13250

Szczegóły
Tytuł 13250
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

13250 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 13250 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 13250 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

13250 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Johanna Nilsson REBELIANTKA O ZMARZNIĘTYCH STOPACH Przełożył ze szwedzkiego Paweł Pollak Wrocław 2004 FUNDACJA SZWEDZKA Tytuł oryginału: Rebell med frusna fótter Copyright © Johanna Nilsson 2001 First published by Wahlstrom & Widstrand, Stockholm, Sweden Published in the Polish language by arrangement with Bonnier Group Agency, Stockholm, Sweden © Copyright for the Polish edition by Fundacja Szwedzka, Wrocław 2004 © Copyright for the Polish translation by Paweł Pollak, 2004 Projekt okładki i strony tytułowej: Katarzyna Skalska Redakcja: Katarzyna Skalska Skład i łamanie: Dominika Elsner Wydanie I ISBN 83-918915-3-4 Książka dofinansowana przez Instytut Szwedzki w Sztokholmie. The publisher gratefully acknowledges the financial help of Swedish Institute in Stockholm. Fundacja Szwedzka www. szwedzka. pi fundacjaiffszwedzka.pl * * * Moim przyjaciołom (także w przyszłości) w Wyższej Szkole Handlowej w Sztokholmie oraz motłochowi (którego nie znam, ale którego ludzką wartość uznaję) i oczywiście babci Ruth (mojej bohaterce). Myślę tu zwłaszcza o Mathiasie H. i Katarinie S.-A., dwojgu wspaniałych i wrażliwych ludzi, których darzę ogromną czułością, szacunkiem i podziwem. Wiewióreczce Tłumacz * * * 1. Ktoś zapytał: - Kto kupuje władzę od rządu? W auli zapadła głucha cisza. Zamarł nawet ciągle szepczący pierwszy rząd i Kristian, który zawsze z premedytacją głośno szeleścił Financial Timesem, by pokazać, że jest na bieżąco i nie musi słuchać wykładowcy, choćby ten - jak w tym przypadku - był polityczną szychą. Miałam wrażenie, że przez kilka sekund nikt nie oddychał. Potem głowy zwróciły się w tył, ku balkonowi, skąd padło pytanie. - Chyba nie dosłyszałem pytania - powiedział minister gospodarki Reine Back. Wszystkie głowy odwróciły się z powrotem, a spojrzenia skierowały ku Backowi, który miął w palcach swój ciemny krawat. Z balkonu nikt się nie odezwał. Pytająca, bo to była dziewczyna, wiedziała, że usłyszał. Back zrobił kilka kroków w stronę mównicy, którą wcześniej opuścił, ale teraz poszukał za nią schronienia. Wypił parę łyków wody, sztywno się uśmiechnął, spojrzał na nas i powiedział: - Jeszcze jakieś pytania? W przerwie weszłam na balkon i usiadłam w pierwszym rzędzie. Miałam stamtąd widok na całą aulę, jeśli nie liczyć kilku tylnych rzędów. Jak zwykle nie mogłam się powstrzymać, by nie wychylić się tak mocno, że omal nie wypadłam. W te dni, kiedy byłam przygnębiona, unikałam wchodzenia na balkon. Tym razem byłam w dziwnie dobrym nastroju i pamiętam, że pomyślałam, że na coś się zanosi, tylko nie wiedziałam na co. Tak często bywa z poważnymi kwestiami: ciężko trafić w sedno. Dotyczy to na przykład takiej rzeczy jak władza. Kiedy minął kwadrans, aula ponownie wypełniła się studentami. Brakowało jednak grupki siadającej na samym przodzie na prawym skrzydle, którą nazywałam kliką z óstermalmu2. Nie miało to być pejoratywne określenie, a jedynie oddające stan rzeczy, podobnie jak oni stwierdzali, że ja nie należę do żadnej kliki, nawet jeśli bardziej utożsamiałam się z grupą siedzącą z tyłu na lewym skrzydle, nazywaną również kliką socjałów. Nie wiem, dlaczego nie wrócili. Może miało to związek z pytaniem albo poszli na prezentację jakiejś firmy, bankiet lub zebranie samorządu. Byli pod tym względem bardzo pilni. Nikt nie usiadł na balkonie. Zostałam jednak na miejscu w nadziei, że dziewczyna, która zadała pytanie, wróci. Reine Back kontynuował swój gościnny wykład, jakby nic się nie wydarzyło, ale zadbał, by w tej drugiej godzinie nie zostało czasu na pytania. Po wykładzie poszłam do kafejki Sosta, gdzie umówiłam się z Joakimem. Pojawił się kilka minut później, miał na sobie jasne dżinsy, czarną skórzaną kurtkę, czerwony szydełkowy szalik, grube rękawiczki z jednym palcem i złote adidasy, które kupił w Londynie i do których był bardzo przywiązany - z nieodłącznym plecakiem wyładowanym książkami, choć podręczników było w nim niewiele. - Albert Speer - jego walka z prawdą - wyjął cegłę w miękkiej okładce. Jasne oczy uśmiechały się, a jego nozdrza pulsowały. Przeczytał na głos kilka fragmentów, 2. Wytworna dzielnica Sztokholmu (przyp. tłum.). które podkreślił ołówkiem. Na marginesach poupychał zapiski. Był, podobnie jak ja, człowiekiem marginalnym. Postacią z boku. Szczupły, ale nie chudy, dość szeroki w ramionach. Wegetarianin, chyba że mama albo tata podsunęli mu befsztyk lub pierś z kurczaka, kiedy ich odwiedzał. O jasnych niesfornych włosach, które nieco ukośnie opadały na czoło i które wolno było obcinać tylko jednemu fryzjerowi w Sztokholmie. Joakim był próżny, co bez ogródek przyznawał. W końcu odłożył książkę, zamówił cafe au lait, naprawdę godną polecenia w tym miejscu, i skosztował piany. - Jedna dziewczyna zadała dzisiaj pytanie. - Opowiedziałam, co wydarzyło się w auli. - Domyślasz się, kto mógłby to być? Zastanowił się przez chwilę i powoli skinął głową. - Karolina Valentin - powiedział. - Jest przebojowa. Poczta elektroniczna stała się tym kanałem, z którego studenci Wyższej Szkoły Handlowej korzystali najczęściej, gdy chcieli się z kimś umówić, czy to w celach towarzyskich, biznesowych czy innych, do których dało się zaliczyć większość maili (na dłuższą metę prowadziło to do powstawania wśród studentów Handlówki towarzystw wzajemnej adoracji). Zapewniała dyskrecję. Stosunkowo łatwo było odrzucić propozycję, która nie przypadła człowiekowi do gustu. Zawsze można było powołać się na jakiś referat, którego termin zbliżał się siedmiomilowymi krokami. Większość poza studiami miała też jakąś pracę lub praktykę. A jeśli nawet nie, nic nie stało na przeszkodzie, by je zmyślić. W niektóre dni podejrzewałam, że gros Ciągle Zajętych zmyśla. Kiedy indziej miałam nieodparte wrażenie, że naprawdę są zestresowani na maksa. Większość nie przekroczyła pułapu dwudziestu pięciu lat. Ci, którzy go przekroczyli, stresowali się, że niedługo będą za starzy, by dostać pracę w firmie konsultingowej czy banku inwestycyjnym, które najchętniej zatrudniały dwudziestoletnich kawalerów, niemyślących o czasie wolnym, za to głęboko wierzących, że kiedyś w odległej przyszłości kapitał da im szczęście. Według słownika Bonniera, stojącego u mnie na półce, „przebojowy" znaczy: odważny, atakujący, agresywny, pewny siebie, nowoczesny. Moje pierwsze wrażenie dotyczące Karoliny Valentin było takie, że ma ona wszystkie te cechy3. 