee były niebezpieczne. Skrajne poglądy. Monoteizm. Gdyby pozostał przy życiu, całą cywilizację mogłaby spotkać zagłada. Nie było mu łatwo podjąć tę decyzję. To nie było tak, jak w przypadku Ariona, za którego Judzyas był odpowiedzialny. To nie było tak, jak w przypadku Owidiusza, którego wygnał na dziką wyspę. Judzyas zadziałał prewencyjnie, zabił człowie- ka, do którego żywił wyłącznie szacunek. Wolałby nigdy tego nie zaczynać, nigdy nie być uczniem Sokratesa, nigdy nic nie przewidzieć. Poczuł mrowienie w nogach. Dobrze. Trucizna wypaliła się. Mógł opuścić Judeę. Żydzi denerwowali go. Nie potrafili po- prawnie wymówić jego greckiego imienia - zawsze przekrę- cali je z Judzyasa na Judasza. Judzyas płakał, idąc ulicami Konstantynopola. Francuscy krzyżowcy palili, gwałcili i grabili. Dym pokrywał miasto jak koc. Będzie jeszcze więcej morderstw, więcej krucjat. Inkwizycja i cierpienia. Przeklinał papieża Innocentego III. Przeklinał sam siebie. Gdyby tylko mógł przewidzieć, jakie efekty przyniesie śmierć Chrystusa. Gdyby tylko nie był tak chętny do zbawiania świata. Jego obowiązkiem było naprawienie tego, co zrobił. - Mea culpa. Mea maxima culpa. Moja wina. Moja bardzo wielka wina. - Widzisz, jak twój manuskrypt płonie? Nostradamus wpatrzył się w żarzące się węgle, które ula- tywały z płomieni. - Widzisz? - spytał Judzyas. - Przez moc, światło i sek- rety boga Thotha, wzywam duchy przyszłości do usunięcia za- słony ze strachu i prawdy. Ujawnijcie, co leży za nią. Moją wolę czynię prawem. Pokażcie. Oczy Nostradamusa, nabiegłe krwią z powodu dymu, roz- szerzyły się i zaszły łzami, ale nie mrugnęły. - Widzę - krzyknął. - Widzę miasta z metalu, ludzi lata- jących w powietrzu - do gwiazd. Widzę każdy zakątek wszech- świata! - Więc napisz swoje Centuries Astrologiąues jeszcze raz. Napisz je z logiką szaleńca. Napisz je tak, żeby nikt nie mógł cię zrozumieć. Krawędzie brody proroka zasyczały w ogniu. - Ciebie też widzę. I widzę, kim jesteś. - Zaśmiał się. - I dlaczego to zrobiłeś. - Piana pojawiła się na jego ustach. - Pokonałeś moją moc proroczą, ale po mnie przyjdą inni. - Zacisnął zęby. - Przegapisz go w Wiedniu, tego, który za- kręci krzyż. Nie dostanie się na uczelnię! A na pustyni spotkasz samego siebie i to będzie twój koniec. Nieważne, że udało ci się mnie podejść - to się stanie i tak! - Musi spłonąć - powiedział Judzyas. Przewodniczący Rady Inkwizycji westchnął. - Nie. Nie. On ma przyjaciół, a Jego Eminencja papież Urban uważa, że sytuacja wymaga ostrożnych działań. To była zwykła formalność. Spalenie Galileusza nie mogło powstrzymać krążenia kopii jego Dialogu ani nie mogło wy- mazać wiedzy, o której Judzyas myślał, że została pogrzebana razem z Grekami. - W takim razie przynajmniej wtrąćcie go do więzienia. Niech nie rozpowszechnia idei niezgodnych z na- ukami kościoła. - Zgoda. Przeskoczył przez płonący kanister. W górze ulicy wybuchły granaty. Czołgi przewróciły się na asfalt. Nie powinien teraz myśleć o winie - a jednak nie mógł się od tego uwolnić. Jeśli nie spóźniłby się o kilka minut trzy- dzieści osiem lat temu, mógłby zmienić wyniki egzaminów i sprawić, że człowiek, którego szukał, dostałby się do Aka- demii Sztuk Pięknych w Wiedniu. A tak, poszedł do wojska, został bohaterem, politycznym przywódcą, więźniem. Godzinę temu, gdy znaleźli bunkier, Judzyas wiedział, że to nie był on. Tam. Grupa gestapowców i brązowych koszul skryła się za rogiem. Pobiegł za nimi, dopadając ich w połowie alejki i otwo- rzył ogień. Upadli, osłaniając jednego w środku, ale Judzyas dalej strzelał. Dostał dwoma kulami, ale biegł dalej. Musiał mieć pewność, że prorok tam był. Znalazł go pod stosem ciał. Nie miał wąsika, a włosy za- farbowane były na blond... ale niewątpliwie to był on. Zabity; niestety, za późno. O wiele za późno. - Moja wina - wyszeptał. Nick pił ouzo Rai i grał w szachy z Lindą. Gwiazdy świeciły przez szybę atrium i odbijały się w jego kieliszku. Kobieta była niezłym przeciwnikiem, ale nie używała zbyt skutecznie skocz- ków. Zastanawiał się nad prorokiem z Dry Water, zabierając jej kolejną figurę. Trzy razy chybiał, błyskawicą, w jaskini i w księgarni. Prorocy uciekali mu już przedtem, ale żaden tyle 358 razy. Larry Ngitis miał magię, szczęście i potężnych sprzymie- rzeńców. Jakie zmiany mógł sprowadzić na Ziemię? Jego wizje nigdy nie były na tyle wyraźne, by to zobaczył. - Twój ruch - powiedziała Linda i owinęła się szczelniej swetrem. Nick popatrzył na zegar. Pięć minut do północy. Zablokował jej wieżę pionkiem. Zbyt łatwo mu się udało zwabić proroka i zbyt łatwo udało się go zabić. Nie widział tego w swoich wróżbach. A uczucie, że ktoś mu się przypatruje, wciąż go nie opu- szczało. Poruszył się w wiklinowym fotelu, spojrzał ponad swym ramieniem, ale zobaczył jedynie driadę drżącą za palmą. - Proszę się namyślić, panno Becket. Mam do załatwienia przykrą sprawę. Zajmie mi to tylko chwilę. Podszedł do schodów prowadzących do piwnicy. Dusza pro- roka wciąż przyczepiona była do jego ciała, ponieważ miał nie załatwione sprawy w tym świecie. Tej nocy strąci jego duszę na dno otchłani, skąd żadna magia, przeznaczenie, nic, nie bę- dzie mogło jej sprowadzić z powrotem. A co z Rają? Wciąż nie wiedział, co z nią zrobi. Zbiegł po schodach, gromadząc swą moc, duchy i cienie, przekręcił klucz w zamku i otworzył drzwi. Larry siedział w kącie, trzymając w obu rękach srebrną flaszkę. Żywy. Rają również okazywała o wiele więcej żywotności niż po- winna, zważywszy na fakt, iż została otruta. Była niemalże za- dowolona. Kot, który właśnie zjadł ptaszka. Popełnił błąd, nie doceniając jej. - Pan Ngitis - powiedział. - Jak zwykle pełen niespo- dzianek. - Trzy szybkie kroki i był już przy nim. Prorok przechylił flaszkę i zaczął pić. Nick chwycił go za szyję i ścisnął; kręgosłup trzasnął i pękł. Pomiędzy nimi pojawiła się lodowa chmura. Larry otworzył oczy i wpatrzył się w niego. Nick zobaczy! w nich swoje odbicie... i odbicie tego od- bicia, zupełnie jakby on i prorok byli dwoma lustrami stojącymi naprzeciwko siebie - zupełnie jakby oczy i dusza proroka były jego oczami i duszą. ROZDZIAŁ 20 Larry był Judzyasem. Dłonie otoczyły jego szyję i zaciskały się, aż puls zaczął tłuc w jego skroniach. Kręgosłup trzasnął. Moc przepłynęła przez nich, negatywna energia, mrożący mag- netyzm, który spolaryzował się w krystaliczny porządek. Pieniąca się woda popłynęła do Dai Esthai, niosąc z sobą Larry'ego; z tyłu ciągnęła się przeszłość nekromanty. Wciąg- nęły ich dwa oddzielne wiry. Były tam dwa identyczne ładunki, ściśnięte dwa bieguny. Powietrze zafalowało pomiędzy nimi, zwiększając