Stefan KISIELEWSKI Przygoda w Warszawie Wydawnictwo Literackie I pseudonimem „Tomasza Stalińskiego". Po drugie, dopatruję się w Przygodzie pewnej myśli ważkiej a uniwersalnej, ideowej, społecznej, nawet politycznej, wyrażonej w postaci symbolu, tak uogólnionego, że możliwe było drukowanie jej przed laty bez skreśleń cenzury w „Tygodniku". Jaką jest owa główna—idea utworu? To już musi odcyfrować sam Czytelnik. Zwrócę jeszcze tylko uwagę, że w Przygodzie zawarte są pewne sprawdzone po latach przepowiednie: któż by się spodziewał w roku 1958, że ludzie za nieposłuszeństwo zamykani będą w zakładach psychiatrycznych, czyli, popularnie mówiąc, w „domach wariatów"? A kto pamiętał, że przez Warszawę płynęły z krajów Wschodu transporty narkotyków, wszak sprawa ta dzisiaj dopiero nabrała policyjnej aktualności! Domagam się więc przyznania mi insygniów etatowego proroka, zresztą czynię to w Polsce Ludowej od dawna, jak na razie nadaremnie. Liczę jednak, że nowy Czytelnik Przygody w Warszawie oceni zawarte w niej przepowiednie, a także, iż, rozwiązując zaszyfrowaną tamże szaradę ideologiczną, rozerwie się nieco. Byłoby to miłą nagrodą dla autora, który, choć człowiek w zamierzeniach poważny, bardzo nie lubi się nudzić. Ani też nie chciałby nudzić innych. Życzę więc ciekawej lektury tej książeczki, która, choć już dosyć stara, bardzo mało jest nad Wisłą znana. Jak na mój gust przynajmniej — znacznie za mało. Stefan Kisielewski Warszawa, kwiecień 1987. 6 pierwsze i drugie spotkanie Na ulicy było zarazem czerwono i oślepiająco, bo zbliżające się ku zachodowi słońce świeciło prosto w oczy, a w dodatku z boków raziły purpurowe refleksy, odbite od szyb okiennych. Antoni starał się iść pospiesznie, ale niezbyt mu się to udawało: co chwila wpadał na kogoś zdążającego w kierunku przeciwnym. Ludzie wracający z pracy byli, jak to zwykle w Warszawie, zdenerwowani, a co najmniej całkowicie nieżyczliwi, toteż nie obywało się przy tym bez małych spięć słownych, na które jednak Antoni starał się nie zwracać uwagi. Nagle zderzył się z bliska i mocno z jakąś osobą płci żeńskiej, owionął go zapach wody kolońskiej i usłyszał ciche słowo: — Przepraszam. Była to panienka w kusym płaszczyku i aksamitnym berecie — Antoni znał ją skądeś. Po paru dopiero dalszych krokach uświadomił sobie, że zna ją z widzenia, że spotyka ją często na tej ulicy wracając z pracy, a czasem i rano. Obejrzał się za nią odruchowo, lecz ze zbyt dużym opóźnieniem, bo nie było jej już widać, napotkał natomiast wzrok idącego tuż za nim osobnika w wytartej watowanej kurtce i przekrzywionej cyklistówce. Ten człowiek również był mu dobrze znany: miał jedno oko 7 krzywe, zezowate, jakby patrzące w górę, drugie za to ostre i bystre. Patrzył w Antoniego z bliska, nie spuszczając zeń wzroku. Antoni przez krótką chwilę mu się przyglądał, ale to wystarczyło, aby spowodować kolejną kraksę. Będąc odwrócony do tyłu nie uważał i zderzył się — tym razem z całej siły — z jakimś idącym w przeciwną stronę mężczyzną. Okazał się to starszy siwy pan z baczkami i wąsikami, o ciemnobrązowej cerze południowca i młodych niemal, czarnych, gorączkowych oczach. Zderzyli się z całej siły, jednak starszy pan nie tylko nie wyraził protestu, ale usunął się na bok, lekko uchylając zielonawe-go kapelusza, kiedyś na pewno bardzo eleganckiego, teraz poplamionego i przepoconego. Antoni miał wrażenie, że i tego pana zna już dobrze z widzenia. Najprawdopodobniej spotykał te osoby stale, w czym zresztą nic dziwnego, ale dotąd sobie tego nie uświadamiał. Postanowił iść uważniej, zresztą zbliżał się już do rogu szerokiej przecznicy, którą sunął szereg samochodów oraz przepełnione o tej porze autobusy i tramwaje. Brał mróz, zmierzchało się. Ostatnie promienie czerwonego słońca oświetlały unoszącą się niemal w chmurach sylwetkę Pałacu Kultury, barwiąc ją na specjalny, nie istniejący normalnie kolor. W ukośnych, jakby zadymionych promieniach światła Antoni zobaczył, że panienka w aksamitnym berecie, z którą zderzył się przed chwilą, idzie teraz drugą stroną ulicy w tym samym kierunku co on. Nie przyglądał jej się długo, bo nagle zrobiło się niemal ciemno, przy tym stał już na samym rogu szerokiej ulicy, którą należało przejść bardzo uważnie. Po drugiej stronie ulicy znajdował się w głębi stary, przedwojenny teraz już w zupełnym cieniu pogrążony dom, w którym mieszkał Antoni. Przedwojenny dom był w tym miejscu rzadkością, obecnie bowiem po obu 8 stronach rozległej jezdni wznosiły się tutaj wielopiętrowe, czworokątne bloki mieszkalne, przeważnie jeszcze nie otynkowane. Ukończono je nie tak dawno — najstarsze z nich nie przekraczały chyba wiekiem pięciu lat. Były to olbrzymie zespoły klatek z czerwonej cegły: dzięki nim ulica nie miała właściwie żadnego charakteru, choć może to, a nie co innego, owa surowa, niedbała obojętność, decydowało jednak o jej istotnym charakterze polegającym właśnie na braku charakteru. Wszak tylko w Warszawie drugorzędne, mało reprezentacyjne ulice tak dalece nie dbają o swoją zewnętrzność. Warszawskie mury, raz gruntownie wyburzone, nie wierzą już w złudę trwałości, przestały więc troszczyć się o kosmetykę. Szeroka ulica nie miała własnej historii. Przed wojną przebiegała tędy trzy razy chyba węższa ulica Solna. Nie zostało z niej nic, a raczej prawie nic. Bo stary dom, w którym mieszkał Antoni, należał do nielicznych resztek dawnej zabudowy. Stał samotnie, trochę w głębi, za rogiem tej właśnie szerokiej ulicy i innej, bezludnej, na pół trawą zarosłej uliczki, gdzie nie było wcale kamienic, tylko głuche, ceglane ściany uporządkowanych ruin. Śpiąca pustka cegieł rozciągała się stąd daleko, obejmując sobą większą część Woli, aż po czasem czerwieniejącą, a czasem czerniejącą na tle nieba samotną wieżę kościoła Świętego Stanisława. Antoni z lekkim skurczem niechęci zbliżał się do swego domu. Nie lubił Warszawy i nic na to nie potrafił poradzić, choć mieszkał tutaj już tyle lat. Był wilnianinem, dopiero po wojnie znalazł się nad Wisłą i czuł się tu jak w jakimś innym, barbarzyńskim kraju. Cóż to za miasto, wykorzenione, ledwo, ledwo uczepione ziemi, a wypchane po brzegi mrukliwym, szorstkim tłumem. Nigdy już chyba nie polubi tej niewydarzonej stolicy. Z uczuciem znanej mu dobrze przykrości wdrapy- 9 wał się po stromych schodach. Tylko w Warszawie mogły być takie domy: stare, a pozbawione odrobiny jakiegokolwiek dostojeństwa czy stylu, brudne, ciemne, niewygodne. Wolał już bezstylowość nowych bloków — tam była ona przynajmniej uzasadniona, podczas gdy ta brzydota nie miała najmniejszego oparcia — po prostu brzydota przypadkowa, wynikła z nieuwagi, z właściwej temu miastu barbarzyńskiej niedbałości o pozory. Na najwyższym piętrze, niemal na strychu, ciągnął się ciemny, cuchnący korytarz, a w nim, na końcu, drzwi do pokoju Antoniego. Starał się stąpać cicho, aby nie obudzić uwagi rodziny Mastyków. To była istna plaga Boża. Mastyka pracował w jakiejś spółdzielni elektrotechnicznej, a poza tym pił i latał za babami. Często nie było go parę dni, potem wracał i wyrabiał rozmaite awantury. Miał żonę, szwagierkę i kupę dzieci — mieszkali w dwóch pokojach i kuchni, przy czym do każdej z tych izb było osobne wejście z korytarza. Taki idiotyczny, staro-warszawski rozkład. Antoni miał przyznane używanie kuchni, ale dawno już z tego zrezygnował. Mastykom było źle, kłócili się ciągle, a całą złość solidarnie wyładowywali na nim. Wolał im nie włazić w oczy, zresztą kuchnia niekoniecznie była mu potrzebna. Obiady jadał w biurowej stołówce, a poza tym herbatę zagrzewał sobie w pokoju, na maszynce elektrycznej. Woda i zlew znajdowały się na szczęście w korytarzu. Gorzej było z ubikacją. Ona także mieściła się osobno na korytarzu, ale Mastykowie mieli klucz i zazwyczaj zabierali go do siebie. Bardzo rzadko się trafiało aby klucz wisiał na haku, przed drzwiami. Jeśli go nie było, Antoni pielgrzymował na dół, po prostu — w ruiny. Małą umywalnię zainstalował sobie w pokoju, wodę przynosił ukradkiem w wiadrze. Ukradkiem, bo jakiekolwiek spotkanie z członkami rodziny Mastyków kończyło się krzyk- 10 liwą awanturą. Nawet dzieci go nienawidziły, choć nie dawał im po temu najmniejszej przyczyny. Stąpał korytarzem najciszej jak potrafił, bo sobota to dzień niebezpieczny. W lokalach było tłoczno, stosowano ograniczenia wódki. Mastyka przychodził więc owego wieczora pić do domu. Z tej okazji odbywały się całotygodniowe porachunki, zakończone zresztą nieraz nie mniej hałaśliwym i czułym pojednaniem. Żona i szwagierka Mastyki piły wtedy również, aż do skrajnego rozrzewnienia — wszystko to przy dzieciach. Co się działo dalej, nad tym Antoni wolał się nie zastanawiać. Wiedział tylko, że winien unikać wtedy swych sąsiadów w dwójnasób. Jakiekolwiek bowiem zetknięcie z nim mobilizowało wówczas rodzinę do namiętnego solidarnego ataku. Dziś jednak w korytarzu panowała kojąca, lecz zarazem złowróżbna cisza. Antoni, idąc na palcach — była tu, dzięki Bogu, kamienna, nie skrzypiąca posadzka — zerknął na wiadome drzwi. Oczywiście klucza przy nich nie było. Wreszcie dobrnął do swego pokoju, jak najciszej otworzył, wszedł. Był wreszcie u siebie. Miał w ciasnym, wysokim pokoju kawałek Wilna. Na ścianach kilimy, fotografie, we wnęce muru półka ze starymi książkami. Wzdłuż okna poustawiał szereg czerwonych jabłek, tak jak to robiła jego matka. Miał poza tym radio, ale starał się grać na nim cicho, żeby nie drażnić sąsiadów. Posiedział chwilę w fotelu, nie zdejmując płaszcza. Fotel ten kupił niedawno, dosyć się wysiliwszy finansowo. Nie był jednak z owego mebla zadowolony. Fotelisko okazało się jakieś za duże, nieustawne, przy tym, mimo że nowe, brzydko staroświeckie. Produkcja krajowa: po cóż właściwie produkujemy taką starzyznę? Antoni lubił nowoczesną plastykę i sprzęty. Ale cóż — nic innego w tej cenie nie znalazł. Może za krótko szukał? To był błąd. Nie zdejmował płaszcza, bo czuł, że będzie musiał za chwilę powędrować na dół w owe ruiny. Szkoda, że nie odwiedził ich zawczasu. Przy tym w pokoju panowało zimno. Wiaderko z węglem wypełnione było do połowy, drzewa brakowało. Trzeba by zejść do piwnicy, a to znowu kłopot. Piwnicę miał wspólną, na szczęście nie z Mastykami, lecz z lokatorami z pierwszego piętra. Nastręczało to również sporo trudności, zwłaszcza dziś, przy sobocie. Może gdzieś wyszli, na przykład do kina? W Antonim walczyły ze sobą dwie chętki. Jedna — zadomowić się solidnie przy sobocie, napaliwszy przedtem w piecu, poczytać, posłuchać radia. Rozwaga jednak mówiła co innego: u Mastyków na pewno będą się rozgrywać wiadome historie, palenie zaś w piecu okaże się kłopotliwe i zabierze dużo czasu. A więc — czy nie lepiej wyruszyć jednak gdzieś na miasto? Do kina przy sobocie się nie dostanie, ale może spróbować zajść do znajomych, a jeśli nie, zjeść gdzieś na mieście ciepłą kolację. To był pomysł wcale niezły. Siedział jeszcze chwilę, czując, że druga idea powoli zwycięża. W końcu wstał, zasunął storę, starając się nie patrzyć na tonący zresztą teraz w mroku pejzaż baraków, cegieł i gruzowisk, po czym jak najciszej potrafił, opuścił pokój. U Mastyków jakoś dalej nic się nie działo. Po dziesięciu chyba minutach wędrował już szeroką ulicą w stronę Alei Jerozolimskich. Panował mróz i gęsta mgła. Pałacu Kultury nie było widać, tylko gdzieś hen z góry majaczyło niewyraźne czerwone światło z jego wieży. Na ulicy nie spotykało się wielu ludzi, prawdopodobnie dotarli już do domów, a znowu inni, w domach, szykowali się na sobotnie, karnawałowe przyjemności. Antoni wędrował więc niemal samotnie, w innej już zupełnie scenerii, bo w tym miejscu Szerokiej ulicy wielkie bloki ustępują miejsca niedobitkom przeszłości: zaniedbanym, obdrapanym kamieniczkom czy jakimś pół- 12 zburzonym zabudowaniom fabrycznym z czerwonej cegły. Wszystkiemu zaś patronuje z góry niebotyczna wieża pałacu. Antoni przeszedł most nad torami kolejowymi i minął barak dworca Śródmieście. W Alejach Jerozolimskich ruch okazał się jednak spory. Skrzyżowawszy się z Alejami Szeroka ulica, nosząca do tego miejsca nazwę Marchlewskiego, przechodzi w dawną, nie zniszczoną ulicę Chałubińskiego. Przeprawa na drugą stronę nie jest tu łatwa, zwłaszcza wobec mgły i śliskości. Toteż, choć żółty sygnał mrugał zapraszająco i bez przerwy, upłynęła długa chwila, zanim Antoni zdecydował się opuścić bezpieczny chodnik i zaryzykować wśród przemykających we mgle samochodów wyprawę na chodnik przeciwległy. Wreszcie szczęśliwie dobrnął, osiągając drugą stronę nieco z boku, na ukos, w świetle oszklonej budki telefonicznej. W świetle tym zobaczył nagle jakąś znajomą sylwetkę, zbliżającą się w jego stronę. Odruchowo chciał się już ukłonić, gdy nagle uświadomił sobie, że to nie jest nikt z jego znajomych. Siwy pan z wąsikiem i ciemnymi oczami. Któż to był taki? Gdy światło z budki oświetliło go z bliska, Antoni przypomniał sobie: to był przecież ów mężczyzna o typie południowca, z którym zderzył się wracając z pracy, najwyżej jakieś półtorej godziny temu. Nieznajomy minął Antoniego nie spostrzegając go. Wypadek ten nie miał najmniejszego znaczenia ani dla jednego, ani dla drugiego. Mimo to Antoni po paru krokach obejrzał się odruchowo. I teraz dopiero stała się rzecz naprawdę dziwna: starszego jegomościa już nie zobaczył, natomiast w oddalającym się w miarę jego własnych kroków świetle z telefonicznej budki mignął mu aksamitny berecik panienki, którą również niedawno widział przecież na ulicy. To już było niezwykłe: spotkać w ciągu jednego popołudnia dwie te same nieznajome osoby. Ale może to 13 złudzenie? Antoni zatrzymał się i poczekał na panienkę. Nie ulegało wątpliwości, że to była ona. Przeszła obok niego nie podnosząc wzroku, choć miał absolutną pewność, że go poznała. Panienka minęła go i wsiąkła w mgłę, a on stał na miejscu bardzo zdziwiony, choć zdziwienie to malało z sekundy na sekundę. Ostatecznie przecież nie było w tym znowu nic tak dalece zdumiewającego. Przypadek — po prostu. Pozbył się zdziwienia z pomocą cichej wewnętrznej perswazji i ruszył dalej przed siebie w mroczną, gdzieniegdzie żółtawym światłem przetkaną mgłę. Przypomniał sobie, że tam, niedaleko Szerokiej ulicy, spotkał wracając z pracy nie dwie, lecz trzy znajome mu z widzenia osoby. Trzecią był charakterystyczny warszawski cwaniak z zezowatym okiem. Nie zdążył jeszcze pomyśleć, że mógłby w takim razie spotkać i jego, gdy osobnik ów. wyłonił się z mgły naprzeciwko. Szedł lekkim, pewnym siebie krokiem, z rękami w kieszeniach watowanej kurtki. Na Antoniego ani spojrzał. Ten ostatni poczuł się nagle zupełnie niedobrze: mały zawrót głowy, trochę zaschło mu w gardle. Właściwie podejrzewał tylko i wyłącznie siebie — po prostu o jakieś nerwowe halucynacje. Tego rodzaju potrójny przypadek był przecież niemożliwy: to widocznie jego pobudliwość pociągnęła za sobą proces kojarzeniowy, oparty w istocie na złudzeniach. Nie świadczyło to dobrze o jego równowadze fizycznej czy psychicznej. Niedawno skończył pięćdziesiąt lat — być może, że tego rodzaju zaburzenia właściwe są pewnemu wiekowi. Nigdy przecież ostatecznie nie był dotąd w takim wieku. Może wszyscy pięćdziesięciolatkowie przeżywają podobne sensacje? Szedł w stronę Alei Niepodległości i za każdym 14 nowym krokiem cały ów epizod wydawał mu się coraz to mniej realny. Uspokoił się wreszcie całkiem, ale postanowił wziąć się trochę w karby. Więcej dyscypliny i kontroli, to stawało się konieczne. Ostatecznie wiek robi swoje i nie można nie brać go pod uwagę. — Antoni Gasztowt, uszy do góry! — powiedział do siebie i, wytłumaczywszy sobie wystarczająco całą sprawę, uspokoił się zupełnie. Tego wieczoru nic się już dziwnego nie wydarzyło. Znajomych zastał w domu, zagrali sobie kilka niezwykle emocjonujących robrów. Potem zrujnował się i wrócił do domu taksówką. W perspektywie była jeszcze bardzo przyjemna, wolna od wszelkich obowiązków niedziela. pierwszy poważny lęk Niedziela właśnie zaczęła się nader szczęśliwie. Słońce świeciło, błękit nieba wchodził niemal do pokoju. Antoni leżał w łóżku przy rozsuniętych storach i oczami wchłaniał w siebie ów błękit — na szczęście z łóżka nie było widać nic więcej. Przypomniał mu się oglądany niedawno na wystawie obraz przybyłego z Anglii polskiego malarza Potworowskiego, obraz bez żadnych postaci czy kształtów, przedstawiający samo tylko niebo. Teraz rozumiał artystę. Poza tym na korytarzu panowała jakaś niezwykła, kojąca cisza. Coś dziwnego działo się dzisiaj z tymi Mastykami. Dziwnego, ale również bardzo przyjemnego. Takiej ciszy w niedzielę nie było tu już chyba od wielu miesięcy. Po prostu rozkosz. Odważył się nawet nastawić cicho radio i ubierał się przy miłych dźwiękach porannej muzyczki. W ogóle wszystko szło jak z płatka: szybko przyniósł węgiel, napalił, umył się, ogolił i zaparzył herbatę. Pijąc wsłuchiwał się, czy pomiędzy dźwięki radia nie wkradną się 15 niepokojące odgłosy sąsiedzkie, ale jakoś zupełnie nic nie było słychać — tak jakby wyjechali. O dziesiątej piętnaście Antoni słuchał już mszy w kościele Wizytek. Msza była śpiewana, uroczysta, promienie słońca przełamując się przez wysokie, podłużne witraże rzucały kolorowe plamy na posadzkę i modlący się tłum. Antoni przez chwilę zapomniał, że znajduje się w Warszawie, tak bardzo żywo przypomniało mu się wileńskie dzieciństwo i młodość. Gdy po kazaniu tłum wysypał się wreszcie z kościoła na zalany słońcem placyk, obcość powróciła. Antoni znał dobrze charakter warszawskiej śródmiejskiej „ciżby": nie kochał kwadratowych mężczyzn o sztywnych, szeroko, jak u hipopotama, pofałdowanych obliczach, ani nalanych, wyniośle pochmurnych starszych pań w futrach. Nie lubił też młodzieży, wysmukłej, przystojnej, ubranej nie wiedzieć za co bardzo „szykownie", pewnej siebie i zajętej sobą. Był jednak dzisiaj, przy tej wyjątkowo szczęśliwie rozpoczętej niedzieli, w nastroju przychylnie tolerancyjnym i postanowił zmusić się, aby polubić ten tłum. Chwilę, stojąc na słońcu i obserwując rozchodzących się powoli w różne strony ludzi, próbował zanalizować głębiej stan swoich uczuć. Gdy oto nagle stan ten przestał być sobą, został unicestwiony, rozprysł się i szybko rozwiał, słowem zniknął, jak i cały w ogóle przyjemny klimat tego wyjątkowo udanego niedzielnego ranka. Nie, to już było niemożliwe, nieprawdopodobne, po prostu nie do zniesienia. To już dłużej trwać nie mo-gło! Spoza grupki rozmawiających ludzi wyłonił się nagle ów młody facet z zezowatym okiem, którego Antoni widział wczoraj dwukrotnie. Szedł teraz prosto na Antoniego, choć na niego wcale nie patrzył. Był już coraz bliżej, tuż, tuż, gdy nagle niewidocznie zboczył, potem 16 skręcił wyraźnie, kierując się wzdłuż sztachet ogradzających przybudówkę kościoła, a wreszcie poszedł swoim niedbałym choć pewnym krokiem alejką w stronę ulicy Karowej i hotelu „Bristol". Mimo niedzieli miał na sobie ten sam wytarty waciak i cyklistówkę. Antoni chciał za nim pójść czy zawołać. Otwierał nawet usta, gdy oto zamknął je automatycznie na widok panienki w aksamitnym berecie, która zbliżała się właśnie do niedalekiego przystanku autobusowego. Tymczasem przed kościołem wyludniło się już prawie zupełnie, nietrudno więc było dostrzec, że na drugą stronę Krakowskiego przechodził również ów siwy pan w zielonawym, szerokim kapeluszu. Tak więc cała trójka była w komplecie, w blasku dnia, w pełnym słońcu i o żadnej pomyłce czy halucynacji nie mogło być mowy. O przypadku także nie. Antoni zrezygnował po chwili z próby zaczepienia kogoś spośród tego dziwnego towarzystwa, było już zresztą za późno, bo gdzieś wsiąkli i poznikali. Ruszył szybko w stronę Nowego Światu, w głowie miał pustkę, w sercu gryzący niepokój. Na Nowym Świecie, obok rogu Świętokrzyskiej, jest kawiarnia również nazywająca się „Nowy Świat". Z racji niedzieli niełatwo było znaleźć tu miejsce, ale w końcu udało się. Antoni usiadł na końcu długiej sali przy małym stoliku wciśniętym pomiędzy stoliki duże, otoczone rozgadanymi ludźmi. Nie zaczynał jeszcze myśleć, odkładał to do czasu, aż upoluje zapracowaną kelnerkę i zamówi kawę. Rzecz była trudna, ale w końcu się udało. Miał wreszcie przed sobą na blacie stolika szklankę ulubionego czarnego płynu, na który zresztą rzadko sobie pozwalał z powodu serca. Nie istniała już więc w tej chwili żadna przyczyna przeszkadzająca mu w myśleniu. Trzeba zaraz zacząć myśleć. Myśleć. Ale jak, o czym, którędy, od czego zacząć? Nie było w tej sprawie żadnego punktu zaczepienia. Cóż mogła znaczyć owa dziwna trójka i jej pojawianie się od wczoraj? A raczej może nie od wczoraj: znał ich już przecież skądeś. Widywał ich zapewne i dawniej, ale dopiero wczoraj to sobie uświadomił. Świadomie widział ich trzykrotnie, przy czym za każdym razem w innej kolejności. Zaczął snuć rozważania nad tym ostatnim faktem, choć pozbawionym przecież głębszego znaczenia. Jeśli dziewczynę oznaczyć literą A, faceta z zezem literą B, a starszego pana o typie południowca literą C, to dotychczasowe trzy spotkania wyglądały tak: wczoraj po południu ABC, wczoraj wieczorem CAB, dzisiaj — BAC. Pozostały więc jeszcze warianty ACB, BCA i CBA. A co potem? Przywołał się do porządku, bo to przecież nie miało sensu. A należało właśnie znaleźć sens, jakiś określony sens tej historii. Wytłumaczalny sens musiał w tym przecież tkwić, inaczej można by chyba zwariować. Jedyne przypuszczenie, jakie mu się nasuwało — ci ludzie go śledzili. Tak, ale w jakim celu? Może byli z milicji, może to agenci Wydziału Bezpieczeństwa, może kontrola skarbowa? Ale przecież nie miał na sumieniu nic, absolutnie nic. Wiedział o tym dobrze, nie darmo był prawnikiem. Zaczął dokładnie sprawdzać swoją teraźniejszość i przeszłość. Robił to od końca. Parę lat dopiero pełnił swój właściwy zawód: był radcą prawnym dużej instytucji, Związku Spółdzielni Spożywców, po południu miał jeszcze pół etatu w innej, mniejszej instytucji. Wyciągał dwa i pół do trzech tysięcy złotych miesięcznie, to mu w zasadzie wystarczyło na utrzymanie i niektóre domowe inwestycje. Prowadził skromne życie wdowca — co w gruncie rzeczy miałby robić z większą ilością pieniędzy? No — warto by kupić nowe ubranie, ale właściwie... 18 Ocknął się — myślał przecież zupełnie nie na temat. Chodzi o to, czy był w jakiś sposób winien. Przed powrotem do prawa plątał się po różnych posadach. Pewien czas był także kierownikiem dużej księgarni. Sam wykrył tam kiedyś manko kasowe, popełnione przez jednego ze sprzedawców. Dostał za to nawet jakąś nagrodę, która go zresztą wcale nie ucieszyła. Uciekł potem z tej księgarni — zrobiło się w niej niezbyt przyjemnie. Nigdy nie zajmował się polityką, nigdy, miał do tego wstręt. Czegóż u Boga Ojca chcą od niego te dziwne trzy osoby, które reżyserują swoje z nim spotkania, wiedzą, gdzie on będzie, a więc muszą go śledzić. Może i tu w kawiarni go obserwują? Czyż nie ma spokoju na tym świecie?! Rozejrzał się po wypełnionej ludźmi sali, ale nikogo spośród wiadomej trójki na razie nie spostrzegł. W powietrzu unosiły się wielkie spirale papierosowego dymu, jak z jakiejś ogromnej fajki czarnoksiężnika. A przecież tyle się w tej Warszawie namęczył! Tyle lat bez mieszkania! Pojął nagle, że ten wieloletni brak mieszkania był istotą jego warszawskiego trudu. Ileż to lat, zim i wiosen przemieszkał kątem u znajomych wilnian — wiadomo, naród uczynny — ileż to potem zmienił pokoi sublokatorskich. A starania o przydział mieszkania, a wędrówki po kwaterunkach, a stosy zaświadczeń i podań! Doszedł już do takiej rozpaczy, że chciał nawet dać łapówkę, choć wcale nie wiedział, jak się to robi. Aż wreszcie cudem dostał ten pokój, w starym domu, po jakimś zmarłym facecie. Tylko akurat musiał wzbudzić nienawiść rodziny Mastyków, która liczyła widać na ów pokój. Życie miał zatrute w sposób zupełnie dostateczny, a tu jeszcze ta przeklęta trójka. Właściwie należało może przejrzeć jednak cały swój życiorys, młodość, wojnę, okupację? Zrobił i to, stwierdzając przy okazji, że strasznie w tym życiu mało było 19 wydarzeń. Na czym właściwie minęły lata? Ani się obejrzał i już z niego stary mężczyzna. Stary, zmęczony. I w dodatku bardzo samotny. Nagle wydało mu się, że między stolikami idzie młody facet w watowanej kurtce. Wpatrzył się bystro: nie widział przecież jeszcze tych osób bez nakryć głowy. Może nie potrafi ich poznać w zmienionej sytuacji czy w lokalu zamkniętym? A może one mogą istnieć tylko w tamtej właśnie, ulicznej sytuacji? Może to jednak wytwór jakiejś perspektywy tłumu, ruchu, światła, a więc — po prostu złudzenie? Nie, nie, to bzdura — nie należało się łudzić — tamci istnieli naprawdę. Ale ten nie był jednym z nich: gdy podszedł bliżej, okazał się szlachetnym młodzieńcem bez zeza i w nowej, nie watowanej, lecz podbitej futrem kurtce, jak przystało na przyzwoity lokal. Antoni powrócił do toku myśli i wspomnień. Nie płynęły zresztą same: musiał je wyjmować z pamięci i ustawiać w szereg, jak owe czerwone jabłka, stojące na oknie w jego pokoju. Dzieciństwo, młodość, przedwczesna śmierć ojca, studia prawnicze na uniwersytecie wileńskim, aplikantu-ra, praca adwokacka, miłość i małżeństwo z Marią. Potem wojna — w wojsku nigdy nie służył — okupacja, choroba i śmierć Marii. Koniec wojny, repatriacja i w końcu już — Warszawa. Zaledwie parę migawkowych zdjęć jak z fotoplastikonu, parę klisz — i to już całe życie. Ale przeciętna pustość tego życia miała też walor uspokajający: nigdy nie brał w niczym udziału, nie był niczemu winien, nic nie posiadał. Nikt nie ma prawa go śledzić, dybać na niego, stawać na jego drodze, zazdrościć mu czegoś czy mścić się za coś. Nie ma prawa ani powodu — żaden epizod jego życia nie daje takiego powodu, nie ma punktu wyjścia ani punktu zaczepienia. Więc, 20 logicznie rzecz biorąc, te spotkania to albo pomyłka, albo przypadek, albo złudzenie. Któż to ostatecznie wie, jakie złudzenia imają się człowieka po ukończeniu lat pięćdziesięciu? Może jednak naprawdę wszyscy starsi mężczyźni doznają takich wizji i złudzeń, tylko nikomu o tym nie mówią? A więc i on mówić nie powinien — może nawet myśleć nie powinien. Taką to argumentacją uspokajał się powoli Antoni. Uspokojenie spływało na niego z wolna, ale nieodparcie — oto narkotyczna potęga logiki. W końcu poczuł się już niemal dobrze. Spojrzał po sali — stopniowo zostawał w niej sam; już tylko dym papierosowy skręcał się w fantazyjne spirale oderwany od swych sprawców, którzy powoli rozchodzili się na obiad. Obiad niedzielny dla człowieka samotnego, nie prowadzącego gospodarstwa, to problem zawiły. Ten właśnie problem dokonał reszty dzieła: odgrodził ostatecznie myśli Antoniego od sprawy rzekomej czy rzeczywiście interesującej fatalnej trójki. Bo gdzież właściwie zjeść ten obiad? W „Bristolu" drogo, w „Kameralnej" ciasno i też drogo, w „Europie" obrzydliwie. Zdecydował się w końcu na niedaleką restaurację i stołówkę Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego. Jadało tam sporo młodzieży, a młodzież stosunkowo najmniej go drażniła. Obiad się przeciągnął, potem Antoni powędrował powoli do domu. Słońca było coraz mniej, niedzielna, senna nieco perspektywa Krakowskiego Przedmieścia szarzała i niebieszczała. Antoni przypomniał sobie swoją Wielką Trójkę — była już w jego myślach dziwnie oddalona, zamglona, straciła ostrość, pozbawił ją nimbu, wyrwał z siebie żądło niepokoju. Czasem jeszcze nieufność zakłuła go lekko w serce: z wracającym na chwilę niepokojem zaglądał wtedy za róg mijanej ulicy, czy przypadkiem nie zobaczy kogoś z nich. A „ktoś" sygnali- 21 zował i resztę — trójka, choć zdawała się nie znać wzajemnie, pojawiała się nierozłączna — to właśnie było w niej istotne i zagadkowe. Jednak do samego domu nie spotkał nikogo. Szarawo już było, gdy rozpoczął wędrówkę po schodach. — A, to pan dochtór — powitały go słowa Masty-kowej. Wyraźnie czekała nań przy drzwiach prowadzących na ich korytarz, niedaleko kranu z wodą. Tytułowali go „doktorem", podkreślając to z urągliwym naciskiem. Cóż za ludzie! Zaskoczyła go tak, że aż cofnął się o krok. Bał się tej kobiety. Była wysoka, pięknie, choć ociężale zbudowana, oczy też miała niebrzydkie. Cóż z tego, kiedy o byle co na jej policzkach występowały ciemne wypieki, zalewała się czerwonością aż po samo czoło i opanowywała ją całkowita, niepohamowana histeria. Głucha była wtedy na wszystko — słyszała tylko siebie. A jak jazgotała — miły Boże! Antoni ukłonił się i chciał przejść do siebie, ale Mastykowa miała najwyraźniej coś do powiedzenia, bo wsparłszy się pod boki zagrodziła mu sobą drogę. — Pan dochtór wie, że mój jeszcze nie wrócił? — powiedziała. — Nie wrócił? — na nic innego Antoni nie potrafił się zdobyć. — Ano nie. Jak polazł we wtorek, to do teraz go nie ma. A przecież zawsze na sobotę wracał. — Tak, rzeczywiście, hm, to dziwne — bąkał zaskoczony lokator. — Nie widział pan dochtór gdzie tego moczymor-dy? — nastawała, wpierając się weń niemal całym ciałem. W dodatku była od niego wyższa. — Ja?! Skądże, nie, nic podobnego. — Pan dochtór ciągle po mieście chodzi, to możeś-cie się i gdzie spotkali. Kto was tam wie! 22 — Ale... co też pani? — No, no. Wyśta wszyscy jednacy. Zobaczył, że policzki jej z lekka czerwienieją. Szczęśliwie nie kontynuowała jednak rozmowy, lecz, pozostawiwszy Antoniego, zaczęła schodzić na dół. Ucieszony schronił się szybko w swym pokoju. Owionęło go intensywne ciepło, płynące od dobrze rozgrzanego pieca. Otworzył na chwilę okno, zapalił lampkę, przygotował sobie książki, potem zamknął okno i zasiadł w swoim niewygodnym fotelu. Ale czytanie jakoś dziś nie szło: niedzielna lektura, zazwyczaj tak pełna uroku, wydała mu się teraz bezcelowym, nieintensywnym zapychaniem czasu. Nieintensywnym wobec napięcia dziwności, która go nagle ogarnęła. Dziwne było wszystko, nie tylko rzeczy dziwne same przez się, jak spotkanie z Trójką czy nawet nieobecność Mastyki, ale także rzeczy zwykłe, on sam, jego życie. Niespodziewanie dla samego siebie zrozumiał, że był bardzo dziwny i że żył również dziwnie, na stałej granicy niewytłumaczalnego niepokoju. Niepokój ten przyspieszał mu teraz oddech, podchodził do gardła, dusił. Czy były to objawy fizyczne? Serce, nerwica, może jakaś zbliżająca się choroba? Nie wiedział. Czas dłużył się, szeregi liter w czytanych książkach tańczyły, zlewały się zamazane, pozbawione znaczenia. Nigdy w życiu nie przeżywał jeszcze czegoś podobnego. dalsze spotkania i początek sprawy Następnego dnia, gdy jak zwykle przed ósmą rano wysiadł z tramwaju na MDM-ie, zobaczył ich znowu. Nie od razu, lecz jak zawsze po kolei, w niedużych odstępach 23 czasu. Przy tym zorientował się natychmiast, że nastąpi! nowy wariant: było to teraz ACB, ponieważ najpierw, wysiadając, natknął się na dziewczynę w berecie, która stała wśród wypatrującej tramwaju grupki ludzi, potem przeszedł obok niego siwy pan z baczkami, wreszcie już niedaleko biura „Lotu" zobaczył zezowatego młodzieńca, kupującego w kiosku papierosy. Tak więc wszystko szło według planu: spotkał swoją trójkę w nowej kolejności. Tym razem oni nie spostrzegali go zupełnie. To znaczy, ściśle mówiąc, nigdy dotąd nie zwracali nań więcej uwagi niż na nieznajomego, przypadkowo mijanego przechodnia, ale tym razem nie widzieli go, jeśli można tak się wyrazić, w sposób zupełnie absolutny, było to niewidzenie doskonałe, jednolicie niepodejrzane, po prostu nie wkładali w swą obojętność żadnego wysiłku. Zabawna to rzecz, zważywszy, że pojawianie się ich musiało być umyślne, z góry ukartowane, w żadnym wypadku nie mogło ono mieć miejsca przypadkiem. A więc jednak udawali — ale robili to znakomicie. Antoni szedł ulicą Waryńskiego, na której mieściło się jego poranne biuro, szedł, nie odczuwając tym razem żadnych przykrych emocji. Podejrzenia na temat halucynacji i złudzeń odpadały, sprawa była już jasna i konkretna. To znaczy jasna bynajmniej jeszcze nie była, ale w najbliższym czasie na pewno się ostatecznie wyjaśni. Pozostały jeszcze tylko dwie kombinacje: BCA i CBA. A potem przecież cykl nie może zacząć się na nowo — to by było zaprzeczeniem jego dynamiki rozwojowej — cała rzecz musi wtedy pójść naprzód. Na razie nie miał nic innego do zrobienia, tylko czekać na rozwój wydarzeń, godząc się z myślą, że w życiu jego pojawił się jakiś nowy, jak dotąd nie wyjaśniony element. W żaden sposób nie można było przyspieszyć biegu wypadków, gdyby zaczepił kogoś z nich, zgłaszając pretensję, że go prześladują, na pewno by go wyśmiali i wszystkiego się zaparli — tak 24 dzieje się zawsze. Należało po prostu czekać, zachowując pełny spokój. Dalszy bieg wydarzeń rozwijał się ściśle według przewidywań Antoniego. Jeszcze tego samego dnia pod wieczór, na szerokiej ulicy Marchlewskiego, nastąpiło BCA, to znaczy po kolei: młodzieniec, siwy i dziewczyna. Było to podczas popołudniowego ruchu, w porze powszechnego ludzkiego powrotu z biur i fabryk. Koloryt wieczoru przypominał chwilę pierwszego spotkania — w sobotę. Takie same purpurowoczerwone, nie grzejące promienie zachodzącego słońca oświetlały szary, a gdzieniegdzie już czarny, rojący się pospiesznie bezosobowy tłum. Oni troje pojawiali się zawsze w tłumie. Tym razem również spieszyli się ogromnie, to znaczy każde z osobna się spieszyło — w swoją stronę. Antoniego, rzecz prosta, nie widzieli — on sam z trudem, w przelocie, łowił wzrokiem ich sylwetki, pomykające wśród tłumu. Ale skoro wiedział, że muszą przyjść, mimo