13464

Szczegóły
Tytuł 13464
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

13464 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 13464 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 13464 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

13464 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

minęli? J H -< Cu 3 2 a. «-2 TT <H TO rr.si.ii. ^ *» o o rft ni !j o 7^. S" aa lUfH. ¦ ćr 3 c x o t!l* u^ _» —* m — 3 51-1Ł lii I? 2.0 ^ ^ S o Ił ?^ (t O. ~? < ero 5" izs MBP Zabrze nr inw.: K1 - 21746 F 1 IIIp/F cz aszki Profesor Childermass znika. Jedynym kluczem do rozwiązania zagadki jest domek dla lalek - miniaturowa replika pokoju, w którym został zamordowany wuj profesora. Właśnie w tym domku Johnny znajduje tajemniczą maleńką czaszkę. I nieświadomie uwalnia przerażającą moc - śmiertelnie groźną dla świata i dla niego samego... JOHN BELLAIRS Klasyk znakomitych baśniowych książek dla dzieci i młodzieży, niezwykle popularny autor kilkudziesięciu bestsellerów, które od lat rozpalają wyobraźnię młodych i starszych czytelników (seria LUIS BARNAVELT: Luis Barnavelt i zegar czarnoksiężnika, Luis Bamavelt i mroczny cień, Luis Barnavelt i pogromca czarownic, Luis Barnavelt i potwór Dzikiego Strumienia, Luis Barnavelt i upiór w operze, Luis Barnavelt i widmo z Muzeum Magii, Luis Barnavelt, list, pierścień i czarodziejka, Luis Barnavelt i duch w lustrze oraz seria JOHNNY DIXON: johnny Dixon i klątwa błękitnego bożka, johnny Dixon, mumia i testament milionera). Każda przygoda lohnny'ego trzyma w napięciu i zaskakuje. Ale ta to prawdziwy koszmar! „School Library Journal" -1. 10. -, 6 PAŹ, 2003 1 Bestsellery dla młodych czytelników w Wydawnictwie AMBER JOHN BELLAIRS Johnny Dixon i klątwa błękitnego bożka Johnny Dixon, mumia i testament milionera Johnny Dixon i zaklęcie czaszki czarnoksiężnika HELEN DUNWOODIE Duch na luzie Duch na ratunek ANTHONY HOROWITZ Upiorna szkoła w przygotowaniu ELLEN WEISS Shrek OOHMNY DiX0M \ JOHN BELLAIRS 8 «*/. 15 rr?f* "6 142 12 SIE. 20M 25 2 THE SPELL OFTTHEOSORCERER'S SKULL Redakcja stylistyczna BEATA SŁAM. Redakcja technica IMIKJSKA RMLIOTfifll PUKJMU w Żabom 1 ANDRZEJ WITKÓW Korekta , MAGDALENA KWIATKJ EWALUBEREK Ilustracja na okladd KI j ZN. NR INVV. 2 PAUL O. ZELINSKY, 1997 I —i Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER OilZ KSIĘGARNIA IMTERnETOWA WYDAWNICTWA AMBER Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach! Tu kupisz wszystkie nasze książki! http://www.amber.supermedia.pl Copyright © 1984 by John Beliairs. Frontispiece copyright © 1984 Edward Gorey, 1984 Ali rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2001 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7245-876-6 Dla Iwony, dobrej przyjaciółki Rozdział 1 Do licha! Co komu po takiej zimie?! W piosenkach śpiewają o śniegowym puchu, dzwoneczkach sań, spacerach po zimowej krainie czarów! Phi! W ogóle nie powinniśmy tu przyjeżdżać! Był mroźny lutowy wieczór. Płatki śniegu wirowały wokół malowniczych białych domków i dużego, starego zajazdu FitzwiUiam Inn w pięknym małym miasteczku Fitz-william w stanie New Hampshire. Śnieg bielił dachy domów i trawniki prostokątnego parkowego skweru, wokół którego skupiły się zabudowania miasteczka. Białe płatki osiadały na głowach i ramionach dwóch wędrowców, którzy powoli brnęli przez park. Niski rumiany starszy pan, profesor Roderick Childermass, nosił bezkształtny, zniszczony filcowy kapelusz i podniszczony, niezbyt czysty twee-dowy płaszcz. Nos zaczerwienił mu się jak truskawka, twarz okalały nastroszone gęste bokobrody. Ręce wcisnął głęboko w kieszenie i przytupując ze złością, nie przestawał kląć pod nosem. Obok niego szedł Johnny Dixon, blady chłopiec w okularach, czerwonej czapce z pomponem, niebieskiej kurtce i śniegowcach. Johnny był nieśmiały i niezbyt pewny siebie. Popatrywał na profesora z niepokojem i co jakiś czas otwierał usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili rezygnował. - Zimowy raj, też coś! - parsknął pogardliwie profesor, tocząc wkoło wściekłym spojrzeniem. - Chętnie powiedziałbym coś do słuchu zakutym łbom, które osiedlają się w takiej zapadłej głuszy i skąpiradłom, które rządzą tym stanem i żałują pieniędzy na odśnieżanie i posypywanie dróg piaskiem! - Panie profesorze! - odezwał się Johnny łagodnie -niech pan się nie denerwuje, bardzo proszę. Wszystko będzie dobrze. Naprawdę, zobaczy pan. Na dzisiejszą noc mamy pokój w zajeździe, a pana samochód już holują do warsztatu. Niech mi pan wierzy, wcale nie jest aż tak źle. Ja tam się bardzo dobrze bawię. Miasteczko jest śliczne i podoba mi się w zajeździe. I lubię jeździć z panem na wycieczki. Proszę się nie martwić. Profesor rozpogodził się nieco. Spojrzał na chłopca z życzliwym uśmiechem i poklepał go po ramieniu. - No cóż, skoro ty nie jesteś rozczarowany... - powiedział. - Przepraszam. Poniosło mnie. Ale ile razy pomyślę o tej śliskiej drodze, po której zniosło nas prosto do rowu, ogarnia mnie wściekłość! Chciałem pokazać ci New Hampshire zimą, bo jest takie piękne okryte śniegiem. Dobrze się bawiliśmy, a tu musiał się, psia-kość, wydarzyć ten wypadek! Profesor zamilkł, obrócił się i spojrzał w stronę ginącego w mroku, dużego zajazdu po przeciwnej