3. Karolina swoje pierwsze wrażenie przedstawiła mi później Stałyśmy na dziedzińcu i przyglądałyśmy się sobie z dwóch jego krańców. Umówiłyśmy się właśnie przez e-mail. Karolina ubrana była w długi ciemny płaszcz, który elegancko opinał jej smukłą, wysoką sylwetkę. Na nogach miała czarne glany i czarne, zaprasowane na kant spodnie. Wokół szyi owinęła ciemnoliliowy szalik. Ręce w czarnych rękawiczkach poruszały się w powietrzu jakby w takt melodii. Później zorientowałam się, że słuchała Brechta z walkmana. Twarz miała szczupłą i bardzo bladą. Włosy długie, rozpuszczone na ramiona. Ich kolor zmieniał się w zależności od kąta widzenia. Od kasztanowego, przez jasnobrązowy, chwilami z rudawym odcieniem, po zupełnie rudy. Kiedy podeszłam bliżej, zobaczyłam, że miała zielone, leciutko zezujące oczy. - Trzysta lat temu spaliliby mnie na stosie - powiedziała później, gdy wspomniałam o jej wyglądzie. - Karolina - powiedziała teraz, wyciągając prawą rękę, z której zdjęła rękawiczkę. - Karolina Valentin. Szósty semestr. - Stella. Stella Bjórk. Czwarty. Uśmiechnęłyśmy się obie na tę typową prezentację: a) imię i nazwisko; b) semestr; c) wyliczenie przynależności do jednej lub kilku sekcji samorządu, np. programowej, ekonomicznej, giełdowej czyds. równouprawnienia; d) praca poza studiami i tysiąc dodatkowych zajęć; e) ewentualni wspólni znajomi na uczelni, których razem się ustala; f) potem, jeśli chemia się zgadzała i/lub jeśli dana osoba stanowiła wystarczająco cenny kontakt, wszystko bardzo szczegółowo: pozornie nieśmiała, szczupła, niemal chuda, coś we wzroku zdradza, że nie ma już siedemnastu lat (mam dwadzieścia pięć), pochłania wszystkich i wszystko, co ją otacza, ma trudności z odgraniczeniem siebie od innych, niespokojna, ledwie widoczna blizna na zadartym nosku i zabawnie naderwany płatek lewego ucha, ciemne niesforne włosy do ramion (należałoby je przyciąć), dłoń chłodna, uścisk pewny, wydaje sie mieć niejaką skłonność do dramatyzowania rzeczywistości, przypuszczalnie cierpi na lekką nadkreatywność i pływy uczuć, ma w sobie trochę pesymizmu i dużo naiwności, pewne poczucie humoru, chyba warta poznania. dodawało się kolejny link w osobistej sieci. W naszym przypadku punktów c-/nie było. Przeskoczyłyśmy od razu do g. G oznaczało świeżo nawiązaną przyjaźń. Potem następowało h, czyli zażyła przyjaźń, a po nim wszystkie stopnie aż do z, które w zasadzie znaczyło tyle, że człowiek gotów był poświęcić życie dla tej drugiej osoby. Poszłyśmy na piechotę do Humlegarden, gdzie usiadłyśmy na ławce i podzieliłyśmy się Brechtem z jej słuchawek i pudełeczkiem pastylek na gardło, mających wedle Karoliny przeczyszczające działanie. Zauważyłam dwóch kloszardów, siedzieli przytuleni do siebie pod drzewem i pili ze wspólnej butelki. Jednego z nich widywałam na S:t Eriksplan, jak przy bankomacie Handelsban-ku sprzedawał Sytuację w Sztokholmie4. Stał się znacznie bardziej baryłkowaty, od czasu gdy ponad rok temu ujrzałam go po raz pierwszy. Miałam wrażenie, że w każdej chwili może pęknąć i zamienić się w kałużę o wysokim stężeniu alkoholu. Miał słomianożółte, nastroszone włosy, czerwoną, napuchniętą twarz, bulwiasty nos i jasne, żałosne oczy, których spojrzenia większość przechodniów starała się unikać. Ręce wyglądały tak, jakby chciały pogłaskać po głowie dziecko. Małą księżniczkę. Której byłoby obojętne, że on wygląda jak troll. Przyszedł mi na myśl termin „kapitał ludzki" i zaczęłam się zastanawiać, czy można go, podobnie jak zwykły kapitał, naprawdę zużyć. Zapytałam Karolinę. Powiedziała, że też się nad tym zastanawiała i doszła do wniosku, że można, ale nigdy do końca, bo zawsze zostaje coś, co jest w stanie urosnąć do poprzedniej wielkości. Coś zawsze może powrócić. Choć nie każdy jest tego świadomy. Zwłaszcza, jeśli uwierzył, że jest bez wartości, bankrutem zdolnym tylko do siedzenia pod drzewem i popijania z butelki. Karolina była wzburzona. Oczy biegały jej na wszystkie strony. Situation Stockhob seta bezdomnych Włosy furkotały. Dałam jej Brechta i trochę się uspokoiła. Kiedy posłuchała przez chwilę muzyki, zagadnęłam ją o pytanie, które postawiła w auli i zapytałam, dlaczego się nie ujawniła. - Lubię zadawać pytania, których nikt inny nie zadaje. A kiedy udał, że nie dosłyszał, uznałam, że nie jest wart, bym się ujawniała. Siedziała przez chwilę w milczeniu, obgryzając paznokcie. - Przeraża mnie - powiedziała w końcu - że nikt nie zadawał innych pytań niż tylko grzeczne pytania o podatki, warunki dla małych firm, wzrost gospodarczy i tym podobne. Zawsze musi być tak cholernie miło i przyjemnie w tej szkole! Z początku nie nawiązałam na uczelni żadnych znajomości. Tak było przez cały semestr. Z jednej strony sama sobie byłam winna, z drugiej strony bardzo ciężko jest poznawać ludzi, nie czując się najlepiej, a właśnie przechodziłam małą depresję. Przy nie najlepszym samopoczuciu trudno zdobyć się na inicjatywę. A kiedy człowiek nie wykazuje inicjatywy, nikt nie zwraca na niego uwagi. W Wyższej Szkole Handlowej należało od samego początku tryskać szczęściem i odnosić sukcesy. Nie było w niej miejsca dla