woli zaostrzał czujność i uwagę, co się opłaciło, bo właśnie ich zobaczył. Zresztą, gdyby nie uważał, to też by ich zobaczył — wtedy postaraliby się na pewno o większą swoją widoczność. W ogóle nie było o to obawy: to się stać musiało w taki czy inny sposób. Był więc już poniedziałek. We wtorek jednak rano, wysiadając na MDM-ie z tramwaju i idąc do biura, Antoni nie spotkał nikogo. Niepokoiło go to przez cały czas pracy, był roztargniony i nieswój, ale rzecz wyjaśniła się po wyjściu z biura. Nastąpiło wtedy CBA (stary, młody, dziewczyna), czyli dokładnie odwrócenie wariantu ABC, od którego cała sprawa się zaczęła w sobotę. Spotkań było już zatem sześć, tyle, ile możliwych kombinacji, przy tym w sobotę dwa, w niedzielę jedno, w poniedziałek dwa, we wtorek jedno. Teraz, tak jak się tego Antoni spodziewał, nastąpiła przerwa, co było jeszcze jednym dowodem, że w całej tej 25 sprawie tkwił wyraźny system, że nie było tu przypadku. W środę, czwartek i piątek nie spotkał nikogo. Tłum, który otaczał go na ulicach rano, po południu czy wieczorem, stał się teraz dokładnie bezosobowy — nie można już było liczyć, że wyłoni się z niego znajoma twarz, znajoma choć nieznajoma, słowem, twarz kogoś z Wielkiej Trójki, jak ich sobie nazwał Antoni. Ich nieobecność wytwarzała między nim a nieznajomym tłumem ciągłe napięcie. Wiedział, że oni gdzieś w tym tłumie są, że w każdej chwili i w każdym miejscu mogą się pojawić, mogą go zaskoczyć. Czekał na to, szukał ich, znajdował się w stanie ciągłego napięcia: napięcie istniało między Antonim a tłumem, jakby tłum był kimś, był osobą, mającą wobec niego określoną, choć tajną linię postępowania. Te trzy dni oczekiwania okazały się bardzo dziwne, choć przecież nic się nie działo. Było to na pozór rzeczą naturalną, że nareszcie nic się nie dzieje, nienaturalne były owe spotkania, ich brak natomiast to stan zupełnie, najzupełniej normalny. Tak by się wydawało, ale Antoni wiedział, że tak nie jest. Spotkania istniały, były faktem, którego nic już nie zatrze, a skoro tak, to brak spotkań był tylko stanem przejściowym, stanem oczekiwania, równie dziwnego jak same spotkania. Antoni nie wierzył już w brak dziwności po tym, co się stało: teraz sprawy musiały toczyć się dalej, aż do wyjaśnienia. Przecież pojawienie się Wielkiej Trójki nie mogło nie mieć znaczenia — takie przypadki się nie zdarzają. W zewnętrznym natomiast życiu Antoniego nic się na razie nie zmieniło. To znaczy — była jedna rzecz osobliwa w jego otoczeniu, mianowicie Mastyka dotąd nie powrócił, choć minęło już przecież dziesięć dni. Mastyko-wa często nagabywała na ten temat Antoniego, uważając, nie wiedzieć czemu, że musi on coś o tej sprawie wiedzieć. W jakiś sposób wpłynęło to jednak na zwiększenie jej 26 szacunku dla współlokatora. Awantury i złośliwość ustały, dzieci też zachowywały się już lepiej, nawet jędzowata choć młoda siostra Mastykowej przycichła i uspokoiła się. Był to stan przyjemny, ale Antoni nie wierzył w jego trwałość, uważając go za typową ciszę przed burzą. A więc — taka pełna napięcia cisza trwała na wszystkich frontach. Właściwie nie mógł już jej wytrzymać: tracił cierpliwość, chciał sprowokować wypadki. W sobotę wyszedł z biura wcześniej, o drugiej. Naokoło ludzie spieszyli w różne strony, tramwaje dzwoniły obwieszone ludźmi, ludzkie twarze wyglądały z pędzących taksówek. Ludzie, ludzie, wszędzie ludzie... Antoni rozglądał się gorączkowo — szukał uporczywie „swoich" ludzi, swojej Wielkiej Trójki, kogokolwiek z nich. Ale właśnie, jak na złość, pośród setek przewijających się twarzy ich jednych dziś brakowało. I nie tylko dziś: upływał już wszakże czwarty dzień bez spotkania. A może nigdy nie powrócą? To po prostu fatalnie: przecież na pewno byli, byli już w jego życiu, byli faktem, o którym nie sposób zapomnieć. Gdyby mieli nie powrócić, gdyby rzecz miała się w ogóle nie wyjaśnić... Nie, to okazałoby się na pewno najgorsze ze wszystkiego, to podkopałoby jego wiarę we wszelki porządek świata, a co najważniejsze, w siebie. Bo przecież wtedy wrócić by musiała koncepcja halucynacji, zaś człowiek mający tego typu natrętne halucynacje nie może aspirować do grona ludzi normalnych. Czyli że... Było ciepło, zbierało się na odwilż, a to zawsze działa podniecająco. Antoni również czuł podniecenie, jakby w powietrzu unosiła się już wiosna. Do swej drugiej, poobiedniej pracy w soboty nie chodził, lekki obiad stołówkowy przed chwilą zjadł. Co więc teraz robić, jak ugasić owe bezprzedmiotowe wewnętrzne podniecenie? Przyszła mu do głowy kawiarnia: kawa, ciastko, gazety i tłum ludzki, obecny, ale trzymający się na 27 dystans nieznajomości, bliski, lecz nieuchwytny, jakby za szybą — oto czego mu było potrzeba. Poszukiwanie samotności wśród tłumu, w jego środku, ocieranie się o ludzi w niewidocznym, ale nieprzenikliwym pancerzu obcości — na tym właśnie polega sens i znaczenie kawiarni, z tego wywodzi się ów typowo miejski impuls i dreszcz. Zdecydował się na „Niespodziankę", po drugiej stronie MDM-u, pod filarami. Lokal ten miał właściwie złą sławę. O ile po nieparzystej stronie, na rogu Pięknej, urzędowała czarna giełda dewizowa, tutaj odbywał się podobno jakiś targ na dziewczęta. Pewnego razu reporter popularnego wieczornego dziennika „Kurier Polski" opisał te sprawy nader barwnie, po czym został, jak mówiono, ciężko pobity przez nieznanych sprawców. Antoni uważał jednak, że dziennikarz przesadził: bywało tu wprawdzie sporo dziewcząt, zarówno samotnych jak i w towarzystwie, bywały jednak również, zwłaszcza na dole i w niedzielne przedpołudnia, nobliwe rodziny z dziećmi. W każdym razie przyjemniej jest tu niż na rogu Pięknej,,,Pod Zegarem", gdzie maniacy dolarów, nerwowi, zaprzątnięci wzajemnie sobą panowie wytwarzali atmosferę pośpiechu i niepokoju. Zajął miejsce na ocienionej górce, na półpiętrze; tak jak i na dole rezydował tutaj mały kawowy bufet. Zapach kawy, gazeta — to już właściwie wystarczało samo przez się. Klasyfikacja rozrywek na bardziej lub mniej intensywne jest rzeczą całkowicie względną: w pewnych okolicznościach mała nawet na pozór okazja zewnętrzna spowodować może nieproporcjonalnie wielkie wyładowania czy też rozładowania psychiczne. Człowiek na pewno nosi w sobie uśpioną, duchową energię atomową, oczekującą na swój jeden jedyny, specjalny bodziec. W danym przypadku tajemniczy półcień owego zakątka kawiarni, szum głosów na dole, tłum widziany 28 z góry przez balustradę, zapach kawy, szelest gaze-ty — wszystko to wywołało w Antonim rozładowanie napięcia, spełnienie oczekiwań. Miał oto swoją przygodę czy niezwykłość, której przeczucie nurtowało go od paru godzin; był jednym z wielu anonimowych aktorów kawiarnianej scenerii. To już jest coś, a jak na jego samotnicze życie zupełnie wystarczy. Przy tym — jutro znowu jest niedziela, dzień osobliwie kuszącej samotności. Nie czytał gazety, nie pił stojącej przed nim kawy — i tak nastrój już się spełnił. Od czasu do czasu obiegał wzrokiem parę sąsiednich stolików. Przy najbliższym siedziała dziewczyna paląca papierosa, głęboko zaczytana w „Panoramie". Miała nogę w ładnej pończosze, odsłoniętą dość wysoko. Może to jedna z „takich", pomyślał Antoni, przypominając sobie legendę lokalu. Pomyślał przelotnie, bez zainteresowania — dziewczyna psuła mu nastrój, jego własny nastrój. Nie sposób jednak było ominąć ją wzrokiem, jeśli już patrzył na salę. A wzrok z konieczności prześlizgiwał się po owej nodze. W ciągu piętnastu następnych minut Antoni spojrzał na dziewczynę może najwyżej trzy razy, ona jednak najwidoczniej odczuła to, bo nie podnosząc oczu znad trzymanego w ręku tygodnika i nie przestając palić, zmieniła położenie nóg krzyżując je w sposób jeszcze bardziej wyzywający, choć starając się przy tym ostentacyjnie zasłonić kolano sukienką tak krótką, że czynność ta nosiła w sobie wszelkie cechy czystego absurdu, kuszenia się o osiągnięcie z góry przewidywanej fizycznej niemożliwości. — A więc to na pewno właśnie to — pomyślał machinalnie Antoni. Jednocześnie przypomniał mu się dokładnie ów reporter z „Kuriera". Według informacji niewątpliwie utalentowanego, a rzekomo pobitego później reportera, dziewczyna powinna mieć tu gdzieś swego opiekuna" i od niego to, a nie wprost od niej, amator 29 tego rodzaju przygody otrzymuje ofertę. Dziewczyna jest jedynie biernym przedmiotem transakcji. A więc zapewne i tu... Nie zdążył wysnuć wniosków z tej myśli, bo oto na schodach pojawił się jakiś młody mężczyzna, wszedł na pięterko i między stolikami skierował się prosto w stronę dziewczyny. Jedno spojrzenie na jego twarz odwróciło nagle w Antonim świat na przeciwną stronę, przetasowało wydarzenia, przeistoczyło nastroje, zmieniło wszystko. Od nagłości tej metamorfozy aż mu zaparło oddech, po prostu zadyszał się, jakby długo biegł: nowo przybyłym był Zezowaty, uczestnik Wielkiej Trójki! A więc zjawił się jednak — i jakżeż niespodziewanie. Antoni zrozumiał od razu, że to nie tyle wszystko się zmieniło, ile wszystko wróciło do normy: stało się to, co się stać musiało, był oto znowu w świecie swoich spotkań, z których musi wreszcie coś wyniknąć. Tu był konkret i realność, a dotychczasowe oczekiwanie to tylko bezradne błądzenie w czymś niewiadomym, w nieznanym a przewidywanym, które musi nadejść. Zezowaty ubrany był tym razem w granatowy garnitur, mimo to Antoni poznał go natychmiast. To już nawet nie była rzecz wyglądu: o pojawieniu się kogoś z Wielkiej Trójki uprzedzał go teraz sygnał wewnętrzny, sygnał, którego źródło znajdowało się w nim, w środku. To tak, jakby tamci byli już cząstką jego samego, albo raczej jakby nosił w sobie coś, co było ich odpowiednikiem i na nich reagowało. A przecież nie zamienił z nimi dotąd ani słowa! Zupełnie dziwna historia! Nowo przybyły rozmawiał chwilę z dziewczyną, rzucając od czasu do czasu spojrzenia w stronę Antoniego, tak jakby rozmawiał właśnie o nim. Potem młodzieniec wstał i, balansując pomiędzy krzesłami, jął się zbliżać do jego stolika. Nie spieszył się, w ruchach miał swobodną 30 .' pewność, jakby dobrze wiedział, po co idzie i co go spotka. — Można? — zapytał wskazując na krzesło i od razu usiadł, nie czekając nawet na przyzwalający gest Antoniego. Oczekiwanie zastygło między nimi chwilowym milczeniem, lecz przybysz przerwał je szybko. — Ma pan ochotę na tę dziewczynkę? — spytał, wskazując głową na swą osamotnioną teraz towarzyszkę. Antoni wzdrygnął się. Więc to jednak po prostu było to? Zwykły, pospolity sutener! Trzeba mu dać odprawę. — Ależ skąd — burknął. — Co to w ogóle znaczy, co pan sobie... Ale tamten nie dał mu skończyć, jakby w ogóle nie czekał na odpowiedź. — Jeżeli nie, to tym lepiej. Nie przeszkodzi nam w załatwieniu naszych spraw. W Antonim wzbierała złość. Cały dziwaczny, ale niewątpliwy dotąd nimb Wielkiej Trójki rozwiewał się: siedział przed nim zwykły warszawski łobuz, handlujący w dodatku kobietami. Rozczarowanie było dotkliwe, gniew Antoniego coraz większy. — Nie mam z panem żadnych spraw do załatwienia. W ogóle pana nie znam i nie rozumiem, dlaczego przysiadł się pan tutaj. Proszę natychmiast... W miarę jak mówił, słowa gasły mu na ustach. Tamten przyglądał mu się przez chwilę — wzrok ten nie usposabiał do mówienia. Zezowate oko patrzyło jakoś w górę, wobec czego drugie przybierało kierunek zupełnie nieokreślony. W sumie posiadacz tych oczu nie patrzył nigdzie, znajdował się jakby ponad sytuacją i żadna złość nie mogła tu nic pomóc. — Spokojnie, spokojnie — powiedział, wyczekawszy, aż Antoni zamilknie sam z siebie. Potem i on chwilę 31 milczał, a gdy zaczął znów mówić, głos miał mruczący, niby poufny, lecz w poufności tej kryła się perswadująca jakby groźba. — Że pan mnie nie zna — to nieprawda. Zresztą ja znam pana dobrze. Że nie mamy spraw do załatwienia — to też nieprawda. Mamy sprawy, i to ważne. Czekał pan tu przecież na mnie: tak czy nie?! Antoni nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć, przełknął ślinę. Trudno było zaprzeczyć, że jakoś podświadomie czekał na spotkanie — ale z kim, dlaczego, w jakiej sprawie — tego przecież nie wiedział. Pytać się również nie było sensu, bo właściwie nie wiadomo dobrze o co — czy o tamte osoby? Pozostawało milczenie. Pogrążył się w nie, starając się jednak nadać mu formę zagniewanej obojętności. Jednakże partner najwyraźniej nic sobie z tego nie robił. Doskonale rozszyfrował jego niepewność siebie i jej przyczyny, jakby tego właśnie, a nie czego innego się spodziewał. Całkowicie panował nad sytuacją. — Więc skoro nie ma pan ochoty na tę dziewczynkę, to możemy zabrać się do sprawy. Pojedziemy do mnie i omówimy możliwości. — Do pana? — Tak. Mój wóz czeka na dole. To nie tak daleko — samochodem ze dwadzieścia minut. Wszystko się panu wytłumaczy raz dwa. Udawanie oporu nie miało już celu. Antoni działał jak we śnie: przywoływał kelnerkę, płacił, zbierał gazety. Gdy wychodzili, Zezowaty poszeptał chwilę z tamtą dziewczyną, która zresztą ani na sekundę nie podniosła wzroku. Potem na dole, w tłoku i rozgwarze, odbierali z szatni okrycia: Antoni zimowe palto, jego towarzysz ową wytartą „fufajkę" i czapkę cyklistówkę. Wiele osób rzucało na Zezowatego ukradkowe, znaczące spojrzenia. Chociaż może było to tylko złudzenie? 32 Na zewnątrz trwał już tymczasem wieczór — ruchliwy, rozgadany przedwiosenny wieczór warszawski. Zrobili parę kroków i Zezowaty wskazał bez słowa palcem małe auto, stojące za rogiem Pięknej. Podeszli: był to samochodzik dość dziwaczny, chyba ford bardzo starego typu, w dodatku niezbyt czysty, ochlapany błotem, z po-obdrapywaną karoserią. Zezowaty usiadł za kierownicą, wskazując towarzyszowi miejsce obok siebie. Antoni otwierając drzwiczki rzucił ukradkowe spojrzenie w wieczorną perspektywę Marszałkowskiej. Czuł się tak, jakby nie miał już tutaj wrócić. i dom poza miastem Jechali szybko, pewnie, gwałtownie hamując na skrzyżowaniach. Antoni nieznacznie obserwował swego towarzysza. Był on właściwie bardzo młody, na pewno grubo przed trzydziestką. Twarz miała w zasadzie wyraz zajadłej stanowczości i pogardliwej nieżyczliwości, lecz łagodził ją ów zez, rozpraszając ostrość, nadając oczom wyraz jakiegoś bezprzedmiotowego skupionego do wewnątrz zamyślenia. W sumie powierzchowność ciekawa, ale dopiero, gdy się jej dobrze przypatrzyć, bo na pierwszy rzut oka dominowała w niej wyłącznie pospolita, powszechna forma: chłopak jakich wielu, niechętny, pogardliwy warszawski blondyn. Wieczorna Warszawa zmieniała się, zwijała i rozwijała przed nimi, jak taśma z filmowej rolki. Migały światła ulicy Filtrowej, potem Wawelskiej, wreszcie zdecydowanie opuścili miasto, kierując się szosą prowadzącą na lotnisko. Nie dojeżdżając do Okęcia skręcili w prawo, Potem znów w lewo. Antoni spojrzał na zegarek: dochodziła szósta. Ciekawe, jak będzie wyglądał powrót stąd. 33 Wieczorny zimowy pejzaż okazał się urzekający; szarość wieczoru przetkana szeregami złocistych świateł, a nad tym niebo ciemnogranatowe, zabarwione od strony oddalającego się miasta purpurową łuną. Na skrzyżowaniach dróg Antoni wykręcał sobie szyję, aby zobaczyć zawieszone wysoko na niebie czerwone światełko z wieży Pałacu Kultury. Byli teraz na dalekiej Ochocie. Przemknęli obok cofniętego od szosy budyneczku kina „Lotnik", pewien czas jechali Opaczewską szosą, potem skręcili w jakąś wiejską niemal, na pół błotnistą, na pół jeszcze ośnieżoną drogę między opłotkami. Auto skakało po skamieniałych od mrozu koleinach, gwałtownie rzucało ich w tył i na przód. Nie było tu świateł, po prostu zwykłe pole. Z ciemności wyłoniło się nagle duże, drewniane domostwo, ogrodzone wysokim, odrutowanym parkanem. Zezowaty zahamował gwałtownie. — Jesteśmy na miejscu — powiedział. Ale cóż to właściwie było za miejsce? Teraz dopiero, u progu tego samotnego domu na pustkowiu, Antoni odczuł w pełni absurdalną dziwaczność sytuacji. Przyjechał z nieznajomym człowiekiem do nieznajomego miejsca w niewiadomym celu. Był wieczór, czuł się zmęczony, powinien już o tej porze odpoczywać w domu. To wszystko nie miało sensu. Pocieszało go tylko, że nie doświadczał najmniejszego strachu. Nie poczuwał się do żadnej winy, nie miał żadnego majątku, niczego nie chciał ani się nie spodziewał, w życiu jego nikt nie mógł odnaleźć jakiejkolwiek tajemnicy. Z pewnym spokojem oczekiwał dalszego biegu wypadków — nie on przecież zaproponował tę osobliwą eskapadę. Zezowaty zamknął kluczem samochód, pozostawiając go tam, gdzie się zatrzymali, po czym otworzył drewnianą bramę, puszczając Antoniego przodem. Znale- 34 źli się w miejscu pośrednim między podwórkiem a ogrodem, gdy oto nagle gwałtownie rozszczekał się w mroku jakiś olbrzymi chyba pies. Antoni odruchowo cofnął się o krok. — Nie ma się czego bać, jest na łańcuchu — mruknął Zezowaty. Wziął swego gościa lekko pod rękę i poprowadził go do niewidocznych w ciemności drzwi domu. Nigdzie nie paliło się żadne światło. Antoni namacał wreszcie klamkę i, zachęcony przez tamtego, nacisnął ją. Drzwi otworzyły się, ale tutaj znowu zaskoczenie: przed nimi, tuż na samym progu, stał w mdłym świetle zielona-wej żarówki człowiek bardzo dziwny, trzymając przy tym w ręku coś w rodzaju dużego młotka czy małej siekiery. Człowiek ów ubrany był w granatowy kombinezon, twarz miał pomarszczoną i długie, siwe włosy. Wyglądał na artystę, na starego malarza. Rzeczywiście jednak osobliwy był jego uśmiech: uśmiech szeroki, ekstatyczny, jakby jego posiadacz oczekiwał na coś zachwycającego, wręcz boskiego. Po prostu słowiański święty ze średniowiecznego obrazu. Wszystkie te szczegóły, choć zauważone od razu, Antoni zanotował sobie w świadomości dopiero po chwili, i to dość nawet długiej. Chwila ta wypełniona była zdumieniem, nie pozbawionym zabarwienia gniewnego strachu. Bowiem ów stary, dziwny człowiek, na widok Antoniego, podniósł bez namysłu do góry nie wyjaśnione bliżej narzędzie, które trzymał w ręku, i zamachnął się nim w sposób zupełnie jednoznaczny. Antoni odskoczył do tyłu, nadeptując na nogi idącemu za nim Zezowatemu, który wydał lekki okrzyk zniecierpliwienia. Jednocześnie stary człowiek (stary, choć ruchy miał iście młodzieńcze), śmiał się serdecznie, jak z doskonałego żartu. — Mówiłem, że nie ma się czego bać — powtórzył mrukliwie Zezowaty. — Pies jest u mnie na łańcuchu, a Oskar nigdy nie zabija bez pozwolenia. 35 Antoni chciał zapytać, jak często ów dziwny osobnik zabija otrzymawszy pozwolenie, ale zasychało mu w gardle i myśli miał nieco chwiejne. Zresztą Zezowaty nie pozostawił mu czasu na rozmyślania. — Przywitaj się, Oskar — powiedział. — To jest nasz nowy gość, pan Antoni Gasztowt, szlachcic. Rozumiesz? — Witam polską szlachtę! — odpowiedział tamten bez mrugnięcia okiem. Antoni nie zdążył się nawet zdziwić, że Zezowaty zna jego nazwisko, gdy oto ściska! już starą, żylastą, dziwnie małą, lecz silną rękę. Była to zresztą ręka lewa, w prawej bowiem człowiek nazwany Oskarem trzymał w dalszym ciągu ów młotek nie młotek. Uścisk przeciągał się. Antoni chciał uwolnić rękę, lecz nie mógł: tamten ściskał mocno, aż do bólu, śmiejąc się cały czas. Antoni poczuł, że krew napływa mu do twarzy. Szarpnął z całej siły i wreszcie się wyrwał. Zezowaty zdawał się nie widzieć tej sceny. Zwrócił się znów do starego. — Powiedz mi, Oskar, co w domu. Pan Profesor jest? Oskar przestał się uśmiechać: jego wyrazista twarz starego artysty zrobiła się nagle smutna, po prostu małpio, szympansio smutna. — Nie. Pan Profesor jeszcze nie przyjechał. — A goście? — Goście mają się dobrze. Artur ich pilnuje. — Drugi pokój na górze przygotowany? — Zaraz przygotuję, szefie. — No to leć. A my tu sobie z panem pogadamy. Proszę — tędy. Cała ta rozmowa toczyła się w dużej, mętnie i zielo-nawo oświetlonej sieni. Z boku widać było wewnętrzne schody, jak często w podmiejskich willach. Ale Zezowaty wskazał mu inne drzwi; drzwi znajdowało się tam zresztą 36 kilka, pozamykanych, z kluczami lub bez kluczy. Były nawet jedne zgoła bez klamki. Antoni wszedł wahająco: bał się znów jakiegoś zaskoczenia, nosił już w sobie ziarno lęku. Znaleźli się w pokoju umeblowanym starymi, ciężkimi meblami. Komoda, kredens, wielkie, szerokie łoże, wysoko wypchane kołdrami i poduszkami. Na podłodze leżał ciężki, niegustowny kilim. — Niech pan siada, panie doktorze — powiedział Zezowaty. Antoni nie miał się już czasu dziwić, choć miał czas bać się. Bał się teraz coraz bardziej; bał się nie myśląc o tym, ale wiedząc, że się boi. Usiedli przy okrągłym, dębowym stole na wysokich, uroczystych krzesłach. Na wprost Antoniego wisiał wielki obraz w staroświeckiej ramie przedstawiający nagą kobietę, stojącą na puszystej, niedźwiedziej skórze. Obraz był pretensjonalnym kiczem — Antoni z westchnieniem odwrócił oczy i spojrzał wreszcie na swego niepojętego rozmówcę, który siedział niedbale, jakby przysiadł tylko na chwilę. Obaj byli w zwierzchnich okryciach: gość w płaszczu, gospodarz w waciaku. Co to wszystko znaczyło?! Antoni poczuł, jak lęk zamienia się w uczucie namacalne, fizyczne, jak paraliżuje ciało od góry do dołu. Odczuwał naprężenie w biodrach, nawet w palcach od nóg, było mu gorąco, a jednocześnie miał dreszcze. Przenikał go dreszcz właściwie wewnętrzny, bał się jednak, że okaże się on widoczny i na zewnątrz. Istotnie — oku Zezowatego nic nie uszło. — Coś pan nietęgo wygląda —powiedział. — Papierosa? — Nie palę. — Czy to może Oskarem takeś się pan zdenerwował? Antoniego nawiedził bezsilny gniew. 37 — Co to znaczy zdenerwował?! Facet zachowuje się jak kawał chama, a pan naraża mnie na to. W ogóle żądam, żeby mi pan nareszcie powiedział, o co panu chodzi i czego pan ode mnie... Milczący spokój rozmówcy działał obezwładniająco: Antoni przerwał w pół zdania. Po cóż właściwie było mówić, kiedy tamten wszystko wiedział, i rzecz jest w ogóle oczywista. — O Oskarze trudno powiedzieć, że to jest facet taki czy inny — odezwał się niespodziewanie Zezowaty. — W ogóle nie ma co o nim mówić. — Dlaczego?! — Bo to jest wariat. — Jak to?! — Zwyczajnie. — Ale co to znaczy? — To, co znaczy. Przekręciła mu się w mózgu jakaś komórka i ma teraz inny świat niż ja, a także i pan. — Więc dlaczego nie jest w Tworkach? Zezowaty z irytującą, powolną dokładnością zapalił papierosa, potem głęboko się zaciągnął i, jakby wzdychając, wydmuchnął dym wysoko w górę. Wreszcie rozparł się W krześle i spojrzał na Antoniego uważniej, tym razem z pewnym zainteresowaniem w jedynym normalnym, zwykle obojętnym oku. — Widzi pan... — zaczął powoli i znów przerwał, aby pedantycznie strząsnąć popiół. Było to nie do zniesienia, ale Antoni czekał, tłumiąc dreszcz. Cóż zresztą innego mógł robić? — Widzi pan, na świecie jest dużo wariatów, którzy chodzą na wolności i nikt o nich nie wie. Oni sami też nie wiedzą. Mózg to jest taka cholernie delikatna maszynka... i Znów przerwał i przez chwilę bawił się dymem, nie 38 spuszczając oka z Antoniego. Drugie, nieruchome oko utkwione było gdzieś w suficie. — Coś się tam człowiekowi w głowie poruszy, wstrząs, uderzenie, zapalenie, czy ja wiem co, no i gość jest już kim innym. Nikt o tym nie wie, on sam też nie, wszyscy myślą, że on jest taki, jaki jest. Do końca życia może to być ukryte i wszyscy się mylą. Facet robi różne rzeczy, których bez tego by nie robił, a ludzie biorą to na serio. Komedia, panie, istna, jak to łatwo ludzi do wiatru wystawić. I to te trochę móżdżku w czaszce takie ważne. Rzygać się chce, no nie? Przez chwilę czekał na potwierdzenie, a nie doczekawszy się kontynuował ciszej, jakby sam do siebie. — Pełno ich chodzi wszędzie, tych ze zbakierowa-nym mózgiem — anibyś pan dał wiarę: ludzie nie ludzie, uśmiać się z tego można. Cholerny świat. Każdy ma innego hyzia i każdy myśli, że jego jest ważny. A wszystko razem, te trochę białego łajna pod czaszką. Jak człowiek to pojmie, to już wszystko na świecie pojmuje i na żaden pic się go. nie weźmie. Człowiek jest człowiekiem wtedy, jak rozumie, że jest łajnem, że łajno kręci się po świecie. Pan też, chociażeś uczony i doktor, dopiero będziesz człowiekiem, jak to skapujesz. A tak, toś pan jeszcze frajer. Pierwszy lepszy wariat od pana lepszy — choćby taki Oskar. Ale Oskar to nie jest zwyczajny wariat, z niego jest pożytek. Antoni słuchał jak w złym śnie. Próbował się jakoś odczarować, lecz nie, nie było wyjścia — można było tylko kontynuować tę bezsensowną rozmowę. — Jakiż więc jest pożytek z Oskara? — zapytał swobodnie, wstydząc się sam siebie, a jednocześnie nie mogąc wyjść z podziwu, że głos brzmi mu tak spokojnie. — Widzisz pan, Oskar to jest wariat regularny, taki, co to o nim ludzie wiedzą. To znaczy, z początku nie 39 wiedzieli: on zabijał chytrze, w ukryciu — wariat sprytniejszy jest niż inni ludzie, bo mózg ma skierowany wciąż na jedno. Ale raz spatałaszył, nie opanował się na czas i zakatrupił hurtem żonę, dziecko i teściową. Wtedy go wzięli. — Wzięli go — i co? — Prokurator nie miał nic do gadania, wzięli go na psychiatrię i wszystko się wykryło. Pokombinowaliśmy z papierami i chwilowo Profesor przywiózł go tutaj. Jest razem z Arturem. — Z Arturem? — Tak, Artur to drugi wariat, którego teraz mamy. Też lepszy typ — poznasz go pan niedługo. — A kto to jest profesor? — Profesor?! Profesor, panie, to nasza sława — jego też pan poznasz. — Dobrze, ale... Cóż wy robicie z tymi wariatami? — Widzisz pan: nareszcie się pan mądrze spytał. O co tu chodzi? Otóż... Przerwał i długo wygaszał w popielniczce papierosa. Potem znów spojrzał na Antoniego: oko miał rzeczowe, drugie, jak zawsze, nieuchwytne. — Wariat, widzisz pan, jest lepszy od niektórych z tych zdrowych. Wariat ma siłę, wariat się nie boi, wariat wie, czego chce. Mózg ma jak aparacik: nastawiasz — działa. Trzeba tylko umieć nastawić, a my to z Profesorem umiemy. Z początku trzeba trochę popracować, pokapować się, a potem już ten dany osobnik chodzi panu niby dziecko. Bezpiecznyś pan między nimi jak w klatce ze zwierzętami. Ha, ha... Roześmiał się bez śmiechu, tylko ustami, i konfidencjonalnie teraz nachylił się do Antoniego. — Taki Oskar, od czasu jakeśmy go nauczyli, nikogo nie zabije, póki mu się nie powie, że można. 40 Mądry jak pies, a jaki robotny! Robi za trzech, anibyś się pan spodziewał. Po chwili dorzucił niedbale: — Pan się też nam nadasz, choć do innej roboty. Profesor przyjedzie nie dziś, to jutro, może rano. Na razie poczekasz pan na niego spokojnie, pana pokój już się szykuje. Będziesz pan tam miał i atrakcje, wcale nieliche — do wyboru, do koloru. U nas to żyć, nie umierać. Antoni usłyszał nagle ryk, wrzask furiata, gdzie z trudem rozróżnić było można poszczególne słowa. To krzyczał on sam. wstrząsające odkrycie Stał przy stole i krzyczał, uderzając ręką w chwiejący się, drewniany blat, uderzając mocno, aż do bólu. Usłyszał huk — to popielniczka spadła na podłogę. Zezowaty cofnął się nieco z krzesłem i patrzył w niego uważnie, zaskoczony, lecz sceptyczny. Antoni krzyczał coraz głośniej, zachłystywał się krzykiem, nie mógł przestać. Krzyczał o wszystkim, wywrzaskiwał rzeczy oczywiste, jakby przywołać chciał normalny porządek świata, porządek, który ulotnił się z tego domu i z tej rozmowy. Przez parę ostatnich godzin Antoni ulegał absurdowi, dał się zaskoczyć, zasugerować, teraz brał sobie za to rewanż — krzykiem. Nie krępował się wcale, nie bał się niczego: określał rzecz dosadnie jako łajdackie bezprawie, idiotyzm, ordynarne świństwo i kretyństwo. Brakło mu już słów, bo najtrudniej jest określić słowami rzecz oczywistą, zdemaskować bezprawie uderzające, zbić tezę niesłuszną bezwstydnie. W dodatku tutaj nie było przecież tezy — był tylko człowiek z innego świata, bezczelny w swym lekko ironicznym spokoju, a jednocześnie, przez 4i to samo, nieuchwytny, nie do zwalczenia. Tkwił na krześle jak patyk — człowiek z innego świata, upiór, bandyta, wariat, człowiek niepojęty. Antoni zadyszał się, zachrypiał, poczuł rozpacz. Powoli przestawał mówić, oto przestał już całkiem, waha się, co dalej zrobić, patrzy na tamtego, wyczekująco, niemal prosząc — prosi o przerwanie dzwoniącego nagle w pokoju milczenia, o odpowiedź, o wyjaśnienie, o cień sensownego wytłumaczenia, o powrót do świata pojęć normalnych. Ale Zezowaty się nie kwapi: spokojny, nie obrażony ani nie zdenerwowany, zapala papierosa. Potem podnosi z podłogi ową ciężką popielnicę, która narobiła tyle huku, i pieczołowicie ustawia ją przed sobą. Wreszcie — uroczyście zaciąga się dymem. Antoni nie mógł już dłużej stać, zresztą nie miał po co. Usiadł na brzegu krzesła, przyglądając się bezmyślnie, jak tamten pali. Jeszcze chwilę milczeli. — Widzisz pan — przemówił bardzo cicho Zezowaty — to jest niedobre. To jest bardzo niedobre. — Co jest niedobre? — głos Antoniego stracił całą swoją dźwięczność, był chropawy, jak przysypany piaskiem. — Niedobre jest takie zachowanie, jak pana w tej chwili. Niedobre dla pana samego, rzecz jasna. Nam ono nic nie zaszkodzi — my przyzwyczajeni. Już niejeden odstawiał tu numery, ale prędko przestał. I pan przestanie — więc może lepiej w ogóle nie zaczynać? Przez dłuższą chwilę gasił o popielniczkę nie dopalonego do końca papierosa, potem zdecydowanym ruchem wstał z miejsca. — No, teraz dosyć już tego gadania — w głosie jego, dotąd łagodnie cichym, zadźwięczała nowa nuta stanowczości. — Idziemy na górę, zobaczysz pan swój pokój. Antoni powstał również, próbując się opanować. 