stronie parku. Okna budynku połyskiwały żółtawym światłem, a z wysokich kominów snuł się spiralnie dym. We wszystkich domach stojących wokół skweru pozapalano lampy. Śnieg wirował, tworzył białe czapy na płotach, parapetach okien i dachach. Wszystko wyglądało jak urocza, nastrojowa bożonarodzeniowa pocztówka. - Ach, zresztą... - westchnął profesor. - Może faktycznie nie jest aż tak źle! - Uderzył gwałtowny podmuch wiatru i starszy pan zadrżał. - Brrr! Ależ zimno! Wracajmy do zajazdu. Przed snem napijemy się czegoś ciepłego przy kominku? Co ty na to? Coś mi się zdaje, że gorący poncz albo jedna czy dwie brandy bardzo poprawią mi humor. Johnny pokiwał głową i zawrócili. Gdy zbliżali się do zajazdu, usłyszeli warkot silnika. Odwrócili się i zobaczyli furgonetkę z wyciągarką, wynurzającą się powoli z mroku za budynkiem. Holowała wiśniowego pontiaca profesora. Prawy przedni reflektor był zbity, a prawa przednia część błotnika stanowiła pogiętą masę sprasowanej blachy. Obaj spoglądali niewesoło na mijającą ich furgonetkę. Johnny jeszcze raz zerknął z ukosa na profesora, ale ku jego uldze, starszy pan przyjął ten widok spokojnie. Johnny bardzo lubił profesora. Poznał go ponad rok temu, kiedy przeprowadził się do dziadków do Duston Heights w stanie Massachusetts. Czuł się wtedy zagubiony i bardzo samotny; jego mama niedawno umarła, a tata, pilot odrzutowca, służył w wojsku. Chociaż mógł 9 głęboko w kieszenie i przytupując ze złością, nie przestawał kląć pod nosem. Obok niego szedł Johnny Dixon, blady chłopiec w okularach, czerwonej czapce z pomponem, niebieskiej kurtce i śniegowcach. Johnny był nieśmiały i niezbyt pewny siebie. Popatrywał na profesora z niepokojem i co jakiś czas otwierał usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale w ostatniej chwili rezygnował. - Zimowy raj, też coś! - parsknął pogardliwie profesor, tocząc wkoło wściekłym spojrzeniem. - Chętnie powiedziałbym coś do słuchu zakutym łbom, które osiedlają się w takiej zapadłej głuszy i skąpiradłom, które rządzą tym stanem i żałują pieniędzy na odśnieżanie i posypywanie dróg piaskiem! - Panie profesorze! - odezwał się Johnny łagodnie -niech pan się nie denerwuje, bardzo proszę. Wszystko będzie dobrze. Naprawdę, zobaczy pan. Na dzisiejszą noc mamy pokój w zajeździe, a pana samochód już holują do warsztatu. Niech mi pan wierzy, wcale nie jest aż tak źle. Ja tam się bardzo dobrze bawię. Miasteczko jest śliczne i podoba mi się w zajeździe. I lubię jeździć z panem na wycieczki. Proszę się nie martwić. Profesor rozpogodził się nieco. Spojrzał na chłopca z życzliwym uśmiechem i poklepał go po ramieniu. - No cóż, skoro ty nie jesteś rozczarowany... - powiedział. - Przepraszam. Poniosło mnie. Ale ile razy pomyślę o tej śliskiej drodze, po której zniosło nas prosto do rowu, ogarnia mnie wściekłość! Chciałem pokazać ci New Hampshire zimą, bo jest takie piękne okryte śniegiem. Dobrze się bawiliśmy, a tu musiał się, psia-kość, wydarzyć ten wypadek! Profesor zamilkł, obrócił się i spojrzał w stronę ginącego w mroku, dużego zajazdu po przeciwnej stronie parku. Okna budynku połyskiwały żółtawym światłem, a z wysokich kominów snuł się spiralnie dym. We wszystkich domach stojących wokół skweru pozapalano lampy. Śnieg wirował, tworzył białe czapy na płotach, parapetach okien i dachach. Wszystko wyglądało jak urocza, nastrojowa bożonarodzeniowa pocztówka. - Ach, zresztą... - westchnął profesor. - Może faktycznie nie jest aż tak źle! - Uderzył gwałtowny podmuch wiatru i starszy pan zadrżał. - Brrr! Ależ zimno! Wracajmy do zajazdu. Przed snem napijemy się czegoś ciepłego przy kominku? Co ty na to? Coś mi się zdaje, że gorący poncz albo jedna czy dwie brandy bardzo poprawią mi humor. Johnny pokiwał głową i zawrócili. Gdy zbliżali się do zajazdu, usłyszeli warkot silnika. Odwrócili się i zobaczyli furgonetkę z wyciągarką, wynurzającą się powoli z mroku za budynkiem. Holowała wiśniowego pontiaca profesora. Prawy przedni reflektor był zbity, a prawa przednia część błotnika stanowiła pogiętą masę sprasowanej blachy. Obaj spoglądali niewesoło na mijającą ich furgonetkę. Johnny jeszcze raz zerknął z ukosa na profesora, ale ku jego uldze, starszy pan przyjął ten widok spokojnie. Johnny bardzo lubił profesora. Poznał go ponad rok temu, kiedy przeprowadził się do dziadków do Duston Heights w stanie Massachusetts. Czuł się wtedy zagubiony i bardzo samotny; jego mama niedawno umarła, a tata, pilot odrzutowca, służył w wojsku. Chociaż mógł już zostać rezerwistą, zaciągnął się na nowo, bo siły powietrzne potrzebowały jego wybitnych umiejętności. Profesor zaprzyjaźnił się z chłopcem, a przyjaźń ta stała się dla Johnny'ego wspaniałym darem; starszy pan grywał z nim w szachy, nauczył go piec ciasteczka i często zabierał na wycieczki. Dyskutowali o wojnie i polityce, a profesor zawsze z uwagą słuchał opinii chłopca. Dla nieśmiałego dzieciaka, który przyzwyczaił się, że dorośli zwykle go ignorują, było to coś niezwykłego. Johnny był dumny ze swojej komitywy z profesorem i chętnie wybaczał przyjacielowi, kiedy ten - od czasu do czasu -dostawał swoich słynnych napadów złego humoru. Trochę później, tego samego wieczoru, obaj wypoczywali w jednym z salonów na parterze