osób czołgających się po dnie duszy. Później poznałam Joakima. Odezwał się do mnie po jakiejś parapetówie, na którą z niewiadomych przyczyn zostałam zaproszona. Zapewne ktoś źle zaadresował e-maila. Wszyscy studenci mieli numery immatrykulacyjne, które stanowiły też podstawę przydzielanych im adresów e-mailowych. Ja miałam numer 26180. Łatwo mogło się zdarzyć, że ktoś przestawił cyfry. Przez Joakima poznałam w szkole kilka osób, z którymi z czasem się zaprzyjaźniłam. Karolina była jedną z nich. Gdy ją poznałam, wróciła właśnie na uczelnię po rocznej dziekance, którą wzięła między innymi po to, by popracować jako asystent reżysera w Operze Królewskiej. Zapytałam oczywiście, jak to się stało, że ona, kochająca nader wszystko operę, wybrała studia ekonomiczne. - Interesuje mnie władza - odparła ze wzruszeniem ramion. Zanim przeniosłam się do Sztokholmu, mieszkałam w Uppsali, gdzie przez blisko cztery lata studiowałam teologię. Nie żeby zostać pastorem, tylko żeby odkryć sens życia. Szukałam go w książkach i nie miałam czasu na życie studenckie ani w ogóle na jakiekolwiek inne życie. W połowie pracy magisterskiej, w której zajmowałam się spojrzeniem Kierkegaarda na wolność, zrozumiałam nagle, jak bardzo jestem zniewolona i jak bezsensowne jest moje życie. Pocięłam Kierkegaarda nożyczkami i zdecydowałam się rzucić na głębokość 70 000 sążni. W tym nastroju poszłam na seminarium o Mamonie zorganizowane przez duszpasterstwo akademickie. Pomyślałam, że szukając sensu w tym wszystkim, równie dobrze mogę uczyć się o Mamonie jak o Bogu. Kiedy więc Karolina zapytała, dlaczego zdecydowałam się na Wyższą Szkołę Handlową, odparłam: - Potrzebowałam zmiany klimatu. Gdy zapytała, czy moim zdaniem studenci Handlówki są inni niż ci z uppsalskiej teologii, odpowiedziałam: - Tutaj większość jest jak autostrada. Na teologii ludzie przypominali bardziej plątaninę ścieżek. Nie rozstrzygam, co jest lepsze. Sama chyba wciąż jestem bardziej plątaniną ścieżek. Przeprowadziłam się z akademika na Rackarberget w Uppsali do akademika Idun na obrzeżach dzielnicy Vasastan w Sztokholmie. Była to zamiana na czarno. Można było ją wybielić, płacąc wysokiemu chudzielcowi ze Sztokholmskich Domów Studenckich coś koło pięciu tysięcy koron. Zapłaciłam. Wolność nie pociągała mnie aż na tyle, żebym chciała ryzykować wyrzucenie w każdej chwili na ulicę. Zamieszkałam na czwartym piętrze w pokoju tak małym, że bardziej zasłógiwał na miano składziku. Do dyspozycji miałam stolik kuchenny, małą szafę, małe wąskie łóżko, mały stolik, dwa małe krzesła i mały fotel. Duże były jedynie toaleta i prysznic. I tak miałam szczęście, że jestem bardzo małym człowiekiem, jeśli patrzeć przez pryzmat rozmiarów ciała. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak bardziej rośli studenci znosili tę kokpitową egzystencję. Okna w każdym razie wychodziły na właściwą stronę. Niewłaściwą była Norra Stations-gatan i Solnabron, wiaduktem przez całą dobę przetaczały się dudniące ciężarówki i tiry. Ja za to, jedząc czy ucząc się, spoglądałam na wzgórze, na którym za dnia bawiły się dzieci z pobliskiego przedszkola, a nocą przechadzały psy ze swoimi właścicielami, czasem ktoś wracał z imprezy, pojawiał się amator joggingu lub kloszard. Nazbyt często zdarzało się, że studiowanie ludzi ze wzgórza uznawałam za ciekawsze niż studiowanie na przykład alokacji efektywnej w sensie Pareta. Mogłam siedzieć godzinami, patrząc na ludzi nocy i marginesu i próbując wyobrazić sobie, co się z nimi działo poza wzgórzem. Jednego z pierwszych dni popełniłam błąd, otwierając okno, żeby wywietrzyć po smażeniu. W pokoju nie było wentylatora. Uchyliłam nieco drzwi na korytarz, żeby wietrzenie było skuteczniejsze. Gdy tylko otworzyłam okno, poleciało na mnie z taką siłą, że straciłam równowagę i upadłam. Szyba rozbiła się o ścianę, a przez pokój przeciągnął tak silny podmuch, że przesunął mnie kawałek po podłodze. Miałam wrażenie, że cały budynek głęboko wciągnął powietrze. Kiedy później chudzielec z SDS-u wstawił nową szybę, wyjaśnił mi, że ciśnienie w budynku nie było zupełnie normalne. Skasował mnie na tysiąc koron. Tego miesiąca żyłam na koszt rodziców. Powietrze na klatce schodowej było bardzo specyficzne - leżały tam sterty worków ze śmieciami, co rusz potykałam się o jakiegoś starego pijaka, ćpuna albo wariata, którzy twierdzili, że tam mieszkają. Którejś nocy obudziło mnie drapanie do drzwi. Gdy otworzyłam, zobaczyłam mężczyznę z kartą magnetyczną, którą usiłował wetknąć do dziurki od klucza. Zamki na karty wymieniono na zwykłe wiele lat temu, kiedy schronisko dla takich jak on przerobiono na akademik. Motłoch wymieciono. Ściągnięto przyszłość. Mężczyzna za drzwiami należał do motłochu. Ja należałam do przyszłości. Z wyglądu był mniej więcej w wieku mojego taty. Przypuszczalnie był znacznie młodszy. Kurczowo trzymałam klamkę. Przez szparę w drzwiach, która pozwoliła na kontakt wzrokowy, poprosiłam, żeby sobie poszedł. Ścisnął kartę mocno w garści i tak silnie zagryzł dolną wargę, że zaczęła krwawić. Potem bardzo powoli odwrócił się do mnie plecami i oddalił długim korytarzem, którego żółtobiałe światło zawsze przywodziło mi na myśl więzienie lub zakład psychiatryczny. Wślizgnęłam się z powrotem do łóżka i wzięłam kilka głębokich oddechów, żeby napięcie opadło. Na nocnym stoliku leżała sterta książek o Kapitale. Zdając sobie sprawę, że już nie zasnę, sięgnęłam po leżącą na wierzchu i przeczytałam o związku między inflacją a bezrobociem. W krótkim okresie przy zwiększonej inflacji bezrobocie maleje i vice versa (tzw. zależność Phillipsa). Zastanowiło mnie, czy podobna zależność mogła występować między motłochem a wartością człowieka. Siedziałyśmy z Karoliną w Sali Wschodnioazjatyckiej, studiując plan uczelni, który uprzednio walał się w kącie. Karolina wiodła palcem od dołu ku górze. Pomieszczenia samorządu na poziomie -1: kafeteria, pub, pomalowana na czerwono sala Sekcji Programowej z kanapami i skrzynkami piwa, toalety5, sekretariat (gdzie Pontus Bjaerke, skarbnik samorządu, tkwił zawsze za swym gigantycznym biurkiem, pochłonięty przygotowywaniem porządku obrad na zebrania zarządu), Rotunda i szafki w korytarzu o kształcie banana (zwanym również korytarzem macanek) i dalej w korytarzu, przy którym znajdowały się Sekcja Socjalna, Sekcja Sportowa i jeszcze parę innych sekcji, po czym koło zamykało się przy Sali Giełdowej graniczącej z Salą Wschodnioazjatycką i kafeterią. Nad pomieszczeniami samorządu mieściły się aula, kilka sal seminaryjnych, dziekanat, gabinet rektora, dział administracyjny, a nad nimi, piętro po piętrze różne instytuty z gabinetami wykładowców i doktorantów, salami na seminaria, zebrania i oficjalne wizyty. Biblioteka zajmowała poziomy od piątego do dziewiątego. Karolinę interesowała przede wszystkim biblioteka, teren rektora, strych i dach. Podejrzewała, że kryją jakąś tajemnicę. Miała, podobnie jak ja, bujną wyobraźnię. 5. Którym nadano imiona Enok (męska) i Eunucka (damska). Zakaz korzystania z tych toalet miały koty, czyli studenci pierwszego roku, do czasu przejścia przez pierwszą sesję tzw otrzęsiny Zwróciłam jej na to uwagę. Odparła, że trzeba cholernie bogatej wyobraźni, żeby jako tako dorównać rzeczywistości. Mnie również pociągały dyrektorskie gabinety, strychy i dachy. Już jako dziesięciolatka próbowałam otworzyć wytrychem gabinet dyrektora szkoły. Nie udało się. Zaniosłam do domu uwagę w dzienniczku. Rodzice bardzo się zdziwili. Byłam przecież grzeczną dziewczynką. Któregoś wieczoru zdobyłam szkolny strych i dach, po-buszowałam wśród kartonów zawierających stare książki, szkolne plansze, fotografie i mniej lub bardziej pochlebne opinie o uczniach od początku wieku, a następnie wyciągnęłam się na dachówkach koło mojej najlepszej przyjaciółki i powiedziałam jej i niebu, że kiedy będę duża, zostanę premierem i reżyserem. Oboje mi uwierzyli. Potem najlepsza przyjaciółka oznajmiła mi, że nie mam co sobie wyobrażać, że jestem kimś, bo jestem nikim, a zresztą dobre stopnie, zwłaszcza z matematyki i szwedzkiego, to straszny obciach. Przełknęłam te słowa i rozbolał mnie brzuch. Kilka lat później zaczęłam chudnąć. Wypłukiwała mnie depresja. Lekarze obmacywali moje patykowate ręce i nogi i napominali, bym nie brała tak wszystkiego do siebie i unikała napadów lęku w sąsiedztwie jedzenia. Kiedy tata urządził awanturę, skierowano mnie do kliniki leczącej zaburzenia w odżywianiu. Czas oczekiwania szacowano na ponad dwa lata. Ważyłam czterdzieści dwa kilo. Nie paliło się. Kapitał ciała mógł spokojnie skurczyć się do trzydziestu pięciu kilo, zanim uznano, że opłaca się mnie przyjąć. Mniej więcej w tym samym czasie mój otyły wuj zaczął mieć problemy z sercem. Natychmiast zajęli się nim różni lekarze i dietetycy. Dwa lata i minus siedem kilo później trafiłam do kliniki. Dostawałam tam, podobnie jak inne najciężej chore dziewczyny, propozycje pracy jako modelka od obleśnych fotografów, którzy kręcili się wokół szpitala i rozglądali za będącymi na czasie żebrami. Opowiedziałam to Karolinie. Wściekła się i zwyzywała całą branżę mody, aż bryzgało. - Hodują anorektyczki i heroinistki - orzekła - i nazywają to pięknością, zarabiają pieniądze na kompleksach, którymi zatruwają ludzkość, a zwłaszcza kobiety. - Rynek daje konsumentom tylko to, czego sami chcą - powiedziałam. W zamierzeniu był to gorzki komentarz, ale wzburzył Karolinę jeszcze bardziej. - Rynek daje konsumentom to, czego konsumenci chcą zdaniem rynku - prychnęła. - I czego, zdaniem rynku, powinni chcieć, niezależnie od tego, czy jest to dobre, czy złe, byleby tylko przynosiło zysk. Pochyliła się ponownie nad planem, tak że jej długie włosy musnęły papier. Usiadłam przy komputerze i po-serfowałam trochę po stronach Stowarzyszenia Azji Wschodniej, na których przeczytałam między innymi o wycieczce do Singapuru i Malezji, planowanej latem przez część grupy. Karolina była jednym z uczestników. Zdziwiłam się. Zbiorowa turystyka nie leżała raczej w jej charakterze. - Mam zapłaconą podróż - wyjaśniła. - Potem odłączę się w dogodnym momencie i będę zwiedzała na własną rękę. - A nie jest to wyjazd w celach naukowych? - zapytałam. - Zawsze mogę urządzić spotkanie z kilkoma malezyjskimi wieśniaczkami i zapytać je, dlaczego polityczna i ekonomiczna władza wciąż jest w rękach mężczyzn. - I jak myślisz, jaka będzie odpowiedź? - Stara śpiewka, że tradycja, że kobiety rodzą dzieci, którymi muszą się opiekować, nie mają więc czasu na politykę. Rozciągnęła swoje długie, szczupłe ciało na kanapie, skrzyżowała nogi obute w glany i oparła rękę na czole. Wyglądała jak połączenie Pippi z Madiką. - Chociaż najchętniej pojechałabym do Mongolii, żeby lansować szwedzką operę - powiedziała po chwili milczenia. - Dlaczego akurat do Mongolii? - Dlatego, że chcę pędzić na czarnym mustangu przez mongolski step, słuchając Brechta płynącego z głośników przed pałacem chana - powiedziała, ziewając. Chwilę później zasnęła. Odwróciłam się z powrotem do komputera i serfowałam dalej po stronach samorządu. Nagle ktoś zapukał do drzwi. Karolina zerwała się z kanapy, a w drzwiach pojawiła się głowa woźnego, Arifa. - Aha, Karolina i Stella. Obiad w sali KAW6 dla wszyscy głodni studenci, bardzo dobre jedzenie, gratis, Arthur Andersen stawia, idźcie tam, dziewczyny, najeść się, to Arif będzie się cieszył, bo on nie lubi, jak wy się odchudzacie, bo dużo nauki, a tylko kawę pijecie, i boli brzuch, a z tego dziury w żołądku, i wy na zwolnieniu. Ja ani raz na zwolnieniu za dziury w żołądku. Wy studenci wiele razy na zwolnieniu za dziury. Idźcie naprawić dziury w żołądku. Odszedł ze swoim pobrzękującym pękiem kluczy, żeby informować napotkanych studentów o darmowym obiedzie. Poszłyśmy z Karoliną do sali KAW, żeby załatać nasze potencjalne dziury w żołądku. Arthur