42 __. Oświadczam panu, że nie mam zamiaru iść do żadnego pokoju. Wracam do miasta. _ Twarz Zezowatego nie zmieniła wyrazu, choć przez ułamek sekundy mogło się wydawać, że w jego zdrowym oku coś mignęło. Stał teraz pomiędzy drzwiami a Antonim, który na próżno próbował go wyminąć. Zezowaty udaremniał to drobniutkimi ruchami ciała w tę lub ową stronę. Było to niebywałe i upokarzające. — Proszę odejść od drzwi i puścić mnie, bydlaku jeden! — krzyknął- nagle wysokim, histerycznym, dla samego siebie niespodziewanym głosem Antoni. Zezowaty skurczył się pod tym głosem, spuścił głowę, cofnął się o krok do samych drzwi. W ciele jego, mimo dziwnie pochylonej postawy, czuło się jakieś sprężenie. I oto nagle, nim Antoni zorientował się, o co chodzi, tamten rzucił się do przodu. Piekielne uderzenie targnęło Antonim: poleciał w tył rozbijając krzesło i upadł, tracąc tamtego z pola widzenia. Cios zadany był po prostu a niespodziewanie — głową: Zezowaty skoczył do przodu nisko schylony i prostując się w ostatniej chwili wyrżnął go z całej siły ciemieniem w szczękę i w nos. Antoni leżał na podłodze dusząc się, jakby po jakimś szaleńczym biegu. Cała twarz była sparaliżowana, gardło i nos stały się wspólną, gorącą jamą. Był zlany potem, jednocześnie dygotał z wewnętrznych dreszczy. Z trudem próbował ruszać wargami i językiem — coś tam było nie w porządku. Najpierw jednak należało odzyskać oddech — w tej chwili nie oddychał jeszcze, tylko łkając rzęził. Podniósł się wreszcie nieco na łokciach i po raz Pierwszy porządnie złapał powietrze. Spojrzał po sobie: krew ciekła mocno z nosa i z ust, gorąco nie ustępowało, mieszając się teraz jednak z nie odczuwanym początkowo 43 bólem. Paraliż twarzy stopniowo łagodniał, szczęka i wargi stawały się coraz bardziej elastyczne, jednocześnie ból wzmagał się: teraz z kolei miał zamiast twarzy obolałą maskę, której bał się dotknąć. Ostrożnie poruszał językiem: w ustach coś się przesypywało, przesuwało, rosło, Na poziomie głowy widział teraz leżące krzesło, dalej stołowe nogi. Należało wstać. Powoli, niedołężnie zwlekał się z ziemi: było mu ciągle jeszcze bardzo gorąco, ale uwolnił się już od zadyszki. Wyciągnął z kieszeni chustkę chcąc zahamować krwotok, gdy wszakże przyłożył ją do nosa, drgnął cały od niespodziewanego, ostrego bólu. Był to ból nowego, innego rodzaju niż wszystkie poprzednie. To jednak otrzeźwiło go zupełnie. Chwiejąc się jeszcze nieco, powiódł wzrokiem po pokoju, który nagle wydał mu się zupełnie innym pokojem niż przedtem, Zezowaty stał obok stołu, młodzieńczy, spokojny, lecz bystro uważny. Jednocześnie w minie jego i w pozie było coś lekko znudzonego: jakby asystował przy jakichś nadmiernie długich a zbędnych formalnościach. Widząc, że Antoni trzyma się jako tako na nogach, młody człowiek przemówił wreszcie lekko, wręcz półgębkiem, jakby z nonszalancji nie chciało mu się ruszać wargami. — No i potrzebne to panu było? Mówiłem, ostrzegałem. Może teraz pójdziemy już nareszcie na tę górę? Chwilę przypatrywał się Antoniemu, po czym zbliżył się doń, biorąc ze stołu popielniczkę. -- Masz pan, spluń pan tutaj. Antoni splunął. Cała dolna część twarzy zareagowała targającym bólem, jednocześnie w popielniczce coś zagrzechotało. Zezowaty wskazał palcem: to były zęby, zakrwawione kawałki pokruszonych zębów. — Szkoda uzębienia, drogo kosztuje — mówił tamten tonem perswadującym jak do dziecka. — Na górze 44 jest łazienka, obmyjesz się pan, dostaniesz alkoholu i po krzyku. No, idziemy, bo nie mam już czasu. Antoni nie opierał się dłużej. Ciągle jeszcze ciężko łapiąc oddech i chwiejąc się szedł po skrzypiących schodach na piętro, poprzedzany przez Zezowatego. Na górze była galeryjka, jakby zawieszony w powietrzu korytarzyk. Z jednej strony od schodów oddzielała ją wysoka poręcz, z drugiej strony były drzwi do pokojów. Zezowaty wszedł pierwszy, wskazywał kolejno te drzwi i mówił, odwracając się lekko do Antoniego: — Widzisz pan, tu jest wszystko. Tu łazienka, tu pokój sąsiada, niedługo go pan zobaczy, tu jest właśnie pokój pański, a za panem pokój Artura. Ale Artur na pewno jest u gości, zaraz to sprawdzimy. Na razie niech pan zobaczy swoje mieszkanie. Pewno nie całkiem jeszcze urządzone, Oskar miał za mało czasu. No, ale i tak od razu się pan lepiej poczujesz. Więc proszę, bardzo proszę: tylko wchodzić i patrzyć. Antoni był tak ogłuszony i obolały, że z trudem chwytał zbyt szybkie słowa tamtego. Uderzyła go tylko jego niezwykła wielomówność i coś tryumfująco oczekującego w głosie. Zezowaty wyraźnie przygotowywał go na coś niezwykłego — ale na co? Nagle poczuł, że chce jak najszybciej zajrzeć do tego pokoju. Jego przewodnik otworzył drzwi jedne, za nimi drugie — były, jak się okazało, podwójne. Otworzył, ale nie wszedł, lecz cofnął się od progu, robiąc miejsce Antoniemu. Twarz jego miała wyraz osobliwy: po raz pierwszy pojawiło się na niej coś w rodzaju uśmiechu. Antoni przekroczył nadmiernie wysoki próg i wszedł. Było to zdumiewające, ale poczuł się tu jakoś znajomo, niemal swojsko: a przecież wobec warszawskich wnętrz miał zazwyczaj jakieś opory. Ten pokój był przytulny, miły i — znajomy. Absurd, niepodobieństwo, nigdy tu przecież nie był, nie znał w ogóle tych przed- 45 mieść Warszawy, a jednak? A jednak — znał przecież ten! pokój. Czy to złudzenie? Patrzył nieporadnie, rozglądał się chaotycznie po szczegółach, bez planu, bez kolejności. Na przykład na ścianie przybite były takie kilimy, jakie lubił. Na oknie ustawiono szeregiem czerwone jabłka. Łóżko? To przecież zupełnie jego łóżko, choć umiejscowione inaczej niż tam, w domu. Fotel absolutnie taki sam: nic w tym zresztą dziwnego — masowa przecież krajowa produkcja. Ale stół z obrusem, ale książki, ale... Poczuł nagle prawdziwe przerażenie — po raz pierwszy w tym domu, pomimo wszystko, co się dotąd zdarzyło. Dopiero to było niepojęte i straszne. Straszne są tylko rzeczy, których nie można przewidzieć, których zupełnie nie można przewidzieć. Nie można wszakże było przewidzieć, że tu gdzieś, na pustkowiu poza miastem, w jakimś obłędnym domu znajdzie pokój zupełnie podobny do swojego. Podobny? Obejrzał się na Zezowatego, który stał w drzwiach nie wchodząc. Po ustach jego dalej się błąkał tryumfalny uśmieszek. I nagle dziwne podejrzenie zakiełkowało w Antonim. Podejrzenie? Z chwilą, kiedy się pojawiło, było już pewnością — sprawdzenie to po prostu tylko niepotrzebna formalność. Zwłaszcza że tamten wciąż nad nim górował — wiedział o wszystkim od początku. Tylko że właściwie o jakim wszystkim, o czym? Nagle niezgrabnie Antoni przyskoczył do półki z książkami. Z gwałtowności tego ruchu zakłuło go boleśnie w ustach i w nosie, ale nie zważał na to. Stał przed półką blisko i patrzył, boleśnie, ale uważnie, obłąkańczo, ale przytomnie wpatrywał się w swoje książki. Leżały niedbale pomieszane, bez ładu i składu, nie tak jak zwykle, ale bystre jego oko wypatrzyło wszystko. Przez chwilę szukał jeszcze pewnego dowodu i wre- 46 szcie__znalazł. Na dolnej półce walał się niedbale mały, archaiczny tomik w grubej oprawie ze złoconymi brzegami: Kodeks Napoleona po polsku, biały kruk, jedyne wydanie sprzed stu kilkudziesięciu lat, prezent od kolegów z okazji zrobienia doktoratu. Wziął książeczkę do ręki, zważył w dłoni, spojrzał na kartkę tytułową. To ona, stara przyjaciółka, aż tu za nim zawędrowała. Tak, tak... Przeraźliwy strach, przez chwilę uśpiony, targnął nim nagle. Przecież on już zwariował: traktuje jako normalne coś, co jest absolutnie szalone, tajemnicze, nie wyjaśnione, groźne! Zwrócił się do Zezowatego. Ten stał już bez uśmiechu, spokojny, czujny. Nie, tu nie było miejsca na awantury. Tu trzeba było zmusić tamtego do wyjaśnienia i dowiedzieć się. Dowiedzieć się za wszelką cenę, przebić się przez obcość i niezrozumiałość i dowiedzieć się... — Czy może mi pan wytłumaczyć, skąd wzięły się tu moje rzeczy i meble? — spytał tonem, który w tej sytuacji pobrzmiewał absurdem, absurdem rzeczowości i spokoju. Tamten tylko czekał pytania. — Jasne — odpowiedział gorliwie. — Masz pan wszelkie prawo do wyjaśnień. Dokładnie, naukowo to panu wszystko wytłumaczy Profesor — ale jak dotąd nie przyjechał, to już nie dzisiaj — jutro. Ja powiem panu tylko, jak się rzecz zrobiło detalicznie. Więc... słuchasz pan? — Słucham, naturalnie, słucham. — Myślałem, że pan już śpisz. Więc posłało się ludzi do pańskiej budy, załadowali graty na auto — mamy ciężarówkę — i po balu. A tutaj Oskar... — Jak to? A klucze? A któż wydał moje rzeczy? — Kluczy, wie pan, to my nie potrzebujemy. Mamy żelastwa na każdą okazję. A co do rzeczy? Kto wydał? Każdy by wydał. W dzisiejszej Warszawie ludzie 47 się biją o marny pokój jak psy o kość — przybywa tego i przybywa, rodzą się, a nie zdychają. Że się ktoś wyprowadza, to nie zmartwienie, to radość. — Ależ ja się nie wyprowadziłem, ja mam swoje mieszkanie. — Nie wyprowadził się pan? To się tak panu tylko zdaje. Wyprowadził się pan i mieszka pan teraz tu. — Ależ... Mój pokój, mój jedyny pokój. Panie drogi, drogi panie! Pan nie wie, co pan mówi. Tam sąsiedzi zajmą. Oni... Panie, co pan... Chciał złapać tamtego za rękę, nie wiadomo po co: . czy żeby nią potrząsnąć, czy ją pocałować? Błagać, prosić, przeklinać. Jego mieszkanie! Odebrali mu mieszkanie, nie ma znowu nawet pokoju. Mieszkanie, przydział, Mastykowie. Sapał ciężko, szukając ręki tamtego. Ale Zezowaty wywinął mu się zręcznie. — Uspokój się pan! Mieszkanieś pan już stracił, ale tamtego pokoju żadne lokatory panu nie odbiorą — wróci do kwaterunku i tyle. — Odbiorą, panie. Pan ich nie zna. Na pewno odbiorą. Już dawno na to polowali. — Nie odbiorą, mówię. Nie masz pan teraz w tym interesu, ale jak panu mówię, że nie odbiorą, to nie odbiorą. Nie lubię kłapać na darmo. — Odbiorą... — Chodź pan, przekonasz się pan, bo słuchać już tego nie mogę. Złapał trzęsącego się teraz na dobre Antoniego za ramię i wytaszczył go na korytarz. Razem zrobili parę kroków w stronę sąsiednich drzwi. - — O, tu. Uważaj pan teraz. Otworzył podwójne drzwi i cofnął się o krok, wyciągając rękę wskazującym gestem. W tym pokoju panował dla odmiany klasyczny 48 met Łóżko nie zasłane, szafa otwarta z na wpół svpaną zawartością, na podłodze szkło i flaszki od piwa. Wielki stół obstawiony był butelkami, kieliszkami, talerzykami. Tyłem odwrócony siedział przy nim jakiś mężczyzna bez marynarki, trzymając twarz w dłoniach. Nagle zza drzwi szafy wysunęła się inna postać. Była to młoda dziewczyna, ognista brunetka, w samej tylko różowej kombinacji. Patrzyła na intruzów bez zawstydzenia, z błyskiem zainteresowania w oczach. Ale Zezowaty nie zwrócił na nią uwagi. — He, Mastyka! — krzyknął. — Poznajesz tego gościa?! Mężczyzna przy stole drgnął, powoli wstał i odwrócił się do nich. Rzeczywiście: był to Mastyka, choć potwornie zmieniony, czerwony i opuchnięty, z włosami potarganymi, z hitlerowskim lokiem na czole. Wpatrzył się w Antoniego z natężeniem i nagle go poznał. — Ooo, dochtór — zamruczał, idąc powoli w jego kierunku. Ale Zezowaty przerwał tę scenę. Zasłonił Antoniego sobą, potem ciałem wypchnął go za drzwi, wreszcie wyszedł sam i pieczołowicie zatrzasnął drzwi. — Pijany, zapomni zaraz — rzekł w formie wyjaśnienia. — Widzisz pan, że lokator jest tu z panem i nic panu nie zabierze. A teraz muszę już iść. Będziesz pan miał Artura, on panu da wszystko, co trzeba. Był restauratorem, zna się na rzeczy i lubi tę robotę. Możesz pan się go nie bać, to wariat, ale spokojny, łagodny. Tylko niech się pan go o nic nie pyta, bo tego nie lubi. Hej, Artur, chodź no tutaj! 49 pierwsza noc i pierwszy ranek Artur był to tęgi, kruczoczarny brunet z hiszpańskim wąsikiem, lat chyba około czterdziestu. Ubrany w czarny garnitur, białą koszulę z gorsem i małą czarną muszkę —. prezentował się rzeczywiście jak kelner czy właściciel małej knajpy. Mówił dużo zabawnym dyszkantem i zaj-' mował się Antonim bardzo gorliwie. Pomógł mu zdjąć marynarkę, objaśnił funkcjonowanie niezbyt zresztą luksusowej łazienki, przyniósł ręczniki i mydło. — Kolację podam w pokoju, panie szanowny — mówił, stojąc za myjącym się Antonim. — Kłopotu jest z tym trochę, bo kuchnia na dole, ale myślę, że szanowny pan będzie zadowolony. A jaką można podać wódeczkę? — Jestem niepijący — mruknął Antoni, próbując przemyć sobie rogiem ręcznika krwawy, bolesny skrzep w nosie. — Pan szanowny nietrunkowy? No to może przyniosę wiśniaku — mamy dobry, eksportowy, bardzo łagodny. Już to dobrych trunków u nas nie brakuje; pan Ryszard o to się troszczy. — Pan Ryszard? — Tak jest, ten młodzieniec, co pana tu przywiózł. O, jedzie właśnie do miasta: słyszy pan? Antoni ściszył szemrzącą wodę i nasłuchiwał: rzeczywiście motor samochodu warczał przed domem. Ponury dźwięk — jakby pożegnanie ze światem. Antoniemu ścisnęło się serce. — Więc przyniosę wiśniaczku, panie szanowny — nalegał Artur. — Dziękuję, mówiłem już panu, że nie piję. — Nie szkodzi, po takim czymś jeden i drugi nie zawadzi. Zresztą pan Ryszard kazał. Żeby się panu szanownemu dobrze spało. Wiśniaczek jest prima — choć i powojenny... 50 Nagle westchnął głęboko. __ Oj, miałem ja, panie szanowny, lokal za okupacji __na Starym Mieście. Tam było życie, tam była praca. Ale cóż: duszę mnie tam, panie, zabrali. A bez duszy to iuż pracować nie sposób. I tak na łaskawym chlebie tu u pana Ryszarda przebywam. No bo jakże bez duszy pracować, szanowny panie? Nieszczęście, szanowny panie, to wszystko. Chwilę czekał, jakby na jakiś komentarz ze strony Antoniego, potem znów zagadał rzeczowo. — Więc znakiem tego, panie szanowny, idę teraz do kuchni przygotować kolację. Niech się pan wymyje, wyczyści spokojnie, drzwi tu proszę zamknąć na klucz, żeby sąsiedzi nie weszli. Ja tymczasem nakryję w pokoju; jak pan skończy, będzie już gotowe. Tak, panie szanowny: Artur choć bez duszy, ale na coś się jeszcze przyda. Z tymi słowy opuścił wreszcie łazienkę. Antoni został sam: stojąc przed lustrem delikatnie obmacywał sobie dolną połowę twarzy. Sytuacja była tam nieszczególna. Dwóch zębów brakowało w ogóle, pozostałe na dole ruszały się nieco; korzenie wybitych zębów tkwiły chyba na miejscu, choć trudno to było sprawdzić, bo pokaleczone dziąsła bardzo bolały przy dotyku, tak jak i porozdzierane wargi. Nos wydawał się w środku jedną raną i ciągle krwawił, ale to były raczej rzeczy powierzchowne. Gorzej, że gdzieś z tyłu, w dole czaszki, usadowił się ból — to mdlący i nudzący, to znów wzmagający się nie do wytrzymania. Falowanie tego bólu, jego nierównomierność sprawiały, że zupełnie, całkowicie absorbował uwagę i właściwie nie można było o niczym myśleć: on był istotną treścią, a myśli plątały się gdzieś na peryferiach, wątłe i nieważne, choć przecież myśli właśnie, a nie ból, były rzeczą naprawdę ważną. Umył się wreszcie jako tako, stwierdzając, że koszu- 51 lę i krawat poplamione ma krwią. Nie oglądał jeszcze dokładnie „swojego" pokoju: jeśli przywieziono wszystko, to zapewne były tam również jego koszule, bielizna i ubrania. Ale jak to w ogóle możliwe? Jak można przewieźć gdzieś, na drugi koniec świata, wszystkie rzeczy należące do kogoś?! Rzeczy, papiery, pamiątki — całe jego życie. Ból głowy sprawił, że przestał się nad tym dokładnie zastanawiać. Ostrożnie otworzył drzwi na korytarz i poszedł do „swojego" pokoju, nie widząc ani nie słysząc nikogo po drodze. Istotnie — w pokoju było nakryte na jedną osobę: serwetka, karafka, kieliszek, wcale niezłe przekąski i talerz na coś ciepłego. Antoni nigdy nie interesował się specjalnie tym, co je, ale mimochodem stwierdził, że jedzenie owo podane było bardzo ładnie i starannie. Zajrzał do szafy. Prawda — znajdowały się tam wszystkie jego rzeczy, choć w ogromnym zamęcie, rzucone byle jak. Znów ogarniało go rozpaczliwe oburzenie — przypomniał sobie w dodatku, że miał część bielizny w pralni, jakżeż daleko stąd: wiele, wiele kilometrów. Niezwykle wyraziście zobaczył nagle własną bezsilność i siłę czegoś irracjonalnego, co spadło na niego tak nagle i przecież bez najmniejszej jego winy. Za chwilę zjawił się Artur i poprosił go do stołu. Zachowywał się rzeczywiście jak właściciel restauracji: krzątał się, zachwalał jedzenie, podawał. Ale Antoni nie mógł nic jeść: za bardzo bolały go zęby. Gardło miał ściśnięte, zresztą nie czuł ani odrobiny głodu. Wypił za to wreszcie dwa kieliszki owego polecanego wiśniaku, który był rzeczywiście bardzo dobry i wprawił go w stan nowy, znacznie przyjemniejszy. Zapominał po trochu o bólu i o zniewadze, jaka go spotkała, sprawa straciła swą brutalność, zaczęła mu się wydawać inna, niezwykle ciekawa. Coś w tym przecież było fascynującego — 52 przygoda, która jutro się wyjaśni. I ten pokój — jego czy nie jego — też był ogromnie ciekawy. Na przykład: te same rzeczy, a leżą w innych miejscach — ogromnie to zabawne polować na swoje rzeczy, tropić swoje rzeczy. Rzeczy, przedmioty, meble, książki stawały się czymś po prostu samym w sobie, istniały w dowolnej przestrzeni, nie w pokoju. Radio na trójnogu stało w kącie z lewej strony, a u niego, to znaczy w pierwszym jego pokoju, w pierwszym warszawskim pokoju, stało właśnie przeciwnie — z prawej strony. To samo radio, a przeniosło się na inną stronę: choć czy w tej sytuacji strony mają jakiekolwiek znaczenie, czy istnieją strony same w sobie? Gawędził z Arturem, bardzo mu się dobrze gawędziło z Arturem, potem nagle zobaczył, że Artura już nie ma: nie było też na stole nakrycia ani naczyń. Próbował wyjść na korytarz, ale drzwi okazały się zamknięte. Światło w pokoju paliło się dziwnie, wibrowało raz mocniej, raz słabiej. Głowa go już nie bolała, przeciwnie, była jakaś lekka. W ogóle wszystko wydawało mu się teraz lekkie i łatwe — nad czym się tu właściwie zastanawiać? Usiadł w swoim niewygodnym fotelu i z przyjemną beztroską patrzył w głąb pokoju na znajome, choć inaczej rozmieszczone sprzęty. I tak zastał go sen, głęboki, ciemny jak tunel. Potem dopiero, rozpamiętując te wydarzenia, zrozumiał, że dano mu wtedy po prostu jakiś środek uśmierzający. Przebudzenie było wielkim zawodem. Śpiąc, nie mając świadomości, gdzieś w głębi owego przepastnego tunelu liczył wciąż, oficjalnie o tym nie wiedząc, że obudzi się jednak w swoim własnym, miłym bądź co bądź 1 przytulnym pokoju, tam, na rogu Szerokiej ulicy. Tymczasem, zbudziwszy się, ujrzał od razu nad sobą nalaną twarz Artura, która w świetle dnia wydała mu się bardzo antypatyczna, jakby jakaś maska, blada, bezduszna makieta z czarnymi, przylepionymi wąsikami. 53 Artur patrzył w niego z bliska, natrętnie, z uważną uporczywością. Czekał, aż Antoni zbudzi się całkiem wtedy przemówił w swój grzeczny, choć właściwie nie znoszący sprzeciwu sposób. — Pora wstawać, panie doktorze. Niedługo będzie tu już pewno pan Profesor, a to dla pana ważna rozmowa. Trzeba się ubrać, zjeść śniadanie, ogolić. Toż już prawie dziewiąta. Tak, była już prawie dziewiąta: Antoni spał długo i głęboko, teraz dopiero zaświtała mu myśl, że poczęstowano go narkotykiem. Co oni w ogóle mogą jeszcze z nim zrobić, a przede wszystkim kto to byli ci ,,oni"? Może wizyta owego mitycznego Profesora wyjaśni wreszcie sprawę? Na razie czuł się bardzo rozbity, bolały go dziąsła i nos, z pełną znużenia niechęcią patrzył na wszystko, co go otacza. Zwłaszcza raził go aż do bólu ten pokój: wczoraj przez narkotyczną chwilę wydawał mu się jakąś interesującą parafrazą jego własnego pokoju, dziś widział całą brutalną . prowizoryczność bezładnie stłoczonych mebli. Przypomniał sobie, że była to przecież niedziela. Tydzień temu początek dnia wyglądał zupełnie inaczej: spokój, słońce, cicho grające radio, potem nabożeństwo u Wizytek. Tak, ten spokój zawdzięczał wówczas nieobecności Mastyki — teraz zrozumiał przyczyny tej nieobecności. Mastyka był tutaj, z kolei i on był tutaj. A to wszystko łączyło się z tajemniczą sprawą owej dziwnej trójki osób, które spotykał od tygodnia. No, ale wreszcie sprawa się wyjaśni, i to rzekomo teraz, niedługo. Może zdąży jeszcze pójść do kościoła — ostatecznie niedaleko, najwyżej parę kilometrów stąd był plac Narutowicza, a na nim kościół Świętego Jakuba. Ranek wlókł się mozolnie, niewygodnie, bez sensu. Przechodząc do łazienki Antoni zobaczył Oskara, który. 54 chodząc bezszelestnie po schodach, ukłonił się ze swym przesadnie frenetycznym uśmiechem czy raczej śmiechem — nie wiadomo, co właściwie ten śmiech oznaczał, choć Antoni nie mógł się oprzeć wrażeniu, że oznaczał krwiożerczą drwinę. Przecież człowiek ten był mordercą, jeśli wierzyć słowom Zezowatego — Ryszarda. Z pokoju Mastyki nic nie było słychać; może spali po wczorajszej zabawie, a może to po prostu podwójne drzwi tłumiły wszelki dźwięk. Antoni wrócił z łazienki do siebie. Ogolił się kiepsko, bo bolała go cała szczęka, a ręce dygotały. Świadomość, że wygląda źle, brzydko i niestarannie, powiększała wydatnie ogólne poczucie zmaltretowania, jakie go przepajało. Był po prostu kłębkiem bólu fizycznego i psychicznego — oba te bóle zresztą łączyły się nierozerwalnie w jeden. I pomyśleć, że tak go „przerobili" w niecałe dwanaście godzin. Zaczął porządkować coś tam w swoim pokoju, gdy Artur przyniósł śniadanie. Antoni przyłapał się na tym, że z upragnieniem szukał wzrokiem na tacy owej karafki z wiśniakiem. Nic tam jednak z płynów poza kawą nie znalazł, zaś pytać nie wypadało. Wódka od rana w niedzielę — toż chyba stacza się już na poziom Mastyki! Poza tym Artura cechowała dziś zdecydowana małomówność: absolutny kontrast z wieczorem wczorajszym. Gdy Antoni zjadł śniadanie, zbliżała się godzina jedenasta. Teraz nie miał już zupełnie co robić, czas był po prostu wrogiem, wrogiem na pozór nieaktywnym, a w istocie nieustannie działającym. Uporczywa powolność tego działania rujnowała nerwy, niweczyła wszelką odporność — tak dzieje się na pewno w więzieniu. — Może ja teraz pójdę do kościoła — zagadał ni stąd, ni zowąd, gdy Artur przyszedł sprzątnąć po śniadaniu. Na twarzy byłego restauratora odbiła się przykrość i zgorszenie graniczące z niesmakiem. 55 — Co pan, panie szanowny... Człowiek wykształcony, żeby takie rzeczy... Do kościoła pójdziesz pan sobie" wieczorem, jeśli, ma się wiedzieć, Profesor pozwoli. Ja też chodzę wieczorem — pokażę panu nawet, którędy najbliżej. Chodzę, chociażem duszę stracił, ale chodzę: wiadomo, Bóg litościwy dla wszystkich. Ale pan... — Co, ja? — Pan musisz poczekać na Profesora, od niego zależy wszystko. — Co to znaczy wszystko, jakie znowu wszystko?! — Wszystko, panie szanowny, co się pana dotyczy. On powie, co i jak, czy pan możesz chodzić, czy też musisz pan siedzieć — jak on zdecyduje, tak i będzie. — Ależ... Antoni chciał perswadować, kłócić się, walczyć, lecz chętka ta trwała bardzo krótko, parę sekund zaledwie. Od razu przypomniał sobie wszystko, co zdarzyło się wczoraj, przypomniał też sobie, z kim mówi. Właściwie to nie wiedział z kim, nie wiedział, o co chodzi, nadal nic nie rozumiał. Wiedział tylko na pewno, że ten opływający go nonsens ma siłę, że działa z bezwzględną brutalnością, że on, Antoni Gasztowt, jest wobec tego wszystkiego rozpaczliwie bezsilny. Bezsilność zatkała mu gardło jakby suchym piachem: po prostu zaschło mu w ustach i urwał niemal w pół słowa. Ale Artur pożałował go — na swój sposób oczywiście. — Profesora tylko patrzeć, nie martw się pan. A tymczasem, jak się panu nudzi, to zaprowadzę pana do gabinetu — tam właśnie Profesor pana przyjmie. Pooglądasz pan sobie tymczasem książki, przyrządy, przygotujesz się pan. «»- A gdzie jest gabinet? — Na dole. Pokażę panu. — To tam, gdzie rozmawiałem wczoraj z... 56 __ Z panem Ryszardem? Nie, skądże! Chodź pan, zaprowadzę. Nawet już będzie czas. Poszedł przodem — Antoni za nim. Na koryta-rzyku-galeryjce wibrował różnokolorowy słup powietrza. Światło spływało z wysoko umieszczonych okienek inkrustowanych różnokolorowymi szkiełkami. Na zewnątrz była w ogóle piękna, słoneczna pogoda. Jak bolesny jej refleks uderzyła Antoniego myśl o zalanym w tej godzinie słońcem Krakowskim Przedmieściu: tam powinien być obecnie, nie tutaj, w miejscu pozbawionym wszystkiego, co utrzymuje świat ludzki w formie, w równowadze; pozbawionym celu i sensu. To znaczy, być może, że ten dom miał jakiś swój, na pewno ciemny i podejrzany, cel — ale jego, Antoniego Gasztowta, człowieka z takim a nie innym życiem za sobą i z takimi a nie innymi myślami w sobie, jego obecność tutaj celu i sensu mieć nie mogła. Nie mogła na pewno, nie mogła absolutnie. To właśnie powinien i musi powiedzieć owemu jakiemuś profesorowi spod ciemnej gwiazdy. Aby tylko jak najprędzej. Gdy zbliżali się do schodów, drzwi od pokoju Mastyki uchyliły się cicho. Stała w nich owa piękna brunetka, którą Antoni widział wczoraj w negliżu i w ogóle w sytuacji zgoła frywolnej. Tym razem była ubrana, wyglądała elegancko i świeżo. Wzrok jej spoczął na Antonim z namysłem i uwagą, choć była to uwaga jakaś bezosobowa — jakby patrzyła na interesujący okaz zwierzęcia. Na dole Artur otworzył wyjętym z kieszeni kluczem jakieś drzwi bez klamki i zachęcającym ruchem wskazał Antoniemu drogę. Ten zawahał się chwilę przed wysokim jak wszędzie tutaj progiem i przed bijącym z wewnątrz ostrym światłem elektrycznym. Wreszcie wszedł, lecz zanim jeszcze zdążył postąpić dwa kroki, drzwi zamknęły Się za nim z trzaskiem. Odwrócił się z wściekłością. Drzwi z tej strony również nie miały klamki, poza tym wyłożone 57 były grubym, tłumiącym dźwięk wojłokiem oraz zaopatrzone w potężne okucia. Wpędzono go po prostu w ordynarną pułapkę. profesor stawia diagnozę Rozejrzał się wkoło, dusząc się z oburzenia i złości. Nie' znosił miejsc zamkniętych, nienawidził światła elektrycznego w biały dzień, to wszystko mogło go przyprawić o ciężki atak nerwicy. Nigdy nie jeździł windą, koszmarem jego życia było wyobrażenie o celi więziennej, którą widywał czasem w nocy, w rzadkich na szczęście, ciężkich, chorobliwych snach. A tu właśnie zamknięto go w więzieniu, i to w więzieniu prywatnym. Czyż każdego musi spotykać to, czego się właśnie najbardziej obawia?! „Gabinet" nie miał w ogóle okien — była tu po prostu ślepa ściana. Na suficie świeciła żarówka o tak ogromnej, nieprawdopodobnej jaskrawości, że oczy już po chwili zachodziły łzami. Poszukał kontaktu i zgasił ją, ale! wtedy znalazł się od razu w grubej, dotykalnej niemal ciemności. To było jeszcze gorsze. Dygocącą ręką zapalił na nowo światło i, próbując się opanować, rozglądał się po meblach i przyrządach. Przyrządów, i to dziwnych, było tu istotnie sporo. W kącie stał wysoki aparat, chyba rentgen, obok wisiały tablice okulistyczne i jakieś osobliwe wykresy. Skomplikowany fotel dentystyczny z uchwytami na poręczach — istne „elektryczne krzesło", lekarska kozetka, biurko i biblioteka, obrzydliwe niskie metalowe stołeczki, kilka luster wklęsłych i wypukłych, parę termometrów', barometr i szereg jeszcze nie znanych Antoniemu aparatów —-wszystko to składało się na wnętrze dziwaczne i nieoczeki- wane, zwłaszcza w tym miejscu. W kącie stało coś przykrytego ceratą. Antoni zajrzał: był to po prostu sztuczny trup: model ciała ludzkiego, zrobiony z jakiejś przejrzystej masy, tak że widać było skomplikowane wnętrzności. Głowę miał ów obywatel bardzo charakterystyczną, twarz wyszczerzała w orgiastycznym uśmiechu wszystkie zęby. Połączenie człowieka z manekinem specjalnie tu było ohydne, jakby rozmyślnie pozbawione cienia dobrego smaku czy dyskrecji. A więc w ten dziecinny sposób chciano go zastraszyć? Kipiał z gniewu i obrazy, przy tym żarówka u sufitu paliła tak, że gęsty pot puścił mu się z czoła. Podszedł do biblioteki. Stały tu różnojęzyczne grube podręczniki psychiatrii, a także dzieła zbiorowe Freuda i Adlera. Wyjął na chybił trafił jeden z tomów, gdy nagle zamek w drzwiach zaszczękał zgrzytliwie. Antoni wpatrzył się uporczywie w wejście — któż znów za chwilę stanie na progu? A może to tylko jakieś sztuczki czy manewry? Lecz nie: drzwi uchyliły się i za nimi rozległ się anonsujący głos Artura. — Pan Profesor! Wszedł człowiek stary, chudy i kościsty, całkiem łysy, z czaszką brązową, opaloną i błyszczącą. Na oczach miał półciemne zielonawe szkła bez oprawy, wyraz ust nieco gorzki, twarz zapadniętą i pofałdowaną. — Jestem profesor .......ski. Przyszedłem porozmawiać z panem i mam nadzieję, że niedługo wszystko wyjaśni się pomyślnie — oznajmił spokojnie nowo przybyły. Głos miał nieco głuchy, cichy, opanowany, nazwisko wymówił bardzo niewyraźnie. Antoni zrozumiał jednak od razu, że był to naprawdę naukowiec i człowiek jego sfery. Nieświadomie dla samego siebie poczuł do tamtego jakby zaufanie. Coś się wokół rozluźniło, przełamało się napięcie, gabinet z sali tortur przeistoczył się w normalne miejsce naukowej pracy. 58 59 — Ach, panie profesorze, cieszę się, że nareszcie... — głos Antoniego załamał się nagle, jakby posiadacz jego miał zaszlochać. — To wszystko przecież jest niemo-! żliwe, pomyłka... Pan zaraz sam zobaczy, przecież pan jest' tak jak ja... Pan na pewno... Pan... Kręcił się koło tamtego, usiłując podać mu rękę, ale Profesor bynajmniej nie podzielał tego zamiaru, w ogóle nie przychodziło mu do głowy dostrzec czyjąś wyciągniętą dłoń. To zmroziło Antoniego, ale tylko na chwilę. Czuł nieprzepartą potrzebę zbliżenia, szczerości, zaufania. Inaczej przecież być nie mogło. Nastręczała się oto jedyna szansa odzyskania wiary w racjonalność świata, w sens wydarzeń. — No dobrze — przemówił Profesor bardzo łagodnie, tak jak się mówi do dziecka, chcąc samym tonem głosu wpłynąć na nie uspokajająco. — Ja też sądzę, że dojdziemy do porozumienia. Proszę zająć miejsce. O, tutaj. Wskazał mu niewygodne miejsce na rogu kozetki, samemu siadając w fotelu po drugiej stronie biurka. — Zaznaczam jednak od razu, że warunkiem naszego porozumienia — głos Profesora stał się odrobinę bardziej stanowczy — jest absolutna, ale to absolutna szczerość z pańskiej strony. Musi mi pan przede wszystkim opowiedzieć bardzo dokładnie, jakie okoliczności poprzedziły pański przyjazd do tego domu. Tylko podkreślam: nie ukrywając niczego. — Ależ tak, panie profesorze, przecież mnie tylko o to chodzi: o zupełną szczerość, o wyjaśnienie wszystkiego — Antoni skręcał się aż z gorliwości. — Ale przedtem jedna sprawa, jeśli można... — Słucham pana. — Czy nie dałoby się zrobić czegoś z tym światłem? — Antoni wskazał wymownym gestem na ową przeraźliwą żarówkę, celującą swymi prostopadłymi pro- 60 mieniami prosto w jego przepocone czoło i załzawione oczy- Oczy Profesora pod zielonymi szkłami ani drgnęły, twarz jego wyrażała uczucia obojętne i zupełne niezrozumienie poruszonej kwestii. — Nie mam wpływu na sprawy oświetlenia w tym domu — powiedział sucho. — Poza tym to oświetlenie wydaje mi się najzupełniej normalne. Czy pan znajduje w nim coś anormalnego? — No nie, ale... — A więc w porządku. Proszę zatem przejść wreszcie do rzeczy i opowiedzieć mi, w jakich okolicznościach znalazł się pan w tym domu. Powtarzam, że jest to dla wyjaśnienia sprawy konieczne. — No więc właśnie, panie profesorze, no więc właśnie. Chcę panu opowiedzieć wszystko, absolutnie wszystko. Od samego początku tej niebywałej historii. — A więc nie przerywam, tylko słucham. Profesor przymknął oczy, opierając się mocniej o poręcz fotela. Jego pofałdowana, opalona twarz znieruchomiała i zastygła — miał w sobie coś z zasuszonego, cierpliwego choć znużonego fakira, a także sporo z nieruchomej, egzotycznej, całkowicie temu otoczeniu obcej — mumii. — Więc, panie profesorze, to się zaczęło osiem dni temu, w sobotę, dokładnie 27 stycznia, pamiętam jak dziś. Wracałem właśnie do domu z pracy — pracuję jako radca prawny w Związku Spółdzielni Spożywców na Waryńskiego. Ale wracałem do siebie, niedaleko Marchlewskiego, wie pan. I właśnie tam, w tłoku, na ulicy XXX, spotkałem trzy osoby: jakąś panienkę w berecie, młodego zezowatego człowieka, tego, co mnie wczoraj przywiózł, i siwego jegomościa w zielonym kapeluszu. Te twarze były mi już właściwie znane, tylko dotąd sobie tego nie uświadamiałem. I właśnie dopiero tej soboty zobaczyłem 61 ich wszystkich troje. To znaczy ¦— nie razem, po kolei. - Zdający się dotąd drzemać profesor poruszył się lekko i otworzył oczy. — Jak to, po kolei? — głos jego był jeszcze cichszy bardzo ostrożny. — Po kolei — te osoby wcale się ze sobą nie znały] To właśnie jest najdziwniejsze. — Hm. Nie widzę w tym nic specjalnie dziwnego. Na ulicach dużo jest osób, które się ze sobą nie znają. — Pan ma rację, profesorze, gdyby się na tym skończyło. Ale właśnie, że nie. — Nie? — Nie. Bo proszę sobie wyobrazić, że tegoż właśnie wieczora, gdy szedłem do znajomych na bridża, spotkałem te same identycznie trzy osoby, to znaczy, każdą. z osobna, ale jednocześnie., to jest prawie jednocześnie, tylko w odmiennej kolejności. — Kolejności?! — Tak. Gdy na przykład kolejność mojego pierwszego spotkania ustalimy jako ABC, to znaczy, że A symbolizuje dziewczynę, B młodego człowieka, a C starszego pana, w takim razie spotkanie w sobotę wieczorem określić by należało jako CAB. Pojmuje pan? — Pojmuję. I pan twierdzi, że osoby te nie znały się wzajemnie? — Robiły przynajmniej takie wrażenie, jakby każda z nich znalazła się tam przypadkiem. Zresztą spotykałem je, jak już wspomniałem, nie jednocześnie, lecz w pewnych odstępach czasu. Jeśli się znały, to w każdym razie bardzo dbały o to, żeby tego nie okazać — byłby to więc jakiś spisek. — Niezwykle ciekawe! I cóż się stało dalej? — Dalej przyszły następne spotkania. W niedzielę przed kościołem Wizytek w kolejności BAC. W ponie- 62 działek dwukrotnie: rano ACB, po południu CAB. I wre- szcie we wtorek ostatnia z możliwych kombinacji: CBA. Proszę zauważyć, że żadna kombinacja nie powtórzyła się dwa razy — to dowodzi, że nie ma tu przypadku ani złudzenia. — Fantastyczne! A potem? — Potem spotkania urwały się do następnej soboty, czyli do wczoraj. Wczoraj zaś spotkałem w „Niespodziance" tego młodego człowieka z zezem... — Kolegę Ryszarda, o ile dobrze rozumiem? — Tak, słyszałem, że-ma na imię Ryszard. Namówił mnie na przyjazd tutaj, gdzie potraktowano mnie raczej dziwnie. :— Dziwnie?! — Tak. Zostałem zatrzymany siłą i pobity. Proszę sprawdzić, profesorze, wybito mi zęby. Potem okazało się, że bez porozumienia ze mną przywieziono tu moje rzeczy z mieszkania przy ulicy Marchlewskiego. Stwierdziłem też, że znajduje się tutaj mój sąsiad z tego samego piętra, niejaki Mastyka, notoryczny alkoholik i awanturnik. Wygląda na to, że przetrzymują nas tu siłą. Korzystam więc z obecności pana, panie profesorze, człowieka wyższej kultury, naukowca, człowieka odpowiedzialnego, aby prosić o interwencję i o wyjaśnienie: co to wszystko ma znaczyć?! — Hm. Zapanowało dłuższe milczenie. Profesor tkwił w fotelu bez ruchu, tajemniczy za swymi zielonymi szkiełkami. Antoni, zlany potem, wycierał czoło chustką, zazdroszcząc tamtemu spokoju. Wreszcie znowu odezwał się cichy, łagodnie rozważny głos spoza biurka, głos, który mógłby płynąć wręcz z katedry uniwersyteckiej czy rozbrzmiewać podczas pokazu w klinice. — Widzi pan, panie doktorze (pierwszy raz tak go nazwał) — najważniejsze wydaje mi się nie to, co się panu 63 przydarzyło tu, w tym domu. Najważniejsze są te spotkania, o których mi pan opowiedział. Cała sprawa zaczęła się od tych spotkań. — Najzupełniej się z panem zgadzam, profesorze — potwierdził skwapliwie Antoni. — Od początku byłem przekonany, że istota sprawy leży w tych spotkaniach. — To znakomicie, że się tak zgadzamy. Myślę wobec tego, że szybko dojdziemy do porozumienia i w kwestiach dalszych. Czy nie uważa pan, że dla precyzyjniejszego uchwycenia całej sprawy dobrze byłoby mieć pańską relację o tych osobliwych spotkaniach — na piśmie? — Oczywiście. Jako prawnik zawsze jestem tego zdania. Verba volant... — Doskonale. Profesor wstał, obszedł biurko i podszedł do drzwi. Zastukał w zamek jakimś metalowym przedmiotem i za chwilę drzwi otwarte zostały z zewnątrz. Profesor rozmawiał z kimś chwilkę, zasłaniając sobą wejście, po czym wrócił do biurka. Po dwóch może minutach kłopotliwego milczenia do pokoju przez uchylone ciągle drzwi wsunęła się owa brunetka, widziana przez Antoniego wczoraj u Mastyki, a dziś na korytarzu. — Pan pozwoli, doktorze, panna Jolanta, moja asystentka. — Asystentka? Antoni miał już na końcu języka uwagę, że wczoraj widział tę panią w roli nieco innej, ale powstrzymał się. Nie uszło to jednak uwagi Profesora. — Asystentka, pielęgniarka, a niegdyś pacjentka — powtórzył z naciskiem. — Panna Jola pisze też doskonale na maszynie. Więc, proszę pani, opiszemy historię doktora Gasztowta. Najpierw personalia, adres, zawód — jak zwykle. A potem doktor Gasztowt podyktuje pani resztę. 