zajazdu. Był to przytulny pokój, z lekko wyblakłym postrzępionym wschodnim dywanem, pełen miękko wyściełanych foteli, kanap i stojących lamp z plisowanymi abażurami. Na kominku trzaskał wesoło ogień, a jego migoczące płomienie oświetlały zakurzone stare obrazy i pozłacany zegar w kształcie banjo, zwieńczony figurką orła z brązu. Profesor siedział przy ogniu w nieco zapadniętym fotelu; zdjął buty, a stopy oparł na niskim podnóżku. Popijał brandy i palił czarno-złotego papierosa Bałkan Sobranie. Oczy miał półprzymknięte, a wyraz jego twarzy mówił wyraźnie, że nareszcie pojednał się ze światem. Johnny stał przy niskim regaliku i oglądał książki. Próbował znaleźć jakąś lekturę do łóżka, bo lubił czytać przed zaśnięciem. Profesor upił nieco brandy i uśmiechnął się rozanie-lony. 10 - Aaaaach! - westchnął. - Siedzenie i nicnierobienie to jedna z najbardziej niedocenianych życiowych przyjemności. Wiem, że jutro będę musiał zająć się tym nieszczęsnym samochodem, ale teraz za żadne skarby nie ruszyłbym nawet palcem, choćby miał wpaść do... - Serwus - od strony drzwi odezwał się czyjś przyjazny głos. - Mogę wejść i dołączyć do was, panowie? Profesor i Johnny obejrzeli się 7^ siebie. W drzwiach stał właściciel zajazdu - mężczyzna na oko sześćdziesięcioletni, o szpakowatych włosach i ogorzałej, pooranej zmarszczkami twarzy. Nosił kraciastą koszulę pod rozciągniętym, rozpiętym wełnianym swetrem, stare wyplamione spodnie robocze i schodzone turystyczne buty. Palił fajkę i skrzyżowawszy ręce na piersi, swobodnie opierał się o framugę. - Naturalnie, naturalnie. Prosimy do nas! - powiedział profesor i zrobił ręką zapraszający gest. - Mamy dla pana jeszcze jeden fotel tuż przy kominku, no i, przede wszystkim, to przecież pański zajazd! Poznał pan już tego młodego człowieka? Oto Johnny Dixon, towarzysz mojej niefortunnej wyprawy na północ. Pan Spofford przeszedł przez salon i serdecznie uścisnął dłoń Johnny'ego. Potem zagłębił się w fotelu naprzeciw profesora. Przechylił się do tyłu i, wpatrzywszy w ogień, przez minutę czy dwie pykał fajkę. Widać było, że jest zmęczony, a siedzenie bez ruchu w cieple kominka sprawiało mu ogromną przyjemność. Po kilku kolejnych minutach milczącej zadumy, pan Spofford zwrócił się do profesora z uśmiechem: - Czy bez problemu wyciągnięto z rowu pański samochód? 11 Profesor posępnie pokiwał głową. - Tak. Jutro rano idę do warsztatu tego... no, zapomniałem nazwiska, zobaczyć, czy da się dojechać do domu tą przeklętą kupą złomu. Ale na razie jestem całkiem zadowolony, że sobie tutaj siedzę, cały i zdrów. - Cieszę się, cieszę się bardzo z takich gości - powiedział pan Spofford uprzejmie. Odchylił się w fotelu i wydmuchnął kłąb dymu w stronę gzymsu kominka. -Z wpisu do rejestru widzę, że musi pan być nauczycielem, panie... panie... - przerwał i uśmiechnął się przepraszająco. - Przepraszam. Wstyd mi się przyznać, ale nie mogłem odczytać pańskiego podpisu. Sam bazgrzę jak kura pazurem, ale gdzie mi do pana! Chilmark czy Chillingsworth, czy jakoś tak...? Profesor spiorunował pana Spofforda wzrokiem. Wiedział doskonale, że ma paskudny charakter .pisma, ale nie lubił, gdy mu o tym przypominano. - Nazywam się Childermass - powiedział surowo. -Doktor Roderick Childermass. To nazwisko wyraźnie wywarło wrażenie na panu Spoffordzie, który aż podniósł dłoń do policzka. W salonie zapadła niezręczna cisza. Johnny, zbity z tropu, patrzył to na jednego, to na drugiego z mężczyzn, nie rozumiejąc, co się właściwie stało. Profesor odstawił szklaneczkę brandy na stolik koło fotela, zgasił papierosa w popielniczce i splótł dłonie na kolanach. - Mój drogi panie - zaczął chłodno - w historii naszej rodziny trafiło się kilku zdrajców i renegatów, ale, ogólnie rzecz biorąc, nazwisko Childermass jest stare 12 i poważane. Pewien Childermass walczył w bitwie pod Agincourt, kolejny Childermass razem z paroma innymi baronami zmusił króla Jana do podpisania Wielkiej Karty Swobód. Czy mogę zatem spytać, czemu moje nazwisko tak pana wzburzyło? Pan Spofford rzucił profesorowi zakłopotane spojrzenie. - Och, to nie ma nic wspólnego z... z panem. Czy też... czy też z pana rodowym nazwiskiem. Chodzi o to, że... no cóż... Mamy tu zegar, który czasem pokazujemy gościom. Mówi się, że w tym zegarze straszy duch, no i... Tak, zegar jest podpisany nazwiskiem Childermass. Teraz z kolei profesor otworzył usta ze zdziwienia i kompletnie osłupiał. - Dobry Boże! - powiedział powoli, ze zgrozą. -A więc to tutaj trafił ten zegar?! Na dźwięk słowa „duch" Johnny'emu zabłysły oczy. - Hej! - zawołał - naprawdę nawiedza go duch? Czy... czy możemy go zobaczyć? Naprawdę chciałbym... - przerwał, bo zawstydzony zdał sobie sprawę, że może powiedział coś, czego mówić nie powinien. Właściciel zajazdu spojrzał szybko na chłopca, a potem znów zwrócił się do profesora: - Pan... coś wie o tym przeklętym zegarze? Chodzi mi o to, z jakiej okazji go zrobiono i dlaczego wygląda tak, a nie inaczej i... i tak dalej? Profesor westchnął. Podniósł swoją szklaneczkę, okrągłym ruchem zamieszał jej zawartość i pociągnął łyk brandy. 