ciśnienie. Wybuchło. Judzyas odbił się na przeciwną ścianę i osunął się na pod- łogę, oszołomiony. Larry upadł w kąt. Uderzenie otrzeźwiło go. Spędził wieki, przygotowując się na spotkanie z Judzyasem, spoglądając mu zza ramienia, śledząc go i ucząc się. Palce Lar- ry'ego zacisnęły się, rzucając cienie w inne wymiary. Siedem kwadratów run Uwięzienia pojawiło się i zamigotało przez spi- rale znaków Zapomnienia. To była kurcząca się sieć, trawiąca wszystko, co w niej leżało. Judzyas podniósł się, podpierając się jedną ręką o ścianę; wokół niego pojawił się geometryczny neon, tnący powietrze, kradnący przestrzeń, żarzący się tym jaśniej, im bardziej gęst- niał, przesuwający widmo z czerwieni do pomarańczu. Rają chwyciła Larry'ego za rękę i podniosła się. Jej oczy spotkały się z jego. Nie mógł jej zostawić. Kochali się na Krecie. Znał jej nie- nasycony żar i gwałtowne usposobienie, jej dawne wspomnie- nie, jej wieczne piękno. Ale zabiła go, gdy był Judzyasem, zdra- dziła go i zabiła Palomę. Rają wejrzała w duszę Larry'ego, zrobiła krok do tyłu, po czym wyszeptała: - Judzyas? - Nie, Lany. Judzyas szamotał się. Jego kończyny zdeformowały się w sie- ci, ręka była cienka i długa, noga skróciła się do kikuta. Magia była jasna jak łuk elektryczny, zniekształcała świat i sprawiała, że się kurczył. Fala przepłynęła między oczkami sieci, a Judzyas szarpał dwa zawiązane runy. Rozwiązywały się. Lewą rękę miał już wolną. Atakować czy uciekać? Włosy Larry'ego zjeżyły się od elek- tryczności. Dempsey był blisko. Były tam również inne duchy. I Rają... Larry musiał ją stąd wynieść. Chwycił ją w ramiona. Ważyła tyle co nic. Był magiem- -nekromantą w środku zimy, z większą mocą niż dotychczas. Przeskakiwał po trzy stopnie na raz, potem przebiegł przez atrium. Jego puls nawet nie przyspieszył. Linda na jego widok krzyknęła. Przewróciła szachownicę, rozrzucając pionki i figury po terakocie. - Ty żyjesz? Wypuścił z ramion Raję. Trzymała się go jeszcze przez chwilę, po czym stanęła o własnych siłach. Larry podniósł czar- ną wieżę, popatrzył na delikatnie rzeźbioną obsydianową wie- życzkę na jej końcu, a potem przekręcił ją przez wymiary i rze- czywistości, tak jak zrobił to z nożem Spencera. Wyposażył ją w formę i masę, po czym rzucił nią w drzwi od piwnicy - w locie zmieniała się. W końcu stała się prawdziwą wieżą. Toną granitu. Rozwaliła drzwi do piwnicy i zmiażdżyła ceglaną ścianę. Huk przeszył jego ciało, rozbił szyby w atrium w drobny mak. Kamienna wieża zaklinowała schody, po czym rozpadła się jak gigantyczna układanka. - Znam miejsce, dokąd możemy iść - powiedziała Rają i pociągnęła go za rękę. - Chyba bezpieczne. Twarz Lindy była bez wyrazu. Zrobiła dwa niepewne kroki w stronę rumowiska. Tynk zleciał z sufitu. Przesunęła jeden kamień, potem drugi, przekopując się przez gruzy z klatki scho- dowej, łamiąc paznokcie. - Linda? - powiedział Lany i zaczął do niej iść. - Nie. - Rają zatrzymała go, kładąc mu rękę na ramieniu. - Ona należy do Judzyasa. Linda była zbyt wrażliwa, żeby zabić karalucha w ich starym mieszkaniu, ale nie wahała się strzelić do niego dwa razy. Nie było czasu rozwiązywać magii, która ją spętała. Rają pociągnęła go do ogrodu. Księżyc ubrany był w podwójną aureolę i zalewał świat bla- skiem. Mróz pokrywał migdałowy zagajnik - biała koronka na nagich gałęziach. Rają biegła boso po śniegu, nie zostawiając śladów. Była Córką Wichrów, duchem i czarownicą Himalajów. Zdradziła Judzyasa. Larry nie powinien jej ufać. Myślał, że podczas przesilenia nie ma mocy, ale wskrzesiła go, a teraz, na świeżym powietrzu, dusze wrzały wokół niej, nie duchy, a płatkośnieżne krasnoludki i czarne jedwabne kruki kawałków nocy. Północne wiatry pieściły ją. Larry brnął za nią z trudem przez lodową skorupę. Obiecała schronienie. Musiał pomyśleć. Wiatr przenikał go do szpiku kości. Krew ani nie pulsowała, ani nie trzymała ciepła. Nie mar- twiło go to. Chciał być bez życia, jak ziemia. Nieruchomy, spo- kojny i zimny. Biegł, trzymając głowę opuszczoną, i patrzył pod stopy. Było zbyt dużo do oglądania gdzie indziej. To, co widział, mieszało się z tym, co wiedział: dwa tysiąclecia w dolnym królestwie. Za każdym drzewem czaił się duch: Hiszpanie, którzy szukali srebra, otruci osadnicy i dziecko, które bawiło się pistoletem. Pod każ- dym kamieniem leżały demony czekające na wezwanie z nicości. Dookoła każdego wirowania i obrotu rzeczywistości leżały rze- czy, których istnienia żyjący nie mogli pojąć. Rają zatrzymała się w kamiennym kręgu. Każdy z kamieni był dwa razy większy od Larry'ego. Miały ścięte krawędzie udające brwi, kwadratowe nosy, grube wargi i bezmyślne oczy. Byli na szczycie wzgórza, skąd rezydencja Rai wyglądała jak chatka z piernika otoczona sinobiałym kocem. - Odpocznij tu chwilę - powiedziała. - Zbierz siły przed dalszą ucieczką. Judzyas został zasypany, ale nie powstrzyma go to na długo. - Wiem - wyszeptał Lany. - Wiem o nim wszystko. Żyłem jego życiem. Opadł na kolana i potarł skronie. Połączył dwa życia, ale Judzyas żył kilkadziesiąt pokoleń. To było za wiele. Trzydzieści pięć lat Larry'ego zamazało się, zamigotało i kawałek po ka- wałku zaczęło być wypychane przez trwające tysiąc lat życie Judzyasa. Larry trzymał się tego, kim był: jego lęki, książki, nieudany związek z Lindą, strata Palomy, jego wizje i koszmary. Odrzucił Judzyasa. Obrazy sączyły się z jego oczu: zamazany łzami Rzym plą- drowany przez Galów i witraże w katedrze Świętego Pawła. Lek- cje fechtunku i nauka malarstwa u Michała Anioła. Wychodziły z niego zapachy: dym ze stosu Joanny D'Arc mieszał się z per- fumami Lukrecji Borgii. Dźwięki dobyły się z uszu, ostatni krzyk Ariona i premiera Piątej Symfonii Beethovena. Judzyas wyciekał z niego, wirując w prądach śmierci, w końcu zniknął. Usiadł znów w śniegu, skupiając się, koncentrując. Gma- twanina wspomnień uspokoiła się. * - Nie mogę tego trzymać - dwadzieścia cztery wieki lu- dzi i miejsc. Muszę stoczyć z nim walkę teraz, zanim stracę więcej. To moja jedyna szansa. 