64 Brunetka wydobyła z szafy małą maszynę do pisania • wzięła się do pracy, rzucając przy tym na Antoniego uwodzicielskie spojrzenia. Czuł się pod nimi bardzo nieswojo, zdając sobie zwłaszcza sprawę, że Profesor jest wszystkiego doskonale świadomy. Antoni opanowywał się jednak jak mógł i starał się możliwie najdokładniej podać swoje personalia, a potem opisywać wydarzenia ostatniego tygodnia. Trwało to wszystko ze trzy kwadranse, było męczące, kłopotliwe, trudne. W końcu jednak zlany potem i załzawiony położył swe podpisy na dokumencie i kopiach, które następnie umieścił przed sobą na biurku Profesor. Panna Jolanta schowała maszynę i wyszła zatrzaskując drzwi, nie omieszkawszy przed tym uśmiechnąć się czarująco do Antoniego. Znów zostali sami z Profesorem, który dłuższy czas bębnił w zamyśleniu palcami po leżącym na biurku maszynopisie. W pokoju było coraz goręcej i coraz bardziej cicho — zestawienie raczej rzadkie, a w tej chwili nader niemiłe. Profesor, nie podnosząc oczu znad biurka, przerwał wreszcie przedłużającą się ciszę. — Hm, tak — zamruczał. — Czy miewał pan dawniej jakieś objawy nerwowe? — Nerwowe? Mam nerwicę serca. — Ale takie, hm, przywidzenia czy lęki? Czy nie prześladowały pana jakieś wizje, koszmary? Na przykład w czasie okupacji? — No, wie pan! Bałem się — tak jak i wszyscy, po prostu. Czasem śniło mi się więzienie, zamknięcie. Boję się zamkniętych miejsc, fizycznie, jak wszyscy sercowcy. — No tak. Ale takich halucynacji jak te ostatnie spotkania nie miewał pan nigdy? — Halucynacji?! Więc pan uważa, że to były halucynacje?! — A pan nie? — Ja... Rzeczywiście z początku miałem takie po- 65 dejrzenia, ale potem — przecież to było najrealniejsze w świecie. No i chyba nie powie pan, że ten osobnik, ten pan... Ryszard, nie istnieje naprawdę? Profesor podniósł nań oczy, w których po raz pierwszy zamigotał cień uśmiechu, niewidocznego zresztą na wąskich ustach. — Kolegę Ryszarda znam bardzo dobrze i co do jego istnienia nie mam żadnych wątpliwości — powiedział. — Natomiast te inne osoby, które pan do niego doczepił i, daruje pan, ta nonsensowna matematyka, te symboliczne litery, do których przywiązuje pan, zdaje się, nadmierne znaczenie... Wszystko wskazuje, że... — Że co?! — Że przetransportowanie pana tutaj i osadzenie w tym domu nie było pozbawione podstaw. Oczywiście, nadgorliwość personelu mogła być przesadna, niemniej i pan nie zachował wskazanego w takiej sytuacji spokoju. Antoniemu zaczęło się robić ciemno w oczach. Języki czarności tańczyły mu w polu widzenia, pożerając przestrzeń to od góry, to z boków. Mógł jeszcze mówić, ale nie mógł już patrzeć. — Więc pan chce mnie przekonać, że jestem wariatem?! — własny głos wydał mu się czymś w rodzaju skrzeku. — Po cóż ta wulgaryzacja — skrzywił się Profesor. — Choroby psychiczne to takie same choroby, jak wszelkie inne i nikomu ujmy nie przynoszą. Przychodzą, odchodzą, są uleczalne — nikt z nas w zasadzie nie jest od nich całkiem wolny. Jeśli zaś chodzi o wypadek pański, to ten leżący przede mną, a przez pana przed chwilą podyktowany i podpisany dokument świadczy wyraźnie, że od pewnego czasu znajduje się pan w stanie zdecydowanie patologicznych, maniakalnych urojeń. Antoni nie mógł mówić — suchość w gardle opanowała wszystko, stała się po prostu kneblem. Twarz 66 Profesora, twarz brązowej mumii, tańczyła mu przed oczyma, ujęta to z boków, to z góry w ruchomą ramę ze strzępów czarności. Wiedział tylko jedno: należało zniszczyć ten przeklęty dokument. Zebrał energię i rzucił się na biurko. Jednak przeliczył się z siłami, spudłował i upadł twarzą na blat, tłukąc się boleśnie. O sekundę wcześniej Profesor schwytał niespodzianym ruchem papiery i wrzucił je do szuflady biurka, którą zamykał teraz starannie. — Znowu postępuje pan nierozsądnie — mówił przy tym z dręczącym spokojem. — Przekonał się pan już, że w tym domu siłą niczego się nie wskóra. A poza tym -nic tu panu, póki pan będzie rozsądny, nie grozi. Spędzi pan u nas oczywiście pewien czas, podleczy się pan — innego wyjścia" nie ma. O posady proszę sie nie obawiać: dostanie pan urlop chorobowy, zaraz jutro załatwimy to przez klinikę. Proszę mi wierzyć, że stosunek większości ludzi do schorzeń psychicznych iest niesłuszny: to ani wstyd, ani niekoniecznie zaraz tragedia. Po prostu trzeba się leczyć... Antoni dźwignął wreszcie chwiejącą się głowę. Czuł, że się dusi, zawrót głowy był już nieustającym wirowaniem. Nagle jednak odzyskał głos. — Ratunku, ratunku!! — zawył przeciągłym skowytem. Profesor wstał szybko zza biurka i skierował się ku drzwiom. początek kuracji Pokój stał się teraz zupełnie żółty, ciemnożółty, utracił przy tym swą statykę: wszystko zrobiło się jakieś ruchome, miękkie, pofałdowane i sfalowane, jakby sprzęty i przedmioty porzuciły swą sztywność, jakby przemieniły 67 się w rozwieszoną wkoło, kołysaną wiatrem kurtynę rzeczy. Ściany też były sfalowane: również i ta ściana, gdzie znajdowały się drzwi, przez które wchodzili właśnie Artur i Oskar. Na znak Profesora wzięli oni Antoniego pod ręce i podprowadzili do owego czegoś przypominającego dentystyczny fotel. Nie bronił się, ciało jego nie ważyło, nie miało sztywności ani prężności, było omdlałe, uginające się, a zarazem jakieś niematerialne, tak zresztą jak wszystkie przedmioty wokół. Wiedział, chociaż, fizycznie rzecz biorąc, nie czuł, że Oskar i Artur zaśrubowują mu na rękach jakieś metalowe uchwyty. Również nogi skrępowano mu czymś w rodzaju pasa. W ogóle nie mógł się już ruszyć, choć ciało jego wznosiło się, windowane do góry wraz z całym fotelem z pomocą korby poruszanej przez Artura. Wreszcie Antoni zatrzymał się. Miał teraz na wysokości oczu twarz Profesora, twarz ciemnożółtą jak i wszystko naokoło. Usta Profesora się poruszyły; Antoni wyczuł raczej słowa, niż je usłyszał: — Mały zabieg elektryczny doskonale panu zrobi. Jest nawet konieczny. W tym momencie buczeć zaczęła jakaś maszyna i Antoni poczuł prąd, przenikający jego ciało poprzez ręce. Prąd płynął nieprzerwanie, przywracając mięśniom siłę, umysłowi jasność i precyzję, zewnętrznemu światu konkretną realność. Znikła, rozwiała się obrzydliwa, dusząca żółtość, przedmioty znieruchomiały wreszcie krzepiąco osadzone na swych miejscach, odzyskały też przyrodzoną różnokolorowość i precyzję konturów. A najważniejsze, że z mózgu Antoniego opadł ów obezwładniający woal bezsensu, niepewności, lęku i zmęczenia. Wszystko stało się jasne, oczywiste, logiczne: był znów sobą, panował nad ciałem i umysłem, z sekundy na sekundę wzmacniał się coraz bardziej, chłonąc w siebie z podziwem i radością ożywczy prąd. 68 Miał naprzeciwko swej twarzy nieruchome, uważnie w siebie wpatrzone oczy Profesora. Artura i Oskara nie widział, byli gdzieś z boku i w dole, a on nie mógł tam spojrzeć. Chciał powiedzieć coś przyjaznego do Profesora, lecz chyba nie udało mu się. Albo nie mógł wydobyć głosu, albo też zagłuszył go coraz silniej wibrujący łoskot maszyny elektrycznej. Nagle dostrzegł, że Profesor skinął głową. Widocznie jednak go usłyszał? W tym samym momencie poczuł, że prąd staje się silniejszy, bardzo silny. To było rozkoszne, ale i niebezpieczne zarazem: jak na bardzo wysokiej huśtawce, jak w napowietrznej kolejce górskiej. Serce zaczęło drżeć, tchu brakuje, nie może teraz myśleć o niczym innym, tylko o prądzie, który uderza i parzy zarazem, który unosi go gdzieś w górę, w zawrotne wyżyny, tam gdzie nie można oddychać, gdzie napięcie całego ciała rośnie z jakimś niebywałym przyspieszeniem, grożąc katastrofą, rozsadzeniem wszystkiego, nicością. Ale gdzież ta nicość, jakżeż do niej daleko, gdzież ulga i odpoczynek? Nie ma odpoczynku, prąd nie wznosi go już do góry, do rozstrzygnięcia, ponad szczyty i przepaście. Prąd zatrzymał się w miejscu, rośnie teraz wszerz i w głąb, staje się bólem, palącym, piekącym, kłującym i rozsadzającym zarazem, bólem rozdzierającym mózg, nie do pojęcia, nie do wytrzymania. Antoni chce krzyczeć — nie może wydobyć głosu. Chce wyswobodzić ręce, lecz są skrępowane, jakby je wmurowano. Panuje teraz zupełna ciemność, czarny wszechświat wypełniony jest rażącym zgrzytliwie uszy, coraz przeraźliwiej alarmującym wyciem maszyny i coraz bardziej koncentrującym się, przebijającym serce jak Stalowy świder bólem. Przecież to jest nie do zniesienia, tego nie sposób wytrzymać, za chwilę musi nastąpić katastrofa. Za jedną chwilę, za dwie chwile, za trzy chwile — i oto nagle wszystko pęka z niewiarygodnym 69 trzaskiem i hałasem, z jaskrawym wybuchem rozsadzonego od wewnątrz słońca, a on sam, on czy kto inny, to nie ma znaczenia, leci gdzieś w dół, w nieskończoną czarną przepaść, w zbawczą ciemność niebytu i bezczucia. Zbudził się w tym samym gabinecie, na tym samym fotelu. Nad nim stał Profesor z twarzą — o dziwo — zupełnie tą samą, nie zmienioną i nie poruszoną. Z boku ciekawie zaglądali Artur i Oskar. — Bardzo dobrze — powiedział Profesor — zupełnie prawidłowo. Teraz pójdzie pan spać: to jest właśnie początek kuracji. Artur i Oskar oswobodzili go. Istotnie — nie nadawał się w tej chwili do niczego innego poza snem. Zwisał im bezwładnie na rękach, a nie był też pewien, czy nogi dotykają ziemi. W dodatku wcale, ale to wcale nie chciało mu się myśleć. Zresztą nie było potrzeby: wiedział wszystko jakoś bezpośrednio, poza myślami. Od tego dnia rozpoczęło się nowe, dziwne życie Antoniego. Czy czuł się w nim dobrze? Pytanie bezprzedmiotowe, bowiem Antoni, sam r.ie wiedząc, jak do tego doszło, stał się kim innym, zupełnie kim innym, niż był dotąd, przez pierwsze pięćdziesiąt lat swego życia. To znaczy: nie stał się owym kimś innym dobrowolnie, lecz sztucznie wtłoczono go w cudzy tryb życia, w cudze usposobienie i cudze upodobania. Po pierwsze: nic nie robił. Wszyscy jego opiekunowie, czyli Artur, Oskar i panna Jolanta, dbali jak najskru-pulatniej o to, aby nigdy, ani przez minutę, nie miał jakiegokolwiek konkretnego zajęcia. Mógł niby czytać, ale gdy tylko spróbował pogrążyć się w lekturze, zaraz ktoś nie omieszkał przeszkodzić mu pod najbłahszym pozorem: a to kąpiel, a to mierzenie gorączki, a to herbata czy lekarstwo. Drugą cechą życia Antoniego był teraz strach. Antoni bał się nieustannie, bał się w każdej minucie 79 i sekundzie, bał się świadomie czy nieświadomie, we dnie czy w nocy. Bał się przede wszystkim powrotu Profesora i nowego wstrząsu elektrycznego, który wciąż mu zapowiadano. Bał się nieobliczalnych wymachiwań młotkiem nad głową, produkowanych wciąż z wylewnym uśmiechem przez Oskara, bał się łajań i poszturchiwań Artura. Panicznie bał się wreszcie zmysłowych zalotów Jolanty. Zorientował się szybko, że cierpiała ona na chorobliwą, ostrą erotomanię. W popłochu mijał ją na korytarzu, gdy zatrzymywała go ze swym czarującym, choć dziwnie nieruchomym uśmiechem: wiedział, że od tego uśmiechu do aktów szaleńczego ekshibicjonizmu był u niej tylko jeden krok. Próżniactwo i wieczny strach — te dwie właściwości życia nabierały dopiero istotnego znaczenia w połączeniu ze sprawą trzecią: z absolutnym odcięciem od świata zewnętrznego. Nie chodziło nawet o to, że w całym domu nie było radia, telefonu ani gazety, że nie odwiedzali ich żadni goście. Najbardziej dojmującą rzeczą był jednak absolutny zakaz wychodzenia na powietrze. Antoni cierpiał z tego powodu ogromnie. Całe życie był zamiłowanym łazikiem i spacerowiczem, nawet nie lubianą Warszawę przemierzył wielokrotnie pieszo wzdłuż, i wszerz. A tutaj nie pozwalano mu wychodzić nawet na dziedziniec. Nigdy nie widywał pejzażu, choćby przez okno: okna były pozasłaniane z zewnątrz albo umieszczone zbyt wysoko — we dnie i w nocy królowało tu światło elektryczne. Antoni nie wiedział w ogóle, jaka jest pogoda. Raz tylko udało mu się zmylić prześladowców i wykraść na dziedziniec, też zresztą zamknięty, odgrodzony od świata wysokim, odrutowanym parkanem. U-derzyło go cudowne, świeże a ciepłe powietrze: ileż to upłynęło czasu, była już chyba wiosna. Zastanawiał się chwilę nad porą roku, gdy nagle rozszczekał się ukryty -' gdzieś olbrzymi pies, a jednocześnie niemal wybiegł z domu Artur. Wtedy to Artur po raz pierwszy spoliczko-wał Antoniego. Od tego czasu postępował tak stale, w przeciwieństwie do Oskara, który ograniczał się jedynie do symbolicznego zamierzania się młotkiem, co robił zresztą zawsze z uśmiechem szczerego, serdecznego rozbawienia. Obaj oni stracili dla Antoniego wszelki respekt od momentu, wiedział o tym dobrze, gdy obserwowali go na owym elektrycznym krześle. Na temat dalszych „elektrowstrząsów" toczyły się zresztą częste, pełne obrzydliwych aluzji rozmowy. Od dnia, gdy udało mu się wydostać na podwórze, Antoni pilnowany był ze wzmożoną czujnością. Co chwilę ktoś zaglądał do pokoju, najczęściej Artur, który, zależnie od humoru, albo go bił po twarzy, raczej zresztą symbolicznie, albo też proponował jakieś rzeczywiście doskonałe potrawy czy wyszukane trunki. W nocy nawet Antoni nie mógł być sam: wciąż, w ciężkim półśnie, słyszał koło siebie w pokoju szelest sukni czy zgoła koszuli owej uprzykrzonej Jolanty. Jedynym łącznikiem tego domu ze światem był „pan Ryszard", ale Antoniemu ani razu nie udało się go zobaczyć. Słyszał po nocach rzężenie samochodowego motoru, kiedyś nawet usłyszał rozbrzmiewający na dole głos Zezowatego — ale to było wszystko. Teraz już nie pozwalano Antoniemu nawet schodzić na dół. Był to przy tym dom o jakimś niezwykle zawiłym rozkładzie: trudno się tutaj zorientować, ile w nim jest pokoi i na którą stronę wychodzi które okno. Antoni przestał w ogóle wierzyć, że dom ten jest jakimś określonym, jednoznacznie w przestrzeni umieszczonym miejscem. Był zmienny jak pojęcie, elementy materialne podlegały w nim pokornie czyjejś fantazji. Czyjej? Antoni, po różnych półrozmo-wach ze swymi opiekunami, półzapytaniach i półodpo-wiedziach doszedł do wniosku, że tym, który puszczał 72 w ruch cały mechanizm i kierował nim, był właśnie Zezowaty — ,,pan Ryszard". On to powinien Antoniemu wszystko wyjaśnić, od niego też wyłącznie zależała następna wizyta Profesora. Ale dostać się do niego było nie sposób. — Jeszcze nie pora — mówił Artur — czekaj pan cierpliwie, albo to panu źle?! Nawet lepiej dla pana, że rozmowa się odkłada: taka to będzie i rozmowa, że w pięty pójdzie. Pan Ryszard nie żartuje — zwłaszcza z takimi gnojkami jak pan. Że też to takiego święta ziemia nosi. Doktór, psia jego mać! Do podobnego stylu w stosunku do swej osoby Antoni przyzwyczaił się już w zupełności. Tak mówił teraz zawsze Artur, tak mówiła też i Jolanta, co nie przeszkadzało jej proponować nieustannie „doktorowi" swych usług erotycznych — również zresztą w formie niewiarygodnie wulgarnej. Nie używał tego języka Oskar, może dlatego, że na ogół obywał się w ogóle bez mówienia. Nie używał go też — rzecz ciekawa — Mastyka. Z Mastyką to była w ogóle sprawa osobliwa. Początkowo nie ruszał się zupełnie ze swego pokoju. Antoni wiedział, że większą część dnia i nocy spędzała tam Jolanta, poza tym widział niewiarygodne ilości trunków, noszone doj;ego pokoju przez Artura. Od czasu do czasu z pokoju Mastyki dolatywały odgłosy bicia. Bito kogoś, ale nie tak jak Antoniego symbolicznie tylko, dla upokorzenia: bito potężnie, po boksersku, systematycznie i długo. Bity nie krzyczał, sapał jedynie ciężko i wzdychał, czasem słychać było głuchy, tępy odgłos padającego ciała, aż przez całe pięterko niosło się drżenie podłogi. Kto bił — dobrze nie wiadomo. Jasne natomiast było, że bito właśnie — Mastykę. Antoni nie widywał go wtedy wcale — dopiero po dłuższym czasie spotkał się z nim niespodziewanie, twarzą w twarz, na korytarzu. Mastyka miał złamany nos, 73 posiniaczony był nieprawdopodobnie, ale na widok Antoniego twarz jego ozdobił — cóż za niespodzianka — u-śmiech znamionujący po prostu życzliwość. To znaczy, przy zniszczeniach tej twarzy uśmiech wyglądał na okropny grymas, ale Antoni zorientował się natychmiast, że charakter tego grymasu był pozytywny. Mastyka podszedł doń szybko i cicho, starając się nie wzbudzać trzeszczenia podłogi. — Psst, panie dochtór — powiedział grubym szeptem. — Pan jesteś tu i ja jestem tu. To coś znaczy, kapujesz pan!' Ja... Zbliżył do twarzy Antoniego swoje ziejące wielu zadawnionymi alkoholami usta, ale nie zdążył nic więcej powiedzieć. Z kuchni wybiegł Artur i kopniakami zapędził go do pokoju, łając jednocześnie Antoniego od ostatnich. Drzwi pokoju Mastyki zatrzasnęły się za tamtymi dwoma z hukiem. Od tego czasu zdarzało się jednak, że Mastyka zachodził na krótko do pokoju Antoniego, zwykle w o-becności świadka, przeważnie w towarzystwie Jolanty. Był zawsze bardzo pijany i bardzo liryczny. Tematem ich rozmów stał się teraz wyłącznie wytęskniony, daleki dom, tam, hen na rogu Szerokiej ulicy. Antoniemu, podobnie jak i Mastyce, dom ten i życie w nim wydawały się teraz niewiarygodną, nierealną przystanią marzeń, przybytkiem szczęścia wręcz legendarnego. I pomyśleć, że tak kiedyś tego domu nie lubił! A ulice Warszawy? Strzeliście proste i długie, obudowane wielkimi domami, pełne ruchu, gwaru, świateł i ludzkich twarzy: cóż za urzekający obszar wielkomiejskiej swobody, jakiż orzeźwiający ocean życia, jego bogactwa i blasku! Antoni stracił poczucie czasu, ale to nie było najważniejsze. Gorzej, że tracił często, na długie dni, poczucie swojej osobowości. W chwilach przebudzenia i panicznego, psychicznego alarmu zastanawiał się, kim był Anto- 74 ni Gasztowt, który przeżył pięćdziesiąt lat, zanim się stał nim, nim obecnym, kłębkiem strachu i upokorzeń, spędzającym dni w bezmyślnym próżniactwie, niezdolnym nawet do uporządkowania swego pokoju. Czy ów mecenas Antoni Gasztowt, ceniony prawnik, pilny i systematyczny pracownik, dobry brydżysta, spokojny i uczciwy człowiek istniał naprawdę? Może istotną treść jego życia stanowiła tylko dokładnie i z przejęciem realizowana kratka pokrywająca dni, tygodnie i miesiące siecią zajęć, myśli, rozrywek, spacerów? Gdy odebrano mu tę kratkę, zniknęła z jego życia tresc, tamta treść — przyszła treść inna, jałowa, upokarzająca, obrzydliwa. Chociaż — ta nowa treść wydawała mu się zapewne odrażająca tylko z punktu widzeniu pamięci o tamtej, poprzedniej treści, z punktu widzenia zawartości tamtej treści — nie zaś obiektywnie, sama przez się. Istota zagadnienia polegała na pytaniu, o ile był jeszcze człowiekiem tamtym, o ile zaś był już człowiekiem nowym, mało jeszcze sobie — tamtemu — znanym. W tych chwilach przebudzenia był jednak na pewno sobą: pięćdziesięcioletnim Antonim Gasztowtem, posiadającym pięćdziesięcioletnią określoną przeszłość. I w takich chwilach wierzył, że pozostanie nim dalej: wszystko się wyjaśni, życie upomni się o niego, absurd ustąpi. Niepodobieństwem jest, aby tu, niemal na przedmieściu stolicy, w obrębie Wielkiej Warszawy, stworzono jakieś miejsce absolutnie izolowane od wszelkich praw społecznego ciążenia, jakby jakiś oszklony dzwon podwodny. Wierzył w takich chwilach w powrót życia i jego racjonalnych praw, wierzył w odzyskanie kontaktu. Oczywiście — nadzieja kontaktu przedstawiała mu się w postaci realnej i uchwytnej: kontakt, czyli jego powrót, zacząć się musi od decydującej rozmowy z najrealniejszą z trzech ulicznych postaci: z Zezowatym, czyli Ryszardem. Czekał na tę rozmowę w jednych chwilach świadomie, w innych podświadomie. I doczekał się. 75 rozmowa bardzo ważna Sprawy spodziewane, gdy się na nie czeka długo, przychodzą zazwyczaj w momencie niespodziewanym — mimo wszystko zaskakują. Podobnie zdarzyło się i tym razem. U Antoniego był właśnie Mastyka, jeszcze bardziej lirycznie pijany niż zwykle, oraz Jolanta, która naburmuszona stała przy oknie, na pozór zupełnie nie zainteresowana rozmową. Antoni siedział tyłem do drzwi, nic nie słyszał, lecz nagle odczuł zmianę w zachowaniu tych dwojga, jakby jakiś lodowaty powiew dmuchnął po pokoju. Zdezorientowany obserwował ich przez chwilę, po czym, tknięty przeczuciem, odwrócił się do drzwi. Stał w nich Ryszard-Zezowaty. Wzrok jego spoczywał nie na Antonim, lecz na Mastyce, który pod tym spojrzeniem wił się i kurczył. Na twarzy Jolanty pojawił- się ciemny rumieniec. Za chwilę tych dwojga nie było już w pokoju. Mastyka przechodząc obok Zezowatego przycisnął się do ściany, osłaniając twarz ręką, jak gdyby oczekiwał ciosu. Antoni nie widział go jeszcze tak przestraszonego. Ryszard, rad chyba z efektu, choć, jak zwykle nic po sobie nie pokazujący, postąpił parę kroków w kierunku stołu. — Dawnośmy się nie widzieli, panie doktorze — powiedział cicho, ale z naciskiem. — Czas by już było porozmawiać. — Zgadzam się z tym, wielki czas. Czekałem na pana. Głos Antoniego nie drżał, choć posiadacz jego dygotał wewnętrznie. Wściekły był na siebie, że znowu dał się zaskoczyć. A przecież od tej rozmowy — wiedział to dobrze — zależało wszystko. — Chodźmy na dół, do sypialni, tam się lepiej ga- 76 da — mruknął Zezowaty. Antoni przypomniał sobie, jak to się tam na dole „gada", ale zachował milczenie. Wiedział jednak, że tamten myśli o tym samym, albo raczej, że wyczuwa jego myśli. Zeszli na dół. W korytarzu ani na schodach nie było żywej duszy, drzwi od pokojów pozamykane na głucho. Antoni czuł jednak za tymi drzwiami napięcie i podniecenie: bano się tutaj Zezowatego, on rządził tym domem. I znów siedzieli przy niewygodnym, dębowym stole. Antoni naprzeciwko owego nieszczęsnego obrazu, przedstawiającego nagą kobietę na niedźwiedziej skórze. Ileż to już czasu upłynęło: może miesiąc, a może sześć tygodni — nie wiedział. Wiedział za to, że jest teraz kimś innym niż wówczas i że rozmawiać też będzie inaczej. Ale musi rozmawiać mądrze — walczy przecież o siebie, o siebie dawnego, o siebie prawdziwego. „Pan Ryszard'.' z właściwą mu drobiazgową powolnością wydobył pudełko papierosów, lecz nagle, jakby powziął jakąś decyzję, odłożył je energicznym ruchem i przemówił bez wstępów. — Pora zdać sprawę i zdecydować się, panie doktorze. Siedzi pan tu u nas, je i pije, zaczepia Jolę, powodzi się panu nielicho, kurację ma pan też. A ja się pytam, jak długo tego będzie? Trzeba się wypłacić za wszystko: nic za darmo na tym świecie! Antoni kompletnie znieruchomiał, zastygł psychicznie. Takiej bezczelności i perfidii w ogóle nie przewidywał. Tymczasem tamten, zadowolony z wywołanego wrażenia, teraz dopiero zajął się papierosami, czekając jednocześnie na odpowiedź. Nagle Antoni opanował się: poczuł przypływ spokoju, logiki, zdrowego rozsądku. Tej walki w żaden sposób nie wygra się nerwami. — Przecież pan sam nie wierzy w to, co pan mówi — podjął. — Wie pan dobrze, że sprowadziliście mnie 77 tu siłą i trzymacie siłą, wbrew mojej woli. Żadnej kuracji nie widzę, poza biciem i przymusem, a jeśli chodzi o tę pańską Jolę, to tyle mnie ona obchodzi co i reszta. Chcę wiedzieć, po co mnie tu trzymacie, z iakiej racji, jak długo to ma trwać. A jeśli... Ale Zezowaty nie miał ochoty słuchać więcej. — Przestań pan gadać głupstwa — warknął. — Siedzi pan tu na leczeniu z zarządzenia Profesora. To jest dom zdrowia, pana zbadano, wystawiono papierek, pan go podpisał bez żadnego przymusu, przy świadkach. Nie o to zresztą chodzi — mówi się o czym innym, i pan dobrze wiesz o czym. Udawać głupiego to nie ze mną, panie doktorze. Antoni tracił zdobyty na chwilę spokój. Czuł, że tonie nie umiejąc pływać: nie było się czego złapać, na czym oprzeć, nie było w tym ani krzty znajomego, dawnego sensu. — To nie jest żaden dom zdrowia — krzyknął prawie. — To jest dom wariatów, dom... Przerwał na widok rzeczy, której się nie spodziewał: uśmiechu tamtego. Zezowaty nie śmiał się nigdy, miał powagę zwierząt, drapieżnych zwierząt. I oto nagle grymas uśmiechu przetworzył tę twarz w głupkowatą, okrutnie rozdziawioną gębę wiejskiego chłopaka, rozbawionego widokiem dobijanej kamieniem wrony. — A toś pan dobrze powiedział, cha, cha. Nie dom zdrowia, tylko dom wariatów. A jaka jest różnica, ja się pytam, jaka jest różnica?! Uśmiech powoli gasł na jego wargach, twarz odzyskiwała swój zwykły wyraz pogardliwej obojętności. Mówił dalej już bez gniewu, za to z prowokującym, przemądrzałym spokojem. — No i słusznieś pan powiedział, panie doktorze. Ci ludzie to są wariaci. Artur stracił rozum przez Niemców, Jola za dużo się puszczała, Oskar musi zarzynać — 78 taka już jego mania. A pan też jest wariatem, tylko innym. Chce pan wiedzieć, jakim? — Jakim? — wykrztusił Antoni niemal bezwolnie. — Pan jesteś wariatem z tchórzostwa, ze strachu. Pan się boi, pan się zawsze bał. Rozumie pan?! — Czegóż ja się bałem? — Pan się bał — samego strachu. Bał się pan o to, żeby się nie bać. I dlategoś pan tak żył jak glista. W ogóle pan nie żył. Wolał pan nie żyć, niż się bać — to właśnie pana choroba. A ostatnio, jak już pan nie wiedział, czego się bać, to pan sobie wymyślił jakieś zjawy, majaki, że za panem po ulicy chodzą, spisek, sitwa, dintojra, ABC. Śmiechu warte, bo któż by tam chciał za panem chodzić — zmyśliłeś pan to sobie i zacząłeś pan wierzyć w to zmyślenie. A skutek wiadomy: bzik, hyż, no i przywieźli pana tutaj. Każdy człowiek może zwariować — nie tylko Oskar czy Jola. Są różne wariactwa, ale bzik jest bzikiem i nim pozostanie. Chyba pan to rozumie. Antoni z trudem łykał ślinę. Myślał, szybko, rozpaczliwie myślał, ale wyjścia z matni nie było. — Pan dobrze wie, że to nieprawda — wykrztusił wreszcie. — Że co nieprawda? — Że ja nie jestem chory, że chodziliście za mną we troje: pan, jakaś dziewczyna i siwy gość w kapeluszu, że przecież inaczej bym pana nie znał i nie widział na oczy. Ryszard uderzył dłonią w stół bez gniewu, raczej na znak zdumienia. — No macie, pop swoje, dziad swoje! Toż pan w tej chwili daje dowód właśnie, że wariactwo trwa i działa. Te osoby to pan sobie zmyślił — pański strach je sobie zmyślił. A ja pana tu przywiozłem, faktycznie — zbieramy tu takich pasażerów. No i dalej wszystko się zgadza, jak w zegarku. Profesor pana zbadał, Profesor to wielka sława, protokół jest, karta choroby także samo, pisemka 79 do zakładów pracy poszły, poświadczone z kliniki, a jakże. No i teraz to już z pana wariat — ze wszystkim, z papierami. A że pan temu zaprzecza — toć i każdy wariat zaprzecza: myśli, że cały świat zwariował, a nie on. No i tak sprawa wygląda. Jakby zmęczony tą dłuższą przemową Zezowaty oparł się ciężko o niewygodną poręcz dębowego krzesła i zajął się wyłącznie swoim papierosem. Zdawało się, że cała rozmowa przestała go naraz obchodzić: z pochmurną uwagą wpatrywał się w narastające przed nim łańcuchy misternych kółek z białego dymu. Antoni nie myślał już o słowach — wypowiedzianych czy pomyślanych. Myślał wyłącznie o swojej sytuacji. Stawała się coraz gorsza — zapadał w jakieś bagnisko nie stawiające oporu, absurdalne bagnisko pozbawione dna. Przed godziną mógł mieć jeszcze nadzieję, nadzieją właśnie była ta rozmowa. A teraz? Milczenie trwało, dym papierosowy gęstniał. Wreszcie Antoni zdecydował się. — Więc co będzie ze mną? — spytał cicho. Tamten podniósł głowę i spojrzał na niego uważnie. Było to spojrzenie długie, taksujące. — Co będzie z panem? — powtórzył powoli. — Otóż to, tu pan uderzył w sedno. Bo reszta — to stracone słowa. Dłuższą chwilę gasił starannie papierosa, wreszcie podjął temat, tym razem z wyraźnym upodobaniem, jakby od tej chwili nabrał przekonania o celowości całej rozmowy. — To, co będzie z panem, zależy, uważa pan, od pana samego. Może być tak i może być inaczej. A mianowicie. — Wygodniej usadowił się w krześle, jak do dłuższego wykładu. — Jeżeli będziesz pan mądry, uznasz pan rację, przystaniesz pan i dostosujesz się, wtedy w porządku. Wróci pan do swojego życia, do swojego 80 mieszkania, do pracy. Ma się rozumieć, wróci pan jako nasz człowiek, jako nowy człowiek — to sprawa do obgadania. Ale jeżeli... Tu zrobił długą, efektowną pauzę, w czasie której z zainteresowaniem bawił się pudełkiem zapałek. — Ale jeżeli — kontynuował, podnosząc głowę — pan nie przystanie i nie zrozumie... Ha — to będzie gorzej. Ot, takie życie z Arturem i Oskarem, ma się wiedzieć kuracja, wstrząsy elektryczne jak się należy, no i reszta — cała duża reszta. Pan tu jeszcze nie zaznał nawet i pół ćwierci — mamy sposobów dosyć, żeby gościa wyleczyć. No i teraz proszę wybierać: do wyboru, do koloru. — A co to znaczy: „przystać i dostosować się"? — spytał zaskakująco Antoni. Ale tamtego wcale to pytanie nie zaskoczyło, wziął je za zupełnie naturalne i odpowiedział skwapliwie: — To znaczy, że uzna pan swoje wariactwo, zrozumie pan swój stan i potrzebę leczenia, czyli, ma się także wiedzieć, posłuszeństwa. Wtedy robota jest gotowa, wtedy możesz pan żyć nawet u siebie, ale już inaczej: jako człowiek użyteczny. — Użyteczny? — Twarz Antoniego sfałdowała się w gorzki grymas. — Użyteczny jak ten... Oskar, co to użytecznie bije i zabija?! — Spokojna głowa! Panu bić nikogo nie każemy. — Do czegóż więc mogę wam być użyteczny? I co to znaczy: wam? Komu — wam?! Na czole Zezowatego ukazała się bruzda głębokiego namysłu. Był to namysł taktyczny: nie szło o to, co powiedzieć, tylko jak powiedzieć. Jego jedyne nierozbie-gane oko spoczęło ze skupieniem na twarzy Antoniego. — Pan może być bardzo użyteczny, znacznie więcej niż Oskar czy Artur. Takiego jak pan jeszcześmy nie mieli, zrozum pan. Pan jesteś to, co ludzie nazywają: 81 człowiek uczciwy. Ja wiem, żeś pan gorszy od każdego z nas, bo pańska uczciwość to pański strach — nic więcej. Jesteś pan uczciwy, bo pan się boi nim nie być; boi się pan wszystkich: ludzi, milicji, siebie, diabła, Pana Boga, nie wiem jeszcze kogo. Ale najbardziej to się pan boi tego własnego strachu: żeby tylko się nie bać, żeby mieć spokój; gotóweś pan po to przegnić całe życie — dla świętego spokoju leżeć pod pierzyną i nie wysunąć nosa. Z tego strachu, z tej ciągłej drżączki, żeby się nie bać, toś pan w końcu zwariował. Ja to wiem... Chwilkę zapalał papierosa i już mówił dalej: — Ja to wiem, ale świat tego nie wie. Świat lubi ludzi jak pan, bo się ich nie boi. Świat pełen jest takiego łajna jak pańskie życie: wiadomo, łajno do łajna ciągnie. Tylko nie obrażaj się pan, nie w tym rzecz... Zaciągnął się pospiesznie i odłożył papierosa. — Rzecz w tym, że taki człowiek, niewinny jak ta biała lelija, który ze strachu sam nie żył i innym żyć nie dał, taki człowiek, powiadam, jest nam potrzebny i będzie do naszej roboty pożyteczny. Bo ma stosunki z uczciwymi ludźmi, bo go nikt nigdy nie będzie podejrzewać, bo siedzi po uszy w tamtym życiu, rozumiesz pan? A jeśli się pan pyta, kto to jesteśmy my i co to za robota, powiem krótko: my znaczy Przedsiębiorstwo. A jaka robota u nas odchodzi? Dowiesz się pan, spokojna głowa. Z góry można tylko wiedzieć, że to nie zabawki dla grzecznych dzieci: pan się tym jeszcze nie zajmował. Ale teraz, przy pańskiej chorobie, do wszystkiego pan będzie zdolny, tak jak Artur, Oskar czy Jola. Dopiero przez dom wariatów pozna pan życie — słabe nerwy to pańskie szczęście. Ale nie wystarczy być wariatem, trzeba się też poddać mądrzejszemu kierownictwu; inaczej by pana te majaki, te pańskie zmory w kapeluszach na ulicy zadziobały. Dla swojego własnego interesu musi pan się dostosować, a już 82 po panu widzę, że pan to zrozumiał. Dobra jest — im wcześniej tym lepiej. Istotnie: Antoni wreszcie zrozumiał, ale zrozumiał zupełnie co innego, niż tamten przypuszczał. Zrozumiał rzecz olśniewająco prostą, a zarazem, jak zwykle rzeczy proste, wyjaśniającą wszystko: to Ryszard właśnie jest wariatem. Jego pozorny porządek myślowy i konsekwencja były przecież tej samej natury co u Artura czy Oskara. Dyskusja rzeczowa nie miała tutaj sensu: należało po prostu wejść z nim w pertraktacje, uśpić jego czujność i za wszelką cenę, choćby na chwilę, wydostać się z tego domu. A potem? Uciekać, zgłosić się pod ochronę milicji, wyjechać. Cokolwiek, aby tylko jak najprędzej wyzwolić się spod władzy ludzi obłąkanych, z ich kręgu działania. Plan był jasny i oczywisty: tylko nieszczerością osiągnie coś z tym człowiekiem i zachowa swoją osobowość, podczas gdy wdawanie się w dyskusję było po prostu upokarzającym równouprawnianiem absurdu. Logika nigdy nie wygra z absurdem wprost i natychmiast bez uciekania się do podstępu. Zezowaty przyglądał mu się z zainteresowaniem. — A więc widzę, że zaczynasz pan myśleć realnie — powiedział z pewną dozą ukrytej ironii. — No i co, podpiszemy kontrakt? Bo ze mną to trzeba podpisać kontrakt, tak jak z diabłem o duszę. Antoni udawał wahanie. — Jakżeż mam podpisywać kontrakt, kiedy w ogóle nie wiem, o co chodzi — wymruczał frasobliwie. — Dowiesz się pan, wszystkiego się pan dowiesz w odpowiedniej chwili. Tylko przedtem musimy sprawdzić, żeś pan już nasz. — Sprawdzić? W jaki sposób? — Są sposoby, nie bój się pan, jest ich dużo. Są na to ludzie uczeni, są książki: o wariatach całe tomy napisano. — Więc pan sądzi naprawdę, że ja... — Co tu sądzić? Jakem tylko na pana spojrzał pierwszy raz, już wiedziałem, żeś pan wariat. I zawsze pan był: nosił to pan w sobie od dziecka. Ja mam na te rzeczy oko — pracuje się w tej branży nie rok i nie dwa. Antoni nie wiedział, jak przejść do rzeczy. Wybrał wreszcie drogę najprostszą. — No to teraz możecie mnie na trochę wypuścić z domu — powiedział niby lekko, ale z wewnętrznym drżeniem. Ryszard zmarszczył brwi. — Co, żebyś pan nam prysnął?! — W głosie jego była groźba. — Ależ skąd, ja... — No, no, nie trajluj pan. Pryskać zresztą nie masz pan dokąd: mieszkanie puste, w zakładzie pracy załatwiliśmy. A milicja też już przez nas uprzedzona. Przyskrzynią pana i odeślą do Tworek do izolatki. Wariatowi nikt nie uwierzy, choćby i mówił prawdę. A pan przy tym prawdy nie powie, tylko jakieś głupstwa o strachach na ulicy. Nigdy pan już wtedy z wariactwa nie wyjdzie — z nami się nie wygrywa. Antoni starał się wzbudzić w sobie zdolności aktorskie. — Nie o to chodzi — powiedział płaczliwie. — Ja muszę pójść do dentysty. Zęby mi pan wybił, dziąsła ropieją. Przecież tak nie można... Twarz Zezowatego znów przez chwilę wyrażała ubawienie. — Zęby pana bolą? Toć przecież z Artura dobry dentysta — usunie panu, co trzeba. Albo i Oskar swoim młotkiem. 