13 - Niestety, wiem - odparł ponuro. - Wiem o tym zegarze aż za wiele. I wcale mnie nie dziwi, że mówi się o nawiedzającym go duchu. Ani trochę nie dziwi. Więc to tutaj trafił! Wielkie nieba! Ukradziono go z rodowej siedziby Childermassów, z naszej starej rezydencji w Ver-mont, podczas włamania, które miało miejsce dziesięć lat temu. - Profesor przerwał i uśmiechnął się krzywo do pana Spofforda. - Zakładam, że nie wspomniałby mi pan o zegarze, gdyby to pan go ukradł. Zechciałby mi pan zatem powiedzieć, jak, u licha, nasz zegar znalazł się tutaj, w pańskim zajeździe? Pan Spofford wzruszył ramionami. - Chętnie panu opowiem. Chociaż to dość dziwaczna sprawa. Widzi pan, którejś burzliwej nocy ktoś go porzucił na naszej frontowej werandzie. Kiedy rankiem moja żona wyjrzała przed drzwi, leżał tam, przykryty kawałkiem jutowego worka. Nie było przy nim nic, nawet karteczki. - Pan Spofford zamilkł i wpatrzył się w ogień. - Ktoś chyba chciał się go pozbyć - dodał tajemniczo. Zapadła krótka cisza. Johnny słyszał jak zegar-banjo tyka, a ogień trzaska. Nagle pan Spofford poderwał się z fotela. - A zatem, panowie! - powiedział trochę za głośno. - Może obejrzymy to draństwo? Co wy na to? Johnny powiedział, że owszem, bardzo chciałby zobaczyć zegar; profesor skinął głową. Wyszli z salonu za właścicielem zajazdu, który poprowadził ich przez kilka załamań korytarza, a potem wzdłuż przestronnego holu, który biegł przez cały budynek, od frontowych do tyl- 14 nych drzwi. Po lewej stronie znajdowała się klatka schodowa, a po prawej mieli rząd zamkniętych drzwi. Pan Spofford otworzył ostatnie w głębi holu i zapalił światło. Johnny i profesor znaleźli się w małym, ,zabala-ganionym pomieszczeniu pełnym połamanych, nieużywanych mebli. Były tam połamane krzesła o wyplatanych z trzciny siedzeniach i stoliki, którym brakowało nóg. Pod jedną ze ścian stał masywny warsztat stolarski z przytwierdzonym u jednej krawędzi imadłem, a tuż obok zakurzony stół biblioteczny. Na nim stał zegar. Jak na zegar szafkowy, był to dość duży okaz; szeroki u podstawy na ponad pól metra, wysoki na metr dwadzieścia. Połyskującą politurą szafkę zegara wykonano z ciemnego drewna o drobnych słojach. Górna połowa zegara bardzo przypominała typowe szafkowe i stołowe zegary, jakie bracia Willard z Massachusetts wytwarzali na początku XIX wieku. Zwieńczenie zegara przypominało kościelny dach obramowany dwiema wieżyczkami z rzeźbionego drewna. Cyferblat wykonano z emaliowanego na biało metalu, z czarnymi cyframi, wskazówki zaś wykuto z brązu w ozdobne, skomplikowane wzory. Na cyferblacie starannie namalowano napis: M. Childer-massfecit i datę 1889. W dolnej części skrzynki takiego zegara za kwadratowymi, oszklonymi drzwiczkami zazwyczaj widzi się wahadło. Tu jednak ujrzeli wnętrze pokoju jak z domku dla lalek. Nadano mu wygląd salonu zamożnego wiktoriańskiego domu z końca XIX wieku. Wszystko zostało bardzo dokładnie odtworzone; kiedy Johnny przykucnął i zajrzał do ginącego w mroku wnętrza skrzynki zegara, zobaczył czerwony turecki 15 dywan na podłodze i owalny zabytkowy stół pokryty zielonym pluszem. Na stole dostrzegł lampę naftową, dwie szklanki i Biblię. Obok stołu stał staroświecki klubowy fotel, obity czarną skórą. Po lewej był kominek, na jego gzymsie świeczniki i zegar, a pod przeciwległą ścianą niski kredens, na którym stały dwie maleńkie karafki. Nad karafkami, na ścianie, wisiał olejny obraz w złoconej ramie. Przeładowana ozdobami, pokryta czerwonym aksamitem sofa o wygiętej linii oparcia stała pod prawą ścianą, a tuż obok niej lekko uchylały się drzwi, zza których widać było płaszcz i cylinder wiszące na wieszaku w korytarzu. We wnęce po lewej stronie kominka wbudowano półki na książki, a przed nimi stała figurka starszego pana. Miał jedwabistą siwą brodę, czarne ubranie i czarną muszkę. Figurka wyglądała, jakby właśnie chciała zdjąć z półki jakąś książkę. Johnny i profesor przykucnęli przed zegarem, głowa przy głowie. Spoglądali w głąb miniaturowego pokoju, podziwiając wszystkie jego niezwykłe szczegóły. - Tam! Spójrzcie tylko na to! - Profesor wskazał coś długim, pożółkłym od tytoniu palcem wskazującym. -Te przedmioty na półkach po lewej stronie kominka. Czy to nie zdumiewające? Johnny przyjrzał się rzędowi wbudowanych w ścianę półek. Oprócz książek, stały na nich różne bibeloty: maleńkie koszyki z owocami, waga z kompletem odważników, butelka wina i czaszka. - Ta czaszka zawsze mnie dziwnie fascynowała -dodał profesor, sięgając palcem jeszcze dalej w głąb 16 skrzynki zegara. - Przywiózł ją z Kalifornii mój stryjeczny dziadek. Przypuszczam, że jest zrobiona z kości słoniowej, chociaż z drugiej strony, może to zwyczajna kość. Tak czy inaczej, to dość niezwykły i przemyślnie wykonany bibelocik, tylko za żadne skarby nie mogę zrozumieć, czemu ojciec zdecydował się umieścić go w tym pokoiku. Przecież miał on stanowić dokładną replikę gabinetu w naszym starym rodzinnym domu w Vermont, a tam nigdy nie było żadnej... Auć! Profesor, który czubkiem palca przypadkowo musnął miniaturową czaszkę, syknął i raptownie wyrwał rękę ze środka skrzynki. Johnny przestraszył się. - Co to? Co się stało? Profesor z zastanowieniem oglądał palec. - Hm... Właściwie nic. Tyle, że bardzo dziwnie się poczułem, kiedy dotykałem czaszki. To chyba tylko wyobraźnia; nic złego się nie stało, jak widać. - Skaleczył się pan, czy