Andersen był jedną z najpopularniejszych firm konsultingowych w Handlówce i sala szybko wypełniła się studentami, którzy objadali się, słuchając jednym uchem prezentacji. Usiadłam koło skarbnika Bjaerkego, który porzucił swoje biurko, żeby pochłonąć nieco pieczeni wołowej i ziemniaków z pietruszką. Miał jak zwykle zdumiony wyraz twarzy, jakby się dopiero co obudził. Kawałek ode mnie siedział punk Jens o czarnych włosach i z kółkiem 6- Knut Agathon Wallenberg (1853-1938) - bankier, pierwszy fundator uczelni, późniejszy minister spraw zagranicznych (przyp. tłum.). w nosie. Zaczął studia dwa lata temu, ale poza zajęciami z podstaw matematyki i informatyki nie pokazał się na żadnym wykładzie. Za to pojawiał się niemal na wszystkich poczęstunkach i obiadach fundowanych przez różne firmy. Obok niego siedział Rasmus Geniusz, krótko przystrzyżony, z plecaczkiem Fjallraven7 i IQ wyższym niż większości obecnych. On z kolei prawie nigdy nie przychodził na darmowe posiłki, bo jak uzasadniał, jego nie można było kupić. Nie wiem, dlaczego przyszedł tym razem. Może żeby dotrzymać towarzystwa Jensowi, może żeby przyjrzeć się z bliska kupującym i kupowanym. Niektórzy twierdzili, że jest komunistą, aleja określiłabym go raczej jako lewicowo-ekologizującego intelektualistę krytycznego także wobec komunistów i zielonych, którzy jego zdaniem dali się skorumpować niemal w takim samym stopniu jak prawica. Na wyżerkę przyszła też połowa redakcji Minimaksa, jak również kilku łebków z grupy kabaretowej, w której byłam przez jakiś czas, zanim mi nie oświadczyli, że w moich skeczach jest za mało seksu i alkoholu, a tego właśnie widzowie - studenci Handlówki - oczekują. Jak zwykle witali się radośnie, podchodzili, całowali w policzek. „Fajnie cię zobaczyć, Stella, co teraz porabiasz, musimy pójść na kawę któregoś dnia, gdybyś chciała, to może udałoby się gdzieś ciebie wcisnąć w następnym programie, byłoby super, nie przy scenariuszu, bo do pisania jest nas już pięciu i z tobą byłoby za dużo, ale może zajmiesz się rekwizytami?" Czarujący chłopcy. Ludzie od Andersena zaczęli przemawiać. Jeden po drugim występowali naprzód i mówili, że the new management process, new economy financing, human resource, knowledge management, efficient efficiency, out-sourcing, resourcing, value added chaining i tak dalej. - Ale co konkretnie robicie? - zapytał chłopak o bujnych kręconych włosach, w prostokątnych okularkach. - Efektywizujemy procesy pracy w przedsiębiorstwach, dajemy im management support i rozwijamy strategie knowledge management i efektywnej alokacji outsourcingu - powiedział konsultant Andersena i uśmiechnął się tak, że rząd perfekcyjnych zębów aż błysnął. Konsultanci prezentujący firmy w Wyższej Szkole Handlowej byli zawsze młodzi, eleganccy i zadowoleni z życia. Byłam przekonana, że wielu z nich miało za sobą karierę sportową w elitarnych klubach i ukończone z wyróżnieniem studia na najlepszych światowych uniwersytetach. To byli po prostu superludzie. Łączyli się w pary i wydawali na świat po dwoje idealnych dzieci (chłopca i dziewczynkę w odstępie dwuletnim), które wyrastały w willi na Lidingó, w Danderyd czy Saltsjóbaden. Oczywiście z opiekunką. Pełne szczęście. I ja mogłam być jedną z nich. - Poszukujemy indywidualistów o społecznych kompetencjach, którzy pasują do naszego teamu, umieją się przystosować, są elastyczni, lubią ciężko pracować nad danym case, ale nie będą wahali się wziąć innego case, który może całkowicie różnić się od poprzedniego i dotyczyć zupełnie innej branży. Poszukujemy ludzi, którzy konsekwentnie dążą do celu i starannie dobierają środki, ludzi o osobowościach przywódczych, nie dominujących czy mających trudności z zawieraniem kompromisów, ludzi kreatywnych potrafiących rozwiązywać problemy i działać delikatnie, także tam gdzie trzeba twardych posunięć. Karolina spojrzała na mnie znad kieliszka wina, rozbawiona. - Pięknie, ale czy mógłby pan podać konkretny przykład jakiegoś case? - zapytał ten ciekawski kędzierzawy. - Proszę bardzo. Klient przychodzi do nas i dyskutujemy z nim case, którym na przykład może być potrzeba efektywizacji procesów pracy w przedsiębiorstwie, potem zbiera się team, urządzamy brainstorming i opracowujemy strategię, jak na przykład knowledge management i outsourcing mogłyby pomóc przedsiębiorstwu lepiej i efektywniej alokować jego fizyczny kapitał, kapitał ludzki, a także - i to jest nowość w the new-new economy - duchowy, na który składa się Spiritual Quota pracowników. W każdym razie strategię uzupełnia się o model, który opracowujemy w naszym brain-laboratory i który w znacznej mierze opiera się na możliwościach nowej ekonomii, między innymi BTB i BTC. Potem konfrontujemy klienta z naszymi strategiami i modelami, a jednocześnie implementujemy i ewaluujemy case. Czy taka odpowiedź pana zadowala? Kędzierzawy skinął zniechęcony głową. Po prezentacji i obiedzie wszyscy zostali zaproszeni do pubu. Wypiłyśmy z Karoliną po darmowej coli i usiadłyśmy na jednej z kanap. Obserwowałyśmy stamtąd mieszankę studencko-konsultingową, której składnikom chodziło o to, by w oczach innych wyglądać możliwie elegancko, interesująco i szczęśliwie. Uściski dłoni przeplatały się z wymienianymi wizytówkami. Wiedziałam już, że w konsultingu pracować nie będę, więc podarowałam sobie tę rundkę wazeliniarstwa. - Jutro na obiad zaprasza Investor - powiedziałam -a pojutrze jest włoski bufet w banku SEB. Karolina popijała w zamyśleniu colę. - Banki powinno się wyburzyć, w ogóle nie uznają równouprawnienia. Biorą tylko tłustych facetów na dyrektorów. Mają dziwne kryteria doboru na to stanowisko. - Nie męczy cię to ciągłe myślenie o równouprawnieniu? - zapytałam. - Owszem, ale lepiej się pomęczyć niż być tchórzem, który nie umie powiedzieć prawdy w oczy. Dopiła colę, wstała, nałożyła walkmana, wcisnęła ON i znikła. Też wyszłam z pubu i ruszyłam w stronę