84 Uznał to widać za dobry dowcip, bo twarz wykrzywiła mu się jeszcze bardziej. Antoni poczuł rozpacz. —; Ależ ja nie mogę siedzieć tu w zamknięciu — krzyknął prawie. — Przecież to można... — Można zwariować, chcesz pan powiedzieć — wpadł mu w słowo Zezowaty. — I słusznie pan chcesz powiedzieć; o to właśnie, nie o co innego chodzi, po to się tu siedzi. Cha, cha! Nagle spoważniał i przyjrzał się Antoniemu, jakby go dopiero co zobaczył. — I dokąd Jeszcze chce pan pójść na ten przykład? — spytał łagodnie. — Choćby w niedzielę do kościoła — Antoni poczuł przypływ lekkiej, bardzo lekkiej nadziei. Ryszard namyślał się dłuższą chwilę. — Wie pan co, panie doktorze — powiedział wreszcie poważnie — chcę panu dogodzić, bo widzę, żeś pan i tak nasz. Do kościoła pana nie puścimy — za dużo tam ruchu, jeszcze by się panu niedobrze zrobiło albo co. Ale możesz pan w niedzielę pójść do kina. Jest tu niedaleko, na Ochocie, kino „Lotnik", fajne nawet kino. Pójdziesz pan z Arturem. — Ależ ja nie chcę z Arturem. Ja chcę właśnie odpocząć — głos Antoniego miał barwę rozpaczy. — Odpocząć?! Dobra. W takim wypadku Artur pana tylko odprowadzi, a w kinie będziesz pan sam. Co ja dla pana nie zrobię, niech skonam na miejscu! Zadowolo-nyś pan teraz?! Antoni myślał intensywnie, ale czuł już, że więcej się nie utarguje, a nie należało tamtego drażnić. — Dziękuję panu — powiedział układnie. — Widzisz pan: ze mną jak z dzieckiem — dopóki tylko nie chce mnie ktoś wykołować. Nie bój się pan nic. dam zarządzenie Arturowi, w kinie pan sobie odpocznie, 85 a o naszym kontrakcie gadać będziemy od poniedziałku. Więc umowa stoi? — Stoi — rzekł Antoni i z dreszczem uścisnął podaną sobie rękę. Był to dreszcz nader złożony: dreszcz odrazy, fałszu, niepewności, ale także i dreszcz — nadziei. co się zdarzyło w kinie i później Zezowaty dotrzymał słowa. W niedzielę rano Artur zawiadomił Antoniego — a zrobił to z niezwykłą ostatnio u niego uprzejmością — że idzie kupić dla „pana doktora" bilet do kina „Lotnik", na godzinę szóstą po południu. Rzeczywiście za chwilę pojawił się w palcie i kapeluszu, zasalutował z kordialnym wręcz humorem i opuścił dom, o czym świadczył choćby dolatujący z dołu zgrzyt otwieranej i trzask zamykanej bramy. Antoni przeżywał uczucia bardzo powikłane, na przemian nadziei i rezygnacji. Miał pójść z Arturem, ale w kinie obiecano mu przecież samotność. Czy nadarzy się okazja ucieczki? Na pewno będą go pilnować, nie dadzą mu chwili spokoju — znał już tych ludzi dobrze. A jednak? Sama perspektywa opuszczenia choćby na parę godzin tego domu była emocjonująca do szaleństwa. Antoni dygotał z podniecenia. Dygotał tym silniej, im wolniej wlokły się zdążające ku wieczorowi godziny. Obojętność i rozciągłość czasu to rzeczy nie do wytrzymania. I wreszcie szli już do owego kina. Moment wyjścia na drogę okazał się wstrząsem nie byle jakim: Antoni zachłysnął się niemal pachnącym, wiosennym powietrzem. Tak, to była już wiosna. Na próżno próbował przypomnieć sobie dokładnie datę — w domu, gdzie mieszkał tyle dni, tygodni i miesięcy, żadnych kalendarzy 86 nie było, a czas płynął tam nieuchwytnie i bez znaczenia. W każdym razie jest już co najmniej koniec marca — wskazuje na to długi dzień, ciepło, zapach powietrza, pączki na nielicznych tutaj drzewkach, chóralny pisk ptaków. Niebo błękitniało i szarzało, a w piersi Antoniego podniosło się coś, jak rodzące się spazmatyczne łkanie. Wyszli na szosę, skąd widać było szarzejące w oddali przedmieścia Warszawy. Antoni czuł osłabienie jak po długiej chorobie: nogi miał miękkie, po prostu z gumy, zawrót głowy, zaburzenia równowagi. Artur wziął go lekko pod rękę — dotknięcie jego było obrzydłe. Antoni próbował się uwolnić, lecz tamten trzymał mocno i gadał swoim cichym, szybkim, nie zostawiającym miejsca na sprzeciw głosem. — Tak, panie doktorze, ja to znam, ja wszystko znam. Jak człowiek wyjdzie pierwszy raz na takie powietrze, to go rozbiera, jakby się dobrej wódki napił. Wolność pachnie, ja to wiem. Artur wszystko to przeszedł, choćbyś się pan po nim niczego nie spodziewał. Tylko że wolność, wiesz pan... Tu przerwał na chwilę, puścił rękę Antoniego, poprawił sobie szalik, nacisnął na oczy kapelusz i znów ujął niechętne ramię swego rozmówcy. Czerwone światełko z pojawiającej się jakby nagle wieży Pałacu Kultury zamrugało do nich w oddali na ciemniejącym niebie. — Wolność to jest taka rzecz, z której trzeba umieć korzystać. Czy pan to już umie — tego my na razie nie wiemy. Powietrze, wiosna, kino — to jeszcze nie jest wolność. To tylko taka przekąska pod wódeczkę, rozumiesz pan? Dzisiejsze kino to jest pierwsza próba — jak pan wróci, pogadamy dalej. Bo pan wróci. Nie ma pan już innego domu jak nasz. Cha, cha, cha! Gadanie jego okropnie denerwowało Antoniego: ileż by dał, aby móc pozbyć się tego monotonnego, natrętnego dyszkantu nad uchem i móc samemu przeżyć swój 87 pierwszy kontakt ze światem. Szczęściem na lewo od szosy objawił się wreszcie mały murowany budyneczek, czyli po prostu właśnie kino „Lotnik". — Badylarskie kino — mruknął niechętnie Artur, spluwając lekko. — Badylarskie?! — Było to pierwsze słowo, jakie Antoni wypowiedział po wyjściu z domu. Głos własny wydał mu się teraz bardzo dziwny — ulatywał gdzieś w powietrze, znikał i wsiąkał w opływającą ich przestrzeń. — Ano tak, badylarskie. Badylarze tu mieszkają na tej Ochocie. Kalafiory, groszek, kapujesz pan? Publika nie nadzwyczajna. No, jesteśmy na miejscu. Stali przed kinem. Wewnątrz, w poczekalni było już sporo osób. Artur puścił ramię Antoniego, wyjął z kieszeni bilet i wręczył mu go ostentacyjnie. Nastała chwila bardzo dziwna, jakby nagłe krótkie spięcie, na które składa- się szereg elementów, ale które samo przez się jest właśnie tylko chwilą: chwilą krótką, choć przecież tak bardzo złożoną. Z jednej strony miał przed sobą bladą twarz Artura, której bladość podkreślona była jeszcze przez czerń domalowanego jakby wąsika, z drugiej strony w kinie otwarły się widocznie drzwi do sali, bo nagle głośno rozbrzmiała solenna mechaniczna muzyka, a jednocześnie rozległ się tupot i szurgot wielu nóg. To była chwila decydująca, a przecież Antoniemu nie udało się uchwycić i przechować w pamięci wszystkich jej elementów. Nigdy nie mógł sobie przypomnieć, czy pożegnał się wtedy z Arturem i jakie były ostatnie słowa tamtego. Ocknął się dopiero, gdy już sam, choć w zbitym tłumie publiczności, przepychał się w stronę wejścia'do sali kinowej. Posuwanie się naprzód szło mu mozolnie. Dawno już nie znajdował się w tłumie, przy tym czuł się bardzo słaby. Nie wiedział, czy to nogi go niosą, czy też w pozycji •88 pionowej utrzymują go napierający zewsząd ludzie. Uczucie słabości rosło, mieszając się ze wzmagającym się dotkliwym lękiem. Był to lęk przed samotnością, przed tłumem, lęk przed przeraźliwą dziwnością rzeczy, który zawładnął nim oto nagle ,i całkowicie. Znał taki lęk dobrze: to po prostu atak nerwicy serca, atak łączący ściśle trwogę psychiczną z trwogą fizyczną. A najgorsze, że był przecież w tłumie, lecz nikt nie może mu w niczym pomóc — ma to zamknięte w sobie i nikt się nie domyśla, co się w nim dzieje. Zimno samotności i strachu jest w tej chwili, tu, pomiędzy ludźmi, udziałem tylko i wyłącznie jego jednego. Fala ludzka uniosła go wreszcie do sali. Tu przyszła chwila ulgi przyniesiona przez zmianę sytuacji, przez większą przestrzeń dla oddechu, przez konkretne zajęcie, jakim było odszukanie swego miejsca. Kiedy jednak usiadł wreszcie pośrodku rzędu, otoczony ze wszystkich stron ludźmi, poczuł znowu wzmagający się w sobie przeraźliwy lęk. Był to teraz lęk jeszcze bardziej fizyczny, połączony z brakiem oddechu i zawrotem głowy — takiego uczucia doznaje się czasem w górach na eksponowanej ścieżce nad przepaścią. Antoni poczuł, że wszystko jest mu najzupełniej obojętne poza jednym: wyzwolić się z tego lęku. Należało może wyjść z tej sali. Jej ograniczoność, zamknięcie, tłum — wszystko to były elementy podsycające nerwicę. Ale jak tu wyjść, kiedy ze wszystkich stron opływała go rozszeptana masa ludzka, a tam, na zewnątrz, czekał pewnie Artur? Znalazł się oto w pułapce, w potrzasku, osaczony ze wszystkich stron. Siedział sztywno wyprostowany, trzymając się kurczowo poręczy fotela. Długo tego napięcia nie wytrzyma, lada chwila coś się musi stać. Nagle kątem oka dostrzegł, że miejsce obok niego pozostało wolne. W natłoczonym, niedzielnym kinie? — to było dziwne. Czyżby Artur go oszukał i zatrzymał to miejsce dla siebie? 89 Chwila zastanawiania się nad tą kwestią przyniosła mu również ulgę — przy takim samotnym lęku każdy rozpraszający uwagę konkret przynosi ulgę. Ale wiedział już, że miejsce to nie zostanie wolne: jakaś drobna, smukła postać przesuwała się oto wzdłuż rzędu. Antoni spojrzał w jej stronę i nagle poczuł, że jego lęk ukonkret-nia się i ogniskuje, napina się aż do bólu i wreszcie, że coś w nim samym pęka z trzaskiem i łoskotem, oświetlając jednocześnie wszystko wokół, jak jakaś jaskrawa, wystrzelona w ciemność rakieta. To był punkt szczytowy: potem Antoni zaczął spadać w dół, jakby w bezbolesną przepaść. Bardzo to było podobne do znanego mu już uczucia, przeżytego wtedy, przy elektrycznym wstrząsie. Spadanie to trwało, jak sądził, bardzo długo, potem jednak okazało się, że upłynęło w istocie zaledwie parę sekund. Kiedy bowiem znieruchomiał i podniósł oczy, zobaczył, że drobna postać jeszcze ciągle przesuwa się w jego stronę. Była już blisko, za chwilę zajmie wolne miejsce obok niego. Uczuł raczej, niż zobaczył, że to się stało — nie śmiał patrzeć w tamtą stronę. Za chwilę lekkie ramię oparło się o Antoniego, usłyszał ciche słowo: — Przepraszam, i owionął go zapach wody kolońskiej. Odsunął się z dziwnym dreszczem odrazy, przywierając ramieniem do sąsiada z lewej strony. Nie czuł już lęku fizycznego — był za to zmęczony myślą, która choć pojawiła się tak niedawno, parę sekund temu zaledwie, już zdołała wyczerpać całkowicie jego zapas odporności psychicznej. Myśl ta działała szybko: przebiegł z jej pomocą w parę sekund całe rozległe obszary możliwości, właściwie nie myśląc, lecz wiedząc. Wiedział, że teraz oto dopiero stanął sam w swoim wnętrzu przed istotą problemu. Istotę problemu stanowił mianowicie — obłęd. Jeżeli był przekonany, że tu, w kinie, na dalekiej Ochocie, spotkał znowu ową panienkę w berecie, jedną z Wielkiej 90 Trójki tajemniczych postaci, które prześladowały go, zanim się to wszystko jeszcze zaczęło, to interpretacja tego faktu może być dwojaka. Albo panienka owa siedzi tu obok niego rzeczywiście, a w takim razie ma osoba jej niewątpliwie związek z całą historią, związek konkretny, który da się wyjaśnić. Albo też — i ta myśl stawała się po prostu zawrotna, zatykała oddech, dusiła w gardle, ogłuszała — on, Antoni Gasztowt, ma przywidzenia, manię prześladowczą, jest po prostu rzeczywiście obłąkany. Wszystko, co się z nim działo w ostatnich tygodniach i miesiącach, dałoby się wtedy wytłumaczyć w sposób jak najbardziej normalny, z tym, że całą nienormalność musiałby przypisać — sobie. Postępowanie Profesora i Zezowatego, dziwny dom wyjęty na pozór z wszelkich reguł prawnych i społecznych, elektrowstrząsy, Oskar, Artur, Jola — wszystko to okazywało się nagle logiczne, uporządkowane, uzasadnione. Sens i równowagę tego wszystkiego gwarantował jeden czynnik — jego obłęd. Przez długi czas nie chciał uznać swojego stanu, ale to właśnie cechowało wszystkich chorych. Mówił o tym Ryszard, mówił Profesor. A więc?! Ale przecież ona siedziała tu, realnie, obok niego: czuł wyraźnie dotyk jej ramienia. Wysiłkiem woli podniósł wzrok i napotkał przyglądające mu się z zainteresowaniem ciemnopiwne oczy sąsiadki. — My się chyba znamy — powiedziała nagle melodyjnym miłym głosem. Wszystko w zasadzie było w niej miłe, subtelne, łagodnie stonowane, a jednak czuło się, że to tylko pozór, forma. Treść, wnętrze, to były rzeczy nieuchwytne, ukryte ściśle pod ową formą, złożoną między innymi z piwnych oczu, zalotnych ust i kokieteryjnego loczka ciemnych włosów, wysuwającego się spod aksamitnego beretu. W sumie było w niej także coś staroświeckiego — taka kasjerka z prowincjonalnego kina, bohaterka 91 przedwojennych powieści obyczajowo-popularnych. Była przecież młoda, lecz zmarszczki w kątach ust i koło oczu mówiły swoje. Ale młoda jest na pewno — nie więcej niż dwadzieścia pięć lat chyba. Antoni usiłował coś odpowiedzieć, w gardle jednak zaschło mu zupełnie. Zdołał zaledwie wydobyć jakiś skrzek, na zewnątrz zresztą niesłyszalny. — Na pewno się znamy. Widzieliśmy się już chyba nieraz — nastawała panienka. — Tak, możliwe — Antoniemu udało się wreszcie wydobyć głos. Światło na sali przygasło, przez ekran przesuwały się teraz ogłoszenia i reklamy. Towarzyszyła im muzyka: jakaś egzotyczna rumba wydobywała się mozolnie z niezbyt czystej aparatury. Antoni poczuł nagle ogromne zmęczenie, zmęczenie obcym, dziwacznym światem i wszystkimi jego sprawami wraz z tym bezsensownym kinem, do którego przecież zmusił go właśnie Zezowaty. Wyjść stąd natychmiast, znaleźć się samemu pod rozległym wieczornym niebem, odetchnąć wreszcie powietrzem bez ludzkiej kontroli, bez nieznośnej ludzkiej obecności. Ciągle, od tygodni, od miesięcy, musiał brać udział w pustych ludzkich obrzędach, które go przecież nic nie obchodziły. Takim samym obrzędem bez choćby pozorów treści i wyrazu był obecny pobyt w kinie. To wszystko pozbawiało go własnej osobowości. On już nie istniał, istniały tylko sytuacje, szereg bezdusznych, pozbawionych celu sytuacji, asystował w nich niby jako uczestnik, w istocie jako bezwolny figurant. Jakżeż strasznie go męczono! Mógłby powiedzieć językiem Artura, że odebrano mu duszę. Tak — to było słuszne określenie: odebrano mu duszę. I jak tu dalej żyć? Ale przecież dusza nie może polegać tylko na okolicznościach zewnętrznych i zmieniać się wraz z nimi: to by dowodziło, że jej właściwie nie ma. 92 Zamyślił się nad sobą, roztkliwił, wzruszył: zawsze po ataku nerwicy robił się taki miękki i uczuciowy. Oderwał się od wszystkiego, nie myślał już o tym, gdzie się znajduje, jakby nie tkwił w określonym miejscu przestrzeni i czasu, lecz sunął poprzez bezcielesne fale wzruszenia. Na sali tymczasem zgasło światło, przez ekran płynęła i uciekała do tyłu kronika aktualności, potem zaczął się film. Świadomość Antoniego rejestrowała te wrażenia jakoś marginesowo: słyszał oddalającą się i zbliżającą falę muzyki, słyszał mechaniczne głosy spoza ekranu czy skądinąd, wyczuwał zmieniającą natężenie kolumnę światła wycelowaną z aparatu projekcyjnego. Znajdował się jednak poza tym wszystkim, to były złudne akcesoria zewnętrzności, jedyną realnością jest on sam, jego wnętrze. I, prawda, jeszcze jedno: realna była jego dziwna sąsiadka, od której, choć ładna i życzliwa, płynął jakiś obcy, odstręczający nastrój, jakiś fluid czy prąd, nie pozwalający na skoncentrowanie się w sobie, na odzyskanie poprzez samotność własnej swojej osoby. Panienka kilkakrotnie coś do niego mówiła, przysuwała się, nawet przytulała, i to wcale mocno. Nie miał się gdzie przed nią schronić, nie było wyjścia. A przecież z boku, w ciemności, trwało zawieszone czerwone światełko i świetliste litery: to drzwi zapasowe na wypadek pożaru. Kilkakrotnie już oczy Antoniego pobiegły w tę stronę. A gdyby tak wstać nagle, przepchnąć się przez rząd siedzących ludzi, zaskoczyć wszystkich i wyjść? Może jednak Artur nie czeka przed kinem, może uda się go jakoś obejść, może wreszcie znajdzie się sam? Otaczający go w ciemnościach tłum, zamknięta sala, duszność — to wszystko znów zaczynało go gnębić. Najwidoczniej skurcz nerwicowy zbliżał się po raz drugi. Sąsiadka wyczuła jednak jego zamiary i nastroje. Nagle wtuliła się weń całym ciałem i przysunęła usta do 93 samego niemal jego ucha. Poczuł obrzydłe, lepkie gorąco tych ust. — Czy pan się źle czuje? — słowa te owionęły go szeptem wraz z mdlącym zapachem wody kolońskiej. — Trochę — mruknął, próbując się na próżno odsunąć. — Może wyjdziemy? — Wyjdziemy?! Przecież film nie skończony. — Nie szkodzi, ja już to widziałam. Nic takiego ciekawego. Antoni milczał, próbując zebrać myśli. Poczuł, że ona bierze go za rękę: dłoń miała elektryzująco suchą, rozpaloną. Może to zresztą przez kontrast z jego ręką: zawsze podczas ataku nerwicy miał ręce bardzo zimne. — Wyjdźmy — nalegała. — Znam tu boczne wyjście, jedna chwila i będziemy na szosie. Pojedziemy do mnie, odpocznie pan sobie. No już, naprawdę, proszę bardzo. Antoni zadygotał — ona też była z klanu wariatów, to nie ulegało wątpliwości: w tym cyklu przypadki się nie zdarzały. Ale atak zbliżał się, oddechu brakowało, w o-czach ciemno, śmiertelny strach znowu opływa go wokoło. Jednocześnie czuł, słyszał wyolbrzymione przez własny niepokój protesty sąsiadów przeciwko ich głośnym szeptom. Nie mógł już tu zostać, należało się zdecydować. Decyzja przyszła nagle, a potem wszystko już było jakieś niematerialne, wręcz bezcielesne. Nieznacznie i bez oporu przeniknęli przez długi, ciemny rząd obok szeregów nieruchomych kolan, potem otworzyły się przed nimi bez dźwięku jakieś pluszowe, lekko pchnięte drzwi. I nagle znaleźli się od razu pod wysokim, chłodnym sklepieniem nieba przetkanym malutkimi, zacierającymi się i mrugającymi gwiazdkami. Antoni całą piersią wciągał ostre, wonne powietrze, czując, że oddech wchodzi w niego głęboko, lekko, bez oporu: na razie był ocalony. 94 Panienka wzięła go mocno pod rękę — tak jak przedtem Artur. Przypomniał sobie z chwilową paniką o Arturze, ale jakoś nigdzie nie było go widać. Przy tym dotknięcie jego towarzyszki, jej silny uścisk i przywarcie do ramienia nie budziły tym razem wstrętu, przeciwnie, dawały spokój, jakby strach nigdy nie istniał. Przytuleni do siebie szli ścieżką, aż osiągnęli szosę, po której biegły tramwajowe szyny. Było tu ciemno i pusto. Z daleka z cichym szumem zbliżał się jakiś samochód. Na zakręcie zamajaczył jego cień coraz wyraźniejszy, a w środku tego cienia, jak świetliste oko, jasny rosnący punkcik: tabliczka z napisem „wolny". Taksówka minęła ich i zatrzymała się o parę metrów. Podeszli rozłączając się. Antoniemu przebiegła przez głowę myśl o ucieczce: naokoło żywej duszy, czuł się już dobrze, nikt mu nic nie zrobi. Lecz było już za późno, poza tym kierował nim jakiś automatyzm, jakby działał pod hipnozą dziwnej sąsiadki z kina. Wszystko to znowu trwało niby długo, a w istocie bardzo krótko. Oto wsiadali już do taksówki. — Na Solec — mówi panienka do szofera, zatrzaskując drzwiczki. Potem teatralnie gwałtownym, niemądrym ruchem zarzuca Antoniemu ręce na szyję. w starej Warszawie Nagle zaalarmowany, próbował uwolnić się z jej uścisku; przez chwilę szamotali się absurdalnie i groteskowo, wreszcie ona z cichym śmiechem ustąpiła, zwłaszcza że już szofer interesować się zaczął osobliwym zachowaniem swoich pasażerów. Dziewczyna puściła wprawdzie szyję Antoniego, lecz nadal próbowała przytulić swą twarz do jego twarzy. Dotyk jej warg budził teraz w Antonim na nowo dreszcz przejmującego wstrętu, po prostu robiło mu 95 się niedobrze. Był to przy tym wstręt podwójny — i fizyczny, i psychiczny. Zarazem wstręt, przestrach, zmęczenie i dominujące poczucie absurdalnego komizmu własnej sytuacji. W każdym cierpieniu można znaleźć jakąś pociechę, z wyjątkiem cierpienia śmiesznego. — Czy nie podobam ci się? — szeptała dziewczyna. — Dlaczego nie chcesz mnie pocałować? Powiedz, jak ci na imię? Antoni dygotał ze wstrętu i irytacji — uczucie spokoju i pewności rozwiało się dokładnie. W dodatku jego stan wewnętrzny był tak skomplikowany, że w żaden sposób nie mógł jej tego wytłumaczyć. Nie mieli przecież wspólnego języka: ona również należała do owego niepojętego, prostackiego, a zawiłego, koszmarnego, a zdumiewająco konkretnego świata, który wtargnął w jego życie przed wielu tygodniami i trwał na przekór wszelkim prawom sensu, logiki, celowości. Ta dziewczyna należała do Dziwnej Trójki, czy, jak to kiedyś nazwał, Wielkiej Trójki, a spotkanie z nią w tej chwili było dalszym ciągiem wydarzeń, które odbywały się w owym domu na odludziu. Wiedział to już teraz na pewno, tylko nie mógł uzyskać wyjaśnienia, dlaczego się to wszystko dzieje. Oni nie mieli zamiaru mu tego wyjaśnić, on sam nie potrafił zrozumieć. Chyba że obłęd, halucynacje? Stwierdzić jednak musiał, że jak na halucynacje, było to przesadnie konkretne, wręcz wulgarnie namacalne. Erotyczne zabiegi dziewczyny w jego kierunku stawały się coraz bardziej niedwuznaczne — to już nie było pełne ufności przytulenie tam, przed kinem. Tymczasem taksówka wjeżdżała teraz w miasto: minęli Grójecką, plac Narutowicza, za minutę byli w Alejach Jerozolimskich. Wokół ruch, światło, rozgwar, rzeczy, od których tak odwykł, które absorbowały go w tej chwili ogromnie, interesowały, ale i przytłaczały. Nie mógł 96 jednak przeżywać w pełni swego powrotu do świata, do miasta. Ta dziewczyna, niepojęte źródło wstrętu fizycznego i psychicznego, nie dawała mu spokoju. Toczył z nią formalną walkę, odpychając ręce, usuwając spod jej zasięgu twarz. Cóż to była za ohyda! Przypomniała mu się obłąkana Jolanta: ta tutaj też nie była normalna. Cykl obłędu trwał. Uliczne lampy oświecały od czasu do czasu wnętrze taksówki. Antoniemu zdawało się, że cały świat widzi już, co się z nim dzieje. Szofer w każdym razie wiedział na pewno. Zachowywał się jakoś niepewnie i coraz to zerkał do umieszczonego przed sobą, trochę z boku, lusterka, pozwalającego mu obserwować pasażerów. Wszystko to stawało się nie do zniesienia: wypuszczono go z zamknięcia, aby poddać niespodziewanej, a jakże dotkliwej torturze ośmieszania. A może przekonanie, że to świat go torturuje, było wynikiem właśnie jego choroby? Może jego postrzeganie świata miało od pewnego czasu jakieś luki, których on jeden nie dostrzegał? Może to ci wszyscy ludzie zachowywali się normalnie, tylko on ich prowokował? Dziewczyna cały czas szeptała jakieś czułe bzdury, banalne frazesy zaczerpnięte chyba z tandetnych romansów czy z popularnego w pewnych kołach przed wojną podręcznika „flirtu salonowego". Tandetność tego wszystkiego była wręcz niepojęta, zwłaszcza w zestawieniu z agresywną konkretnością całej sprawy. Dziewczyna szeptała swoje brednie z gorącym przejęciem, Antoni walczył w milczeniu. Nie chciał mówić, wiedział, że cokolwiek powie, nie odzwierciedli to w najmniejszym stopniu skomplikowania sytuacji zarówno zewnętrznej jak i wewnętrznej. Wszystko, co powie, będzie do niczego, w dodatku w tej sytuacji będzie śmieszne, źle, inaczej zrozumiane, w ogóle nic wspólnego nie mające z istotną treścią wydarzeń. Rzeczy wymykały się tu słowom, słowa 97 stawały się bezradne. A jednak te właśnie słowa wyrwały się wreszcie z ust Antoniego, na przekór jego woli. — Przestań, czyś oszalała?! Ja jestem starym człowiekiem, daj mi spokój. Ze zdumieniem stwierdził, że mówi do niej „ty". Zupełnie już chyba stracił nad sobą kontrolę. To był błąd, fatalny błąd! I dziewczyna wyzyskała go natychmiast, uznając to przyjęcie poufałości słownej za początek kapitulacji. — Nie jesteś wcale stary, nic podobnego. Tak ogromnie mi się podobasz! Od pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłam, to od razu mi się tak spodobałeś. Napatrzyć ci się nie mogłam przy każdym spotkaniu. Powiedz, jak masz na imię, no, powiedz, nie dręcz dłużej twojej dziewczyny! Antoniemu chciało się śmiać, płakać i wyć. Granica ponurej groteski została już chyba przekroczona: był śmieszny i będzie coraz śmieszniejszy, bez względu na to, cokolwiek zrobi czy powie. Milczenie ośmieszy go również. Absolutnie wszystko jedno, jak postąpi czy jak się odezwie — wydarzenia toczą się poza nim, wbrew niemu, ponad nim. — Ja nie znoszę tych rzeczy i nic z tego nie będzie! Zachowuj się poważnie. — Dobrze, ale powiedz, jak masz na imię. — Antoni. — Antoni?! Przecież to śliczne imię. Naprawdę, to moje ulubione imię. Antoni, Antoś, Anteczek. A ja jestem Wanda. Pomyśl: Wandzia i Antoś, Antoś i Wandzia. To cudnie brzmi — nieprawdaż? Po prostu poezja dwóch serc! Jednocześnie znowu wtłoczyła go sobą w sam kąt dosyć skąpej w miejsce taksówki. Antoni chował za siebie ręce, odwracał twarz, lecz niewiele to pomagało. Uczucie wstrętu potęgowało się i koncentrowało — niezamierzony 98 i niepożądany kontakt ciał ludzkich wyzwala niezwykłą energię: odśrodkową energię odrazy i nienawiści. Mógłby teraz tę Wandę zabić, gdyby nie brakło mu sił. Zaciskał dłonie w pięści, było mu niedobrze, w ustach gorycz i słony smak krwi — widać pokaleczone przez Zezowatego dziąsła znów zaczęły krwawić. Od czasu śmierci Marii Antoni nie uznawał erotyzmu, ta dziedzina doznań przestała dlań cokolwiek znaczyć. Tylko jedno jedyne, nie istniejące już dziś ciało kobiece potrafiło obudzić w nim niegdyś dreszcz, z tak nietrafną przesadą i wyłącznością opiewany we wszystkich czasach przez poetów i pisarzy. Wraz ze śmiercią Marii przestał istnieć zarówno sam dreszcz, jak i związana z nim sfera przeżyć uczuciowych. Kontakt z cudzym ciałem stał się obrzydliwy i pusty. A cóż dopiero kontakt narzucany w formie tak tandetnej i groteskowej, w dodatku przez osobę gorzej niż obcą, bo pochodzącą z niepojętego, upiornego świata Wielkiej Trójki. Fantomy i erotyzm, komizm i groźba, szmira z trzeciorzędnych romansów i konkretne, siłą tulące się doń ciało — wszystko to przekraczało granicę spodziewanego i wymiernego. To po prostu dalszy ciąg wydarzeń, rozgrywających się od pewnego czasu na pograniczu jego mózgu — choć niestety w samym centrum życia, i to życia jak najbardziej realnego. Trudno przecież wrażenia tak zmysłowo-kon-kretne i tak konsekwentnie po sobie następujące uznać tylko za złudzenia. Nawet jeśli z winy jakichś schorzeń nerwowych obraz świata docierał doń wypaczony, skrzywiony, to jednak musiały istnieć konkretne przyczyny wrażeń, jakich doznawał: realne bodźce tkwiące w realnym świecie. Wszystkie te myśli, a raczej nie myśli, lecz ich skondensowany ekstrakt bezpośrednim fluidem docierający do świadomości, nawiedziły go na krótkim odcinku jazdy między Marszałkowską a Nowym Światem. Jedno- 99 cześnie walczył groteskowo i bezsilnie z Wandą, jednocześnie chłonął w siebie ogłuszający i oślepiający zespół dźwięków i świateł wielkiego miasta, jednocześnie rozważał pośpiesznie i kurczowo, jakie by tu znaleźć wyjście z sytuacji, jednocześnie obserwował szofera. Szofer bowiem od pewnego już czasu kręcił się nerwowo i ostentacyjnie oglądał, zaniepokojony coraz bardziej gwałtownym zachowaniem się swoich pasażerów. Rzecz prosta, nie chodziło mu o ich moralność, lecz o całość taksówki i o kłopoty, związane z ewentualną awanturą. Antoni zastanawiał się, czy nie należałoby właśnie wywołać takiej awantury i doprowadzić do interwencji milicji — to mogło go przecież ocalić. Po błyskawicznym namyśle odrzucił jednak ten projekt. W jego obecnej zagadkowej i trudnej do wytłumaczenia komuś sytuacji mogło się to nie skończyć dobrze. Należało raczej po-pertraktować z Wandą, uspokoić ją, uśpić jej czujność, a potem, gdy taksówka się zatrzyma, uciekać. Przypomniał sobie, że jechali na Solec. Prawdopodobnie więc skierują się z Nowego Światu na Kopernika i Tamkę — albo przez Foksal, albo przez Ordynacką — chyba żeby szofer wybrał drogę prostą wiaduktem do mostu. Nie było już wiele czasu, bo oto właśnie zatrzymali się w długim szeregu aut na natłoczonym skrzyżowaniu przed dawnym Bankiem Gospodarstwa Krajowego. — Słuchaj, Wanda — zaszeptał jej do ucha najbardziej porozumiewawczym szeptem, na jaki mógł się zdobyć; nawet imię jej, choć ze wstrętem, wymówił prawie czule. — Uspokój się, bądź rozsądną, patrz, szofer się denerwuje. Zostaw mnie teraz, za chwilę porozmawiamy. To poskutkowało: Wanda odsunęła się trochę od niego, wpatrując się weń uważnie. Jej duże piwne oczy lśniły zmiennym blaskiem — odbijała się w nich gra świateł mieniących się i mrugających za szybami taksówki. 100 — Dobrze — odpowiedziała podobnym szeptem — ale pod warunkiem, że do mnie przyjdziesz. Teraz, zaraz. Przyjdziesz, prawda? Obiecaj. — Przyjdę — odszepnął Antoni, myśląc sobie jednocześnie, że naprawdę byłby wariatem, gdyby dotrzymał tego wymuszonego przyrzeczenia. Widocznie jednak wystarczyło ono Wandzie, bo odsunęła się i usiadła całkiem grzecznie po swojej stronie ku wielkiej uldze Antoniego, który mógł wreszcie zacząć obserwować w spokoju tak dawno nie widziane ulice śródmieścia. Po mozolnym, powolutkim przepychaniu się wśród gęstwy samochodów puszczono ich wreszcie w Nowy Świat. Tak jak przewidywał, skręcili w Foksal, potem w Kopernika i oto już za chwilę jechali w dół Tamką. Tu już nie mieniły się i nie mrugały światła: samochód znalazł się nagle w cieniu starych murów. Minęli pałacyk Ostrogskich, skrzydło dawnego Konserwatorium na wysokiej szkarpie. Antoni przypomniał sobie warszawską legendę o zaczarowanym jeziorku z pływającą po nim złotą kaczką, które miało się znajdować gdzieś tutaj, pod starymi murami. Pomyślał o tym przelotnie — nie był to czas na takie myśli; daleko jeszcze do stanu swobody, kiedy można puścić wodze wyobraźni. Na razie był ciągle w niewoli — w niewoli dziwnego świata, którego wysłanniczka siedziała obok niego w samochodzie, milcząca w tej chwili i tajemnicza. W zupełnej już niemal ciemności dojechali do Solca i skręcili w prawo. Za chwilę samochód stanął przed jakąś starą, cofniętą daleko w głąb od chodnika kamienicą. Antoni sięgnął do wewnętrznej kieszeni palta, aby zapłacić szoferowi, i nagle stwierdził z przerażeniem, że nie posiada portfela. To była katastrofa, po prostu katastrofa; w portfelu były wszystkie dokumenty i trochę pieniędzy. Miał go przecież jeszcze przed kinem, pamiętał dokładnie, że wyjmował z niego otrzymany od Artura bilet, czuł jeszcze na dłoni chłodny dotyk gładkiej skóry. Cóż więc się stało? Zgubił go czy ukradziono mu go w kinie? A może to Artur? A może Wanda?! Ten niespodziewany wypadek wytrącił go z resztek równowagi, przez niego zgubił się całkiem, co w konsekwencji drogo go miało kosztować. Odrętwiał nagle psychicznie, biernie czekał, aż Wanda zapłaci ów daleki kurs, potem bezwolnie dał się jej wyprowadzić za rękę z auta. Stali oto na nierównych, popękanych brukach Solca. To była teraz najprawdziwsza Stara Warszawa. Dziwne to miasto, skazane przez niszczycieli na rozstanie ze swą przeszłością, miało wszystkie niemal swoje staromiejskie dzielnice zbudowane na nowo, podźwignięte z nieistnienia myślą architektów. Prawdziwe, osobliwe rezerwaty dawności zachowały się natomiast w dzielnicach najbiedniejszych, na które nikt w czasie zamętu wojny nie zwrócił uwagi. Tak było i tutaj, na Powiślu; odcinek Solca od Tamki do majaczącego teraz niewyraźnie wiaduktu Linii Średnicowej i dalej to było w istocie obecne serce przeszłości, próbka Starej Warszawy, królestwo potrzaskanych „kocich łbów", krzywych, poprzecinanych ściekami chodników, odrapanych, ciasnych kamienic, maleńkich, wciśniętych w mury ciemnych sklepików i warsztatów, straganów ulicznych zieleniarek. Antoni dosyć lubił tę dzielnicę: dowodziła, że to kipiące dlań obcością miasto nie było przecież wyzbyte realnego, istniejącego w konkretnej przestrzeni rodowodu. Lubił ją niegdyś, gdy był jeszcze wolny—teraz nie miał na nią czasu. Ledwo wysiedli, zobaczył, że na ubitej ziemi pomiędzy chodnikiem a odsuniętą w tył czarną czeluścią sieni stoi gromada wyrostków. Pojawienie się ich dwojga, jego i Wandy, wzbudziło wśród nich sensację, zamanifestowaną dobitnie w ostrych śmiechach i okrzykach. Głosy były skrzeczące, zaflegmione mutacją, prowokacyjne. 102 — Patrzcie, Wanda znów sobie przyiwaniła kawalera — wołał jeden dyszkantem, jak solista na tle chóru. — A jaki stary, ledwo łazi. Coraz starszych przyprowadza, cha, cha, cha! Antoniemu krew rzuciła się do twarzy. Rozpaczliwie obejrzał się za taksówką, lecz już jej nie było: z daleka, skwapliwie zakręcała pod górę w stronę Tamki. Chciał szybko odejść, lecz Wanda mocno uchwyciła go pod rękę. — Nie możesz teraz iść — szeptała mu gorączkowo do ucha — oni pójdą za tobą. To chuligani, ich się nawet milicja boi. Jedyny sposób — nie zwracać uwagi. Chodź ze mną, prędko! Wśród szpaleru drwiąco rechoczących wyrostków szli pod rękę w kierunku wysokiej czarnej sieni. W mdła-wym świetle słabej żarówki Antoni ujrzał strome drewniane schody, rozłamane na dwie kondygnacje. 