co? - spytał pan Spofford, podchodząc bliżej. - Nie, nie, nic podobnego - odparł profesor, opędzając się przed nim ruchem dłoni. - Jestem już stary, a po naszych dzisiejszych kłopotach nerwy mam trochę napięte. Pan Spofford spojrzał uważnie na profesora i chciał chyba coś powiedzieć, ale rozmyślił się i odwrócił z powrotem w stronę zegara. - Nie byle co, prawda? - spytał, poklepując bok ciężkiej drewnianej szafki. - Przy okazji, profesorze, mówił pan, że zna człowieka, który zrobił to cacko. Mógłby mi 2 -Johnny Dixon i zaklęcie czaszki czarnoksiężnika 17 pan powiedzieć, kto to jest ten cały M. Childermass? Chętnie czegoś się o nim dowiem. Profesor wyprostował się i spojrzał na pana Spoffor-da. - Proszę bardzo - odparł sucho. - Skoro pan umiera z ciekawości, opowiem panu. Ten zegar został wykonany ręką mojego ojca, Markusa Childermassa, co zajęło mu pięć lat. Zaczął nad nim pracować wkrótce po śmierci mojego stryjecznego dziadka, Lucjusza J. Childermassa. Figurka ma przedstawiać stryja Lucjusza, który umarł w niewyjaśnionych okolicznościach w tym właśnie pokoju - to znaczy, w pokoju, którego ten jest miniaturową repliką. Johnny odwrócił się i ze zdziwieniem spojrzał na profesora. - Nigdy mi pan o tym nie mówił - powiedział z lekkim wyrzutem. Profesor skrzywił się. - Sam nie lubię myśleć ani mówić o tej sprawie. Stryja Lucjusza znaleziono martwego wieczorem, drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia. Na dworze szalała śnieżyca. Siedział na tym czarnym skórzanym fotelu, przy owalnym stole. Głowę miał odrzuconą do tyłu, a na twarzy wyraz bezgranicznego przerażenia. Ponadto - i to właśnie jest najdziwniejsze - ludzie, którzy badali jego zwłoki znaleźli w jego ustach i na klapach surduta grudki paskudnie cuchnącej ziemi. Jak to rozumieć, sami powiedzcie? - Kurczę, dziwna sprawa! - powiedział pan Spofford, drapiąc się po głowie. - Czy kiedykolwiek stwierdzono 18 na co staruszek... ehem, pański stryjeczny dziadek, umarł? Profesor pokręcił przecząco głową. - Nie, niestety. Przeprowadzono dochodzenie i ko-roner stwierdził w swoim orzeczeniu: „zgon wywołany nieznanymi czynnikami". Dawniej mówiło się: „śmierć z wyroku boskiego". I faktycznie, wiele osób uważało, że to Bóg wyciągnął dłoń i powołał stryja Lucjusza do siebie. - Profesor westchnął. - Lepszego wyjaśnienia nie znaleziono. Nigdy też nie dowiedziono, żeby ktokolwiek maczał w tym palce. Pan Spofford zamyślił się. Skrzyżował ramiona na piersi i zmarszczył brwi, a potem szybko spojrzał na zegar. -1 pana tatuś zaczął pracować nad tym zegarem zaraz po śmierci stryja, tak? Postanowił zrobić coś w rodzaju... pamiątki po nim? - Chyba można tak powiedzieć - mruknął profesor. - Cokolwiek ojciec zamierzał, ten zegar stal się jego obsesją. Pracował nad nim w każdej wolnej chwili - ponieważ jednak był bardzo zajętym człowiekiem, dużo czasu upłynęło, zanim go ukończył. - Profesor surowo popatrzył na pana Spofforda. - Proszę mi powiedzieć - zapytał - o co chodzi w tej całej gadaninie o duchu w zegarze? Pan Spofford wyglądał na zaskoczonego i wystraszonego. Roześmiał się, choć jego śmiech nie brzmiał przekonująco - był chrapliwy i wymuszony. - Och, duch? No cóż, hm... No, to tylko taka historyjka. Wie pan, jak to się zwykle zaczyna. Moja żona 19 miała dziwny sen. Przyśnił jej się ten zegar i... no tak, od tego się zaczęło. Jeszcze jedna z niemądrych fantazji mojej żony, ot i wszystko! Pan Spofford jeszcze przez chwilę zmuszał się do śmiechu i próbował zachowywać się nonszalancko, ale nie zmylił profesora, który nie cierpiał, kiedy ktoś próbował go zbyć byle czym. Starszy pan spoglądał gniewnie i niechętnie. - Proszę posłuchać -powiedział ostro, palcem szturchając pana Spofforda w pierś. - Parę minut temu powiedział mi pan, że ten zegar nawiedza duch. Mówił pan wtedy całkiem serio, a teraz nagle próbuje pan obrócić wszystko w żart. Raczy mi pan to wyjaśnić? Nie mam już trzech lat i chciałbym dowiedzieć się, o co tu naprawdę chodzi. Pan Spofford jednak nie chciał powiedzieć nic więcej. Profesorowi nie pozostało nic innego, jak tylko się pożegnać i pójść spać. Johnny uścisnął rękę pana Spofforda i podziękował mu. Potem on i jego starszy przyjaciel powędrowali na górę do ciepłych, wygodnych łóżek. W środku nocy Johnny'ego wyrwał z głębokiego snu jakiś stukot. Chłopiec usiadł na łóżku i półprzytomnie potrząsnął głową. Co to za hałas? Spojrzał w lewo i zobaczył pobielone szronem okno. Na zewnątrz wiał silny wiatr, a naga gałąź drzewa uderzała o szybę. Koniec gałęzi wyglądał trochę jak rozczapierzona dłoń, więc Johnny z łatwością wyobraził sobie, że jakieś okropne zwierzę usiłuje dostać się do środka. Zamknął oczy i potrząsnął głową jeszcze raz. Próbował pozbyć się nieprzyjemnych 20 obrazów, jakie przelatywały mu przed oczami. Po chwili rozejrzał się po ciemnym pokoju. Profesor spał w łóżku pod przeciwległą ścianą. Johnny słyszał jego regularne chrapanie. Bezszelestnie wyślizgnął się z łóżka, założył kapcie i szlafrok. Podreptał do drzwi, otworzył je i wyszedł do holu. Było zimno, czuć było przeciąg. Lampka nocna paliła się przyćmionym światłem u szczytu schodów. Johnny, pokonując senność, złapał za poręcz i zaczął schodzić na dół. Hol na parterze pogrążony był