1f.A Podniosła brwi. - Konfrontacja? Czy to jedyne rozwiązanie? Pozwól, że opuścimy to miejsce. Ukryjemy się. Poczekamy, aż nastanie wiosna i świat się odnowi. Wtedy będziemy mogli wszystko zmienić. - My? Kamienne twarze wpatrywały się w niego. Nie przypominał sobie, żeby twarze były zwrócone do środka. - Judzyas miał rację - powiedziała. - Jesteśmy wspól- nikami. Pokazałeś mi, jak posługiwać się suchą wodą. Nikt nie musi umierać. - On nigdy nie przestanie. Jest opętany. Obwinia się o całe zło świata - jak gdyby mógł coś zmienić. - Lany przyjrzał się swoim rękom i zdał sobie sprawę, że wyglądają obco. Jak długo będzie pamiętał, jak wezwać runy i rządzić nieżywymi? Jak długo, zanim stanie się na powrót po prostu Larrym Ngi- tisem? - On myśli, że jestem następnym prorokiem. Ale wi- działem jego wróżby. Jest w błędzie. - W takim razie musisz go o tym przekonać. Chmury przesłoniły księżyc. Przepływały ponad szczytem góry Taylor, kanciaste obłoki, migoczące bielą, powiewające, a poniżej dzioby statków, płynących pod wiatr, z rozwiniętymi żaglami. Były to łodzie i klipery, galeony i parowce, które wy- puszczały kłęby czarnego dymu z podwójnych kominów. Flota śmierci. - Statki widma - wyszeptał Larry. - Wydobyte z Zatoki Meksykańskiej i Karaibów. - Skąd wiesz? - Sam je tam zatopiłem. Z górnych pokładów galeonów wystrzeliły armaty. Smugi dymu poszybowały w powietrze, załomotały w lesie tysiąc stóp od miejsca, gdzie stali. Na okrętach ręce kościotrupów uniosły pałasze. - Chodź - powiedział Larry. - Koniec jest blisko. Rają zawahała się. Pochyliła się, zatrzymała, po czym wy- szła z kręgu kamieni, których twarze nie patrzyły już do środka. Znalazła schronienie pod konarem czarnego dębu. Larry usiłował nie trząść się ze strachu. Śmierć otaczała go. Paliła go w wątrobie i w piersi. Chwyciła się krawędzi jego życia, wyżerając je. Umierał. Tej nocy Śmierć była w każdym gnijącym liściu, w każdym westchnieniu niesionym przez wiatr i w każdej zamarzniętej łzie na ziemi. Obrazy i wspomnienia, duchy i sny wypełniły powietrze, nasyciły dolne królestwo, które nasunęło się na świat. Zaciągnął się, przyciągnął je do wewnątrz, zatopił, pozwolił im zdławić swą duszę, umrzeć. Larry był martwy. Martwy jak trup dyndający na drzewie. Martwy jak górnik w zawalonym szybie, trzymający w dło- niach zapałki, które nigdy już nie zapalą się w zatęchłym po- wietrzu. Martwy jak dziecko pochowane na poboczu, ubrane w za- krwawioną piżamę oraz trampki i śmiejące się na wietrze. Martwy jak wyjęty spod prawa kowboj, wściekły, że gdy zastrzelili go w łóżku, miał trzy kule w rewolwerze i pięćdzie- siąt dolarów, których nie zdążył wydać. Martwy jak ofiara wypadku, który zdarzył się podczas co- dziennej drogi do pracy, obserwowana przez wolno jadących kierowców, wpatrujących się przez resztę dnia w monitor kom- putera, słuchających w kółko jednej płyty, tracących premie za sprawą polityki prowadzonej przez firmę i zastanawiających się, kto ma większego pecha - oni czy facet we wraku sa- mochodu. Martwy jak marzenia mężczyzny, który za swoje oszczęd- ności kupił stację benzynową, który stracił żonę miesiąc po tym, jak razem z nią uciekł, i który marzył o rodzinie, której nigdy nie miał; który spłukiwał wspomnienia o żonie rzeką wódki Absolut i wykańczał wątrobę, żeby móc do niej dołączyć. Martwy jak ostatnia letnia róża zasuszona między kartkami Pieśni miłosnej J. Alfreda Prufrocka T.S. Eliota, płatki o brą- zowych krawędziach ze wspomnieniem zapachu. Martwy jak Ozyrys, rzucony do Nilu, zjadany przez ryby i słyszący płacz swej ukochanej Izis. Martwy jak butelka trucizny, szkło zaplamione kobaltem przez dziesięciolecia słońca, pełne obietnic - roztrzaskane na podłodze. Martwy jak zima. Martwy jak Judzyas. Wyleciał ze swego ciała i porzucił je bezwładne wewnątrz kamiennego kręgu. Nigdy jeszcze nie porzucił swego ciała. Czy będzie mógł do niego wrócić? Czy będzie zniszczony? Nieodwo- łalna śmierć przepłynęła przez niego i zgasiła jego panikę. Moc Judzyasa przepłynęła przez niego. Nie. Nic go nie powstrzyma. Byli teraz niemal równi sobie. Larry zapominał w przyspie- szonym tempie - ale miał umiejętności, których Judzyas nie posiadał. Widział życie oczami Annę Marie i Artura Baldovina. To dawało mu perspektywę i elastyczność. Judzyas był ogra- niczony przez dwadzieścia cztery wieki rytuału, poczucia winy i obsesji. Larry był wolny. Miał wyobraźnię i wizje - umie- jętności, które wyostrzyło jego pisanie. Wykorzysta je w magii. Wzniósł się nad las. Pod nim zombie i upiory wychynęły spomiędzy drzew, deptały śnieg, szukając go. Rają zniknęła. Judzyas wezwał duchy żeglarzy i legion umarłych. On też musiał mieć armię. Nie. Nie armię. Kawalerię. Nimbostratusy zgromadziły się, spęczniały do puszystych cumulusów, ułożyły się i stłoczyły w chmury burzowe. W środ- ku był Dempsey, oddzielający parę wodną od śniegu, zmie- niający mgłę w wyładowania i iskry. Larry rozproszył chraury machnięciem ręki. Krople skrys- talizowały się. Śnieg spadł na ziemię. Dempsey uciekł. Niebo musiało być czyste tej nocy. Larry musiał widzieć gwiazdy i horyzont. Tam. Na północ i na zachód od kanionu Chaco zauważył to, co chciał: zerodowany piaskowiec i łupki ilaste, klify koloru kości i krwi. Zanurzył się w dolnym królestwie, przesunął się głębiej przez czas, śmierć i rzeczywistość, obok pierwszego wybuchu bomby atomowej na terenie Trinity - drugie słońce, które wze- szło na południu, poryw wiatru, który zmiótł dusze tych, którzy patrzyli i umarli na raka dekadę później - obok zaginionych pociągów, których pasażerowie ginęli z pragnienia, obok wę- drujących indiańskich duchów, idących Szlakiem Łez, obok pór roku, cykli i wieków. W końcu pozostały jedynie cienie cieni. Skupił się i złożył razem obrazy z warstw śmierci. Były tam kontury, ślady popiołu i węgla. Zapachy przyszły najpierw: próchno, gnicie, glony i na- wóz. Pojawiły się paprocie i palmy, a pomiędzy nimi strumienie. Mgła unosiła się tuż nad ziemią. Salamandry długości trzech stóp plusnęły i uciekły przed olbrzymimi krokodylami. Stada triceratopów, spokojnie kroczący las zakrzywionych rogów, pasły się i patrzyły na niego. Były tak duże jak autobusy i wydzielały ostrą woń piżma. Kilkanaście iguanodonów prze- biegło obok Larry'ego, wierzgając tylnymi nogami i oglądając się za siebie. Dookoła stada krążyła kawaleria Larry'ego: osiem gadów z olbrzymimi głowami pełnymi zębów ostrych jak sztylety, z malutkimi, dwupalczastymi przednimi łapkami i masywnymi nogami, które wyglądały, jakby mogły biec szybciej niż cię- żarówka Spencera. Wciągnęły powietrze, niepewne, co czują. Mięsożerne. Gotowe na wszystko. To było to, czego Larry potrzebował. Zrobił pół kroku do teraźniejszości i sprowadził odór śmierci Judzyasa. Dinozaury pociągnęły nosami, podniosły głowy i zaczęły iść do przodu, potem pokłusowały przed siebie, w końcu zaś zaczęły biec. Larry nie uświadamiał sobie, jak są wielkie. Trzydzieści stóp od nosa do ogona. Tony mięsa. I do tego głodne. Zadudniły, biegnąc po moście wiodącym z przeszłości i ryk- nęły, gdy wylądowały w śniegu. Drapały zimną ziemię, pod- szczypując jeden drugiego w złości, a potem zawahały się. Osiem par żółtych oczu wypatrzyło wysłany na zwiady regi- ment duchów