24 godziny wstrętu Weszli po schodach na trzecie piętro. Antoni był zmęczony, ledwo trzymał się na nogach, kurczowo ściskając poręcz. Niewiele już było w Warszawie takich schodów i takich domów. Szli z Wandą pod górę, stopień po stopniu, powoli — czas jakby znowu stracił czy raczej odmienił swoje wymiary. Każdy krok był etapem — etapem coraz dłuższym — ku czemuś nieznanemu, a przeczuwanemu i niepokojącemu. Po co właściwie szli na górę? Co on, Antoni Gasztowt, robi tutaj na owej równie jak i wszystko inne dziwacznej ulicy Solec? A nade wszystko, kim była jego towarzyszka, druga spośród osób Wielkiej Trójki, która stanęła mu na drodze? Pytania, pytania, pytania przepływały zarazem niepokojąco i leniwie przez głowę Antoniego. Pytania nie 103 znajdujące odpowiedzi towarzyszyły mu przecież już od dłuższego czasu, od tygodni, a nawet miesięcy. Stopniowo zaczynał rozumieć, że zadawanie tych pytań nie miało celu, później zaczął wątpić, czy w ogóle miały one jakikolwiek sens. Jeśli świat, otaczający go od pewnego czasu, nie uginał się przed tymi pytaniami, choć one w żaden sposób nie przystawały do jego istoty, to widocznie jednak świat miał rację, a nie one. Od wiadomego czasu istniały już dwa nurty pojęć, dwie racje: nurt myśli i pojęć Antoniego, upostaciowany właśnie w owych nie znajdujących odpowiedzi pytaniach, oraz nurt wydarzeń zewnętrznych, unoszący Antoniego naprzód bez względu na jego wolę i poglądy. Oba te nurty nie miały ze sobą nic wspólnego, to były dwa różne, absolutnie od siebie niezależne wymiary. Żyć w obu tych światach naraz jest niepodobieństwem, należało dokonać wyboru. I nagle tu, na starych, brudnych, ciemnych schodach, Antoni, choć półprzytomny ze zmęczenia, zaczął skłaniać się do trzeźwej przecież decyzji, że powinien porzucić swój dotychczasowy, dawny świat myśli i pojęć, by przejść na stronę świata rzeczy zewnętrznych, świata otaczającego go od czasu tamtej pierwszej rozmowy z Ryszardem na odległym w tej chwili, ale przecież realnym, istniejącym MDM-ie. Dzisiaj przez krótki czas sądził, że ucieczka z kina będzie powrotem do dawnego życia i dawnych pojęć. Nadzieja ta okazała się złudna: dziwny świat rzeczy zewnętrznych trwał i nie ustępował, trzymając go po dawnemu w swoich trybach. Czyż więc należało bronić się dalej? Może to właśnie jego obrona nadawała rzeczom i wydarzeniom ową pozorną dziwność, która wynikała po prostu z rozdźwięku między światem fizycznym, w którym żył, a światem psychicznym, w którym upierał się żyć? A więc należałoby przejść na stronę świata rzeczy, porzucając własny, nieprzydatny, bo nie dostosowany do tamtego świata przestarzały aparat pojęć i myśli. Gdy zaś 104 już do tego dojdzie, życie odzyska swą krzepiącą niezbędną jednoznaczność i przestanie być tak strasznie, tak okropnie męczące. Człowiek nie znosi dwoistości, dwoistość to najgorsza udręka, jaka go może spotkać. Wielkie, ponure, odrapane drzwi wyrosły przed nim, a raczej przed nimi, jako właśnie następny nieunikniony etap ku nowemu konkretowi. Za tymi drzwiami znajdował się dalszy ciąg świata nowych rzeczy. Nowych, choć przybranych w stare i tak dobrze znane formy zewnętrzne. Bo takie stare, mieszczańskie mieszkania z ociężałymi meblami, z zakurzonymi „landszaftami", odwiecznie brudne i zatęchłe od kurzu i od spiętrzonej w nich skondensowanej przeszłości, były Antoniemu dobrze znajome. Co więcej, z całego tego niepojętego miasta, któremu okrojono właśnie przeszłość, takie mieszkania lubił najbardziej: znajdował w nich kolor i nastrój nawarstwionej dawności, to, czego brakowało całej reszcie. W tym jednak tutaj mieszkaniu na Solcu Antoni przeżyć miał teraz swoją drugą próbę: dwadzieścia cztery godziny wstrętu. Wstrętu przemożnego, którego nie mogła zwalczyć ani swojska bądź co bądź poezja mieszczańskich pierzyn, komód i fikusów, ani powzięta na schodach decyzja przejścia na stronę świata rzeczy. Przejść na stronę tego świata to oczywiście nie znaczyło podporządkować mu się bez reszty: walka z pewnymi jego elementami toczona wewnątrz niego stanowiła przecież również formę jego akceptacji, akceptacji jego realności. A z walki tej Antoni nie mógł zrezygnować: był to mianowicie dalszy ciąg walki toczonej z Wandą w taksówce, walki wywołanej jej nieuzasadnionym, natrętnym, a tandetnym erotyzmem. Historia ta zresztą miała tutaj swoich czujnych choć niewidocznych świadków, i to wielu świadków. Mieszkanie było zbiorowe, nabite ludźmi: z zagraconego przedpo- 105 koju wiodło w różne strony wiele drzwi, za którymi czuło się ludzką obecność, ludzkie oddechy i gęste ciepło. Wanda zajmowała jeden pokój. Wprowadziła tam Antoniego za rękę, z dumą, jak do sanktuarium. Był to spory salon, natłoczony, tak jak i przedpokój, przeróżnymi mebliskami. Kotara przedzielała go na dwie połowy, w drugiej, „intymnej", stał szeroki dwuosobowy tapczan, w pierwszej królowało również wielkie, pompatyczne łoże z wysokimi pozłacanymi poręczami. Było też w pokoju kilka luster w rozmaitych oprawach, na podłodze figurował zniszczony, niby-perski dywan i wyliniała skóra białego niedźwiedzia. Z boku dyskretna kotara przysłaniała jakieś drzwi, zapewne do umywalni. Antoni przyswoił sobie to wszystko jednym spojrzeniem. Wcale tu jednak nie chodziło o wrażenia wzrokowe: rzeczą dominującą był zapach, zapach, stanowiący złożoną kombinację woni tanich perfum i pudrów, mokrych, brudnych ręczników, starej bielizny, wiadra z mydlinami i jeszcze czegoś niepokojąco mdlącego. Wanda była prostytutką, i to jak najbardziej zawodową. Antoni instynktownie wiedział o tym już przedtem, toteż obecnie słuchał bez zdziwienia i bez zainteresowania jej zwierzeń. Bo zmusiła go, aby usiadł z nią na małej kanapce w stylu biedermeierowskim, z miękkim oparciem i krętymi nogami, po czym zaczęła mówić. Istny potok słów płynął z niej bez najmniejszej przerwy, nerwowo i nierównomiernie, to wzbierając w afektowanych wybuchach, to znów opadając w lirycznym szepcie. A wszystko było sztuczne i teatralne, i to teatralne w złym, fatalnym stylu: takie, jak wyobrażają sobie teatr lokatorzy stęchłych mieszkań z fikusami lub ich sentymentalne służące zaczytujące się ze łzami w popularnym skrócie Damy Kamelio-wej. Chociaż nie — one przynajmniej są szczere i naprawdę wzruszające, a Wanda szczera nie była: udawała i zgrywała się tandetnie, Antoni wiedział to na pewno. 106 Nigdy nie miał do czynienia z prostytutkami, żywił przed tą sprawą przesadną obawę, uważał to za demoniczną profanację człowieka, demoniczną, bo przemieniającą nieuchronnie poddanego jej osobnika w zupełnie kogo innego. Wprawdzie teraz właśnie i jego poddano swego rodzaju przemijającej operacji i nawet ostatnio po trochu zaakceptował to wewnętrznie, ale, przyjmując nawet konieczność metamorfozy własnego stosunku do świata, nie miał zamiaru przyjmować na siebie ciężaru metamorfozy cudzej, i to przyjmować w sposób jak najbardziej konkretny, bo intymnie fizyczny. To byłoby ohydne, gwałt gorszy nawet niż tamten, dokonywany z pomocą elektrycznego aparatu. Pełen przestrachu uświadomił sobie nagle, że z utęsknieniem myśli o owym domu na krańcach Ochoty, domu Artura i Oskara. Tam czuł się pod pewnym względem bezpieczniejszy: wprawdzie zaczepiała go Jolanta, ale ona była już na pewno i po prostu obłąkana, przy tym jednoznacznie cyniczna, podczas gdy ta tutaj plotła nie kończące się romantyczne i patetyczne androny. Powtarzała jak najęta, że go kocha od pierwszego spojrzenia, że od miesięcy szuka go po całym mieście, że uwielbia ludzi w jego wieku, że on będzie jej czystą miłością i opiekunem, że osłoni ją przed kłopotami i niewygodami życia, które prowadziła i dalej prowadzić miała zamiar, bo przecież „czasy są ciężkie", że... Ta, ta, ta i ti, ti, ti i ta, ta, ta i ti, ti, ti — terkotało w głowie Antoniego, jakby to nie z jej ust wychodziła fala dźwięków, lecz we wnętrzu jego głowy, umieszczono uprzykrzony samoczynny młynek. Był chory, był ogromnie zmęczony, ale musiał, stanowczo musiał przerwać tę scenę. Mógł przecież każdej chwili wyjść stąd, wyrwać się z dusznego kręgu tego pokoju, jego śmiesznie przytłaczających mebli i jego obrzydliwego, mdlącego odoru. Chociaż co prawda, do- 107 kąd miał pójść o tej wieczornej porze, osłabiony, senny, bez grosza przy duszy? — Przestań, Wanda — przemówił wreszcie głosem, którego brzmienie dziwnie się zmieniło i wydało mu się całkiem obce. — Przestań mówić te wszystkie rzeczy, bo natychmiast stąd wychodzę. Przerwała nagle i spojrzała nań z na pewno nie udawanym przerażeniem. — Ależ oni zrobią ci coś złego! Oni czekają tam na dole na twoje wyjście, ja ich znam. — Nic mnie to nie obchodzi. Powtarzam: o ile natychmiast nie przestaniesz mówić tych wszystkich niedorzeczności, wyjdę stąd zaraz. — Nie rób tego, proszę cię. Dobrze, nie będę już nic mówiła, ale obiecaj mi, że zostaniesz u mnie na noc. — Zostanę, jeśli... Nagle Antoniemu zrobiło się słabo. Siedział na kanapce niewygodnie, w zapiętym palcie, było mu duszno, od panującego wokół zapachu mdliło niewypowiedzianie. Wanda zerwała się z miejsca. Myślał, że przyniesie mu wody, lecz ona, starą modą, wyjęła z toalety jakąś flaszeczkę i dała mu do powąchania. Oburzyło go to i rozśmieszyło jednocześnie, lecz zapach, silny, amoniakalny, rzeczywiście trochę go orzeźwił. — Jesteś zmęczony i słaby — mówiła czule Wanda — gdzie ci tam myśleć o wychodzeniu. Połóż się do łóżka, dam ci herbaty, odpoczniesz sobie. — Położę się, jeśli pójdziesz spać tam, za kotarę i dasz mi święty spokój. — Dobrze, ale tylko dzisiaj, bo jesteś chory. I przedtem napijemy się herbaty. Zgadzasz się, mój miły? Po godzinie dopiero Antoni leżał w łóżku, wsłuchując się w ciemność i w dolatujące zza kotary szmery. Wymógł na Wandzie przewietrzenie pokoju, ale niewiele 108 to pomogło. Było duszno, obrzydliwie, wokół niego wszechwładnie panowała gruba, dotykalna niemal czar-ność. Leżał spocony, dusząc się pod ciężką pierzyną, której nie miał po prostu siły podźwignąć. Starał się nasłuchiwać uważnie, bo nie dowierzał jeszcze, czy aby na pewno Wanda da mu spokój. Po pewnym czasie zaczęła oddychać miarowo, poświstując przy tym przez nos. To ostatnie przekonało go najbardziej: spała. Minęło znowu sporo czasu. Świadomość Antoniego jęła się zacierać, myśl oderwała się od wydarzeń dnia, polatywała gdzieś w strony przypadkowe, coraz dalsze i dalsze. Była już daleko, przestał ją już niemal widzieć i odczuwać, gdy nagle wróciła do niego wraz z alarmującym dreszczem całego ciała. Niespodziewanym, gwałtownym ruchem usiadł na łóżku: naokoło niego, blisko, coraz bliżej, coś podejrzanie stukotało i szeleściło. Kurczowo namacał guziczek stojącej na ciężkim . nocnym stoliczku lampki. Pokój wyłonił się z ciemności oświetlony brudnożółtym światłem. Antoni powiódł wzrokiem po podłodze i nagle zastygł ze wstrętu. Ze środka pokoju w kierunku kątów i mebli uciekała spłoszona światłem ogromna chmara karaluchów. Uciekały pośpiesznie, gwałtownie, pokój pełen był ich szelestu, przypominającego bębnienie deszczu po szybach. Niektóre z nich nieruchomiały przy stołowych nogach, naiwnie się w ten sposób maskując, inne biegały w kółko, wybierając sobie miejsce kryjówki, jeszcze inne znikały wprawnie w sobie tylko wiadomych zakamarkach i dziurach.Po minucie na podłodze nie było już żadnego ruchu. Antoni siedział na pościeli zlany potem, trzęsąc się febrycznie. Zza kotary dobiegało go znów świszczące, nosowe oddychanie Wandy, chwilowo przygłuszone przez ohydne owady. 109 Po paru minutach dopiero zdecydował się zgasić światło, lecz niedługo cała historia powtórzyła się na nowo. Szmer i stukot karaluchów pojawiał się, rósł, wzmagał, okrążał łóżko ze wszystkich stron, aż wreszcie Antoni, cały zamieniony w słuch, nie wytrzymywał, siadał na pościeli, zapalał lampę. I znowu to samo. I jeszcze raz. I jeszcze. Nie miał w tej nierównej walce sojuszników czy choćby świadków, bo Wanda spała mocno na swym tapczanie za kotarą. Prawie już chciał, żeby się zbudziła, ale właściwie — cóż mu ona mogła pomóc? Po wielokrotnym zapalaniu lampy karaluchy przestały już reagować na światło. Antoni leżał w ciemności spocony i drżący. Dopiero gdzieś nad świtem zapadł w sen, ciężki, gorączkowy, sen, który przyszedł nagle, jak paroksyzm buntującego się wreszcie ciała. szczelina w starych murach Zbudził się, jakby powrócił z tamtego świata. Leżał na wznak, wpatrując się w dziwny, nie znany sufit i w dziwne, natłoczone meble. Zupełnie nie mógł sobie przypomnieć, gdzie się znajduje — przecież nie w swoim pokoju u Zezowatego, ani też w swoim prawdziwym pokoju, tam, na rogu Szerokiej ulicy. Wzrok jego, błądzący wokoło, padł wreszcie na wzorzystą, pretensjonalną kotarę — ona dopiero przypomniała mu wszystkie wydarzenia dnia wczorajszego, jakby otwierając nagle zamknięte dotąd szczelnie pudełko pamięci. Przypomniał sobie wszystko, ale nie myślami: po prostu nagle wiedział mnóstwo rzeczy, które przed chwilą jeszcze ukryte były gdzieś w podświadomości — szybkość tego nagłego uświadomienia sobie nieskończenie przewyższała każdą inną szybkość psychiczną: powiedzenie 110 „szybki jak myśl" traciło tutaj swoją słuszność, bo istniało coś, wobec czego myśl okazywała się istnym powolnym żółwiem. Zaalarmowany tym „czymś" usiadł gwałtownym ruchem na łóżku. Spojrzenie jego zatrzymał ciężki, staroświecki zegar, wiszący nad komodą. Antoni przyzwyczajony był, że tam, u Artura, zegary w ogóle nie chodziły i nigdy dokładnie nie wiedziano, jaka jest właściwie pora dnia. Jego własny zegarek również stanął już od dawna i nie sposób go było nastawić. Ale ten tutaj chodził i wskazywał — chyba prawdziwą — godzinę wpół do dwunastej. Wpół do dwunastej — to przecież okropnie późno. Tam, w swoim dawnym, wytęsknionym mieszkaniu, Antoni nie wstawał nigdy później niż o siódmej rano. Jak do tego doszło, że o tej nieprzyzwoitej godzinie leżał jeszcze w łóżku?! Ano prawda, przecież do świtu niemal nie mógł zasnąć, przeszkadzały mu — karaluchy. Rzeczywiście, karaluchy. O nich jednych nie pomyślał dotąd, choć przecież przypomniał sobie wszystko. Błyskawicznie omiótł oczami podłogę, lecz, rzecz prosta, niczego na niej nie było: karaluchy znikły, jakby nigdy nie istniały. Naturalnie — we dnie siedziały pochowane gdzieś w szczelinach, pod starą posadzką, pod meblami, może w rurach kanalizacyjnych. Siedziały i czekały na nadejście nocy. A co się działo z Wandą?! Chwilę nasłuchiwał, ale chyba za kotarą nikogo już nie było. Zapewne dziewczyna przy poniedziałku wyszła do pracy. Do pracy? Przypomniał sobie nagle wszystkie szczegóły, jakie z obrzydliwym niby ubolewaniem opowiadała mu wczoraj o swoim życiu. Tak, to było wątpliwe, żeby wychodziła do pracy. Raczej chyba znajdowała się gdzieś w pobliżu. W każdym razie należało wyzyskać jej nieobecność i wstać. Antoni zaczął się ubierać, choć szło mu to niesporo. Ciągle się potykał o zwaliste, ciężkie meble, zaczepił nogą o drut nocnej lampy i o mało co nie ściągnął jej na podłogę. Czuł się słaby i rozbity, przy czym swędziała go skóra, jakby nakłuwana setką nie istniejących szpileczek. Drapał się niezręcznie i dalej wciąż zawadzał o coś, to o doniczkę z ogromnym fikusem stojącym, nie wiedzieć dlaczego, tuż koło łóżka, to o komodę, to o jakieś staroświeckie, powykręcane mebelki. Szamotał się z tym wszystkim, szamotał się sam ze sobą, z przedmiotami, z doniczkami, co chwilę rzucał niespokojne spojrzenia na podłogę, w kąty i zakamarki tego tandetnego „salonu", czy nie wypełzną z nich z obrzydliwym szelestem wielkie czarne karaluchy. Ubrać się co prędzej i wyjść stąd, zanim ktokolwiek go przyłapie. Ale właściwie — jakże wyjść bez pieniędzy i bez dokumentów? Stał właśnie przed lustrem, wiążąc krawat, gdy w pokoju pojawiła się Wanda. W białej, pensjonarskiej niemal bluzeczce i w obcisłej spódniczce, wyglądała bardzo młodo i świeżo. — Dzień dobry, kochanie — powiedziała niby serdecznie, ale jakoś w roztargnieniu. — Czy nie zechciałbyś się umyć? Antoni był zmieszany, unikał jej wzroku. Ale ona dziś nie zwracała na jego zachowanie uwagi: wyraźnie zaprzątnięta była jakąś swoją myślą. — Chodź, zaprowadzę cię do łazienki — powiedziała, biorąc z poręczy krzesła jego marynarkę, której nie zdążył jeszcze włożyć. Poszła przodem, otworzyła drzwi osłonięte inną, małą kotarą i zapaliła światło. Słowo „łazienka" brzmiało tu zbyt szumnie: była to maleńka klitka, właściwie podłużny wykusz w murze, gdzie znajdował się kran z zimną wodą, miednica, wiadro i dwa krzesła. Cóż za prymitywne zaplecze pełnego pretensji salonu, żałosna podszewka życia ludzkiego na starym Solcu. ii? — Umyj się, zostawiam cię tutaj — powiedziała Wanda i wyszła zamykając drzwi. Nagle Antoni usłyszał, że z tamtej strony przekręca się w zamku klucz. Krew uciekła mu z serca, w głowie zakręciło się, aż musiał się oprzeć o futrynę drzwi. To był podstęp, iście szatański podstęp. Oni wiedzieli dobrze, że zawsze bał się miejsc zamkniętych, że to była obsesja jego życia, że miał nerwicę. Tortury trwały, próba toczyła się dalej. Zaczął z całej siły walić w drzwi, które, zauważył to dopiero teraz, nie miały od wewnątrz klamki. Z tamtej strony doszedł go przytłumiony głos Wandy. — Niech pan tu posiedzi chwilę — prosiła grzecznie i tym razem na „pan". — Muszę przyjąć gości, ale to nie potrwa długo. A potem zaraz zjemy sobie dobry o-biad — zaprosiłam sąsiadów. „Przyjąć gości" — cóż to za łagodne określenie. Antoni dobrze wiedział, co się za tym kryje — upokarzająca obrzydliwość. Nie stukał już więcej w drzwi. Usłyszał, że Wanda zasuwa z tamtej strony kotarę — pozostał sam. Samotne zamknięcie w maleńkiej, ciasnej przestrzeni — to było przecież coś, czego bał się przez całe życie, co budziło go nagle w nocy dreszczem zamrażającego lęku, co podświadomie, we dnie i w nocy towarzyszyło mu przez całą okupację w Wilnie. I oto teraz ta sprawa przychodzi do niego w tak dziwaczny sposób, pośród normalnego białego dnia, w Warszawie. Jakżeż ci ludzie byli wyrafinowani, jak dobrze znali całe jego życie wewnętrzne i zewnętrzne! Nagle obudził się w nim bunt: a właśnie, że się nie da, przewalczy lęk, pokaże im, że nie jest bezwolnym kłębkiem nerwów, że nie jest podatnym, łatwym instrumentem, na którym mogą grać, jak im się podoba. Tym razem sztuka się nie uda! Przede wszystkim należało czymś się zająć, robić¦ coś intensywnie konkretnego, a nie myśleć wcale o istocie tego, co mu się przydarzyło. Konkret materialnie uchwytny stanowi zawsze doskonałą ucieczkę przed niebezpieczeństwem czającym się w nas samych. Niebezpieczeństwo zaś wynika właśnie z tego, że człowiek skłonny jest dopatrywać się istoty rzeczy poza samymi rzeczami. Tymczasem cóż więcej zawierać w sobie mogą przedmioty i wydarzenia poza samymi sobą — przedmiotami i wydarzeniami? Trzeba je brać takimi, jakimi są — tylko w ten sposób uniknie się zgubnego wewnętrznego rozdwojenia. Myślał przecież o tym nie dalej jak wczoraj. A więc na przykład, w obecnej sytuacji, droga konkretu była zupełnie wyraźna: Antoni znajdował się w łazience, należało zatem się umyć, nie zważając na to, czy drzwi są otwarte, czy zamknięte. Przecież umyłby się na pewno tak czy owak, więc po cóż uprzedzać wypadki niecierpliwą i nerwową myślą? Wobec tego zdjął marynarkę, zawiesił ją na kołku, zawinął rękawy koszuli i zaczął napełniać miednicę lodowatą wodą. Stwierdził, że ma do dyspozycji mydło, jakieś obłe i kokieteryjnie, idiotycznie różowe, a także ręcznik, cienki i brudnawy. Mycie się tutaj szło mu niesporo — było niewygodnie, ciasno, ruchy spętane miał osłabieniem, próżnia w żołądku dawała o sobie znać bolesnymi skurczami. Czuł się stary, nieszczęśliwy, samotny, ale jednak osiągnął swój cel: dzięki ablucjom, które wypełniał z maksymalną, powolną dokładnością, nie myślał o tym, że jest zamknięty. Wszak obecność jego w tym miejscu była najzupełniej logiczna i uzasadniona: mył się. Ale mycie nie mogło trwać w nieskończoność, choćby było jak najdokładniejsze. Wreszcie zakończył już wszystkie związane z nim czynności, pieczołowicie wylał do wiadra ostatnią kroplę wody, starł nawet kamienną tutaj posadzkę przygotowaną do tego ścierką, wreszcie 114 zawiązał krawat i przejrzał się w małym, wiszącym na ścianie lusterku. Stwierdził, że jest nie ogolony, ale cóż, nie było tu maszynki ani brzytwy. Teraz już zupełnie nie miał nic do roboty, pozostawało usiąść na krześle i czekać, to znaczyło myśleć o swojej sytuacji. Myślenie zaś musiało w konsekwencji wywołać przypływ nerwicowego lęku. Próbował odwlec tę chwilę, wymyślając sobie jakieś tam jeszcze zajęcia. Przecierał buty wyjętą z kieszeni chustką od nosa, potem rozwiązał krawat i zawiązał go jeszcze raz. Rozejrzał się po swoim więzieniu: było tu ciasno, ale wysoko. Bardzo wysoko zwisał sklepiony sufit, obdrapany, brudny i popękany; tynk z niego poodpadał, przeświecał ceglany mur, z którego wyłaziły jakieś żelastwa. Ponuro to wyglądało i dziwnie. Zapatrzył się w ów sufit, aż zawirowało mu w głowie, a nogi ugięły się jakby były z gumy. Musiał już wreszcie usiąść na chwiejnie kiwającym się krześle. Czuł się źle, było mu niewygodnie, ale wiedział, że to wcale nie jest najgorsze, przeciwnie: złe samopoczucie fizyczne odwracało uwagę od serca, neutralizowało groźbę nerwicowego lęku, tak jakby przypadłości sercowe nie były fizyczne, lecz łączyły się bez żadnego pośrednictwa z psychiką. Czuł jednak, że to wszystko musi się zaraz skończyć, że lęk lada chwila dojdzie do głosu. Nastąpi to, gdy nie mając już nic innego do roboty, zacznie uświadamiać sobie, że jest zamknięty w ciasnej szczelinie starych murów i nie może wyjść, aby zaczerpnąć powietrza, słowem, gdy zacznie myśleć o swojej sytuacji. Myśl była jego wrogiem, należało ją rozproszyć, odpędzić. Ale jak? Może obejrzeć jeszcze ów ohydny sufit czy raczej strop? A może znajdzie sobie jakieś inne zajęcie? Gwałtownym ruchem wstał z krzesła. Poczuł, że jest już spocony, że ręce mu drżą — kryzys się zbliżał. Spojrzał na sufit, lecz znowu poczuł zawrót głowy, »•a wzrok przysłoniła mu ruchoma ciemność. Długą chwilę trzymał się ściany, zanim odzyskał światło w oczach. Rozejrzał się z rozpaczą: co robić, żeby kryzys nie nadszedł? Trzeba się koniecznie czymś zająć. Spróbował przysunąć ucho do drzwi, ale odpowiedziała mu tylko głucha cisza. Mury były grube, drzwi szczelne, za nimi kotara — odcięto go od salonu bardzo gruntownie. Nagle pomyślał, że atak nie przyjdzie. Nie przyjdzie, bo przychodzi zawsze w sposób nieoczekiwany, niespodzianie, a tutaj właśnie zaskoczenia nie będzie. Pojął nagle, że się nie boi, ponieważ jest przygotowany. A skoro się nie boi, to nic mu nie grozi; lęk ludzki nie pochodzi z zewnątrz, lecz z wewnątrz, źródło jego nosimy w sobie, w sobie też mamy klucz, aby go zamknąć lub otworzyć. Usiadł spokojnie na krześle: wiedział, że bitwę wygrał. Oparł się o ścianę i odpoczywał, sensacje nerwicowe ustąpiły. Był tylko ogromnie głodny, ale to także dowód zdrowia. Uspokajał się coraz bardziej, rozkoszował się spokojem. Czas przestał mu się dłużyć, przestał do tego stopnia, że gdy drzwi się otworzyły i stanęła w nich Wanda, cała w przepraszających uśmiechach, poczuł coś na kształt żalu za przeminioną chwilą spokoju. Nie pytał Wandy, co się działo w salonie przez ten czas, cóż go to obchodziło? Łóżko było zasłane, na stole leżał obrus, stały jakieś talerze. Oczy Antoniego powędrowały w kierunku zegara. Zdumiał się, aż się wzdrygnął: wpół do trzeciej. Więc niemal trzy godziny spędził w owej łazience?! — Zjemy teraz obiad z naszymi gospodarzami. Dobrze, miły? Na pewno jesteś okropnie głodny. Głodny był, owszem, bardzo był głodny, ale myśl o jedzeniu tutaj, w tym obskurnym salonie, wydała mu się wstrętna. Znajdowali się przecież na karaluchach, karaluchy były pod nimi, pod podłogą, otaczały ich ze wszyst- 116 kich stron. Nie był pewien, czy potrafi jeść myśląc o nich, bo przecież nie myśleć o nich nie mógł. Co prawda przed chwilą przekonał się, że umie zapanować nad myślami, że umie nawet odegnać atak nerwicy. Nie zawsze mu się to udawało, to był duży sukces, zapowiedź sukcesów dalszych. Okazuje się, że można zapanować nad swoją wewnętrzną sytuacją nawet w najbardziej niekorzystnych okolicznościach. A zapanowanie nad swoim wnętrzem to przecież sprawa decydująca. Trzeba więc również panować nad wypadkami i dokonywać świadomego wyboru swej drogi. Na przykład w tej chwili: opłacało się zjeść tu obiad. Był przecież głodny i bez pieniędzy, a miał niezłomny zamiar uciec stąd jeszcze dzisiaj. Nie zniósłby drugiej nocy z karaluchami, pomijając już wszystko inne. A w takim razie — trzeba przyjąć zaproszenie na obiad, by mieć siłę na resztę trudnego dnia. Wanda z niepokojem obserwowała jego wahanie się. Była znowu pełna zainteresowania i przesłodzonej czułości — coś w rodzaju słabej herbaty ze zbyt dużą porcją sacharyny. — O czym myślisz? Więc zjemy obiad, prawda? — No dobrze, zjemy. Tylko niepokoją mnie ci twoi goście. — Jacy moi goście?! — No ci, co mają być na zebraniu. — Ach, państwo Rokoszko! — Rokoszko?! — Tak się nazywają. To moi gospodarstwo, ogromnie przyjemni ludzie. On jest z bardzo dobrej rodziny. — Wolałbym ich nie widzieć. — Kiedy oni już wiedzą, że ty u mnie jesteś. Domyślili się wszystkiego. — Wszystkiego?! 117 — No tego, co jest między nami. Więc wypada ich zaprosić. Antoni przygryzł wargi. „Tego, co jest między nami". A cóż między nimi było oprócz wstrętu i przymusu? Poza tym, jak się już sam przekonał, goście do Wandy przychodzili, przychodzili często, sama mu o tym mówiła. Więc cóż to za jakieś zdziwienie owego nobliwego gospodarza „z dobrej rodziny"? Bezczelność! Wiedział już jednak aż nadto dobrze, że wypadki otaczające go i unoszące naprzód mają swoją logikę, zupełnie różną od logiki, w której go wychowano. Dyskusją i jawnym oporem nie wygra z nimi — należy im się na pozór podporządkowywać i próbować osiągać swoje cele poprzez nie. Milczał więc, nie podejmując dyskusji. Wanda przyglądała mu się uważnie. — Nie martw się, to naprawdę mili ludzie. Napijemy się trochę wódeczki, będzie przyjemnie. Oczy Antoniego pobiegły w kierunku stołu. Stała tam rzeczywiście — przed chwilą jej nie zauważył — duża czworograniasta karafka oraz kieliszki. Wódka? Owszem, mogła mu być na rękę. Wódka rozszerza naczynia wieńcowe, odwraca uwagę od nerwicy, dodaje odwagi, ułatwia decyzje. Dobrze, napije się wódki. obiad proszony i ucieczka Ów pan Rokoszko był niski, nalany, tłusty, siwy i bardzo czerwony na twarzy. Żona, wyższa od niego o głowę, wyglądała jakby dopiero co odeszła od balii. Łapy miała potężne, też czerwone, spuchnięte, w twarzy zastygły wyraz złości i zaciętej nieżyczliwości. Do tego był jeszcze chłopiec, zaniedbany, nie wyjmujący palca z nosa, lekceważący wszystko i wszystkich. 118 Na ich widok Antoni poczuł gwałtowną chętkę do natychmiastowej ucieczki. Wanda wyczuła to i wzięła go mocno pod rękę. — Mecenas Antoni Gasztowt, mój przyjaciel — zaanonsowała z dumą. Antoni drgnął: skąd znała jego nazwisko? Miał więc nowy, wyraźny dowód, że wszystko, co się działo... Ale nie było teraz czasu, aby o tym myśleć. — Gasztowt? — powiedział pan Rokoszko groteskowo cienkim głosem z wyraźnym kresowym akcentem. — Dobre nazwisko, dobre. Witam polską szlachtę! Powiedzenie to było Antoniemu znane, niedawno je gdzieś słyszał. Gdzie? Ależ tak — to Zezowaty przedstawił go jako szlachcica Oskarowi, a Oskar powitał go tymi samymi właśnie słowami, tam, na dalekiej Ochocie. Więc znowu dowód? Cykl trwał, szereg zewnętrznych znaków to potwierdzało. Znaki owe były symbolami, miały swoją wymowę dla tego, oczywiście, który chciał ją rozumieć. Pomyłka wykluczona — wszystko jasne. Nie warto nawet się nad tym zastanawiać, zresztą — nie ma w tej chwili czasu. — Znałem Gasztowtów na Wileńszczyźnie — mówił pan Rokoszko swoim głosikiem eunucha. — Pan szanowny z Wileńszczyzny może? — Tak. — O, ho, ho. Widzisz, Amelka — zwrócił się do żony — pan mecenas z moich stron. Jaż zaraz ci mówiłem, że to nie byle jaki gość. „Amelka", podobna do głodnego plotek krokodyla czy rozdrażnionego hipopotama, natychmiast na swój sposób podjęła temat. — No i należał się już pannie Wandzi taki gość. Sama łobuzeria tu się włóczy, aż wstyd i skaranie Boże. A nareszcie człowiek starszy, solidny. Użyć to z nim dużo nie użyje, wiadomo, lata swoje robią. Ale za to... 119 — Co też ty, Amelciu, za historie tutaj opowiadasz! Człowiek starszy to jak miód w domu, i opiekę da, i przytuli... No nie, panno Wandziu? Antoni z rosnącym wzburzeniem słuchał tej obrzydliwej, bezceremonialnej rozmowy o nim samym, kiedy nagle znudzony widocznie malec postarał się o zmianę atmosfery. Od razu za jednym zamachem ze stolika spadła z hukiem lampa i popielniczka, a wielka donica z fikusem zakiwała się niebezpiecznie, grożąc upadkiem. Całe to zaburzenie równowagi przedmiotów było niewątpliwie wynikiem jakiejś celowo uplanowanej akcji, której początek umknął uwadze nadmiernie zaabsorbowanych sobą dorosłych. — Andrzejku! — krzyknęła Wanda ostrym głosem, podtrzymując całym ciałem walącą się roślinę. Jednocześnie pan Rokoszko, schylony, zgięty, aż krew niebezpiecznie napłynęła mu do i tak czerwonej twarzy, próbował mozolnie zbierać zrzucone przedmioty. Chłopiec odbiegł parę kroków i z dystansu, z zagadkowo ironicznym uśmieszkiem przyglądał się całemu zamieszaniu. Wreszcie pan Rokoszko podniósł się z podłogi, zasapany i nieco gniewny. — Ot i widzisz, Amelka — mówił, ocierając pot z czoła. — Ty tutaj rzeczy jakieś, dziwne perswadujesz, zamiast dziecka dojrzeć, i ot, Andrzejek nabroił. Taka ty i matka. — Siadajmy do stołu, bardzo państwa proszę — przecięła sytuację Wanda głosem przesadnie donośnym, dźwięcznym jak dzwonek. Incydent z fikusem wytrącił ją nieco z równowagi — wszak jeden przewrócony w tym splątanym i zawikłanym salonie przedmiot mógł za sobą pociągnąć lawinę — lecz nadrabiała miną. Długo sadowili się przy stole, przesuwając krzesła, przysuwając fotele. Z Andrzejkiem oczywiście też było wiele kłopotu. Nareszcie jednak wszystko się uporządko- 120 wało i goście zainteresowali się nalewaniem wódki do małych staroświeckich kieliszków ze rżniętego szkła oraz zaopatrywaniem się-w dzwonka śledzia, spoczywające na dużym, brudnym trochę półmisku. Pani Amelia nie była jednak z tych, którzy dadzą się speszyć lub odwieść od raz obranego tematu. — No, pewnikiem masz i rację, Władziu — zwróciła się do męża. — Z człowieka starszego też pociecha być może niejedna, choć, jakem mówiła, wiek jest wiekiem. Ale o te rzeczy to już pannie Wandzi chodzić nie musi — dosyć tego miała i dalej ma. Rzecz idzie o spokój, o staranie, o warunki. Wiadomo, starszy mężczyzna na stanowisku swojemu ptaszkowi krzywdy zrobić nie da. Kto chce mieć dziewczynkę, i to taką jak Wandzia, ten musi bulić. No nie? Aby tylko miał z czego. Ale na biednego nie trafiło. Pan mecenas, człowiek kształcony, obyty, na pewno na wszystko ma i Wandy na ulicę nie wypuści. Nawet zgroza by była: dziewczyna dosyć się z tym łobuzerstwem namęczyła. Czas by się już ustatkować. A i my chcemy w mieszkaniu mieć spokój. W miarę jak mówiła, wszyscy milkli, zaprzestawali jeść, naokoło robiła się dziwna cisza, którą zapełniał jedynie to nabrzmiewający, to cichnący szum i grzechot wyładowanych żelastwem ciężarówek, obijających się pod oknami o kocie łby Solca. Antoniemu krew napływała do twarzy. Wbrew ostatnim postanowieniom zdecydował skończyć z tymi idiotyzmami, wypowiadanymi autorytatywnym, altowym głosem — pani Amelia bowiem, w odróżnieniu od męża, głos miała męski. Cóż to za bzdura, aby obcy, nic nie rozumiejący ludzie wtrącali się w jego sprawy tak brutalnie i nonsensownie. Antoni otwierał już usta. I tym razem jednak niespodziewane zamieszanie nie pozwoliło mu dojść do głosu. Sprawcą zamieszania stał się po raz drugi Andrzejek. Korzystając z zaabsorbowania 121 dorosłych przysunął sobie nieznacznie kieliszek matki i, w najwyższym momencie jej perory, wychylił go duszkiem. Skutek był natychmiastowy — jak po rzuceniu bomby. Chłopiec wybuchnął potokiem kaszlu, dusił się i wił, bluzgając śliną oraz wódką z ust i nosa na stół i na wszystko, co się tam znajdowało. Nie mógł złapać powietrza, z piersi jego wydobywało się śpiewne rzężenie, sięgające aż gdzieś w głąb, do wnętrza płuc i żołądka. Tym razem zamęt trwał znacznie dłużej. Chłopca pojono wodą, którą wyrzucał z siebie z powrotem, uderzano dłonią w plecy, masowano. Wreszcie matka wyprowadziła go za drzwi. Pozostali w pokoju wykorzystali to natychmiast, by wychylić wreszcie kolejkę wódki. Jedną i od razu drugą. — Aby nam się długo i dobrze działo — powiedział niebanalnie pan Rokoszko. Po pewnym czasie pani Amelia powróciła, tym razem szczęśliwie bez syna. Ale teraz Antoni zobojętniał już na jej kąśliwe i nietaktowne uwagi. Pił duże na pusty żołądek — to nie mogło pozostać bez rezultatu. W ogóle czuł się dobrze: pewny siebie, lekki, jasno myślący, niemal wesoły. Przy tym, co najważniejsze, nic go nie obchodziło otoczenie. Kątem oka widział, że Wanda zalewa się na umór, rzucając zawodowo powłóczyste spojrzenia to w jego, to w pana Rokoszki stronę, przy czym w tę drugą znacznie częściej niż w tę pierwszą. Pan Rokoszko był rozanielony, pani Rokoszko mniej — twarz jej kurczyła się grymasem jak u złego brytana. Pożerała ją zazdrość, zawiść, niechęć, miała nareszcie własne zmartwienia i nie wtrącała się już do Antoniego. Zresztą — mogła się wtrącać: był już na nią całkowicie uodporniony. Opanowała go spokojna pewność siebie, pewność decyzji. Powziął przecież decyzję, że teraz, zaraz, tego wieczoru ucieknie stąd i zaszyje się gdzieś, gdzie go nikt nie znajdzie. Jak to zrobi bez pieniędzy i dokumentów? Nie myślał o tym w tej chwili — wszelkie trudności wydawały 122 mu się teraz znikome i bez znaczenia. To zapewne wpływ wódki, ale tym lepiej — ten nastrój ułatwi mu działanie. Od czasu do czasu podnosił głowę i wpatrywał się w zegar. Było już po piątej, niemal wpół do szóstej. Już czas, już niedługo wyjdzie. Lada chwila, lada chwila. Wydarzenia zewnętrzne dopomogły mu. Oto Wanda zebrała na tacę talerzyki od przekąsek i wyszła gdzieś tam do kuchni — po drugie danie. Antoni podniósł się, aby wyjść za nią. — Aha, do Wandzi — powiedziała pani Amelia, tym razem bez nieżyczliwości. Za to pan Rokoszko nie wydawał się zachwycony, lecz Antoni nie zważał na to: działał jak w natchnieniu. Przedpokój był oświetlony i pusty. Antoni skierował się do wieszaka z płaszczami i tu nastąpiło zaskoczenie: jego palto znikło, widocznie Wanda je schowała. Gdyby był trzeźwy, fakt ten zapewne by go powstrzymał. Lecz on korzystał w tej chwili z dobrodziejstw alkoholu, złudnych i krótkotrwałych jak wiadomo, ale w tym wypadku zbawiennych. Jest przecież