w mroku i było tu jeszcze zimniej niż na piętrze. Lodowate powietrze wnikało przez szczelinę pod frontowymi drzwiami i szczypało chłodem gołe nogi chłopca. Johnny szedł jednak dalej, jak lunatyk, w kierunku warsztatu, w którym trzymano zegar Childermassa. Gdy znalazł się przed ciemnymi drzwiami przystanął i oparł ręce o ich drewnianą powierzchnię, nasłuchując. Ze środka dochodziły szmery i głosy. Tak jakby wewnątrz jacyś ludzie rozprawiali z ożywieniem. Co mówili? Nie dało się rozróżnić słów. Ręka Johnny'ego ruszyła w stronę białej porcelanowej gałki u drzwi. Przekręcił ją, pchnął drzwi i gwałtownie zaczerpnął powietrza. Rozdział 2 Znalazł się w ciemności, ale nie takiej, jaka zwykle panuje w małym pomieszczeniu bez światła. Otaczał go bezmiar mroku, jakby stał w olbrzymim holu albo w katedrze. Przed nim, niczym okno w ciemnościach nocy, zajaśniało wnętrze oświetlonego pokoju. Był mały i pozornie bardzo odległy, a jednak chłopiec widział każdy jego szczegół. Wyglądał dokładnie jak miniaturowy pokój z zegara, ale był to prawdziwy salon prawdziwego domu, na zewnątrz którego panowała noc. Za oknem w głębi pokoju widać było padający śnieg. Na stoliku paliła się lampa naftowa, a w białym marmurowym kominku płonął ogień. W pokoju ktoś był. Postać przypominała figurkę z zegara, ale był to żywy człowiek; starszy pan o dystyngowanym wyglądzie, z siwą brodą i w okularach bez oprawek. Spacerował tam i z powrotem przed kominkiem 22 i wyglądał na zmartwionego. Johnny obserwował, jak starszy pan siada w skórzanym fotelu ustawionym obok stołu, bierze do ręki Biblię i zaczyna przerzucać jej strony. Wreszcie znalazł fragment, który go interesował i rozsiadł się wygodniej, pogrążając w lekturze. Johnny słyszał z bardzo daleka upiorne tykanie zegara na kominku i trzask ognia. Starszy pan czytał przez chwilę, ale wkrótce się zmęczył. Zdjął okulary, schował do etui i odłożył na stół. Zdusił ziewnięcie i potarł dłońmi twarz. Potem odchylił głowę do tyłu, splótł dłonie na kolanach i zapadł w drzemkę. Johnny patrzył szeroko rozwartymi oczyma. Krew szumiała mu w uszach i zacisnął dłonie w pięści, ale nie mógł ruszyć się z miejsca. Co się teraz stanie? - myślał. Nie musiał długo czekać. Kiedy starszy pan zasnął, w pokoju zaszła subtelna zmiana. Płomień lampy naftowej przygasł i zmienił się w niebiesko pełgającą iskierkę. Ogień w kominku zgasł, jakby stłumiła go jakaś niewidzialna siła. I wtedy drzwi w odległym krańcu pokoju zaczęły się otwierać. Światło wpadające od strony korytarza było zimne, blade i migotało niepewnie. Najpierw Johnny widział tylko otwarte drzwi i rozmytą, lekką poświatę. Potem dostrzegł wysoką posępną postać, która powłóczącym krokiem weszła do środka. Światło było słabe i Johnny niewiele mógł zobaczyć, poza tym, że postać ta była przeraźliwie chuda i miała na sobie łachmany. Kiedy tak patrzył, postać zbliżyła się do śpiącego mężczyzny i zatrzymała przed nim. Starszy pan otworzył oczy i podniósł wzrok. Johnny usłyszał jego krzyk. Ten zduszony lament zdawał się dobiegać z bardzo daleka 23 i zmroził krew w żyłach Johnny'ego. Starszy pan osunął się w fotelu, a upiorna groźna postać pochyliła się nad nim. Wyciągnęła długą i chudą dłoń i zakryła nią twarz starszego pana, który zaczął się bronić i wyrywać. Gorączkowo usiłował oderwać straszną rękę, ale jego wysiłki stopniowo słabły i wreszcie opadł bezwładnie na fotel. Cisza. Potem postać oderwała rękę od twarzy starszego pana, jeszcze się przysunęła i spojrzała z bardzo bliska w jego twarz, jakby chcąc się upewnić, że jej ofiara naprawdę nie żyje. Wreszcie wyprostowała się, ruszyła w stronę drzwi i wyszła. Zapadła ciemność, a Johnny znalazł się w ciemnym i zimnym warsztacie, słuchając wiatru, wyjącego i zawodzącego za ścianami starego zajazdu. Przez długą chwilę przerażony chłopiec kulił się, usiłując przeniknąć mrok szeroko otwartymi oczyma. Próbował zrozumieć, co takiego widział przed chwilą? Wyglądało to jak powtórka morderstwa popełnionego na stryjecznym dziadku profesora Childermassa. Jeśli tak było naprawdę, to kim był morderca? Czy to duch wyssał życie ze starszego pana i dlaczego on, Johnny Dixon, musiał zejść na dół, by być świadkiem tej dziwnej, upiornej sceny? Czy chodzi o to, żeby ostrzec przed czymś profesora? A jeśli tak, to przed czym? Johnny nie potrafił znaleźć odpowiedzi na żadne z tych pytań. Rozglądając się nerwowo w ciemności, zobaczył niewyraźny zarys konturów starego zegara, który górował na stoliku obok warsztatu stolarskiego. Odwrócił się, 24 drżąc, i po omacku zaczął szukać drogi do drzwi. W warsztacie było jednak bardzo ciemno. Idąc na ślepo, Johnny zawadził nogą o krawędź obluzowanej klepki w podłodze i straciwszy równowagę, upadł na stolik, na którym stał zegar Childermassa. Z wnętrza zegara dobiegło dzwonienie kurantów i szczęk maszynerii, a potem - ku swemu ogromnemu przerażeniu - Johnny usłyszał, że coś sturlało się ze stolika i spadło na podłogę. Musiał to być jakiś mały przedmiot, być może jeden z delikatnych mebelków z miniaturowego pokoju w zegarze. Przepełniony poczuciem winy i zmartwiony, szukając w myślach jakichś słów przeprosin, Johnny ukląkł i zaczął macać rękoma po podłodze. Natrafił palcami na coś małego i okrągłego