hiszpańskich konkwistadorów. Gady pobiegły, rozdzierając ziemię pazurami, pochwyciły duchy i potrząsnęły nimi, łamiąc im kręgosłupy. Krzyki i wy- strzały muszkietów. Garstka Hiszpanów uciekła. Potwory po- żarły pozostałych. Żołnierze wili się w agonii, obracając się w ich szczękach i spadając w dół ich gardeł. Potwory zaczęły buszować po lesie w poszukiwaniu świeżej zdobyczy. To powinno zająć na trochę Judzyasa i dać Larry'emu czas na myślenie. Nekromanta ujarzmiał duchy: żeby napędzać swe wróżby, wzywać burzę, śledzić i opętywać żyjących. Był od nich zależny. Ci umarli w lasach zostali sprowadzeni tylko po to, by odciągnąć uwagę Larry'ego. Judzyas musiał mieć w rezerwie coś znacznie większego. Wystrzał. Kula świsnęła tuż obok głowy Larry'ego. Odwró- cił się, trzymając w lewej ręce ciemne runy Zaćmienia. Zamarł. To był Matt. -¦ Wreszcie wylazłeś z kryjówki. - Matt w prawej ręce trzymał swego colta; lewą ręką ściskał lufę, drżąc i sprawiając, że celował nieznacznie obok Larry'ego. Splunął. Z obiema dłońmi wciąż na colcie, wciąż drżąc, schował go do kabury. - Opuść to, co tam trzymasz w ręku -- powiedział. - Jeśli chciałbym cię przedziurkować, już bym to zrobił. Larry opuścił rękę - ale utrzymywał runy przy życiu. Jeśli duchy jego dinozaurów mogą pożerać dtisze, równie dobrze broń Matta może go zabić. - Dlaczego więc w ogóle strzelałeś? - Ten drugi gość ma moją kulę. Kazał mi odnaleźć cię i zabić. Muszę wykonywać jego rozkazy. - Pociągnął za ko- niuszek wąsa. - To nie moja wina, że spudłowałem. Larry pozwolił runom zniknąć. - Gdzie on jest? - Przekopał się na górę do tego pokoju ze stłuczonymi szybami. Ma twoją dawną dziewczynę, czarownicę i oddział wrednych duchów. Na twoim miejscu zwiałbym natychmiast do San Francisco. Dwa dni temu Judzyas przepowiedział, że Larry i Rają będą w atrium. Larry pasował do obrazu, zakrwawiony i w łachma- nach, ale nie zamierzał się poddać. - Chodź, Matt. Wejdź w moje ciało. Wracamy. Matt poprawił kapelusz i popatrzył na Larry'ego. - Jesteś jakiś inny - powiedział. - Twoje kolory są tak ciemne, jak u tego drugiego gościa, ale wciąż masz w nich żółte, zielone i czerwone gwiazdy. Jesteś gotowy, żeby wziąć sprawy w swoje ręce. - Podał Larry'emu swego colta peacemakera. - Będzie ci potrzebna broń. Weź moją. Larry wyciągnął rękę, po czym zawahał się. - Nie. - Weź ją, cholerny głupcze. Mężczyźni potrzebują broni. Tak łatwo było ją wziąć. Judzyas używał rewolwerów, ka- rabinów, artylerii, zrzucał bomby i rzucał granatami. Judzyas tak, ale nie Larry. Jedyni ludzie, jacy zostali przez niego zabici, to ci przy wartowni. I wystarczy. Dystans pomiędzy Larrym a Judzyasem rósł. Judzyas żył tysiące lat, ale żył tylko jednym życiem. Patrzył na wszystko z jednej perspektywy. Tymczasem Larry miał kilka różnych pomysłów na to, jak rozwiązać ten mętlik. - Nie mów mi, że idziesz prosto w paszczęki tego furmana dusz. Jest mocniejszy niż skóra gada. Skończysz jako guma do żucia. - Nie. - Larry narysował baśniowe runy i spirale w po- wietrzu. Pojawiły się szare płomienie i wyciągnął swoje Ostrze Prawdy - lustrzaną wstęgę. - Wracam po to, by walczyć i wygrać. Potem porozmawiamy. Poszli w stronę góry i kręgu, gdzie leżało jego ciało. Ziemia topniała. Las zniknął. Rzeczywistość i dolne królestwo nałożyły się na siebie. Mrugnął i ujrzał nagrobki, równiutkie rządki sięgające aż po horyzont, czyste alabastrowe znaczki zakryte przez śnieg. Maciupkie amerykańskie flagi powiewały na niektórych, na in- nych stały plastikowe kwiaty. Drewniane krzyże, czarne cel- tyckie kamienie, kopce z kamieni i lej w ziemi, pełen nagich, wpatrujących się nieruchomo ciał. - Czy to piekło? - wyszeptał Matt. - Jeszcze nie. Kamienie w kręgu Rai były przechylone pod niebezpiecz- nym kątem i popękane. Ciało Larry'ego leżało bezpiecznie w środku. Co się stało z Rają? Odeszła do Judzyasa? Ale jeśli tak, dla- czego zostawiła ciało Larry'ego? Czyżby została złapana? Wszedł w swoje ciało; poczuł mrowienie w członkach; wciągnął powietrze i napełnił swoje płuca ostrym, zimnym po- wietrzem. Smocze porykiwania i odgłosy wystrzałów rozległy się w pobliżu posiadłości. Dinozaury, duchy i upiory. To tam musiał iść. Gwiazdy nad" nim pozostały nie zmienione. Pas Oriona mi- gotał. Larry wyobraził sobie, że jest pod wodą, a gwiazdy są pyłkami światła na powierzchni. Wyobraził sobie, że pas Oriona jest łódką Łowcy. Na niebie pojawiła się Panna, oślepiając go swym uśmiechem i odsłaniając labirynt. Larry znał drogę do wyjścia. Z mieczem w dłoni wszedł do labiryntu, minął kuchnię w Zajeździe Pod Srebrną Kulą, błyszczącą miedzianymi garn- kami i piecem z litego żelaza, księgarnię Trójka Karo, zamknię- tą i pełną szepczących książek, Kanion Zaginionego Srebra za- lany białym światłem księżyca i znalazł się w atrium. Stanął w progu. Za nim był kamienny krąg i chłodny pod- much powietrza. Przed nim - dom Rai, tak jak ziemia opano- wany przez rozrastające się dolne królestwo. Podłogę zaśmieca- ło kolorowe szkło, czerwone, granatowe i złote topazy. Ciemny bazalt zastąpił terakotę i ceglane ściany. Olbrzymie kolumny podtrzymywały dach. Obraz Kobieta myjąca się był odmienio- ny - ręce kobiety były wykrzywione i rozmazane - wyglą- dając bardziej na dzieło Salvadora Dali niż Degasa. Zegar stanął. Księżyc zaszedł. Ciemność rozeszła się i wcisnęła w każdy kąt atrium. W mro- ku przy schodach do piwnicy stał Judzyas. Zapalił czerń ultra- fioletowymi płomieniami. Był konturem owiniętym mocą, pod- muchem magii. Zacisnął pięści. To był obraz Judzyasa przepowiedziany dwa dni temu. Za nim stała Rają, otoczona tą samą plątaniną run, którą utkał Larry. Judzyas trzymał linie przezroczyste jak sieć pająka, pełne załamujących się migotań życia jak te w Dai Esthai, tylko wy- blakłe, powykrzywiane, jakieś nie takie. Kątem oka Larry dostrzegł cienie. Zignorował je, wpatrując się głębiej, dostrzegł setki linii przeszywających ciało Judzyasa jak wykres akupunktury. Z każdego nerwu wystawała wić i mi- gotała w niewidzialnych prądach śmierci, które przepływały przez pokój. Larry przyjrzał się zaklęciu, którego nauczył się, będąc Ju- dzyasem - prosty obrządek wiązania dusz. Miał z nim do czy- nienia tysiące razy... o ile go pamięć nie zawodziła. Zakładał, że jest w stanie przewidzieć posunięcia nekromanty. Jeśli się mylił, to będzie krótka potyczka. Zostanie pokonany. - Jeśli będzie wyglądać na to, że wygrywam - wyszeptał do Matta - idź za mną. Jeśli nie... Matt skinął głową. Larry postąpił o krok, wynurzając się z mroku. Judzyas zauważył go. Otworzył dłonie i uwolnił włókna; rosły, półprzeźroczyste kolory i kształty - widma zakipiały