wiosna, pójdzie bez płaszcza. To nieważne — aby się wyrwać. Jak najciszej zdjął łańcuch i otworzył drzwi. Nikt mu nie przeszkadzał, nikogo nie było. Wyszedł na schody i znalazł się w bladym, ciemnym świetle mdłej żarówki. Drzwi postanowił nie zatrzaskiwać, to mogło kogoś zwabić. Zostawił je uchylone i zbiegł na dół jak uczeń wymykający się ze szkoły. Wszystko mu się w tym przedsięwzięciu wiodło, rzeczywiście działał po prostu w natchnieniu. Na schodach ani na dole nie było nikogo, przed domem również nie. Owe niebezpieczne wyrostki gdzieś sobie poszły. Pobiegł Solcem w prawo, w stronę Tamki. Nie przypuszczał, że potrafi jeszcze tak szybko i bez zmęczenia biegać. Gdy dobiegł do Tamki, skierował się nie w górę, do miasta — tam na pewno będą go szukać — lecz 123 właśnie w prawo, w dół — do Wisły. Biegł ciągle; przebiegł obok milczącego, ciemnego teraz kościoła i wreszcie dotarł do bulwaru. Tu już musiał zwolnić. Zadyszany i podniecony zmusił się do powolnego kroku i szedł wzdłuż Wisły w stronę widocznego w szarzejącym lekko zmierzchu mostu Śląsko-Dąbrowskiego. Był to już wiosenny zmierzch. Na tle sklepionego wokół aż do linii horyzontu ciemnoszafirowego nieba pełgały już zapalające się ze wszystkich stron światła wielkiego miasta. Po lewej stronie gdzieś wysoko czerwieniał wielki neon, reklamujący dziennik „Trybunę Ludu". W dole płynęła Wisła, cicha, błękitnoszara, za nią, na praskim brzegu, tłum świateł i światełek gęstniał z każdą chwilą. Niewidocznymi krokami zbliżała się oto wielkomiejska noc; oddech Warszawy tu, nad Wisłą, stawał się o tej porze spokojny, majestatyczny, choć czuło się, że zawiera w sobie i sumuje zbiorowy niepokój składających się nań oddechów niezliczonych ulic, kamienic, a także poszczególnych mieszkań, symbolizowanych przez mrugające zewsząd coraz to gęściej złocistożółte punkciki świateł. Niebo ciemniało granatowe i chłodne, gwiazdy były niewidoczne, zapewne przygaszone przez rozjarzające się coraz śmielej zbiorowisko gwiazd i gwiazdeczek na ziemi. Wielkie miasto jest zawsze, poza wszystkim innym, gigantyczną dekoracją teatralną: i tego wieczoru również niebo wyglądało jak monumentalne, wielką sztuką anonimowych techników arcywysoko zawieszone ciemnoszafi-rowe płótno. Na ziemi zaś, na wysokim brzegu rzeki z tej strony i na niskim z drugiej, budowle i wieże kościołów ciemniały nieruchomo, także jak elementy dekoracji, dwuwymiarowe w istocie, choć imitujące głębię. A w całej tej scenerii najmniejszą rolę odgrywały drobne, ruchome, ciemne, bo nie oświetlone ani nie świecące, pełzające w różne strony po ziemi figurki — ludzie. Jedną z takich Figurek był Antoni — sunął przed siebie szybko i spraw- 124 nie, jak energiczny żuczek zdążający ku swym niepojętym, sobie tylko wiadomym sprawom. Czuł się dobrze, posuwał się naprzód bez wysiłku, lekki jak na skrzydłach. Nie było mu wcale zimno, choć utracił przecież płaszcz: rozgrzewał go alkohol, opływało ze wszystkich stron również jak alkohol upajające powietrze wczesnej wiosny. Jest ono zarazem ciepłe i orzeźwiająco chłodne, miękkie, a podszyte ostrością, w ogóle jedyne w swoim rodzaju. Mógł się wprawdzie przeziębić, ale liczył na szybkie tempo marszu — maszerował jak zapalczywy młodzieniec. Ten marsz zachwycał go, był fizycznym wyrazem swobody, jakiej Antoni doświadczał po raz pierwszy od miesięcy. Znalazł się oto sam na sam z miastem, jako wyłączny pan swoich ruchów i swoich decyzji. ,,Ile cię cenić trzeba, ten tylko się dowie..." Dokąd właściwie tak prędko szedł? To było nieważne: niewątpliwie zresztą alkohol zacierał przed jego wewnętrznymi oczyma trudności i komplikacje sytuacji, komplikacje trapiące człowieka bez płaszcza, bez dokumentów, bez pieniędzy i mieszkania. Antoni wiedział dobrze, że alkohol go łudzi, że maluje przed nim sytuację jako ciekawą i emocjonującą przygodę, zasłaniając jednocześnie prozaiczne życiowe trudności i kłopoty. Wiedział o tym, ale nie martwił się. W tej chwili było mu to nawet na rękę, choć trudno orzec, o ile również i ten aprobujący stan jego świadomości przy bliższym zbadaniu okazałby się rezultatem użycia alkoholu. Znajdując się bowiem pod działaniem narkotyku, skłonni jesteśmy uznawać ten stan za miarodajny i nie cofamy się w czasie jego trwania przed wiążącymi decyzjami — dopiero po otrzeźwieniu oceniamy swój podwójny błąd. Po kamiennych schodach wspiął się na most i ruszył w kierunku Pragi. Zrobił to po prostu odruchowo: należało oddalić się jak najbardziej od tamtych ludzi, od Solca, a któż z nich przypuści, że on uda się właśnie na 125 Pragę. Wszakże nie miał w tych stronach nikogo, a tamci wiedzieli o nim wszystko. Nagle, jak wyciągnięta z jakiejś zamaskowanej w pamięci skrytki, objawiła mu się myśl o pewnym znajomym adwokacie, który mieszkał na Saskiej Kępie. Adwokat był również wilnianinem, Antoni chodził tam czasem na bridża, kiedyś nawet zanocował. Od biedy mógłby się tam udać i teraz. Był wprawdzie nie ogolony i bez płaszcza, ale może jakoś uda się rzecz wytłumaczyć. W ten sposób miałby załatwioną sprawę noclegu, a potem — może z pomocą kolegi adwokata spróbuje załatwić resztę? Ucieszył się i poczuł dumę. Pijany czy nie pijany, ale zdobył się oto na pomysł zupełnie sensowny, na decyzję konstruktywną, której nic nie można zarzucić. Decyzja usprawiedliwiała ten jego wieczorny marsz: pójdzie sobie teraz prosto na Pragę, potem Targową i Skaryszewską do Saskiej Kępy. Przez długą drogę wytrzeźwieje, uspokoi się i zawita do znajomych w pełnej „formie". Poczuł się raźnie, spokojny i podbudowany wewnętrznie. Zwolnił kroku, potem zatrzymał się — teraz mógł już sobie na to pozwolić — i przez chwilę kontemplował dawno nie widzianą, przepięknie stąd się prezentującą panoramę Warszawy. Z jednej strony mostu piętrzyły się wieże Starego i Nowego Miasta (w gruncie rzeczy jedno i drugie było w tej dziwnej stolicy nowe) — z drugiej Śródmieście. Antoni rejestrował w myśli dawno nie widziane gmachy, specjalnie zatrzymywał wzrok na nielicznych na razie, ale wspaniale, wysmukle rysujących się na tle nieba wieżowcach — „drapaczach chmur". Dwa były nowe, jeszcze w postaci pustych, ramowych, powietrzem nasyconych klatek: na Kopernika i na Wiejskiej. W drugim szeregu stały „wysokościowce" przedwojenne: Ministerstwo Kolei na Chałubińskiego, hotel „Warszawa", czyli dawny „Prudential", wreszcie żałosny i posępny, wypalony gmach Cedergrenu na Zielnej. Ponad tym 126 wszystkim jakby niematerialny, wtopiony w powietrze, wznosił się szarawofioletowy teraz Pałac Kultury z purpurowym światełkiem na szczycie, zawieszonym gdzieś nieskończenie wysoko na granatowym niebie. Antoni zagapił się na to światło, potem odwrócił oczy daleko w bok, w stronę grubych, brzuchatych kotłów Gazowni Miejskiej. Nagle poczuł dreszcz: było niemal ciemno i bardzo zimno, sylwetka spiętrzonego na niebie miasta wydała mu się obca, obojętna, mnożące się w nieskończoność światła i światełka stały się zimne i odpychające, zdawały się drwić z niego. Ruszył dalej w swoją stronę, ale już bez poprzedniego zapału. Na Zygmuntowskiej panowała już zupełna niemal ciemność, poza tym, w przeciwieństwie do mostu, było tutaj mnóstwo ludzi. Tłum zwijał się i rozwijał w bladym świetle ulicznych lamp z jakimś bezosobowym szelestem i tupotem, tramwaje dzwoniły szklanym, dziecinnym sygnałem, auta przelatywały z szumem. Antoni poczuł się nagle zgubiony, ruch uliczny przerażał go — odwykł od niego przez te długie tygodnie. Poza tym było mu coraz zimniej — jakże przydałaby się jesionka. Opuścił go cały uprzedni wigor — trzeźwiał już widocznie i przykro. Z trudem, niezgrabnie wymijał ludzi, unikał zderzeń lub wpadnięcia pod samochód. Nagle przypomniał sobie, jak zderzył się z Wandą kiedyś, niedaleko Szerokiej ulicy, w owym ruchomym tłoku wśród ludzi wracających z pracy. Od tego przecież zaczęło się wszystko, wtedy po raz pierwszy zobaczył Wielką Trójkę. Pomyślał, przez to zaś, że myśl owa zaabsorbowała go, stracił na chwilę panowanie nad ruchami. I wtedy stało się to, co się stać musiało. Zderzył się z jakimś mężczyzną, usłyszał jego chrapliwy głos. Ale zanim jeszcze ujrzał siwe włosy i płonące, ciemne oczy — wiedział już, o kogo chodzi. 127 przechodzień, czyli stary znajomy Dziwny to był człowiek, o wyglądzie południowca, ale nie z jakiegoś określonego kraju. Po prostu twarz kosmopolityczna, znana wszystkim dobrze z międzynarodowych ilustrowanych magazynów czy z filmów: coś jakby pośredniego między Chaplinem a Einsteinem. Siwe włosy, choć rzadkie, miały artystyczną zgoła długość — wysuwając się spod zniszczonego, zielonego kapelusza swobodnie dosyć, a raczej niechlujnie opadały na kark. Głos nieznajomego był głuchy i chrapliwy, wymowa zaś bardzo osobliwa, choć zarazem jakby znana, dokładniej mówiąc, cudzoziemska w sposób znany. Miał akcent dziwny, w akcencie tym jak w bukiecie starego wina czaiły się różne dalekie kraje i rozmaite egzotyki. Może to była Azja, może południe Europy, Triest czy Marsylia, a może Afryka — Algier lub Egipt? Ciemna jego cera wskazywałaby na to. Jednocześnie mówił przecież po polsku, choć ze specyficznym „r" oraz w sposób przesadnie, emfatycz-nie ugrzeczniony i kwiecisty; czuło się w nim też coś znajomego, jakby znało się go od dawna z jakichś ciekawych, mimo że niezbyt poważnych i wiarygodnych historii. Był obcy, ale zarazem i na wskroś warszawski, był obcy na pokaz, obcość jego zdawała się przesadnie uderzająca, jak u iluzjonisty w cyrku czy u sypiącego obcymi słowami dyrektora baletu. Ucharakteryzowany na obieżyświata? Ale przecież akcent, ten akcent nie mógł mylić — zawierał się w nim podźwięk wielu krajów i wielu po wschodniemu tajemniczych, egzotycznych spraw. — Witam radośnie pana czcigodnego — przemówił, przytrzymując za ramiona chwiejącego się jeszcze od zderzenia Antoniego. — Niezwykle to cenna dla mnie chwila spotkać pana znowu. 128 — Znowu? — zapytał Antoni po prostu, aby zyskać na czasie. Zresztą na skupienie myśli nie potrzebował owego czasu zbyt wiele: od razu właściwie, tym specjalnym „ekstra" szybkim sposobem wiedział już wszystko. Zjawiła się oto trzecia osoba Wielkiej Trójki, a więc — cykl zamykał się. Zbliżają się najwyraźniej, ważne i decydujące chwile, rzeczywiście „cenne" chwile, mówiąc językiem nieznajomego. — Znowu, tak jest, czcigodny panie, znowu — odpowiedział z przesadnym przejęciem tamten. — Miałem już zaszczyt i wielką przyjemność spotykać pana szereg razy. Pan czcigodny był zapewne roztargniony, zaaferowany, lecz ja nie ośmieliłbym się nigdy zapomnieć o tych spotkaniach. Anzelm nigdy o niczym nie zapomina — proszę to wiedzieć. Zawsze do usług, zawsze! — Anzelm? — Antoniemu nic jakoś stosownego nie przychodziło do głowy, tylko bezmyślne powtarzanie słów tamtego. — Na imię mi Anzelm, panie czcigodny. W istocie rzeczy trzy posiadam imiona: Anzelm, Baltazar, Józef. Ale w kraju naszym nie jest to przyjęte, więc istotnie jestem jedynie Anzelmem. To moje imię dla przyjaciół. I po krótkiej chwili dorzucił z galanterią: — Nie wątpię, czcigodny panie, że będę miał zaszczyt liczyć się do pańskich przyjaciół. Pragnę tego w mojej duszy, przewidywałem to już od dawna. Szli teraz powoli obok siebie. Byli już niedaleko prawosławnej cerkwi, której baniaste kopuły dziwacznie okrągliły się na tle wieczornego nieba. Antonim wstrząsnął dreszcz: dreszcz zimna i dreszcz dziwności. Anzelm zauważył to. — Czcigodny pan wybrał się na przechadzkę bez płaszcza — powiedział. — Pora roku nie okazuje się jeszcze odpowiednia. Lękam się o czcigodnego pana zdrowie. Ja jednak zachowałem jeszcze paletot zimowy. Antoni rzucił okiem na ów „paletot". Była to stara, zielonawa jesionka typu „raglan", bardzo już sfatygowana i wytarta. Zielonawy również i zniszczony, choć z pewnością doskonałej marki, był kapelusz, ów kapelusz tak dobrze przez Antoniego zapamiętany z dawnych spotkań. Miał przepoconą wstążkę i obwisłe rondo, pod którym jarzyły się w wynędzniałej, ujętej w siwe baczki twarzy ciemne, południowe oczy. Był to w istocie człowiek stary, ale wiek nie grał tu roli — ta starość nie miała ciężaru gatunkowego ani godności, była starością włóczęgi czy cyrkowca, pozostającego zawsze elastycznie uniżonym, elokwentnie pokornym, lisio krętym. — Pragnę zrobić propozycję czcigodnemu panu —-przemówił uroczyście Anzelm. — Propozycję moją przedłożę jednak wyłącznie w sytuacji, o ile czcigodny pan wyrazi swe pozwolenie. Inaczej, rzecz zrozumiała, nie ośmieliłbym się. — Proszę bardzo, słucham pana. — Antoni znużony już był uniżoną, a podejrzaną kwiecistością stylu Anzelma. Mogli przecież porozmawiać zwyczajnie, tamten nie był mu niesympatyczny, to właściwie najprzyjemniejszy, najbardziej ludzki przedstawiciel Wielkiej Trójki. — Byłoby zaszczytem, czcigodny panie, gdyby zechciał mnie pan odwiedzić. Posiadam też trunki szlachetne, które rozgrzałyby nam ciało, a również i duszę. Czy czcigodny pan konsumował dziś, być może, alkohol? Antoni nie zdziwił się ani nie obraził: nie istniało już teraz nic dziwnego lub niestosownego. Wszakże postanowił właśnie od wczoraj pogodzić się ze światem rzeczy i zdarzeń, dać się bez protestu unosić ich nurtowi. W tym wypadku wydawało się to nawet łatwe — przecież trzeci przechodzień niczego jak na razie nie żądał — to nie to, co Wanda. — Tak, piłem trochę na obiedzie u znajomych — głos Antoniego drgnął lekką nieszczerością, czy raczej 130 niezupełną szczerością powiązaną z podejrzeniem, że Anzelm wie coś niecoś o tych „znajomych" i o tym obiedzie. Przecież ostatecznie, nie znalazł się tutaj przypadkiem — takich przypadków nie ma na świecie. — Jeśli ośmieliłem się zadać pytanie dotyczące alkoholu — ciągnął nowy znajomy — to z uwagi na rzeczywiście niezwykłą jakość trunków, jakie pragnąłbym sprezentować czcigodnemu panu u mnie. Anzelm nie częstuje takich gości byle czym — to pewne. — Jakież to więc ma pan trunki? — Nie będę mówił, czcigodny panie, o koniakach, choć oczekują na nas niezwykle szlachetne: najlepsze francuskie, a także samo sławna gruzińska „siódemka". O niej słyszał pan czcigodny z wszelką pewnością? — Nie, nigdy nie słyszałem. — „Siódemkę", panie czcigodny, sam Stalin pijał: specjalnie ją dla niego robiono z najlepszych win gruzińskich i armeńskich. „Siódemka" usuwa zmęczenie i starość, „siódemka" pozwala pracować w dzień i w nocy, ona klaruje w głowie, daje czcigodnemu panu światło, światło duszy, ośmielę się wtrącić. — A cóż znaczy ta nazwa: „siódemka"? — „Siódemka", panie czcigodny, to jakby pan po siedmiu stopniach do nieba wchodził. Są to stopnie czy numery — jak te gwiazdy na francuskim koniaku. Tylko że najlepszy aramejski koniak eksportowy to tylko „piątka", a tu jest „siódemka", panie czcigodny — mało ludzi na świecie ją piło. A Anzelm to ma, panie czcigodny. Ale nie o koniakach, jak już zaznaczyłem, chciałem mówić... — Tylko o czym? — O winach, panie czcigodny, o winach. Porto stare, hiszpańskie pan u mnie natrafisz! A także Xeres, greckie, czerwone, dwie butelki po dwieście lat mające, czyli wino w beczkach okrętami do Indii tam i nazad wożone, żeby nabrało mocy oraz aromatu. I jeszcze... 131 — A skądże pan ma te wina? — Przywiozłem z podróży, czcigodny panie. Byłem właśnie w świecie, parę dopiero miesięcy, jak wróciłem. — Gdzież to pan był? — spytał Antoni bez zainteresowania. Cała ta rozmowa o trunkach nużyła go, cóż go to wszystko obchodzi? Lecz Anzelm zapalał się i podniecał, martwy blask jego oczu rozżarzał się jak przygasłe palenisko, na które ktoś uporczywie dmucha. — Przebywałem w Libanie, panie czcigodny: Am-man, Damaszek, Bejrut — to moje miasta. I na Cyprze miesiąc — w Nikozji. A wróciłem przez Kaukaz — podróż była daleka, ale dla mnie to życie. Przyzwyczajony jestem, czcigodny panie: świat przemierzyłem od końca do końca, dla mnie nie ma granic. — I wolno panu tak swobodnie jeździć? — Antoni był zdziwiony, choć bez zbytniego zainteresowania; zresztą podejrzewał, że tamten koloryzuje. — Mnie wolno! — Dlaczego? — Mam paszport grecki, międzynarodowy, czcigodny panie. Cały świat dla mnie: Indie, Hiszpania, Brazylia, Wenezuela — wszędzie byłem. Ale mieszkam w Warszawie, tu się urodziłem. Tylko interesy mam w świecie. I o tym, czcigodny panie, pomówimy, gdy już ciało i duszę podtrzymamy, a i zakąska się u mnie znajdzie: homary i ostrygi starego Anzelma nie omijają, również oczywiście sardynki. Więc pojedźmy do mnie, uniżenie pana czcigodnego zapraszam. Mieszkam na Saskiej Kępie. Saska Kępa? Antoni przypomniał sobie znajomego adwokata, do którego się wybierał. To by było po drodze, a u swego obecnego rozmówcy mógł przecież chwilę odpocząć i ogrzać się. We wszystkie zresztą opowiedziane mu przed chwilą historie nie wierzył ani trochę: gdzieżby tam stary oberwaniec jeździł po świecie i zwoził do 132 Warszawy drogocenne napitki. Istne awantury arabskie! Anzelm zdawał się czytać w jego myślach. — Czcigodny pan oceni Anzelma, gdy spróbuje wszystkiego, co w moim skromnym domu się znajduje. Wszystkiego, bez omijania! — A cóż pan ma jeszcze? Anzelm zatrzymał się nagle i schwycił Antoniego za ramiona. Oczy błyszczały mu teraz promieniście, wpił je w swego rozmówcę jak pokątny drugorzędny hipnotyzer. Potem gwałtownie zbliżył swą twarz do twarzy Antoniego, który ujrzał nagle pod rzadkim, siwym wąsikiem przegniłe, pokruszone zęby i poczuł dziwny odór, płynący z ust tamtego. Z ust tych wydobyło się jedno, jedyne słowo: — Proszek! Cofnął się z gestem zwycięskiego toreadora i stanął w teatralnej pozie, patrząc na Antoniego z triumfem. Ten nic nie rozumiał. — Jaki proszek?! — spytał z rozdrażnieniem. — Proszek! Do wąchania. Raj dla ludzkich nozdrzy, czcigodny panie. Antoni nagle omal nie uderzył się w czoło: zrozumiał. — Kokaina?! — Koko, czcigodny panie. I jeszcze coś innego — własny wynalazek starego mistrza Anzelma! A więc to tak! Bandytyzm, potem rozpusta, tutaj zaś — narkotyki. Zacna spółka przestępców, która postanowiła go opętać, która zawzięła się na niego. Tłem tego wszystkiego jest oczywiście obłąkanie. Ale czyje?! Nie miał jednak czasu na zastanawianie się; owa operowa scenka między nimi dwoma zwróciła już uwagę przechodniów. Ludzie zatrzymywali się, jakieś podejrzane typy nadchodziły szybko ze wszystkich stron. Znajdowali się na ulicy Targowej, niedaleko był 133 postój taksówek. Anzelm wziął Antoniego za ramię i skierował w tę stronę. — Nie zwlekajmy, czcigodny panie — mówił z podnieceniem. — Ależ ja nie, ja nie używam, ja nie chcę... — bełkotał Antoni. — Mało kto w Polsce używa — szeptał tamten — wiadomo jest, że towar eksportowy, tranzyt, nic, tylko tranzyt. Ale wsiadajmy, czcigodny panie, pomówimy u mnie. Tu lepiej zachować ciszę. Po chwili siedzieli już w starej, prywatnej taksówce, która trzęsąc się na boki wiozła ich w stronę ronda Waszyngtona. Anzelm pomilczał trochę, potem znów zaczął szeptać, biorąc pod rękę na dobre już dygocącego z zimna towarzysza. — W Warszawie tego nie lubieją, ale czcigodny pan polubi. Ja wiem, poznałem od razu — i dlategośmy właśnie pana wybrali. Pan tęskni za światem, świat tęskni za panem. Tak jest, czcigodny panie, tak jest. wieczór artystyczny Taksówka trzęsła się po malowniczych uliczkach Saskiej Kępy, aby stanąć wreszcie przed kratą ogrodową jakiejś jednopiętrowej opuszczonej chyba willi. Antoni pomyślał, że niedługo już będzie tu bardzo pięknie — na razie grube pąki na zarastających ogród krzakach czerniły się i kołysały na tle szafirowego, wieczornego nieba. Chłodna i rzeźwa, podniecająca kwietniowa wiosna opływała zewsząd tę uroczą dzielnicę. Ale kwietniowa wiosna jest także i smutna: przekonał się o tym Antoni znowu, doznając nagle przejmującego, bolesnego skurczu serca. Jakaż jest rada na smutek świata, jeśli nawet wiosna oddycha nim tak silnie? 134 Weszli na górę po kamiennych, niskich stopniach. Anzelm otworzył kluczem jedyne tutaj drzwi i puścił Antoniego przodem. Znaleźli się w długim, ale wąskim pokoju, którego całą jedną ścianę stanowiło szerokie, prowadzące na taras balkonowe okno. Za lśniącymi w ciemności szybami fioletowiał daleki, uabstrakcyjniony jakby pejzaż Warszawy hen, poza Wisłą, z nieodstępnym, smukłym cieniem Pałacu Kultury. Gdzieś wysoko, w zupełnie już ciemnym niebie, tkwiło jak zwykle jego czerwone światełko. Nie wydawało się przymocowane do wieży, lecz istniało samo w sobie, zawieszone między granatowym niebem i szaro-fioletową ziemią na niewidocznej nitce. Anzelm zapalił silne, mlecznobiałe lampy i zasunął story, zasłaniając widok. Znaleźli się w zamkniętym, odgraniczonym od świata, jaskrawo oświetlonym wycinku przestrzeni. Pokój był urządzony z jakąś suchą elegancją: jego suchość wynikała z pustki, bo nic tu prawie nie było poza zgrabnym, oryginalnym kredensikiem z czarnego drzewa, osobliwym, czworokątnym stolikiem, krzesłami oraz szerokim' tapczanem. Na kredensie stała czarna etruska waza i również czarne, rzeźbione pudełko, poza tym w ogóle nic: gołe ściany i szeroka przestrzeń lśniącej jak lustro posadzki. Elegancka ascetyczna pustka, pustka zadziwiająca zwłaszcza po mieszczańskim natłoczeniu tamtego pokoju na Solcu. Tutaj oko mogło odpocząć, za to serce tłukło się w piersi niespokojnie, przejęte jakąś irracjonalną trwogą. Od czasu ich wejścia do tego pokoju cała poprzednia gadatliwość Anzelma gdzieś się ulotniła. Milczał uroczyście i jakoś celebrująco, ciemne oczy paliły mu się w zapadniętej twarzy ogniem osobliwego podniecenia. Ruchy miał szybkie, jakby kocie, zaś jaskrawy garnitur, w którym ukazał się po zdjęciu zielonawej jesionki, jeszcze 135 bardziej upodabniał go do podrzędnego prestidigitatora--iluzjonisty. Antoni obserwował swego gospodarza jakoś bezwolnie i biernie, spoczywając ciężko na osobliwym, niezbyt wygodnym krześle. Tamten krzątał się, przygotowując obiecywaną ucztę. Ale nie wyglądała ona tak imponująco, jak jej zapowiedź. Z kredensu wyłoniła się taca, na której więcej było przyborów niż samego jedzenia. Kłębiły się tam jakieś szczypczyki, klucze francuskie do otwierania konserw, korkociągi, wykałaczki i inne przedmioty niezbyt konkretnego użytku. Wśród tego chaosu przyborów rzeczywiście tkwiła otwarta puszka z nadgryzionym, niewielkie zaufanie budzącym homarem, pudełko sardynek, pół puszki krewetek, parę wyschniętych plasterków łososia i nieco kawioru. Wszystko wyglądało nieświeżo i niea-petycznie, zaś naczynia i zastawa były wręcz brudne. Antoni wcale a wcale nie zamierzał jeść tutaj czegokolwiek — nie był zresztą w ogóle głodny. Inaczej za to miała się rzecz z trunkami. Kolorowe banderole obwieszczały oczom niebywałą zawartość butelek: koniaki francuskie i rosyjskie, likiery, szkocka whisky, amerykańska brandy, wina greckie i hiszpańskie: czegóż tu nie ma! Stolik jest zastawiony, mieni się tęczowo jak ogon pawia. Anzelm wydobywa z kredensu kieliszki: wysokie, smukłe, rzeźbione szklaneczki do koniaku, wielkie, rozłożyste puchary do wina. Ponieważ nie ma już miejsca na stoliku, ustawia to wszystko na krześle, po czym w skupieniu nalewa. Wypili. Gospodarz, widząc u gościa brak apetytu i nawet coś w rodzaju obrzydzenia, nie nalegał specjalnie na pokosztowanie homara czy krewetek. Sam zresztą nie jadł również. Milcząco uzgodnili, że będą tylko pić. Koniak zwany „siódemką" rzeczywiście był cudowny. Każdy, najmniejszy choćby łyczek rozprowadzał po ciele elektryzujące gorąco, w głowie jaśniało, smutek 136 ulatniał się, na jego miejsce pojawiała się energia, wiara w siebie, wiara w życie i w przyszłość, radość, upodobanie we wszystkim, co nas otacza w tej chwili, co nas otaczać będzie jutro czy pojutrze. Zaś ciężkie, wyrafinowane, stare porto jakby zaokrąglało i uromantyczniało ten wytworzony przez koniak nastrój. „Siódemka" dawała jasność i energiczną precyzję, wino bramowało ów wytworzony ośrodek energii otoczką z uroków, z barw i nastrojów, dawało głębię, perspektywę i światłocień. W ten sposób wytwarzał się nastrój syntetyczny, jedyny w swoim rodzaju, wspaniały teatr wewnętrzny, nie wymagający niczego z zewnątrz: ani wrażeń optycznych, ani rozmowy, ani żadnych przeżyć czy wypadków. Siedzieli nieruchomi, milczący, skupieni nad maleńkimi, dziwacznymi naczyniami ze szkła, w których coraz to pojawiał się płyn innego koloru, o innym smaku i zapachu. Siedzieli milczący, a przecież w każdym z nich odgrywał swe misterium ów arcy-przepyszny, skondensowany teatr życia. Ale był to teatr bez słów, a wrażeń, jakie dawał, też w żadne słowa ująć by się nie dało. Dlatego milczeli. Po jakimś nieokreślonym, chyba bardzo długim, a może tylko relatywnie długim, w istocie zaś zupełnie krótkim czasie Antoni usłyszał jakby z daleka, zza kotary, dobiegające go słowa Anzelma. — A teraz zająć się godzi tym, co najważniejsze. Spojrzał. Tamten zdejmował ze stołu wszystko. Butelki ustawiał na podłodze obok stołowych czy raczej stolikowych nóg, inne naczynia i jedzenie wpychał na chybił trafił do kredensu. Ruchy miał gorączkowe, spieszył się, praca szła mu nieskładnie. Wreszcie jednak pusty, czarny blat czworokątnego stolika zalśnił i zabłyszczał jak polerowane szkło. Antoni patrzył uważnie, nie ruszając się z miejsca. I oto za chwilę gospodarz w skupieniu, uroczystym ruchem ustawiał na stole trzymaną w obu rękach czarną 137 szkatułkę z kredensu. Minę miał filuternie uroczystą: Antoniemu przypomniał się Chaplin z Gorączki złota, gdy odprawia na stole przedziwny taniec dwiema bułeczkami. Wreszcie szkatułka spoczęła na wypolerowanym blacie stołu. Przez chwilę wpatrywali się w nią obaj — rzeźbiona była w jakieś bestialskie powyginane smoki z wywalonymi jęzorami. I wreszcie Anzelm nagłym ruchem otworzył pokrywkę. Uderzyła z hukiem o blat, a sprawca hałasu wyciągnął rękę i trzymał ją nieruchomo, patetycznym, triumfalnym a skamieniałym jakby gestem wskazując na wnętrze szkatułki. We wnętrzu tym starannie szeregami poukładane bieliły się ampułki, flakoniki, pudełeczka, torebki, pastylki. Leżał też jakiś metalowo-szklany przyrząd — chyba strzykawka. — Kokaina? — spytał bez zdziwienia Antoni. — Rozkosz dla ludzkich nozdrzy, tak, ale nie tylko. — Anzelm mówił głosem przyciszonym, jak w kościele lub w szpitalu. — Są tu różne rzeczy, jest tu wszystko. Ale tobie nie dam proszku do nozdrzy. Ty dostaniesz co innego — pastylki, mojego własnego pomysłu. Zobaczysz! Właśnie nadszedł moment. Antoni wcale się nie zdziwił, że tamten mówi mu „ty". Uznał to za zupełnie naturalne i sam przeszedł zaraz na tę formę. — Handlujesz narkotykami? — spytał. Na twarzy Anzelma pojawił się dziwny uśmiech: wyrażał wtajemniczenie i wyższość, a także dziecinną, przekorną radość. — Czyż ja handluję? Słowa to są mdłe i poziome. Tak, przywożę z Libanu — tam jest ojczyzna mej duszy. A z Warszawy, tranzytem, koko i inne boskie substancje idą w świat, w szeroki świat. Ale nie to jest ważne. — A co jest ważne? 138 — Ważne jest, że ja tym żyję. Ja proszkowi poświęcam życie, całego siebie. A warto poświęcić, jest czemu poświęcić. Zobaczysz zaraz sam, przygotowałem dla ciebie coś specjalnego, coś najlepszego. Co zażywałeś w życiu? — Nic chyba... Środki uspokajające. — A coś z południowej Ameryki? — Nie. Na pewno nie. — To znakomicie. Sprawne, długie palce Anzelma operowały już w szkatułce. Za chwilę na dziwacznym, czarnym talerzyku podał Antoniemu trzy żółtawe pigułki wielkości sporego groszku. — Masz, połknij bez gryzienia i popij winem. — A ty? — Ja wezmę także. Ale dla mnie potrzeba więcej. O, widzisz? Na nie wiadomo skąd objawionym, podobnie czarnym, lecz większym spodeczku urosła cała kupka takichże kuleczek. Ile ich było, dziesięć, piętnaście? Antoni nie próbował liczyć, lecz potulnie połknął swoją porcję i zapił resztką greckiego wina. Anzelm wziął bez rachuby i połykał kolejno — grdyka ruszała mu się ciężko. — Resztę później — powiedział wreszcie. — A teraz poczekaj. U ciebie przyjdą za jakieś dwadzieścia minut. — Przyjdą? Kto? — Wizje, przepiękne wizje. Kto tego nie widział, ten nie wie, po co żyje. Ucichnij teraz — możesz jeszcze napić się wina. Zapadło milczenie. Antoni czuł uderzenia pulsów w skroniach, w uszach dzwoniła mu przeraźliwa cisza oczekiwania. Jakby nawet trzeźwiał powoli — myśl koncentrowała się na tym, co miało nadejść. Była to myśl zupełnie już nie powiązana z materią: jego ciało nie 139 istniało wcale, może poza głową, gdzie jedynie zachowało się jeszcze pulsowanie krwi. Nagle usłyszał szelest, szelest, który zaatakował jednocześnie ze wszystkich stron pokoju. — Karaluchy! — pomyślał z chwilowym przestrachem. Ale to nie były one. Ściany pokoju, sufit, powietrze napełniły się tłumem różnokolorowych kółek, płomyków, kuleczek. Wszystko mieniło się nieprawdopodobnie, iskrzyło się w ciągłym ruchu, mieszało w jakimś nieprawdopodobnie radosnym tańcu. Nagle Antoni uczuł na sobie uważne, rozjarzone spojrzenie ciemnych, głęboko osadzonych oczu Anzelma. — Już są, prawda? U ciebie wcześniej — zaszep-tał. — Więc chodź, pójdziemy sobie teraz na spacer. Antoni wstał lekko z krzesła, tamten wziął go pod rękę i ruszyli na nonszalancką przechadzkę wzdłuż pokoju. Było tu dużo miejsca: nieliczne meble jakby rozsunęły się, pozostawiając wolny szlak lśniącej posadzki. Spacer był poza tym ogromnie ciekawy, bo wszystkie przedmioty miały intensywne, tęczowe otoczki, a sufit stał się jakby wysoko sklepionym akwarium, w którym grała i kłębiła się mieszanina barw i świateł. — Dużo tu miejsca — szeptał Anzelm — zwróciłeś uwagę, jak tu jest dużo wolnego miejsca? To umyślnie, aby można je zapełnić. Na przykład zobacz: ten kąt jest zupełnie pusty. Lubisz róże? Patrz! Zrobił ręką szeroki, powłóczysty gest od podłogi aż ponad głowę. Zaś za jego dłonią, jakby podniesione tym ruchem z posadzki, wyrastały róże. Gąszcza przecudnie rozkwitłych, różnokolorowych róż mnożyły się, rosły ze wszystkich stron: róże czerwone i białe, herbaciane i niebieskie, przebogate, arcykolorowe. Jeszcze parę ruchów ręki Anzelma i stali w tych różach po prostu po szyje, zanurzeni w nich, oczarowani. 140 — A teraz coś z mojej drugiej ojczyzny — szeptał Anzelm. — Patrz tam, obok tapczanu, widzisz? Skinął ręką w tamtą stronę, lecz jeszcze przed jego ruchem z kąta wystrzeliła wysmukła palma, za nią druga, trzecia, cały gaj palmowy i jakieś inne, niskie rośliny o olbrzymich liściach i dziwnych owocach wyroiły się u ich stóp. A wszystko jaskrawo barwne, przepyszne. — Chodź — doleciał go szept Anzelma — przejdziemy się. — Ależ toniemy w kwiatach — chciał powiedzieć Antoni. Wydawało mu się, że tylko chciał, bo głosu swego nie usłyszał. Tamten usłyszał go jednak i odpowiedział. — Nie szkodzi, one się rozstąpią. Chodź. Istotnie szli, a tam, gdzie stąpnęli nogą, kwiatów nie było. Potem znaleźli się na małym, lśniącym kawałku posadzki, okrągłym jak parkiet, ze wszystkich stron otoczonym niebywałą roślinnością: z jednej strony palmy, agawy, drzewa pomarańczowe, z drugiej tulipany i róże, tulipany i róże. Jego przewodnik tajemniczo położył palec na u-stach. — Muzyka, prawda? Brak nam muzyki. Dał znak jakby niewidzialnej orkiestrze i od razu rozbrzmiała muzyka. Muzyka dziwna, choć zarazem dobrze znana: grana na cymbałach i na skrzypeczkach, na dzwonkach, na harfie i na basie. Cóż za melodia: żałosna, minorowa, wschodnia, a jednocześnie rytmicznie podrygująca, podniecająca, zadzierżysta. Smutnie komiczna, komicznie smutna, jakaś z zamierzchłych czasów. Skąd on to zna? Nagle przypomniał sobie: przecież słyszał tę melodię przed laty, będąc jeszcze dzieckiem, na karaimskim weselu w Wilnie. Anzelm szeptał jakieś' dziwne, wschodnie słowa, potem nagle spojrzał Antoniemu w oczy i położył mu ręce na ramionach. 