jak marmurowa kulka. Wstał i podszedł do zegara. Czy nie powinien jednak najpierw zapalić światła, żeby widzieć, co robi? Johnny odwrócił się i zrobił parę niepewnych kroków do drzwi. A potem - co dziwne - zamiast spróbować znaleźć kontakt, złapał za gałkę drzwi, otworzył je i wyszedł do holu. Kiedy drzwi się za nim zamknęły, Johnny oparł się o ścianę, ciężko dysząc, i otworzył dłoń. Światło w korytarzu było słabe, ale dostrzegł, że w dłoni trzyma czaszkę! Zafascynowany Johnny obracał niesamowity przedmiot w dłoni, po czym nagłym ruchem schował czaszkę głęboko do kieszeni płaszcza kąpielowego i podreptał korytarzem z powrotem na górę. Tej nocy Johnny nie zdołał już zasnąć. Kręcił się, przewracał z boku na bok i spoglądał nerwowo na 25 drzwi sypialni. Gdyby nagle zaczęły się otwierać, był pewien, że oszalałby ze strachu. Drzwi jednak pozostały zamknięte, a Johnny leżał, martwiąc się i słuchając wiatru. Myślał o tym, co zobaczył i o maleńkiej jak zabawka czaszce, którą ukradł. Leżała teraz w kieszeni jego sztruksowych spodni. Czemu nie odłożył jej na miejsce? Johnny sam tego nie rozumiał, ale wiedział jedno; kiedy nadejdzie świt, chętnie na nią spojrzy jeszcze raz. Późnym rankiem Johnny i profesor zeszli na dół do jadalni na wspaniałe, odppwiednie na zimową porę śniadanie: naleśniki, kiełbaski i gorącą kawę. Johnny nie miał jednak apetytu. Był kompletnie wyczerpany. Miał rozpaloną twarz i ciemne cienie pod oczami. - Johnie, wyglądasz okropnie. Co się, u licha, dzieje? Moje chrapanie nie dało ci spać? - zaczął pytać zaniepokojony profesor. Johnny odłożył na talerz kawałek kiełbaski, którym się bezmyślnie bawił i spojrzał na profesora zmęczonym wzrokiem. Zdał sobie sprawę, że powinien opowiedzieć przyjacielowi, co zaszło ostatniej nocy. Byłaby to dziwna i niewiarygodna opowieść, ale nie wątpił, że profesor by mu uwierzył, a jemu samemu spadłby wielki kamień z serca. Johnny nerwowo wsunął dłoń do prawej kieszeni spodni. Obrócił w palcach kościaną czaszkę i otworzył usta, gdy nagle zdarzyło się coś niespodziewanego. Przekonał się, że nie może wydusić ani słowa! Broda mu zadrżała, w piersi poczuł ból, jakby całe ciało ścisnęła mu żelazna obręcz, którą ktoś coraz mocniej zaciskał. Wreszcie poddał się. Wyczerpany osunął się na krzesło. 26 Pot spływał mu po twarzy i czuł, że ze strachu zaraz zwariuje. Profesor osłupiał. - Na litość boską, Johnie! - zawołał. - Co ci jest?! Jak ty wyglądasz! Chcesz, żebym wezwał lekarza? Jak ci pomóc? Johnny nie miał pojęcia, co powiedzieć. Nie wiedział nawet, czy w ogóle zdoła wydać z siebie jakakolwiek dźwięk. Ból w piersi jednak po chwili minął i zaczynał oddychać swobodniej. Poczuł się lepiej, kiedy przestał próbować opowiedzieć profesorowi o ujrzanej wizji. Johnny, ku swemu przerażeniu zrozumiał, że musi poddać się temu zaklęciu - czy cokolwiek to było - które na niego rzucono. - Ja... Chyba mam zgagę, czy coś... - wyszeptał słabo. Zamknął oczy, wyjął chusteczkę i wytarł nią czoło. - Przepraszam... przepraszam, że pana przestraszyłem - dodał. Profesor nadal był zaniepokojony. Kiedyś w wojsku widywał przypadki zatrucia pokarmowego i wiedział, że mogą doprowadzić nawet do śmierci. Gotów był iść do kuchni i poważnie nagadać kucharzowi, ale Johnny upierał się, że nic mu nie jest. W końcu obaj znów zajęli się śniadaniem. Po dłuższej chwili niezręcznego milczenia, Johnny odezwał się: -Jak tam samochód? Jest... Jest kompletnie rozbity, czy możemy nim wracać do domu? Profesor zrobił kwaśną minę. - A tak, mój samochód! No cóż, poszedłem do warsztatu Finsterwalda przed śniadaniem i powiedzieli mi tam, 27 że dowlokę się nim jakoś do domu. Wspomnieli, że mogę dostać mandat za brak jednego przedniego światła, ale biorąc pod uwagę ile jednoocznych samochodów widziałem na drogach w zeszłym roku, naprawdę się zdenerwuję, jeżeli zatrzyma mnie policja. Tak, da się nim jeździć... Ale rachunek za odholowanie go, i tak dalej, nie podoba mi się wcale a wcale! Niestety, chyba trzeba go będzie zapłacić... Profesor przerwał. Nachylił się do przodu i spojrzał surowo na Johnny'ego/ - Jesteś pewien, że nic ci nie dolega? Podczas tej wycieczki jesteś pod moją opieką i czułbym się fatalnie, gdyby coś ci się stało. Proszę, bądź ze mną szczery. Jeżeli czujesz się źle, pójdziemy do lekarza. W tym momencie Johnny naprawdę się zdenerwował. Nie chciał, żeby ktokolwiek go badał. Zacisnął zęby, uśmiechnął się, miał nadzieję, uspokajająco i zmusił się do zjedzenia paru kęsów naleśnika z syropem. - Nie, nic mi nie jest - powiedział, żując powoli jedzenie. - Nie mówmy już o tym, dobrze? Kiedy skończyli posiłek, profesor poszedł do recepcji uregulować rachunek, a Johnny udał się do sypialni po walizki. Potem obaj wybrali się na krótką przechadzkę do warsztatu Finsterwalda, żeby odebrać biednego, poturbowanego pontiaca i ruszyć wreszcie do domu. Minął miesiąc. Śnieg zaczął się topić, lód na rzece Merrimack popękał i spłynął do morza. Marcowe wiatry 28 zawodziły wśród drzew, a dzieci zaczęły grać w bejsbol na błotnistych nieużytkach. Życie Johnny'ego Dixona biegło zwyczajnym trybem. Odrabiał lekcje, oglądał telewizję i spotykał się ze swoim przyjacielem, Fergiem. Pomagał dziadkowi wymiatać popiół z pieca i zgrabiać