domu. Rozmyślałam o przyjęciu stanowiska dyrektora banku po skończeniu studiów. Byłoby super, gdybym została dyrektorem banku jako pierwsza w Szwecji szczupła kobieta przed trzydziestką. Moim pierwszym posunięciem byłoby przyjrzenie się pensjom i skorygowanie nieprawidłowości. Moim drugim posunięciem byłoby ustanowienie babci patronką banku. Moim trzecim posunięciem byłaby dymisja i wyznaczenie sobie groteskowo wysokiej odprawy, tylko po to, żeby udowodnić, że kobiety też potrafią po świńsku nadużywać władzy. Potem podzieliłabym odprawę na dwie równe części, jedną przekazała ośrodkom pomocy dla kobiet, drugą ośrodkom pomocy dla mężczyzn. Stałam przez chwilę bez ruchu przed Wielką Bramą i spoglądałam na swoje białe adidasy z czerwoną gwiazdą, potem odchyliłam głowę i przyjrzałam się szarej kamiennej ścianie. W ten sposób wracam do kościoła, pomyślałam, wyciągnęłam kartę magnetyczną, przeciągnęłam przez czytnik, wstukałam kod, otworzyłam drzwi i weszłam do środka. Uczucie, że znalazłam się w kościele, w którym przyuczano się do modłów lub już modlono do Boga o imieniu Mamona, ogarniało mnie często, gdy przychodziłam na uczelnię. Brzmi to oczywiście strasznie. Kapitał nie może być celem samym w sobie, tylko środkiem do osiągania wyższych celów, na przykład dobrobytu, wydajniejszej pracy w przemyśle czy szybszej i sprawniejszej wymiany informacji, towarów i usług pomiędzy krajami. „Efektywniejszy podział kapitału zapewni ludziom dobrobyt", powiedział profesor na dzisiejszym wykładzie z gospodarki narodowej. Nie mogłam nie zastanowić się, jaka byłaby reakcja słuchaczy, gdyby powiedział: „Efektywniejszy podział ludzki zapewni kapitałowi dobrobyt". Taka wypowiedź świadczyłaby o tym, że kapitał traktuje się jak żywą istotę lub, jeśli kto woli, Boga. Poza pracownikiem ochrony, który czytał magazyn kulturalny osłonięty Pulsem Biznesu (nie zorientował się, że okulary pełnią rolę lusterek), nie dostrzegłam żywej duszy. Pozdrowiłam go skinieniem głowy. Skinął v powietrzu. Kartą magnetyczną otworzyłam następne drzwi, weszłam na piąty poziom do biblioteki i zwróciłam kilka podręczników. Przyjął je zaspany student, nie mogący doczekać się dziewiątej, żeby zamknąć bibliotekę. Położył nogi na krześle i wertował jakieś czasopismo. Odnotowałam, że właściwie był gruby. Otyli studenci stanowili rzadkość na tej uczelni, podobnie jak imigranci (zwłaszcza Murzynów można było policzyć na palcach, także wśród studentów z wymiany, ale dla wielu ekonomistów Afryka po prostu nie istnieje, więc było to niejako zrozumiałe), niepełnosprawni i dzieci z rodzin wiejskich czy robotniczych. Sama byłam szczupłą Szwedką bez widocznego kalectwa, dzieckiem z rodziny inteligenckiej, mieszkającej w willi i dobrze zarabiającej. W jakiś sposób wtapiałam się więc w tłum. Weszłam wyżej wąskimi krętymi schodami, aż dotarłam na ostatnie piętro, gdzie, zgodnie z przewidywaniami, znalazłam Joakima, który ślęczał nad rachunkowością, wciśnięty pomiędzy półki uginające się pod ciężarem starych książek z historii ekonomii - japońskich, rosyjskich, polskich, tureckich, arabskich i rumuńskich. Joakim na krótką chwilę spojrzał znad ćwiczeń rachunkowych, odnotował moje istnienie, spuścił wzrok i wrócił do liczenia. Usiadłam w oknie i wyjrzałam na teren między uczelnią a McDonaldem. Biegł tam wzdłuż Sveavagen mur, potem skręcał o 90 stopni i ciągnął się jeszcze kawałek; w powstałym narożniku przesiadywała zawsze grupka pijaków, którzy wrzeszczeli, rechotali, mamrotali sprośności i prośby. Był tam też asfaltowy plac do jazdy na deskach i rolkach. Którejś nocy jeździliśmy po nim z Joakimem, omal się nie zabijając - z pozdzieranymi dłońmi i kolanami trafiliśmy do McDonalda, zamówiliśmy po mdłym wegburgerze, a colą zdezynfekowaliśmy rany. -Jakie pomieszczenie w szkole jest, twoim zdaniem, najważniejsze? - zapytałam Joakima, chociaż wiedziałam, że zacznie nerwowo obracać w palcach ołówek, . a potem zrzuci winę na mnie, jeśli jeszcze raz obleje statystykę. - Dlaczego pytasz? - nerwowo zaczął obracać ołówek. - Bo tam powinna znajdować się świątynia Mamony. Pstryknął ołówkiem w moją stronę. - Tu nie ma żadnej Mamony, tylko studenci, którzy obleją statystykę szósty raz z rzędu. Zjeżdżaj i zostań pastorem, nie wiem, albo skocz mi kupić kawę. - Tu nie wolno pić kawy. - Rozmawiać też nie. To przeszkadza. - Masz OP8? - Stella, proszę! - Nuthouse gra dziś wieczorem w Faschingu - powiedziałam bezlitośnie. - Dziesięć koron zniżki dla studentów. Za tę zaoszczędzoną dwudziestkę możemy sobie kupić całą colę, czyli niejako dostaniemy ją za darmo. - A nie powinnaś odłożyć swojej dychy do skarbonki, by w ten sposób dochrapać się miliona, akurat gdy przyjdzie ci się kłaść na łożu śmierci? Chociaż wtedy zmieniłyby się przepisy podatkowe i musiałabyś zapłacić dziewięćdziesiąt procent podatku od oszczędności i opłatę manipulacyjną piętnaście procent, przez co, wydając ostatnie tchnienie, byłabyś pięć procent w plecy, zabrakłoby ci na trumnę i pochowaliby cię w kartonie. - Wyzłośliwiasz się, w Szwecji każdy ma prawo do godnego pogrzebu, dzięki socjalistom. - Dzięki socjalistom mamy takie podatki - Joakim uśmiechnął się swoim prawicowym uśmiechem9. 8. Objawy przedegzaminacyjne. Częste: zaburzenia koncentracji, rozdrażnienie, bezsenność, zatrucie kofeiną, bóle karku i pleców, suche spojówki, obtarcia między kciukiem a palcem wskazującym, skurcze od pisania. Rzadsze: kołatanie serca, drżączka (tremor), potliwość, zatwardzenie (wskutek siedzącego trybu życia w kombinacji z niewłaściwym odżywianiem), gazy, aktywność towarzyska brak i obżarstwo. 9. Dysponował również m, po który sięgał w odpowiednich momentach, z powodu biurokracji - Chciałbyś więc, żeby ludzie sami płacili sobie za pogrzeby? - miałam ochotę go zdzielić. - Chciałbym społeczeństwa, gdzie najważniejsza jest jednostka, a nie zbiorowość. - A jeśli jednostką jest niemłoda, niepełnosprawna czarna kobieta bez wykształcenia, z dziesiątką dzieci na utrzymaniu i mężem przepijającym każdą koronę z pięciu dorywczych prac? - Dlaczego musisz zawsze tak cholernie przejaskrawiać? - zamknął z trzaskiem podręcznik do statystyki. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu, zastanawiając się, czy kłócić się dalej, czy przełożyć dyskusję na inny raz, kiedy będziemy na rauszu, bo wtedy naprawdę mogliśmy sobie dogryzać, bez obawy, że się na siebie obrazimy. - Lepiej przejaskrawiać, niż nie dostrzegać - szepnęłam. Może dosłyszał, może nie, w każdym razie nie był już chyba zły, raczej wdzięczny, że uwolniłam go od męczących rozkładów T i F, Poissona, dwumianowych i normalnych10, które jak twierdził, śniły mu się po nocach. Przed wyjściem ze szkoły zajrzeliśmy do Sali Giełdowej, żeby zobaczyć, czy Tommy żongluje swoimi milionami. Żonglował. W ciemności. Grube okulary dziesięć centymetrów od monitora, ramiona podciągnięte niemal do granic możliwości. Nieznosiłam tępoty w sektorze publicznym lub gdy w okresie rozliczeń podatkowych żałowałam, że nie mieszkam w Monako, tylko w kraju, w którym ciągle mam do zapłacenia zaległy podatek. „Myślałem, Stella, że jesteś komunistką - mawiał wtedy - ale najwyraźniej jesteś pozytywnie nastawiona do liberalizmu, przynajmniej wtedy, gdy jest dla ciebie korzystny". Nie mogłam go rozgryźć, jeśli chodzi o politykę. Sam nigdy nie ujawnił, na jaką partię głosuje. To była prywatna sprawa. Skrupulatnie dbał, by granice, jakimi się obwarował, nie były przekraczalne. Za to go podziwiałam. Ja miałam ogromne kłopoty z pilnowaniem swoich. Newbold, Statistics for business and economics Już od samego patrzenia na tę książkę, człowieka (o ile nie jest zapaleńcem) powinien ogarnąć strach. Kalkulator w kieszonce koszuli, plakat z Billem Gatesem na ścianie nad komputerem, który teraz właściwie należał do niego, aktówka pełna prac, gazet, czasopism, artykułów i książek do finansów. To cechowało zapaleńca. Cechami z óstermalmu były: jasne, gładko zaczesane w tył włosy, w które wetknął okulary przeciwsłoneczne w złotych oprawkach na fosforyzującym sznurku w kolorze zielonej mięty, podniesiony kołnierzyk różowej pikowej koszuli, jasnoszary sweter z owczej wełny na ramionach, obcisłe markowe dżinsy z dziurami na kolanach (dziury wchodziły w cenę - jakieś tysiąc koron), czerwone buty o wysokich cholewkach, torba golfowa u stóp, a koło klawiatury kluczyki do eleganckiego szewro (lodowoniebieskie, z zaczesanymi w tył srebrzystymi błotnikami, bordową skórzaną tapicerką, indywidualną tablicą rejestracyjną z napisem TOMMY VON AF RICH i maskotką Sknerusa McKwacza dyndającą na lusterku). Z tym że zapaleńcem był daleko bardziej autentycznym niż óstermalmczykiem. Trzymał się razem z prawdziwymi óstermalmczykami, ale był jednak nieco na uboczu i wiedział, podobnie jak oni, że przyjęto go tylko ze względu na jego pieniądze. Dostrzegało się to nawet w sposobie witania. Poklepywali go po plecach i całowali w policzki inaczej niż siebie nawzajem. Bo się tam nie urodził. Był chłopakiem z robotniczej rodziny, który na początku zainwestował tysiąc we Framfab, wywindował się na dziesięć tysięcy, postawił znowu na Framfab, zarobił sto tysięcy, jeszcze raz włożył we Framfab i inne spółki informatyczne, doszedł do ćwierć miliona, po czym rozdzielił kapitał na inne branże, między innymi farmaceutyczną i biotechnologiczną (z idealnym wyczuciem czasu, tuż przed wielkim krachem dotcomów). Był teraz wart jakieś cztery, pięć milionów. Chodził z Julią Fries z mojego roku, o której w pierwszym semestrze krążyły złośliwe pogłoski. Pogłoski trafiły w końcu do ucha dziennikarza popołudniówki i następnego dnia gazeta obwieściła na pierwszej stronie: CÓRKA MILIONERA PRZYJĘTA DO WSH ZA ŁAPÓWKĘ. Rektor zdementował pogłoski i wyjaśnił, że została przyjęta za „szczególne osiągnięcia". Nigdy tych „szczególnych osiągnięć" nie sprecyzował. A przecież niewykluczone, że na przykład zwyciężyła w mistrzostwach świata juniorów w rzutkach, szachach czy tańcu towarzyskim lub grała na skrzypcach albo na pianinie równie dobrze jak klasycznie wykształcony solista. Przez jakiś czas naprawdę było mi jej żal. O ile można żałować kogoś, kto mieszka na Strandvagenn. - Jak leci, Tommy? - rzucił Joakim. Tommy wzdrygnął się i omal nie walnął nosem w ekran. - Cześć - powiedział, spoglądając na nas znad oprawek - tak sobie, kilka tysięcy w plecy w ciągu pół godziny, ale powinno się odwrócić przed zamknięciem. - Miałbyś jakiś cynk, co kupić? - zapytał Joakim, choć nie miał grosza, żeby zainwestować w akcje. Tommy wydał pomruk zastanowienia, po czym u-śmiechnął się w sposób, który powinien budzić obawy, i zaproponował wykupienie udziałów w którymś z tak zwanych grzesznych funduszy lansowanych ostatnio w USA. - Twoje pieniądze trafią prosto do producentów broni i narzędzi tortur oraz wydawców pism pedofilskich i porno. Zapadło milczenie, a uśmiech Tommy'ego powoli zgasł. - To, niestety, nie jest żart - i odwrócił się do monitora, żeby śledzić zmiany nastroju Dow Jonesa. W drodze do Faschingu Joakim i ja postanowiliśmy, że w akcji Anonimowych Akcjoholików, Tommy zostałby członkiem 11. Reprezentacyjna ulica w dzielnicy Ostermalm (przyp. tłum.). nr 1. Wykorzystalibyśmy 12-stopniowy program, podobny do tych, jakimi posługują się Strażnicy Wagi i Anonimowi Alkoholicy. Pobieralibyśmy od każdego członka symboliczną opłatę, która pod żadnym pozorem nie mogłaby zostać ulokowana w przedsięwzięciu grożącym zyskami. - W Sekcji Programowej12 jest materac, który mógłby się nam przydać - powiedziałam. Przybiliśmy piątkę. Potem zadzwoniliśmy do Karoliny z pytaniem, czy nie ma ochoty z nami wyjść, ale nie mogła, czytała właśnie partyturę nowej opery, którą jej przyjaciel z Akademii Muzycznej z kierunku kompozytorskiego napisał jako pracę dyplomową. Poprosił ją o komentarz do jutrzejszego ranka, kiedy to musiał nanieść ostateczne poprawki. Była totalnie zestresowana. - Powinniśmy do niej pojechać - powiedział Joakim -i wmusić w nią trochę czerwonego wina, to działa uspokajająco. Wieczór był udany. I gorący. Lokal zamieniał się w łaźnię parową, kiedy wpuszczano oczekujących na tańce. Okularnicy widzieli tylko parę. Nawet ze mnie lał się pot. Normalnie jestem wychłodzona i przemarznięta, stale narzekam, że ciągnie od okien lub drzwi, podczas gdy inni się roztapiają. Jak byłam mała, odmroziłam sobie palce na nartach i odtąd praktycznie przez cały rok muszę chodzić w grubych skarpetach. 