141 — Zatańczymy — powiedział. Antoni triumfalnie skinął głową. Jasne było dla niego, że zatańczą. Wiedział o tym od początku. Tańczyli długo, trzymając się za ramiona i wyrzucając wysoko nogi do tyłu. Muzyka szalała, żałosna i skoczna, cymbały dokonywały wirtuozowskich cudów, zanosiły się po prostu dzwoniącą w glissandach gamą, a bas kumkał rytmicznie, jak ironiczna, lecz dobrotliwa ropucha w stawie. Tańczyło się bosko, lekko, bez wysiłku, zręcznie — cóż to za zgrabna skoczność i precyzja! A naokoło palmy i róże. Nagle Anzelm złapał Antoniego wpół. — Zmęczyłeś się — powiedział. — Ale skąd! Lekko mi jak nigdy. — Zmęczyłeś się, tylko nie czujesz. Idź teraz na tapczan, połóż się i patrz. Jak ci się zakręci w głowie, możesz zamknąć oczy. Wtedy zaśniesz. Antoni leżał na tapczanie i patrzał: było na co. Wizje i kolory zmieniały się i defilowały przed nim. Widział wszystko, widział, co chciał, w dodatku zwielokrotnione, uplastycznione, przejrzyste a barwne, odkryte dla oczu ze wszystkich stron naraz, z zewnątrz i od środka, z góry i z dołu. Odbywał podróż naokoło świata i jednocześnie w głąb świata. To po prostu niezrównane! I co najważniejsze, Antoni widział również ściany i meble pokoju, w którym się znajduje, przez cały czas miał świadomość, gdzie jest. A do tego rzecz jeszcze jedna, najdonioślejsza: Antoni zrozumiał, że wszystko, co tu widzi, mógłby widzieć zawsze, ono istnieje bowiem na co dzień obok zwykłego widzenia. Świat rzeczy jest rozszczepiony, rozwarty, podwójny — to całe bogactwo jest w nim obecne zawsze, nuda i szarość to złudy. Tylko że człowiek nie umie patrzeć, nie widzi tego, co go otacza. Ale on widzi, teraz już nigdy tego nie zapomni. I znów płynął morzem, oceanem, mijając czarowne 142 wyspy, atole, plaże i wulkany, obserwując dżungle pełne małp, pustynie z wielbłądami i oazami, ujścia wielkich rzek. Lecz nie wygląd tych krajobrazów był ważny, lecz ich nastrój: ich przedziwna wesołość, ich klimat psychiczny, frapujący, fascynujący. One nie istniały same przez się, one istniały dla niego, prezentowały mu się świadome jego obecności, radosne i skore do usług. Panował nad nimi, panował leżąc w nieznanym pokoju na Saskiej Kępie. I do tego jeszcze grała mu muzyka — cóż za muzyka! Po wielu godzinach, a może dniach, tygodniach, latach, poczuł zawrót głowy. Kolory się zmieszały, skłębiły, kształty i płaszczyzny jęły na siebie nachodzić jak w obrazach Picassa. I do tego dzwoneczki, chór czy orkiestra dzwoneczków jaskrawych, jasnych, jakby jakiś kulig świata, jakby tysiące karnawałowych saneczek przejeżdżało koło niego, poprzez niego, w jego głowie. Przymknął oczy, pogrążając się nagle w ciepłej, miłej półciem-ności. Dzwoneczki cichły, ciemność gęstniała, wszystko gubiło się w łagodnym oddaleniu, w mroku, w ciszy. Jeszcze jeden dzwoneczek, jeszcze kilka tańczących pod powiekami tęczowych kółek i oto już nicość — zbawcza nicość. przebudzenie, wędrówka, spotkanie Wrócił do świata nagle z bardzo głębokiej nocy i było to najstraszniejsze przebudzenie w jego życiu. Potworne, cały organizm przenikające poczucie obcości wszystkiego złączyło się w jedno z przerażającymi objawami fizycznymi. Ból głowy, mdłości — znał na pozór te pojęcia, lecz to, co znał, nie stało w żadnym stosunku do obecnych przeżyć. Ostry, mdlący ból z tyłu czaszki stawiał pod 143 znakiem zapytania możliwość jakichkolwiek ruchów — każdy, najlżejszy wstrząs powodował po prostu lawinę bólu. A jednocześnie serce szarpało się w piersi jak oszalałe i lęk, lęk przed obcością i dziwnością osiągał napięcie po prostu dotykalne: nie było nań sposobu, nie było ucieczki, stanowił istnienie wręcz fizyczne, był nim samym. Nie, nic już na świecie nie istniało, tylko zespół bólu, mdłości i przerażenia zwany Antonim. Świat zaś zewnętrzny był dalszym pretekstem do odczuwania cierpień i strachu — poza tym nie istniał. Po dłuższym dopiero czasie leżenia z otwartymi oczami Antoni zaczął myśleć o tym, co się zdarzyło i co się dzieje teraz. Każda myśl była również bólem, była zaciemniającym w oczach atakiem zawrotu głowy, nasileniem mdłości. Toteż upłynęło sporo czasu, zanim uświadomił sobie, że znajduje się w tymże samym pokoju, tyle że przy zgaszonych światłach i zapuszczonych storach. Ze stopniowym, przemyślnym wysiłkiem powiódł wzrokiem naokoło i stwierdził, że leży w ubraniu na tapczanie. Jeszcze jedno bolesne spojrzenie i oto wykrył Anzelma. Anzelm leżał w poprzek tapczanu, również ubrany, tylko z rozpiętym kołnierzykiem. Twarz jego bieliła się trupio w półmroku pokoju, usta miał rozchylone, oddychał ciężko, jakby rzęził. Strach stał się nagle w Antonim uczuciem dominującym: strach przyprawiający go o dreszcz całego ciała, a jednocześnie strach jak najgłębiej psychiczny, strach przed niewypowiedzianą obcością i dziwnością otoczenia i zarazem strach przed samym sobą. W strachu tym upadała bariera pomiędzy jednostką a światem: Antoni tracił swoją osobowość, jeszcze chwila, a rozpłynie się właśnie w świecie złożonym z trwogi, dziwaczności i obcości. Dreszcz tego rozpłynięcia będzie straszniejszy od jakiegokolwiek dreszczu, wywołanego przez wstrząs elektryczny: to będzie dreszcz zagłady jaźni, czyli — dreszcz obłędu. 144 Lęk przed tym dreszczem, lęk, a więc samozachowawczy instynkt świadomości, pobudził Antoniego do decyzji wręcz szaleńczej. Powoli wykręcił się na bok i stopniowo, opierając się ciężko o wezgłowie tapczanu, stanął na nogi. Fala bólu i mdłości napłynęła mu do głowy potężnym nawrotem, zaciemniając widzenie na długą chwilę. Przeczekał to, trzymając się kurczowo krzesła, potem schwycił go atak torsji. Było to okropne, jakby głowa rozlecieć się miała w kawały, lecz gdy wreszcie przeszło, zanotował sukces: stał oto wreszcie w pozycji pionowej, niczego się nie trzymając. Wszystko to zbudziło Anzelma. Antoni ujrzał nagle w bladej, a właściwie zielonej, porośniętej siwymi kłakami, nie ogolonej twarzy dwie ciemne, podłużne plamy: to były oczy, jak suszone śliwki. — Źle się czujesz. Zrobię ci zastrzyk — wyszeptał tamten. — Nie, dziękuję, nie trzeba — również szeptem odparł Antoni. Wstrzymał dech w piersiach i za chwilę ciemne plamy z twarzy gospodarza znikły: oczy się zamknęły, Anzelm spał dalej. Antoni poczuł nagle kategoryczny imperatyw: musi stąd wyjść natychmiast, musi odetchnąć nieskażonym powietrzem świata, prawdziwego świata — bo oszaleje. Gwałtowna panika pokierowała jego ruchami, gdy trzymając się ścian i mebli, szedł ku drzwiom, otwierał je i zsuwał się raczej, niż schodził po schodach. Na uroczej, willowej uliczce uderzył go w oczy chłodny, ale rażący blask porannego słońca. Tutaj dopiero zrozumiał, jak trudnego podjął się zadania. Tam, w pokoju, miał do dyspozycji różne punkty oparcia, znajdował się blisko ścian i mebli, mógł zmieniać pozycję, leżeć, siedzieć. Tu natomiast musiał, samotny w przestrzeni i zdany na nieregularnie powracające zawroty głowy, 145 utrzymywać w pionie równowagę, obliczać odległości i swoje kroki, regulować kierunek. Było to trudne, ach, jakżeż trudne. Wiedział, że idzie zygzakiem, potyka się i chwieje, czasem paru kurczowymi kroczkami podbiegał naprzód, tracąc z pola widzenia swój kierunek marszu i ulegając znów przekręcającym wszystko zawrotom głowy. Tak — iść to była trudna praca, ale Antoni wiedział, że wysiłek ten daje swoje rezultaty: swą normalnością chroni go od przeraźliwości lęku, od rozpaczy i od dziwaczności. Przez chwilę usiłował pomyśleć o wizjach ubiegłej nocy, o ich pięknie — lecz to było obecnie zbyt okrutne, leżało na zupełnie innej płaszczyźnie. Jakżeż mógł o nich myśleć, gdy w ustach miał tak piekielny niesmak, gdy był nędznym kłębkiem bólu i wysiłku? Doszedł wreszcie jakimś cudem do wału i niemal na czworakach wspiął się po kamiennych schodach na poziom szerokiej alei sąsiadującej ze Stadionem Dziesięciolecia. Naprzeciwko był przystanek tramwajów jadących w stronę Warszawy. Musi pojechać do domu, tam, na Szeroką ulicę. Nie miał wprawdzie pieniędzy, nie miał portfelu ani portmonetki, ale to nieważne — tak czy owak przecież pojedzie. Jakąś dziwną ekwilibrystyką przedostał się przez jezdnię. Zygzakiem podążał w stronę szklanej wieżyczki przystanku i dopiero w ostatniej chwili dojrzał, że stoi tam mecenas Maśliński, ten właśnie znajomy, którego miał zamiar wczoraj odwiedzić. Mecenas, imponujący starszy pan w futrze, spokojnie czytał sobie „Życie Warszawy", gdy oto nagle Antoni wylądował tuż koło niego, wspierając się z rozpędu o budkę tramwajową tak mocno, aż zatrzeszczała w spojeniach. Mecenas podniósł oczy. — Dzień dobry, jak się macie. Wiecie, ja właśnie... — jąkał się Antoni. 146 Dalej mówić nie było sensu. W oczach mecenasa pojawiła się trwoga, usta rozwarł jak do krzyku. Rozejrzał się rozpaczliwie, po prostu szukał u przechodniów pomocy, a nie znajdując jej zaczął się cofać, nie spuszczając Antoniego z oczu. Gdy był już w przyzwoitej odległości, odwrócił się i czmychnął. Po prostu uciekł śmiesznymi, nie licującymi z jego wiekiem i powagą susami w stronę ronda Waszyngtona. Antoni pozostał na miejscu z otwartymi rozpaczliwie ustami. A więc już ludzie z jego środowiska wypierają się go, a nawet gorzej — na jego widok odczuwają strach. Wyglądał zresztą na pewno okropnie po tej narkotycznej nocy, a poza tym — niechybnie się już rozeszła pogłoska, że zwariował. Wszak Zezowaty i Profesor twierdzili, jakoby do miejsc pracy poszły zaświadczenia o jego stanie. Plotka dokonała reszty i oto — nie ma dlań powrotu. Po prostu ziemia usuwała mu się spod nóg — znalazł się w Warszawie sam, jak zaszczute zwierzę. Cóż więc miał robić? Zgłosić się dobrowolnie w drewnianym domu na Ochocie? A jednak był przecież wolny: pojedzie do swojego mieszkania, tam, na Szeroką ulicę, i rozejrzy się w sytuacji. Może jeszcze nie wszystko stracone? Nadjechał tramwaj prawie pusty — musiało już być koło dziewiątej. Antoni chciał wsiąść, ale po chwili rozmyślił się. Czuł, że jego wygląd zwraca uwagę, a poza tym nie miał ani grosza. Wolał unikać zetknięcia z ludźmi, wszak sam ze sobą nie doszedł jeszcze do ładu. Powlókł się więc pieszo, ciągle z trudem utrzymując równowagę i wędrując zygzakiem od brzegu do brzegu chodnika. Przechodnie patrzyli nań różnie, jedni pobłażliwie, inni ze zgorszeniem. Antoni kulił się pod tymi spojrzeniami: bez płaszcza i bez kapelusza, nie ogolony, brudny, chory — nie był to zaiste widok budujący. Powoli pełznął przez zalany słońcem most Poniato- 147 wskiego, trzymając się balustrady. Przed niewidzącymi jego oczami roztaczała swe panoramiczne piękności Warszawa, w dole wiatr burzył szaro-złociste fale Wisły. Lecz Antoni nie widział i tego osobliwego dziś koloru wody. Nie widział niczego i nie chciał widzieć — jego obolała psychiczna istota nie mogła znieść żadnych wrażeń z zewnątrz: wszystko kończyło się jednakowo — zwiększeniem bólu. Za mostem miał osobliwe przeżycie: rzucił okiem na gazetę, wywieszoną w kiosku, i nagle pozostała mu w oczach data — środa dwunastego kwietnia. Z początku, zaabsorbowany samym problemem poruszania się naprzód, nie zwrócił na to uwagi, później jednak owa data zaczęła w nim pracować, ryć sobie drogę w jego mózgu, aż nagle zatrzymał się i oparł o drzewo, aby pomyśleć. Jak to środa?! W niedzielę był w kinie na Ochocie, potem nocował u Wandy. W poniedziałek pod wieczór uciekł od Wandy, potem zanocował u Anzelma. A więc dziś powinien być wtorek, nie środa. Chyba że... Zagadnął jakiegoś przechodzącego pana, jaki to dziś mamy dzień tygodnia, tamten jednak obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem, nic nie odpowiedział i przyspieszył kroku. Podobnie mu poszło w drugim wypadku, dopiero trzeci przechodzień, młodzieniec z dużą grdyką i rybimi oczami, upewnił go nader grzecznie, że dzień ten był na pewno środą. Cóż to znaczyło?! Że spędził u Anzelma 36 godzin, że przespał pół nocy, dzień i następną noc, że od przedwczoraj nie miał nic w ustach. Nic dziwnego, że czuł się tak okropnie: to te przeklęte narkotyki tak go obezwładniły. A może zażywał je jeszcze później, może brał drugą lub trzecią dawkę, może zdarzyło się w tym czasie dużo jeszcze rzeczy, których nie pamięta?! Chwilę stał zamyślony, wreszcie wzruszył ramionami i powlókł się dalej, prosto szeroką słoneczną i rojną 148 magistralą Alei Jerozolimskich. Od czasu niefortunnego spotkania z mecenasem Maślińskim bał się panicznie, że zobaczy go ktoś ze znajomych — teraz zrobiło mu się wszystko jedno. Szedł krzywo, roztrącał ludzi, potykał się. Gdy był koło Marszałkowskiej, zaczął dygotać z zimna: potężne, febryczne dreszcze jeszcze bardziej mu utrudniały poruszanie się, potem, już koło swojej ulicy Marchlewskiego, dostał czkawki. Skręcił w Szeroką ulicę i szedł coraz wolniej obok posępnego, czerwonego muru. Niedaleko rogu Krochmalnej, na brzegu szerokiego, wyrudziałego trawnika, zobaczył samotną charakterystyczną sylwetkę: był to Zezowaty. Antoni poczuł nagle spokój, przestał nawet się trząść — nareszcie ktoś się nim zajmie, ktoś wprowadzi w jego życie ład — wszystko jedno jaki, aby ład. ostatnia rozmowa Siedzieli na piętrze w dużej kawiarni Mirowskiej, przy Szerokiej ulicy, niedaleko Leszna. Antoni rozkoszował się odpoczynkiem i rozgrzewającą duchowo, zbawczą czarną kawą. Zezowaty jak zwykle ze skupioną miną wypuszczał w górę misterne łańcuchy kółek z papierosowego dymu. Po długiej chwili odłożył papierosa na brzeg popielniczki, przyjrzał się Antoniemu i wreszcie przemówił bez nacisku. — Dobrze, żeśmy się znów spotkali, panie doktorze. Widzę, że szedł pan do siebie do domu? Antoni potwierdził ruchem głowy, od którego poczuł ostry ból w szyi i plecach. — A ma pan klucze? Ma pan papiery i pieniądze? — Nie, nie mam. — Widzi pan. Tymczasem ja tu panu wszystko przyniosłem. — Ryszard klepnął się po kieszeni płasz- 149 cza. — Ale przedtem musimy uregulować nasze rachunki i zawrzeć umowę. Rozumiesz pan? — Tak... — Wiedziałem dobrze, że pan chcesz uciec, ale pozwoliłem na to. Niech pan spróbuje samodzielnego życia bez załatwienia sprawy ze mną. No i spróbował pan. Prawda? — Tak... — Widzi pan teraz jasno, że moim ludziom pan nie umknie... — Pańskim ludziom? — A coś pan myślał? Wanda i Anzelm to moi ludzie. Wanda, zręczna dziewczyna, z parę lat jeszcze popracuje. Gorzej z Anzelmem. — Dlaczego gorzej? — Ruina człowieka, po prostu ruina. Pożyje może pół roku, może rok. Nawet go już po towar nie poślę: jeszcze mi gdzie kojfnie w drodze i tylko strata. Proszek go zniszczył. — Proszek? — No tak, kokaina i te inne świństwa — to samo, coś pan u niego zażył. Anzelm to wielki fachowiec, ale niepotrzebnie się za bardzo robotą przejął. Taka Wanda to może spać z chłopami i nic ją to nie bierze. A tu się gość wykończył — słabe nerwy. Ryszard przerwał i zapominając o nie dokończonym papierosie, wyjął nowego. Zapalanie było u niego zawsze obrządkiem i trwało długo. Przez ten czas Antoni próbował zdać sobie sprawę ze swoich myśli — ale na próżno je tropił, rozproszone gdzieś, jakby ich siedliskiem nie była głowa. Czuł tylko piekącą go coraz bardziej zgagę, rodzący się wilczy głód, różne bóle i dreszcze. Był po prostu zbolałym, zdezelowanym ciałem — dusza nie miała teraz nic do powiedzenia. Zezowaty zapalił, wydmuchnął misternie dym, po- 150 tem spojrzał na swego rozmówcę, położył papierosa obok poprzedniego i przeszedł do ofensywy. — Więc, mówiąc krótko, bo czasu nie mam. Chcesz pan wracać do domu, masz pan dosyć, czy też zamiarujesz pan żyć dalej z Wandą, Arturem albo Anzelmem? Mów pan! — Chcę wrócić do domu — powiedział cicho Antoni. — I słusznie. Tego naszego życia by pan nie wytrzymał: odwaliłby pan kitę albo by pan u nas do reszty zbzikował. Więc w porządku. Ale wrócić do domu może pan, jak już panu mówiłem, pod warunkiem: przystanie pan do nas, zostanie pan naszym człowiekiem, zobowiąże się pan. Inaczej oddaję pana Arturowi albo też Anzelmowi. Widzisz pan sam, że bez nas żyć nie można: o ile my nie zechcemy, nie będzie spokoju. Ale skoro pan z nami zawrze umowę, to rzecz inna: wraca pan do życia jak dawniej, do swojego domu, do pracy. Będzie pan miał wszystko, co pan lubił, ale i jeszcze coś więcej — będzie pan naszym człowiekiem. A jak się pan nie zgodzi... Ale co tu o tym gadać! Zgodzi się pan, boś pan człek rozsądny, a wyjścia nie ma... Zmęczony tą, jak na siebie długą, mową, zamilkł i popadł w obojętną ponurość. Antoni całym wysiłkiem zbierał myśli. — Ależ niech mi pan wreszcie jasno powie, co to znaczy: przystąpić do was? Kto to jesteście „wy" i co robicie?! Zezowaty odpowiedział, nie wyjmując z ust papierosa: — My to znaczy, mówiłem już panu: Przedsiębiorstwo, wielkie, solidne, zorganizowane jak ta lala — nie tylko krajowe, ale i zagraniczne. A co robimy? Powiem panu: robimy to wszystko, co pan uważa za złe. Cha, cha! Roześmiał się szczekająco: uznał to widać za dosko- 151 nały dowcip. Odłożył papierosa i miał teraz znowu twarz zadowolonego z okrutnej psoty wiejskiego chłopaka. — Ale co, co robicie? — nastawał Antoni. — Niby to pan nie wiesz! Przemysł z dziewczynkami, przewóz proszku, straszenie frajerów dla forsy, a i mokra robota też. Poznał pan tylko paru naszych ludzi, ale mamy ich dużo, specjalistów z różnych branży, inteligentów też, takich jak Profesor. Mamy wszędzie chody, i poza Warszawą, i za granicą, mamy całą organizację — pierwsza klasa! A wszystkich naszych pracowników nikt nie zna — tylko ja jeden. Kapujesz pan? Antoni oparł się o poręcz krzesła. W tej chwili wygrywał dialog ze swoim fizycznym wnętrzem: poczuł się wreszcie nieco lepiej, nawet znacznie lepiej. — I po cóż to wszystko robicie? — zapytał niby swobodnie. Ryszard roześmiał się, pokazując ostre jak u łasicy zęby. — Jak powiem, że dla forsy, to pan doktór nie uwierzy. I słusznie pan zrobi: forsa to tylko pozór. Pewno: niektórzy robią dla forsy czy ze strachu, czy w ogóle bez zastanowienia. Ale ja... Skupiał się przez chwilę, marszcząc czoło, jakby pragnąc uchwycić myśl nazbyt skomplikowaną. — Ja, widzisz pan, chcę żyć. — Żyć?! — Tak. To wszystko, co tu po ulicach chodzi, to już mówiłem panu: łajno ludzkie. Żyje w strachu, pod siebie robi ze strachu, tak jak i pan dotąd. Nawet jeżeli czasem ktoś kogoś rąbnie, ukatrupi czy weźmie forsę, to w strachu Bożym to robi, ze strachu się trzęsie. A ja myślę, że tak: jeżeli Pan Bóg istnieje, a po mojemu rzecz jest bardzo możliwa, to czeka On tylko, kto z tych ludzi się zbuntuje, kto przestanie się bać, a więc także samo przestanie być łajnem. I takiemu właśnie Pan Bóg da 152 premię, nie takiemu, co to ze strachu żył jak ta dziewica, jak nie porównując doktór Gasztowt, zanim żeśmy do niego przyszli. Cnota ze strachu to nie cnota, kapujesz pan, to lipa dla frajerów. Ludzie się obełgują, bo są tchórze, a Pan Bóg się z nich śmieje. Także samo i diabeł. A ja, uważa pan, nie lubię, żeby się ktoś ze mnie śmiał. Jasne, nie?! W momencie gdy skończył, na półpiętrze kawiarni jazgotać zaczęło puszczone na pełny głośnik radio. Antoni wzdrygnął się. Chwilę czekał na ciszę, ale nie następowała. Trzeba było rozmawiać przy wiercącym w mózgu hałasie. — Rozumiem. Ale po cóż ja jestem panu potrzebny? — spytał, przysuwając usta niemal do ucha Ryszarda. — Widzisz pan, są dwie przyczyny. Pierwsza, że potrzeba nam takiego człowieka, co to ma chody wśród prawników, nie podejrzanego, nie karanego. A druga przyczyna jest jeszcze ważniejsza: pan jest porządny człowiek, panie doktorze. A w takim przedsiębiorstwie jak nasze nie mogą być same łobuzy. Z łobuzami to nie sztuka, nam potrzebny porządny człowiek, dla idei — rozumie pan? Porządni ludzie to nasza szlachta, a pan jest szlachcic, panie Gasztowt, cha, cha. Przez pana i my się uszlachcimy: gdzie jest lepsza legitymacja dla słusznej sprawy, jak nie porządni ludzie? cha, cha, cha! — A co musiałbym u was robić? Radio nagle ucichło niby ucięte nożem. W ciszy Antoni słuchał słów Zezowatego jak wyroku. — To się zobaczy. Na razie wróci pan do siebie i do dawnego życia — wszystko się panu załatwi. A potem, w swoim czasie, my się do pana zgłosimy. Może za miesiąc, może za rok, może za pięć lat — nieważne. Ważne tylko, że pan stale będzie nasz. Jak się pan raz zgodzi, to dla pana samego klamka zapadnie: już pan będzie żył i jako pan, i — jako pracownik Przedsiębior- 153 stwa. A o samą pracę niech pana głowa nie boli — co się odwlecze, to nie uciecze. Niecierpliwie zabębnił palcami po stole. — Ale teraz nie mam już czasu. Decyduj się pan, to pójdę odwołać Oskara. — Oskara?! — Tak. Oskar czeka przed pana domem z młotkiem i kaftanikiem, żeby pana odwieźć z powrotem na Ochotę. Przecież pan na razie wariat na swobodzie — nic więcej. Radio znowu zgrzytnęło. Antoni wzdrygnął się. — Ależ jeśli wrócę do domu, to Mastyka, meble... — Mastyki nie ma i nigdy nie będzie — zostanie u nas. A meble kazałem odwieźć — masz je pan w pokoju. No więc, wszystko jasne. Zgadzasz się pan czy nie?! Radio po raz drugi puściło się w pełny ryk. Jakieś postacie krążyły obok stolika, kawiarnia napełniała się ludźmi, nadchodziło popołudnie. Ale Antoni nie widział nikogo: jak urzeczony wpatrywał się w Zezowatego, który czekał na odpowiedź. Radio ciągle grało bardzo głośno, tak że chociaż , ruch warg Antoniego był wyraźny, żaden wychodzący z nich dźwięk nie dał się na pozór słyszeć. Ale Ryszardowi to wystarczyło. — W porządku. Wiedziałem, że pan się zgodzi. Ci, co nie mają innego wyjścia, zawsze się godzą. He, he! A teraz tylko jeszcze sprawy „urzędowe". Wyjął z kieszeni jakieś papiery. Były to maszynopisy z pieczęciami, załącznikami, podpisami. — Podpisze pan, nie czytając rzecz prosta, tu, o tu, i jeszcze tu. Proszę, trzymaj pan pióro. Antoni chciał zapytać, co to za papiery, ale zrezygnował, nie zamierzając przekrzykiwać hałasu natrętnie oplątującego głowę ze wszystkich stron. Mimo to Zezowaty odpowiedział mu na myśl nie wypowiedzianą. — To są, widzisz pan, takie różne haczyki na pana, 154 na wypadek, jakbyś pan chciał pójść do milicji czy gdzie indziej. Wszystko się może zdarzyć — jeszcześ pan przecież do naszej roboty nie przywykł. A wtedy te papierki ze szpitala zrobią swoje: choremu nikt nie uwierzy, rzecz jasna, jeśli Profesor podpisał i zaświadczy. A Profesor, mówiłem panu, to wielka sława. I chody ma — ho, ho! Radio na półpiętrze umilkło znowu, ale teraz już naokoło nich nie panowała cisza. Opływał ich typowy warszawski szum kawiarniany, w powietrzu snuły się gęstniejące kłęby papierosowego dymu, zapach czarnej kawy podbarwiał tło od wewnątrz jak jakaś niewidoczna na pozór, ale decydująca o charakterze obrazu domieszka farby. Ryszard, po podpisaniu przez Antoniego skrupulatnie pozasłanianych dokumentów, załatwiał rzeczowo ostatnie jeszcze konkrety. — Proszę, tu jest klucz, a tu portfel. Jakeś pan do nas nastał, było w nim czterysta złotych, a teraz jest dwa tysiące — na początek. Nie dla forsy pracujemy, co nie znaczy, że forsa się nie przyda. Palto też ma pan już zwrócone i kapelusz — u nas jest porządek. No, schowaj pan to. Antoni posłusznie schował portfel w kieszeni na piersi, klucz wsunął do kieszeni bocznej. — Dobra. Teraz poczeka pan tutaj dwadzieścia minut, a ja odeślę Oskara i auto. Pokaż pan, masz pan zegarek? Duża stara omega spoczęła na stoliku. Zezowaty, nie patrząc na Antoniego, wziął się do nakręcania i regulowania. — Widzi pan doktór, już i czas panu zwracamy — powiedział z zamaskowaną drwiną. — Już pan teraz ze wszystkim normalny — jak ja i każden inny. Wszystkie czynności zostały dopełnione. Ryszard 155 siedział jeszcze przez chwilę bez ruchu. Jego zwichrowane oko błądziło gdzieś po suficie, drugie, uważne, zahaczyło na krótko o wypraną teraz z wyrazu, jakby pozbawioną właściciela twarz Antoniego. Wreszcie Zezowaty sprężyście wstał z krzesła. — Więc w porządku. Za dwadzieścia minut wyjdzie pan stąd i wróci pan do siebie. Papiery dostarczymy gdzie trzeba, żebyś pan mógł pracować jak dawniej. Z wyjątkiem, ma się rozumieć, tych dokumentów, które zatrzymujemy sobie. No i... Przez chwilę szukał odpowiednich słów, jakby chcąc okrągło a składnie zakończyć przemówienie. — No i teraz jest pan już normalnym, wolnym człowiekiem. Nikt pana do niczego nie przymusza, nikt nie ma nad panem władzy, wszystko robi pan dobrowolnie. Winszuję i — czołem! Podał Antoniemu rękę, po czym szybko skierował się w stronę wyjścia. powrót Antoni szedł powoli na górę — do siebie, po swoich schodach. Tyle razy marzył o tej chwili, a teraz było mu na sercu ciężko — jak nigdy. Nie mógł przecież przewidzieć, że powrót nastąpi w takich okolicznościach. Głowa znowu bolała go okropnie. Z rozpaczą wpatrywał się w poplamione, poobłupywane z tynku ściany klatki schodowej, bez potrzeby rejestrował w myśli tak dobrze znane sobie szczegóły — akcesoria, nieodstępne dekoracje jego wielokrotnych po tych schodach wędrówek: pogięta, chwiejąca się poręcz, porozdeptywane na stopniach śmieci. I do tego zapach — kwaszonej kapusty, prania, nie wiadomo zresztą czego — zapach mdlący, 156 brzydzący, zapach przekreślający wszelką radość życia raz na zawsze: wszak radość to również uczucie fizyczne i w takim powietrzu na pewno zagnieździć się nie może. Inaczej wyobrażał sobie swój wymarzony powrót do domu. Widział go jako najwyższe szczęście, jako ponowne otwarcie drzwi do spokoju i bezpieczeństwa. A tymczasem szedł niczym na egzekucję: każdy krok po schodach bębnił mu w głowie głucho, jak krok na miejsce straceń, na jakiś groteskowy, pozbawiony patosu szafot. Tam, w drewnianym domu na Ochocie, był przynajmniej z ludźmi, miał z kim pogadać, a tu... Tu skazany zostanie, wiedział to, na samotną zgryzotę bez wyjścia. Wdrapał się wreszcie na trzecie piętro i stanął, opierając się ciężko o ścianę, aby przeczekać zawrót głowy i obrzydliwą, mdlącą duszność, która zalała mu piersi i zaciemniła oczy. Gdy przeszło, dłuższą chwilę wpatrywał się jeszcze w ciemnawą, brudnożółtą perspektywę korytarza. To samo, wszystko niby to samo — a przecież zupełnie co innego. Nowe życie — to dobre. Po dłuższej chwili, z przyzwyczajenia ściszając krok, skierował się w stronę swoich drzwi, trzymając rękę na spoczywającym w kieszeni kluczu. Po drodze kątem oka spojrzał w bok, stwierdzając, że inny, duży klucz wisi na zwykłym miejscu, na futrynie drzwi od ubikacji. Z drżeniem otworzył swój pokój i wszedł. Nic się tu na pozór nie zmieniło, a przecież ulotnił się gdzieś bezpowrotnie nastrój, ciepło, urocza barwa przeszłości. Układ mebli przenoszonych przecież tam i z powrotem nie uległ zmianie, ale coś dawnego, nieuchwytnego, co zawarte było w tym układzie — przepadło. Nic mu już nie mówiły czerwone jabłka, szeregiem ustawione na oknie, tak jak je kiedyś ustawiała jego matka. Nic ciepłego ani przyjemnego nie tchnęło z wileńskiego kilimu nad łóż- 157 kiem, z wielkanocnych palm w wazonie na szafie, ze starych fotografii. Owszem, została forma — treść uległa zniweczeniu, ulotniła się jak zwietrzały zapach. Na wbitym w ścianę haku wisiało palto i kapelusz Antoniego. Tak — ci ludzie działali dokładnie i dotrzymywali słowa w każdej sprawie. W każdej, na pewno w każdej... Usiadł wreszcie w swoim niewygodnym fotelu. Przed nim na stole stał w ramce kalendarz, na nim widniała data: 27 stycznia. Ano tak, był to dzień, kiedy opuścił swoje mieszkanie: sobota. A dziś jest środa 12 kwietnia. Kawał czasu upłynął, kawał czasu zajęła ta jego warszawska przygoda... Ból głowy nie ustawał, każda ostrzejsza myśl zwiększała go — miał oto niezbity dowód, że myśli się właśnie głową. A jednocześnie owe fizycznie bolesne myśli nie przestały go natrętnie nawiedzać, i to myśli konkretne, niejako porządkowe. Ile na przykład trudu trzeba będzie włożyć, aby wrócić do życia: sprawy w biurze jednym i drugim, uporządkowanie zaległości, wytłumaczenie szefom oraz kolegom, co i dlaczego z nim się działo, załatwienie formalności. Trudny będzie ten powrót do życia... Powrót do życia?! Nie, nie należało się łudzić: on już nie powróci do dawnego życia — powrotu nie ma. Jest już człowiekiem tamtych, stało się i odstać się nie może. Bez względu na to, czy przyjdą jutro, za rok czy za dziesięć lat, bez względu na to, czego od niego zażądają, on już należy do nich — przez to, że się zgodził, że się załamał, że nie wytrzymał próby. Zezowaty miał rację: klamka zapadła w nim samym. Nawet gdyby nigdy po niego nie przyszli, gdyby się nigdy nie zgłosili, gdyby nie dali znaku życia, on już nie jest sobą, choćby przez świadomość istnienia ich świata, któremu nie umiał się oprzeć, który wewnętrznie zaakceptował. W najlepszym wypadku 158 skazany jest na podwójne życie psychiczne — a podwójność przekreśla wszelką jednoznaczność, czyli wszelki spokój. Nie wróci już do poprzedniej egzystencji, choćby udało mu się odbudować jej formę, bowiem będzie to forma bez treści: Antoni Gasztowt, który przeżył pięćdziesiąt lat w szczęśliwej nieświadomości istnienia dwóch światów, przepadł bezpowrotnie. Będzie teraz żyć inny Antoni Gasztowt, na pozór kontynuacja przeszłości, a w istocie pusta makieta, wypożyczona maska tamtego, po prostu zupełnie kto inny. Nie potrafi być sobą, zagrały w nim wypadki i oto wypadki stworzyły zupełnie nowego Antoniego Gasztowta. Przypomniał sobie Artura twierdzącego, że zabrano mu duszę. To prawda — jemu też zabrano duszę. I teraz, choć nawet wypełni wszystkie formalności i powróci do pozorów dawnego życia, w istocie będzie tylko bezdusznym automatem oczekującym na instrukcje. Instrukcje mogą wprawdzie nigdy nie nadejść, ale sam fakt czekania przesądza już o wszystkim, o nowej treści życia. Wszakże nawet gdyby go zwolniono ze słowa i z podpisów, to sama świadomość, że się raz zgodził, ba, sama świadomość, że istnieje tamten świat, świat Ryszarda, Profesora czy Artura, uniemożliwi mu przyzwoite, spokojne życie w świecie dawnego Antoniego Gasztowta. Więc nie ma ratunku ani ucieczki? Ciężki ból zalał mu znowu czaszkę, przed oczami tańczyć jęły na czarnym tle duże, kolorowe plamy. I nagle przyszło olśnienie, koncepcja, ratunek. Przyszło w postaci myśli bardzo precyzyjnej — a więc precyzyjna myśl potrafi funkcjonować gdzieś osobno, niezależnie od zalanej bólem czaszki. Myśl ta miała dwa uchwyty w konkretnym świecie materii. Jednym punktem jej zaczepienia był hak, potężny hak wbity w ścianę, na którym wisiało teraz palto i kapelusz. Drugim punktem był nowiutki pasek od spodni: Antoni 159 kupił go na dwa dni przed opuszczeniem mieszkania i dotąd nie używał. Ten pasek powinien być w szafie. Na plączących się nogach podszedł więc do szafy. Panował tam niebywały zamęt, ale pasek, owszem, leżał na samym wierzchu. Antoni zaniósł go na stół i zaczął próbować: był to pasek mocny, z prawdziwej skóry, klamrę miał doskonałą. Potem pomyślał o haku — wydawał się potężny i nawet wbity w odpowiednim miejscu, choć trochę może za nisko. Trzeba zdjąć z niego palto i kapelusz, położyć je na łóżku, następnie pod hak przystawić krzesło. Krzesło się potem odsunie nogą i... Nagle usłyszał stukanie do drzwi i w tej samej chwili drzwi się otworzyły. Stała w nich Mastykowa. — Dobry wieczór, panie dochtór — powiedziała mierząc go bystrym spojrzeniem — kopę lat! Cóż to się z panem działo?! — Dobry wieczór — mruknął zaskoczony kompletnie Antoni. — Juzem myślała, że się pan ze wszystkim wyprowadził, dopiero ludzie, co meble wnosili, powiedzieli, że pan dochtór przyjeżdża. Ale pan sobie dogodził — wygląda pan jak półtora nieszczęścia. Że też te chłopy nawet na starość ustatkować się nie mogą! Antoni chciał zmienić temat, choć w ogóle z trudem przymuszał się do konwersacji. Zasłaniał sobą stół z nieszczęsnym paskiem, ale Mastykowa jak na złość zerkała w to miejsce. — A co z panem Mastyką? — spytał dla odwrócenia uwagi. — Co z Mastyką?! A ma za swoje: w Tworkach go podobnież zamkli! — W Tworkach?! — Ano tak. Z jakąsiś tam Jolą, wydrą ostatnią, się zapijał, potem na ludzi naskakiwał, no i — wzięli go. 160 Nawet mi z domu wariatów papierek przysłali. Dobrze mu tak, nie chcę go znać. — A, a pani? — Mnie źle nie jest. Pan Bóg pozwolił, że mam innego chłopa. Dobry rzemieślnik, przyzwoity, nie pije. Na oczy przejrzałam, świat zobaczyłam. Ale co to pan dochtór ma tu na stole?! Podeszła szybko i chwyciła pasek, oskarżycielskim ruchem podsuwając go Antoniemu pod nos. Stała blisko, wielka, rumiana na twarzy, jakaś wypiękniała i nawet mniej antypatyczna niż dawniej. — Co to, samoubój pan dochtór zamierza czy jak? — Samoubój?! — Ano, tak zawsze mój, czyli Mastyka, mówił, kiedy się schlał jak ta świnia i kac go gnębił. Małom to mu razy pasek albo brzytwę odebrała?! Ten pasek też wezmę. — Ależ... — Nie ma gadania. Mojemu nowemu jak raz się przyda, a z pana już gość starszy, szelki dla pana pasują. Na szelkach to się człowiek tak łatwo nie powiesi. — Kiedy ja naprawdę... — Niech pan dochtór cicho siedzi. Skaranie boskie z tymi chłopami: czy uczone, czy nie, wszystkie jednakowe. Zmarzł pan, aż pana trzęsie, to zawsze po wódce i rozpuście się trafia. Herbatę gorącą z koniakiem panu przyniosę — wiadomo, klin klinem — i coś do jedzenia. Ogrzeje się pan, prześpi i zaraz złe myśli przeminą. Wiadomo. Wyszła, zabierając pasek. Antoni znów pozostał sam. Wiedział już teraz, że nie popełni samobójstwa. Jest słabym człowiekiem — zawsze był. Jest szmatą i będzie szmatą. Poczuł chęć do płaczu — może to przyniesie mu ulgę? Ale zamiast łkania chwyciły go torsje. Podbiegł do 161 wiadra i ciężko oparł się o ścianę. To było wstrętne, a także bardzo bolesne. Potem siedział w fotelu, czekając na obiecaną herbatę z koniakiem. Układał sobie w głowie plan: wypije, podje, następnie rozgrzeje się w łóżku i prześpi — był już przecież prawie wieczór. A od jutra zacznie z powrotem regulować i porządkować swoje sprawy. Wyobraził sobie biuro, kolegów, potem kawiarnię, bridż. Z obrazów tych tchnęło ciepłem — będzie miał z powrotem upragnione ciepło i ład — ową zbawczą rutynę zajęć dnia powszedniego. Zaś co do podwójności — a może mu się to wszystko zdawało? Może to po prostu była nerwica? Jeśli zaś nie, jeśli podwójność jest realna, to ukryje ją w sobie, jakoś się do niej przyzwyczai; przecież ostatecznie życie jest życiem tak czy owak, wszystko, co się zdarza, jest jakoś normalne. Wiele lat mu już nie pozostało: trzeba w końcu wlec dalej tę swoją PRZYGODĘ W WARSZAWIE. spis treści przedmowa autora........ 5 pierwsze i drugie spotkanie...... 7 pierwszy poważny lęk....... 15 dalsze spotkania i początek sprawy. . . 23 dom poza miastem....... 33 wstrząsające odkrycie....... 41 pierwsza noc i pierwszy ranek .... 50 profesor stawia diagnozę...... 58 początek kuracji........ 67 rozmowa bardzo ważna...... 76 co się zdarzyło w kinie i później .... 86 w starej Warszawie....... 95 24 godziny wstrętu....... . 103 szczelina w starych murach . . ' . . .110 obiad proszony i ucieczka...... 118 przechodzień, czyli stary znajomy . . . .128 wieczór artystyczny....... 134 przebudzenie, wędrówka, spotkanie . . .143 ostatnia rozmowa........ 149 powrót........... 156 Printed in Poland Wydawnictwo Literackie, Kraków 1989. • Wyd. I. Nakład 40000 + 350 egz. Ark. wyd. 7,6. Ark. druk. 10,25. Papier offset, ki. IV, 82 x 104 cm, 71 g. Oddano do składania 27 VI 1988. Podpisano do druku w lutym 1989. Zam. nr 387/88 M-13-106. Drukarnia Narodowa Kraków, ul. Manifestu Lipcowego 19 IfS* 09/rtz *Mtz/oe