i popłynęły w stronę Larry'ego: wymachujące nożami szkielety piratów z zatopionego galeonu popatrzyły groźnie na Raję, po czym zawyły z żądzy krwi; trzymający ręce na kaburach re- wolwerowcy - pętle, na których zostali powieszeni, ciągnęły się za nimi; Malcolm B. Weavelson, sprzedawca trucizny, z zę- bami połamanymi przez szkło - jego oczy były bez wyrazu za rozbitymi ośmiobocznymi okularami; ścigający go miesz- kańcy Serendipity, pachnący rozgrzanym metalem i czosnkiem, i cieknący z rozprutych wnętrzności; zamieć demonów wiatru trzeszczących od elektryczności i wymachujących widłami; prawnik Rai wciąż rozsiewający zapach prochu strzelniczego; gangrenowaty facet gubiący palce i płaty skóry, kępy włosów i kawałki obumarłej tkanki; palacz spowity dymem, buchający toksycznymi gazami, z sinymi ustami i trzema zapalonymi papie- rosami w każdej ręce; zagłodzony mężczyzna z zapadniętymi oczami i takimż brzuchem, z rozwartymi ramionami; morze du- chów - obrazy, zamazane obrazy i westchnienia, korowód wy- trzeszczonych oczu, rozcapierzonych szponów i zgrzytających zębów; wszyscy oni szli do Larry'ego. Byli na tyle blisko, że czuł proch z ich grobów, dusił się od odoru ich gnijących ciał i widział ich puste oczy. - Chodźcie do mnie wszystkie dusze! - krzyknął Larry. - Świat waszych narodzin wzywa was! Zjawy zwolniły, popatrzyły najpierw na Judzyasa, potem na Larry'ego. - Wzywam was na mocy prawa, któremu podlegacie! - krzyknął Larry. - Przybądźcie! Judzyas zasznurował usta i wpatrzył się w Larry'ego. Zro- zumiał. I razem zaintonowali: - Zakuwam was, okrutne duchy, węzłami wiążącymi wę- zły: splatam wasze oczy, usta, języki, krtanie i wnętrzności. Powtarzam magię i oszalałymi ustami wypowiadam zaklęcie posłuszeństwa. Pół schwytanych dusz zwróciło się do Larry'ego. Widmowe nici przebiegły przez jego ciało. Czekały na rozkazy. Pozostałe należały do Judzyasa. Przegniły facet chwycił adwokata Rai, którego skóra stała się czerwona i zaczęła się łuszczyć. Adwokat wyjął pióro i dźgnął nim trędowatego w oko, przewracając go na ziemię, stanął na nim, oderwał kończyny i rozerwał jego ciało na strzępy. Demony wiatru zaśmiały się, poruszyły powietrze i zaczęły dźgać, kogo tylko mogły. Palacz dmuchał na nich swymi opa- rami. Kilkunastu zakasłało, zakrztusiło się i legło na ziemi; re- szta uciekła przez rozbite okna. Zagłodzony mężczyzna chwycił Larry'ego za udo i otworzył śliniące się usta. Larry przebił go Ostrzem Prawdy. Na metalu pojawił się grób mężczyzny. - Jesteś martwy - powiedział mu Larry. - Od dawna. Spoczywaj w pokoju, nie głodując już dłużej. Zagłodzony mężczyzna ześlizgnął się z jego miecza, zwinął się do pozycji płodowej, po czym zniknął. Grupa otrutych mieszkańców Serendipity dobyła stryczków, zaatakowała wyjętego spod prawa i powiesiła go. Zadyndał z jedną ręką przy powrozie; drugą ręką usiłował dobyć broni. Matt wszedł pomiędzy nich, wymierzył i wypalił, przeci- nając kulą powróz. - Nie cierpię wieszania - wymamrotał. Inni rewolwerowcy dobyli broni i wysłali mnóstwo kulek w tłum. Po drugiej stronie sali Judzyas narysował runy Rozliczenia, postrzępione linie, które krążyły wokół niewidzialnego punktu, nieustannie się rozpadały, nieustannie krążyły i trzymały hordę dusz z dala. Drzwi do ogrodu roztrzaskały się. Trzy dinozaury wetknęły przez nie łby, wciągnęły powietrze i weszły do środka. Prze- dzierały się przez zbity tłum duchów, łamiąc i chwytając zębami za karki. Biesiadowały na martwych. Jeden odwrócił się i spojrzał na Larry'ego. Potrząsnął mieczem. - Zobacz! - krzyknął. - Jesteś węglem i ropą. Prochem i kamieniem. Precz! Dinozaur nie patrzył na jego miecz. Patrzył na niego. Za- atakował. Larry trzymał miecz przed sobą. Czuł parę z nozdrzy po- twora i zgniły oddech. Matt wystrzelił ze swego colta. Oczy potwora wybuchły krwią i łzami. Zawył, ale nie za- trzymał się. Larry przeszył jego podbródek Ostrzem Prawdy. Miecz wszedł bez przeszkód. Wyciągnął go z upiora i rozszcze- pił mu głowę. Dinozaur upadł na niego, przygniatając go toną mięsa, po czym zniknął. Larry podniósł się. Po drugiej stronie atrium Judzyas podniósł się w tej samej chwili. Duchy zniknęły, rozerwane przez dinozaury, zwolnione z zaklęcia albo wysłane z powrotem do piekła, gdzie było ich miejsce. Pozostały tylko dwa. Matt stał za Larrym, a Dempsey - za Judzyasem. Judzyas popatrzył na Matta. - Zastrzel go - powiedział. Matt odwrócił się do Larry'ego i wycelował w niego ze swe- go peacemakera. - Muszę. Chwycił moją duszę i trzyma ją mocniej niż pu- łapka na niedźwiedzia. Larry wstrzymał oddech, po czym powiedział: - Wczoraj wystrzeliłeś dziesięć kul, jedną dzisiaj, gdy chy- biłeś do mnie w lesie, i dwie tutaj. To razem daje trzynaście. Dokładnie tyle samo kul cię przeszyło. To wszystko, co miałeś. Twój colt jest pusty. Matt wpatrzył się w cylinder swej broni. Obrócił go, wy- celował, nacisnął spust. Nic. Larry odwrócił się do Judzyasa. - Pat - powiedział. Był wyczerpany. Jeszcze jedna taka bitwa i nekromanta zwycięży. - Porozmawiajmy. Dempsey wyciągnął prąd z gniazdek w ścianach. Elektryczne łuki podskoczyły i otoczyły go. Wyciągnął przed siebie rękę. - Wysłuchaj go - powiedziała Rąja, zmagając się z ocz- kami magii, które ją krępowały. Uwolniła głowę i jedną rękę. - On nie jest prorokiem. On nie chce zmieniać świata. Judyas powstrzymał ręką Dempseya. - Wysłuchajmy, co masz do powiedzenia, proroku. - Otarł krew z czoła. Może Judzyas również był zmęczony. Może słuchając go, będzie zbierał siły do ostatecznego ataku. Larry musiał szybko wyłuszczyć sprawę. - Jesteś w błędzie - powiedział. - Nie jestem mężczy- zną z twojej wróżby. - Jesteś - oświadczył Judzyas. - Wszystko się zgadza co do najdrobniejszych szczegółów. - Kto inny jest prorokiem. - Larry położył swoje Ostrze Prawdy na płask. - Spójrz. Na lustrzanym metalu pojawił się mężczyzna. Judzyas zmrużył jedno oko, zezując. - Tak. To moja wróżba. Ale wyraźniejsza. - To również można wyjaśnić. Patrz, a zrozumiesz. Na odbiciu metalu mężczyzna całował kobietę na pożeg- nanie; zostawiał ją we łzach. Za nimi było morze, którego fale tłukły o klify z białymi domkami na szczytach. Były tam drzewa oliwne i stada owiec, a nad wodą wschodziło słońce, rozpra- szając swym blaskiem letnie gwiazdy. - Słońce wschodzi - powiedział Lary. - To nie ja. W Oakland słońce zachodzi w wodzie. To Kreta. Ta kobieta zaś to Rają. Judzyas popatrzył do tyłu na Raję, która miała już obie ręce wolne. - Tak było - wyszeptała. - Pamiętasz? Spojrzał z powrotem na ostrze. - Ale inne znaki... Widziałem twojego vana z plamkami rdzy, wtedy jeszcze polakierowanego na szaro, twojego