12. Sekcja samorządu, której głównym zadaniem była organizacja imprez. Członkami Sekcji Programowej byli często smarkacze z wyraźną potrzebą, żeby się pokazać, najlepiej w grupie, z krzykliwym przesłaniem ELYTA TO MY, RESZTA TO WSZY, w czerwonych kombinezonach z nazwiskami na plecach, adidasach i z pobrzękującymi pękami kluczy do pomieszczeń przewidzianych na macanki i piwno -wódczane libacje oraz tworzenie klubów i paktów (męska część oddawała się temu równie chętnie przekształcając się w prawdziwe (męskie) kluby - członkowie mieli się nawzajem wspierać, dawać sobie pracę i przywileje oraz dostęp do osobistych sieci kontaktów. W regularnych odstępach czasu wychodziliśmy z Joakimem, żeby się ochłodzić. Kolejka do Faschingu wiła się aż po Burger Kinga. Większość czekających była między dwudziestką a trzydziestką. Koło Faschingu znajdowało się Sargasso, lokal taneczny dla mających co najmniej trzydziestkę i zaczynających popadać w desperację. - Wiesz, że to właśnie do Morza Sargassowego płyną raz do roku węgorze na tarło? - powiedział Joakim, kiwając znacząco głową w stronę tamtejszych kolejkowiczów w wieku 40+. - W środku musi być obleśnie, normalny targ niewolników. Ciekawie byłoby to zobaczyć. - Jesteśmy za mali - odparłam - i nie jesteśmy zdesperowani. Weszliśmy z powrotem i tańczyliśmy do wpół do czwartej nad ranem. Potem poszliśmy na cafe au lait na drugą stronę ulicy do całodobowej kafejki z zielonymi obrotowymi krzesłami. Przez okno mieliśmy widok na Kungsgatan i drzwi do Faschingu, przez które zaczęli się wysypywać ludzie na chwiejnych nogach. Wśród nich pojawił się chłopak z naszej uczelni. Jeden z tych, których namierzyłam. Joakim dostrzegł mój wzrok. - Najgorszy rodzaj bogatego bachora z Saltsjóbaden - powiedział bezlitośnie, zlizując trochę mlecznej piany. Obiekt zainteresowania nazywał się Lukas af Malmer, był ciemnowłosy i wysportowany, miał piękne oczy i ręce, wydawał się inteligentny, skromny i zabawny, nie przypominał zbytnio bachora z Saltsjóbaden. Postanowiłam więc, że będzie podobał mi się dalej. Żeby dało to jakieś efekty, zgłosiłam się na ambasadora Handlówki, wiedząc, że on się też zapisał. Zadaniem takiego ambasadora było odwiedzenie kilku liceów i poinformowanie uczniów ostatnich klas o Wyższej Szkole Handlowej i jej zaletach. Ambicją uczelni było, żeby zgłaszało się możliwie dużo kandydatów, bo im więcej chętnych, tym większa szansa, że ci, którzy w końcu zostaną przyjęci, będą naprawdę asami czy też - jeśli ktoś woli i jak to sformułował przewodniczący samorządu, gdy witał nasz rocznik -elitą. Któregoś czwartku przyszli ambasadorzy zebrali się na lunchu w Rotundzie. Siedzieliśmy przy stole, jedliśmy darmowe bagietki z Sandysa i popijaliśmy darmowym piwem Pripps. W tym czasie zaczęłam się już przyzwyczajać do gratisowych lunchów i obiadów i bardziej normalnym wydawało mi się, że nie kosztują mnie ani grosza, niż gdybym miała za nie płacić. Zwłaszcza jeśli miałam reprezentować szkołę jako ambasador. Przywileje mają tę cechę, że człowiek się do nich przyzwyczaja, a dopiero po ich utracie zdaje sobie sprawę, co z nimi stracił. Lukas siedział w odległości trzech przyszłych ambasadorów ode mnie i notował w zeszycie. Od czasu do czasu dmuchnięciem odsuwał półdługą grzywkę i wodził wokół spojrzeniem. - Chodzi o to, by pokazać licealistom, że jesteśmy zwykłymi studentami i wcale nie chodzimy w garniturach i garsonkach ani nie nawijamy ciągle o wskaźnikach C/Z, derywatach, analizach regresji i tym podobnych - wyjaśniał chłopak z Sekcji Kształceniowej13 odpowiedzialny za ambasadorów. - Jak to zwykłymi? - odezwała się dziewczyna, ubrana akurat w garsonkę. - Przecież właśnie do cholery chodzi o to, żebyśmy pokazali, że jesteśmy elitą i że oni też mogą należeć do elity. Po to zakuwamy w tej szkole. Rozejrzała się i znalazła poparcie dwóch dziewczyn, które były chyba jej przyjaciółkami. - Uczymy się w tej szkole po to, żeby uzyskać staranne wykształcenie ekonomiczne, które będziemy mogli zaoferować społeczeństwu, tak by zmaksymalizować dobrobyt konsumenta przy możliwie najmniejszych nakładach - powiedział Rasmus Qvist, Skańczyk, który zawsze chodził w nienagannie wyprasowanych na kant spodniach i brązowej wełnianej kamizelce (z dziadkową cebulą w lewej kieszonce) na nienagannie białej koszuli. 13. Sekcja Kształceniowa należała, obok Sekcji Socjalnej, do najpoważniejszych sekcji samorządu. Przewodniczący Sekcji Kształceniowej odbywał regularne spotkania z rektorem na temat planu studiów i organizacji zajęć; spotkania przebiegały czasami w napiętej atmosferze i/lub powodowały zmasowaną krytykę ze strony studentów napływającą do elektronicznej skrzynki. Z tym że realnego wpływu Sekcja Kształceniowa nie miała. Dowodem na to był choćby wstęp do finansów. Wykładowca Olof Mansson, OM, nadal rok po roku oblewał ponad 75% zdających. Liczni studenci pisali ten egzamin pięć, sześć razy, zanim z ledwością uzyskiwali zaliczenie. Było nie do przyjęcia, utrzymywał przewodniczący Sekcji Kształceniowej, żeby egzamin przynosił tyle ofiar. OM zasugerował pilniejszą naukę. Przewodniczący Sekcji zasugerował kompromis: ten sam stopień trudności, ale dodatkowa godzina na pisanie. OM żachnął się. Żachnęli się wszyscy Zacierali ręce z zadow

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!