meta- forycznego konia. Na mieczu pojawiła się Appaloosa ojca Woberty'ego, Do- rinda, potem tablica z napisem Dry Water. - Wjeżdża do miasta - powiedział Larry - tak jak ty. - Przypadek. We wróżbie srebrna mgła spowijała twarz mężczyzny. - Patrzysz na samego siebie. Oto, dlaczego obraz nie był czysty. Nasze osobiste losy są najtrudniejsze do odczytania, za- wsze przemieszczają się i są zamglone. Mgła opadła z twarzy proroka, magia spłowiała i Judzyas wpatrując się uważniej w ostrze, ujrzał twarz, której nie widział od tysiącleci - twarz garncarza Judzyasa. - Niemożliwe - wyszeptał. Larry rozumiał Judzyasa. Przez ponad dwa tysiące lat tropił proroków i powstrzymywał ich. I nagle okazał się przedmiotem swego własnego poczucia winy i zemsty. Co teraz zrobi? Zabije się? Kto wtedy powstrzyma kolejnego proroka? Był w pułapce. Larry opuścił miecz. - To podstęp - wysyczał Judzyas i podniósł ręce. Runy Rozłączenia błysnęły pomarańczowo i zakręciły się szybciej. - Żaden podstęp. Potrafisz poznać prawdę, gdy ją usły- szysz. To dlatego byłeś ulubionym uczniem Sokratesa. Czujesz, że to prawda. To ty jesteś prorokiem. - Nie! Prorocy przynoszą zmiany. Zmiany doprowadzają do upadku. To nie jest moje przeznaczenie. - Chcesz zobaczyć zmiany? -¦ Larry uniósł wysoko Ostrze Prawdy. - Zobacz więc, jak wyglądałby świat bez ciebie! Larry nie miał pojęcia, czy to w ogóle możliwe. Jego wróżby były dotąd proste, dotyczyły wydarzeń, które już widział, zna- jomych ludzi i miejsc. Nawet wróżby Judzyasa nie były nigdy tak skomplikowane. Czy mógł zobaczyć, jak wyglądałby świat nietknięty przez dwa tysiące lat zmian? Jeśli wszyscy prorocy, ich idee i wy- nalazki przetrwałyby? Rzeka Dai Esthai pękła na tysiąc milionów odgałęzień w przyszłości, każde z nich było oddzielną ścieżką. Co stało się z odgałęzieniami, które nie zostały wykorzystane? Zobaczył na ostrzu rzekę, a tam pierwszą zmianę, śmierć Ariona. Pęk- nięcie i ścieżka, która nie została wykorzystana, wyschła i pęk- ła, wypłukana przez żwir. - Co jeśli... - powiedział Larry i zalał wyschnięte koryto wodą, pozwalając biec mu jako strumyczkowi prawdopodo- bieństw. Larry wyodrębnił losy Chrystusa i Nostradamusa, Galileu- sza i Owidiusza, generała MacArthura i Lincolna. Odciągnął tę rzekę inwencji, nawodnił suche koryta tego, co mogło być, nawilżył wysuszoną ziemię tym, czego nigdy by nie było - i poprowadził do współczesności. Widmo rzeki pobiegło równolegle do Dai Esthai. Świat, któ- ry Judzyas unicestwił. Ostrze Prawdy zmieniło się. Złote promyczki przebiegły po srebrze i klejnoty zamigotały na metalu - rozgrzane do białości diamenty i ciężkie szmaragdy, błyszczące szafiry wielkości kciuka. W każdej ściance klejnotów błyszczał inny świat: dzie- wicze lasy pokrywające ziemię, stada bawołów - czarne krop- ki na równinie i gołębie lecące po niebie; oceany migoczące ławicami świecących ryb gonionych przez wieloryby; ludzie pojawiali się i znikali w rozrzedzonym powietrzu, a dzieci ba- wiły się w chowanego w innych wymiarach; były tam kryszta- łowe katedry, wieże z kości słoniowej wznoszące się wśród chmur i miasto na księżycu. - Człowiek potrzebuje zmian - powiedział Larry. - Człowiek przystosowuje się do techniki i nowych idei. Potrze- bujemy tego, by się rozwijać. Zatrzymując zmiany, sprowadzi- łeś na świat stagnację i cierpienie. To ty byłeś pierwszym pro- rokiem. Może nawet jedynym. Judzyas opuścił ręce. Runy rozsypały się, a ich postrzępione linie kręciły się na podłodze. - Spędziłem wieki na tropieniu śladów proroków - wy- szeptał. - Jak mogłem przegapić sam siebie? Jak mogłem być tak zaślepiony? - Oto rozwiązanie - powiedział Larry. Sięgnął do tylnej kieszeni po srebrną flaszkę. Zawahał się. Wiedział, co się stanie. To oznaczało utratę Palomy. - Proszę. Rają uwolniła się z run. Zrobiła krok w stronę Judzyasa, otworzyła usta, jakby chciała»coś powiedzieć, potem jednak roz- myśliła się i stanęła. Judzyas wziął flaszkę. - Trucizna? Sugerujesz, że powinienem zakończyć życie? - Przypomnij sobie wróżbę: prorok szuka wody, której nie można się napić. Oto ona. Judzyas otworzył buteleczkę i zajrzał do środka. Potrząsnął nią. - Nie ma ciężaru. - To rozczynnik, który przesącza się przez szpary w rze- czywistości i czasie. Judzyas podniósł brwi. - Zapomniałeś, jak to jest walczyć i przegrywać, być czło- wiekiem - ciągnął Larry. - Zapomniałeś, że każdy krok ro- dzaju ludzkiego jest okupiony krwią i bólem. Że każde życie jest bezcenne. - Byłeś mną - wyszeptał Judzyas. - Moim sumieniem. To dlatego miałem uczucie, że ktoś mnie obserwuje. - Zawsze byłem z tobą. - Wypicie tego nie zmieni w niczym faktu, że to ja jestem prorokiem. - Nic tego nie zmieni. Ale to da ci mądrość i możliwość pogodzenia się z tym. A nawet jeśli nie, to i tak ci to nie zaszkodzi. Judzyas obejrzał się, by popatrzeć na Raję. Zniknęła. Od- wrócił się do Larry'ego i zajrzał do jego wnętrza. Larry po- zwolił mu na to; pozwolił, by ujrzał jego zmagania z własnymi zdolnościami, porzucenie Lindy, przybycie do Dry Water, mi- łość i żal po Palomie, przyjaźń z Niyolem, Spencerem i Mattem. Pozwolił mu wniknąć w swoją duszę. - To wszystko prawda - wyszeptał Judzyas. Zastanawiał się chwilę, po czym powiedział: - Nie przyjdę już po pana, panie Ngitis. A co do Rai, kiedy będzie pan ją widział następ- nym razem, proszę jej powiedzieć, że jest mi przykro. Proszę jej przekazać, że spotkamy się na Krecie. Pewnego dnia. Judzyas przechylił srebrną flaszkę. Wypił ostatni łyk wody, pozbawiając Larry'ego możliwości dotarcia do Palomy; wypił i osunął się na podłogę. Dempsey ukląkł przy swoim panu. Spojrzał na gwiazdy i, z grzmotem pioruna, zniknął. Larry obmacał ciało, które Judzyas nosił, i poczuł w jego ustach kulę Matta. Serce nie biło, ciało było jedynie pustą sko- rupą. Czyżby Judzyas utonął w Dai Esthai? A może wpadł w pętlę czasu jak Niyol? Albo odnalazł spokój? Czy Larry kie- dyś się tego dowie? - Rają? - zawołał. Cisza. Zegar zaczął tykać. Świt napełnił krawędź nieba pur- purą. - Co teraz, Chińczyku? - spytał Matt. - Teraz? Już po wszystkim. Znajdziemy Linde i Spencera. A potem pójdziemy do domu. CZĘŚĆ CZWARTA WIOSNA EPILOG Judzyas szedł wzdłuż szerokiej na milę rzeki. Zzuł buty i pozwolił, by muł oblepiał mu palce. Woda, która była me- taforą czasu, chlupotała mu pod stopami. Nie był przyzwycza- jony do magii wolnej od śmierci. To było odświeżające. Dai Esthai odbijało jego pierwszą twarz, garncarza Judzy- asa, ucznia Sokratesa. Bawił się myślą o powrocie do tych cza- sów. Tak dużo rzeczy mogło się dobrze potoczyć. Że ozna- czałoby to zmiany? Czyż nie to właśnie robili prorocy? Może wystarczyłoby mu życie życiem kogoś innego... może on był jedyną rzeczą, którą należało zmienić. Pod powierzchnią wody ludzie pływali kliperami po zatoce Chesapeake, wspinali się na Mount Everest, siedzieli w ciem- nych klitkach i gapili się w monitory komputerów, szli przez osikowe lasy, rodzili się, umierali. Było dużo do nauki. Wciągnął głęboko powietrze i głośno je wypuścił. Poczuł nadzieję. Coś, o czym zdążył już zapomnieć. Ale dokąd iść? I kiedy? Wędrował w górę strumienia, uważając, by nie deptać po swoich własnych śladach i nie wpaść w pułapkę pętli czasu. Był tam Larry, czy też raczej cień, który rzucał na czas; przyglądał się życiu Judzyasa, potem wrócił do początku. Była tam też Rają. Popatrzyła na jeszcze jednego Larry'ego, który z kolei popatrzył na nią, i wślizgnęła się do piętnastego wieku. Poszło za nią kolejne echo Larry'ego i przywróciło do poprzed- niego stanu to, co ona zmieniła. Byli tu też inni, zaznaczając w czasie swoją obecność, zo- stawiając ślady w historii. Szaman aborygenów zmieniał się w Harry'ego S. Trumana; chodzący po wodzie Dolinski stawał się buddyjskim mnichem i Sinobrodym; utykająca na jedną no- gę dziewczynka żyła jako Karol Wielki, Odyseusz i Joanna D'Arc. Był tam jeszcze jeden dzieciak, ale nie był bezpośrednio związany z wodą. Siedział na brzegu, całą swą uwagę koncen- trując na wypełniającym koryto rzeki mule. Chłopiec spojrzał w górę na Judzyasa. Odgarnął z twarzy czarne włosy, po czym znów zaczął patrzeć w ziemię. - Nie podchodź za blisko - powiedział - bo jeszcze to popsujesz. Był to szaman, który chronił Larry'ego. Chociaż nie. Jego kolory były inne, mniejsze, migotały wibrowaniem młodości. Był to prawdziwy chłopiec, nie postać, którą przybrał szaman. Judzyas kątem oka zobaczył cienie chłopca: idącego korytem rzeki, przepływającego przez nią, zawracającego, wychodzące- go na brzeg i idącego po swoich własnych śladach. Złapanego w pętlę czasu. Przed nim usypane były cztery kupki piasku: biała, niebie- ska, żółta i czarna. Na piasku wytyczone było koło, wewnątrz którego znajdowały się węże i spirale, poszarpane linie i figurki. Chłopiec wziął szczyptę ciemnego piasku i usypał z niego figurkę tańczącego mężczyzny. - To ty - powiedział do Judzyasa. - Mój tata opowie- dział mi o wszystkim. Powiedział, że przyjdą Wielkie Duchy i stoczą walkę. Tata? Czyżby ten dzieciak był synem szamana? Mężczyzny, którego duszę Judzyas posłał w niebyt? Zakłopotany przestę- pował z nogi na nogę; w końcu przykucnął i powiedział: - Jeśli jestem tym czarnym mężczyzną, kim jest ten? - Pokazał na figurkę na białym kwadracie. Upstrzona była ona plamkami mułu, szarymi łatami. - To Larry i jego van. Larry był tutaj. Nie jest zbyt roz- garnięty. Judzyas podziwiał rysunki na piasku. Drobniutkie kruki le- ciały w gorących strumieniach powietrza, unosząc się nad pus- tynią. Były tam ciemne chmury burzowe i filigranowe błyska- wice. W samym centrum znajdowały się miniaturowe budynki, plan ulic Dry Water, ciemna bryła góry Taylor, srebrne kaniony, kojot, który wył do księżyca, kolibry i zorza polarna, wscho- dzące słońce i niebo usiane gwiazdami. Chłopiec dotknął niebieskiej figurki, kobiety z trójkątną gło- wą. Siedziała w lesie, przy sadzawce, jedną ręką dotykała ziemi, drugą - wichru. - To czarownica. Jest właśnie w tym kolorze, ponieważ pochodzi z miejsca, gdzie jest tak zimno, że nawet lód jest nie- bieski. Tak przynajmniej opowiadał mi tata. - A ostatnia figurka? - spytał Judzyas. - Ta żółta. Kto to? - Nie wiem. To chyba ja. A w każdym razie tafcą mam nadzieję. - Dlaczego? Chłopiec popatrzył na Judzyasa. - Jeśli to ja, to znaczy, że wrócę do domu i spotkam tatę. Judzyas udał, że zapatrzył się w rysunek. Chłopiec był po- zbawiony opieki. Tkwił w potrzasku. Od jak dawna? Nawet dusze, które Judzyas widywał, obłąkane i przemierzające dolne królestwo, wreszcie znikały w próżni. - Gdy Larry tu był, czyje życie przeżył? Chłopiec przygryzł górną wargę, skupił się, zasypując ostat- ni kawałek czarnego obrazka. - Był Annę Marie. Wiem, gdzie ona jest. Jeśli ci pokażę, pomożesz mi stąd wyjść? Wyglądasz na niezłego pływaka. - Ta rzeka to coś więcej niż woda - powiedział Judzyas. - Nie wystarczy jej przepłynąć. Niyol ukląkł bliżej swego obrazka. Wyszeptał do niego sło- wa w języku Navajo o kadencji modlitwy lub zaklęcia. Potem wyjął z tylnej kieszeni pióro orła i zamiótł rysunek. - Dlaczego zniszczyłeś swoje dzieło? - spytał Judzyas. - Magia dokonała się. Nie mogę tego zostawić, bo ktoś mógłby w tym grzebać. Chłopiec, który był kimś więcej niż dzieckiem. Przypominał Judzyasowi Ariona. Znał się na magii. I wiedział, jak posłu- giwać się nią odpowiedzialnie. - Pokaż mi Annę Marie - powiedział Judzyas i wyciąg- nął dłoń. Niyol zawahał się, po czym wziął ją. - Chodź. - Pociągnął Judzyasa w górę strumienia. - Po- lubisz ją. Jest w sam raz, by od niej rozpocząć. Pięć białych dębów otaczało Raję. Zimowe mrozy odeszły; świeża zieleń tworzyła pajęczynę ponad jej głową. Zapach zie- mi wypełniał powietrze. Przez warstwy umarłych liści przebi- jały się młode paprotki, rozwinięte i lśniące od rosy. Nakazała służbie informować wszystkich, że wyjechała za granicę. Było to w równej mierze kłamstwo, jak i prawda. Kłamstwo, bo siedziała przy swojej świętej sadzawce. Prawda, ponieważ niedługo nie będzie jej już na tym świecie. Judzyas nie wrócił. Całkiem możliwe, że przepadł w Dai Esthai... choć to mało prawdopodobne. Mógł być gdziekolwiek i kimkolwiek. Myśl o tym, że jest gdzieś blisko, sprawiła jej przyjemność, ale i napełniła lękiem. Przejechała palcami po powierzchni wody. Tydzień zajęło jej nakłonienie ziemi do otworzenia się i wypłukania z wody trucizny Judzyasa. Wypełniła ona jej świętą sadzawkę i kapa- ła strumyczkiem, który wił się na jej łąki mocnym strumieniem. Larry nie odnalazł jej. Mógł jednak zawitać do świata Do- linskiego. W przyszłości mógł zaś zawitać do niej. Wciąż była do rozwiązania sprawa Palomy. Była pewna, że nie przebaczył jej tego wypadku. Może mogłaby użyć pośredniczki? Melissy z księgarni? Nie. Larry mógłby poczuć się urażony. Rają jeszcze to dokładnie przemyśli. Ma czas. Do sadzawki wlała resztkę swojej suchej wody. Bardziej niż historię chciała zmienić teraźniejszość. Czyn, którego ani Larry, ani Judzyas nie mogli unieważnić. Wody wymieszały się - i zmieniły ziemię. Część Dai Esthai odwróciła bieg. W sadzawce pływały ryby - błyski lustrzanej siności, paski zebry i plamki lamparta pod wodą. Podpłynęły do powierzchni, plusnęły, po czym zanurkowały. Rają wyszła ze swego kręgu białych dębów, odgarnęła na bok kurtynę paproci i zaczęła spacerować wzdłuż brzegu stru- mienia. Woda była srebrna, lodowata, promieniująca magią. Łą- ka po jej prawej stronie była pełna kwiatów, które pojawiły się tak wcześnie, by sprawić jej przyjemność: łubin i słonecznik, bazylia i mandragora, naparstnica i mięta. Gęsta trawa falowała na wietrze i sięgała brzegu strumienia. Przeszła przez rzekę po trzech kamieniach - gładkich czar- nych granitach z żyłkami kwarcu i złota. Po tej stronie łąki były muchomory, orchidee, malutkie kwiatki, które dzwoniły jak dzwonki na wietrze, i szafran. Bliźniacze księżyce świeciły nad jej głową, blade w świetle wczesnego poranka. Liliowe chmury gromadziły się na hory- zoncie. Wróżki zatrzepotały na motylich skrzydłach złotych wi- rów i szmaragdowych plamek, wisiały przez chwilę w powie- trzu, ukłoniły się i powiedziały chórem: - Dzień dobry, o Pani. - Błysk koloru i zniknęły. Las po tej stronie był dębowy, sekwojowy i cisowy, i tak wysoki, że chmury zaczepiały o wierzchołki drzew. Za drze- wami widać było odległe góry, łupkowe, sine, z olśniewająco białymi czapami, i miasto ze szkła wznoszące się na najwyż- szym szczycie. To były jej Himalaje. To był jej świat. Za każdym razem będzie przenosić tu część starej ziemi, a gdy wróci, część tego królestwa wymiesza ze starym... zmie- sza tak, jak zmieszała suchą wodę z wiosenną wodą. Zmieni świat kawałek po kawałku, wymieni to, co rzeczywiste, na fan- tastyczne. Prawdziwe na wymyślone. Poczeka dekadę albo dwie, może stulecie, zostanie zapo- mniana, a jej korzenie rozrosną się. Rają zanurzyła stopy w wodzie, położyła się na kobiercu z aksamitnego mchu i wystawiła twarz do ciepłego wiosennego słońca. Larry rąbał drewno. Rozwalał pniaki jednym uderzeniem. To była zielona sosna. Nie potrzebował jej. Wzdłuż domku miał ustawione całe stosy drewna, ale rytmiczny ruch oczyszczał je- go myśli. Niebo było turkusowe. W pobliżu gór Ferrocarril nie było nawet chmurki. Temperatura w nocy spadnie poniżej zera. Spę- dzi wieczór przed kominkiem. Obciążył swoje ramiona drew- nem, złożył je na stos, po czym wszedł do środka. Miał mieszane uczucia co do tego domku. Zmył z drew- nianej podłogi runy Judzyasa i wymazał ślady obecności Rai. Miał nadzieję, że Paloma mogła tu gdzieś pozostać, ale nie- zależnie od tego, jak bardzo się koncentrował, ani jej duch, ani jakiekolwiek pozostałości ich wspólnych śniadań nie zmate- rializowały się. List od Lindy wciąż leżał na kuchennym blacie. Nie pa- miętała zbyt wiele, tylko to, że dzwoniła do niej Rają i że przy- jechała do Nowego Meksyku, ponieważ Larry'emu potrzebna była jakaś znajoma twarz. Została na pogrzebie Spencera i sta- rała się pocieszyć Larry'ego. Ale nie wiedziała jak. Nie rozstali się jak wrogowie, ale i nie całkiem jak przy- jaciele. Spencer odwiedził go po śmierci. Pokazał Larry'emu wszyst- kie miejsca, o których myślał, że może w nich być zaginione srebro Hiszpanów. Powiedział, że ktoś musi je kiedyś znaleźć, a tym kimś może równie dobrze być on. Wrócili do jaskini szamana. Nie było już tam jednak suchej wody. Larry postanowił sprawdzić za kilka miesięcy, czy trochę mułu nie wyciekło przez szpary w rzeczywistości. Spencer zapił się na śmierć. Lobos sin Orejas znaleźli go w ich kryjówce, z kulą w ramieniu, dwiema pustymi litrowymi butelkami Absolutu i łzami zaschniętymi na pokrytej zmarsz- czkami twarzy. Musiał widzieć, jak Larry został zastrzelony i zaciągnięty do rezydencji Rai. Gdy Larry usiłował o tym po- rozmawiać, Spencer zmieniał temat. Larry zbyt długo był Annę Marie, by nie dostrzec ojcowskiej miłości w jego oczach. Brakowało mu staruszka. Nalał sobie kawy i zegnał Zabójcę Świerszczy ze sterty kar- tek, która była porządnie złożona, gdy wychodził. Wyrównał stosik - ujrzał laserowe błyski i usłyszał buczenie silnika ja- nowego, trzask wyładowań elektrycznych i wiwaty na cześć powracającego bohatera - po czym włożył kartki do pudełka dla bezpieczeństwa. Kot zastrzygł uszami i wlepił wzrok w papier, zupełnie jak- by wewnątrz były stworzenia do podrapania i rozerwania. Poprzedniej nocy Larry wydrukował ostateczną wersję przy- gód kapitana Kelvina. To nie była już ta sama książka, którą zaczynał pisać rok temu, i nie taka, jak jego poprzednie trzy. To była rzecz o życiu i śmierci, moralitet. Jego postacie zmie- niły się, stały się mniej bohaterskie, a bardziej ludzkie. Pra- wdopodobnie to było niezupełnie to, czego chciał dział pro- mocji w Wydawnictwie Perspektywa, ale przynajmniej on był zadowolony. Rozpałkę, papier gazetowy, list od Lindy i szczapy drewna wrzucił do kominka i zapalił. Potem położył się na kanapie, postawił obok siebie garnu- szek z kawą i pudełko Oreos i okrył kocem stopy. Przyjrzał się stercie starych książek Dolinskiego, które niedawno kupił w księgarni Trójka Karo. Zamierzał czytać całą noc. Na dworze stado kruków leciało w ciepłym prądzie powie- trznym nad Kanion Zaginionego Srebra - setki plamek, które krążyły i wznosiły się. Kruki Rai. Tyle że po Rai nie było śladu od zimowego przesilenia. Był w jej posiadłości, ale powiedziano mu, że nie ma jej w kraju. Porozglądał się trochę po okolicy. Jej ogród był magiczny: kwiaty już kwitły, na drzewach były owoce, a krasnoludki, wod- ne nimfy i driady ganiały się po łące. Musiała tam być... gdzieś. Była niebezpieczna. Czy czekała do letniego przesilenia? Nie miał żadnego przeczucia. Nie widział w przyszłości nawet jej cienia. Zabójca Świerszczy wskoczył na sofę, okręcił się dwa razy i usiadł na stopach Larry'ego. Larry wziął egzemplarz Żeglując po ametystowym morzu. Przeczytał wczoraj tę książkę dwa razy - tej nocy zamierzał powtórzyć ten wyczyn. Wszystko się w tej książce zmieniało: postacie wypowiadały coraz to inne kwestie; odkrywały nowe lądy; i za każdym razem czyhały na nich inne niebezpieczeń- stwa. Kobieta-pirat z okładki coraz bardziej przypominała Pa- lomę. Pojawił się Matt. - Mogę ci czytać przez ramię? Ten Dolinski wie, jak po- ciągać za sznurki. - Postaraj się tym razem nie ruszać ustami podczas czy- tania. To rozpraszające. - Ten hultaj tu zostaje? Powinien być na dworze. Zabójca spiorunował go wzrokiem, po czym zaczął lizać łapę. Larry podrapał kota za uchem, sprawiając, że zaczął on mru- czeć i przewrócił się na grzbiet. Żeby być z Palomą, wystarczyło czytać. Niyol nauczył go, że magia jest subiektywna. Jeśli skoncentrował się wystarcza- jąco mocno, fikcja stawała się faktem. Fantazja była rzeczy- wistością. - Gotów? - spytał Matta. - Gotów na wszystko, partnerze. Larry otworzył książkę na pierwszej stronie i rozpoczęli no- wą przygodę. SPIS TREŚCI CZĘŚĆ PIERWSZA LATO 7 CZĘŚĆ DRUGA JESIEŃ 125 CZĘSC TRZECIA ZIMA 263 CZĘŚĆ CZWARTA WIOSNA 381