resztki przegniłych liści, które leżały jeszcze od zeszłej jesieni. Odwiedzał profesora, próbował jego smakowitych ciast i grał z nim w szachy i trik-traka. Cały czas jednak gdzieś w głębi ducha doskwierało mu wspomnienie tamtej niesamowitej sceny, która rozegrała się przed jego oczami w mrocznym warsztacie w zajeździe Fitz-william Inn. Kilka razy zbierał się na odwagę, by opowiedzieć profesorowi, co się tam zdarzyło, ale za każdym razem ściskał mu pierś ten sam ból i dopadał go głęboki, trudny do nazwania lęk, co wystarczyło, żeby zniechęcić go do zwierzeń. Oczywiście, mógłby spróbować opowiedzieć o tym przeżyciu komuś innemu, ale cały ten incydent napawał go nieopisanym lękiem. Tak jakby zrobił coś okropnego, do czego wstyd się potem przyznać. Tak więc Johnny nie wspomniał ani słowem o tamtej zimnej i wietrznej lutowej nocy. Nie powiedział nic dziadkowi, babci, Fergiemu ani nikomu na świecie. Nikt też nie wiedział o czaszce. Co ciekawe, Johnny czuł, że musi chronić ten bibelocik i strzec go przed uszkodzeniem. Przez jakiś czas nosił czaszkę w kieszeni spodni, ale zaczął się denerwować, że mu wypadnie przez dziurę albo porysują ją klucze do domu czy monety. Włożył więc czaszkę do starej, niebieskiej koperty od zegarka z zatrzaskiwanym wieczkiem i ukrył ją pod 29 koszulkami w górnej szufladzie bieliźniarki. Od czasu do czasu nachodziły go wyrzuty sumienia i czuł się winny, że zatrzymał tę czaszkę. Czy nie powinien opakować jej i odesłać z powrotem do zajazdu Fitzwilliam Inn? Mógł to zrobić anonimowo i w ten sposób uniknąć kłopotów. Ale z drugiej strony, mówił sobie, czaszki przynoszą szczęście. Pamiętał historię opowiedzianą mu przez profesora: w meksykańskich wioskach w czasie świąt ludzie robią słodycze w kształcie czaszek i zjadają je na szczęście. A kiedy się nad tym dłużej zastanawiał, pomyślał, że być może to czaszka uratowała go przed strasznym losem. Wspominał złowrogą ciemną postać ujrzaną w tamtej wizji. Co by się stało, gdyby ta postać rzuciła się na niego? Mogłoby do tego dojść, gdyby czaszka akurat nie wypadła z miniaturowego pokoju i nie wylądowała u jego stóp. Może w tym nawiedzonym zegarze kryła się jakaś życzliwa siła, która chciała mu powiedzieć: „Proszę, weź ten talizman - będzie cię chronił przed złem". Rozumując w ten sposób, Johnny ciągle dochodził do jednego wniosku - lepiej zatrzymać czaszkę i ukryć ją w bezpiecznym miejscu. Pewnego czwartkowego wieczoru pod koniec marca Johnny i jego przyjaciel, Fergie, odrabiali lekcje w ba-wialni domu Dixonów. Chodzili do różnych szkół, w różnych częściach miasta, ale obaj uczyli się łaciny, i w tej właśnie chwili wkuwali odmianę zaimka wskazującego hic, haec, hoc. Hic, haec, hoc znaczy po prostu: „ten, ta, to", ale ma mnóstwo form i jeśli chce się zaliczyć łacinę na poziomie podstawowym, trzeba je wszystkie spamię- 30 tać. Fergie był to chudy, niezgrabny chłopiec o ciemnej karnacji, czarnych, przetłuszczonych, kręconych włosach i długim, nieco przypłaszczonym nosie, o wielkich uszach i pociągłej twarzy. W tej chwili usiłował przebrnąć przez swoje hic, haec, hoc i nie pomylić się. - Hic, haec, hoc - zaczął Fergie - huius, hupus, huius; huk, huk, huk; hunc, hanc, hoc... Głos Fergiego załamał się i chłopiec zaczął chichotać, jak zawsze, kiedy zbyt wiele razy musiał powtarzać te niemądre słowa. Zdusił śmiech i próbował dalej: - Hoc, hac, hoc. Hi, hae, haec; horum, harum... Tu już nie wytrzymał, przerwał i zaczął śmiać się bez opamiętania. Zazwyczaj, kiedy zdarzało się coś takiego, Johnny również wybuchał śmiechem. Tym razem jednak się rozzłościł. Twarz mu poczerwieniała i z trzaskiem zamknął książkę. - Och, uspokój się, Fergie! - krzyknął. - Przestaniesz wreszcie? Mamy jeszcze masę roboty! Fergie był tak zaskoczony wybuchem Johnny'ego, że przestał chichotać. Patrzył na przyjaciela z otwartymi szeroko ustami. Co się, u licha, stało z jego najlepszym kumplem? - Hej - powiedział łagodnym, niepewnym tonem -Johnny, bracie, co ci jest? No, przecież nie ma czym się tak przejmować! To tylko głupi test z łaciny, a ty na pewno sobie poradzisz śpiewająco, jak zawsze zresztą. No więc, czemu się tak wściekasz, hę? Johnny odłożył książkę, otarł twarz ręką i potrząsnął głową. Czasami człowiek bywa w fatalnym nastroju 31 i sam o tym nie wie, póki kogoś nie zaatakuje. Tak właśnie miała się rzecz z Johnnym tego dnia. I to wcale nie był zwyczajny zły humor. Przez cały dzień prześladowały go złowrogie przeczucia. Miał silne wrażenie, że coś złego stanie się komuś z jego bliskich. Martwił się tym i zadręczał, i dlatego w tym momencie był taki rozdrażniony. Czuł się jak ktoś, kto czeka, kiedy nad jego głową rozpęta się burza z piorunami. - Przepraszam... Fergie, naprawdę mi przykro -wyjąkał. - Nie wiem, co się ze mną dzieje. Cały dzień się martwię. Wciąż mi się wydaje, że może się zdarzyć coś naprawdę okropnego. - Na przykład, że wejdziesz na gwóźdź i zachorujesz na tężec? - spytał Fergie, szczerząc zęby. Wiedział, że Johnny strasznie się boi tężca i bardzo go to bawiło. Johnny pokręcił przecząco głową. - Nie - odparł smutno - to nie dotyczy mnie. Coś złego stanie się komuś, kogo znam, na przykład tobie, albo babci, dziadkowi czy profesorowi. Nie wiem czemu mam to przeklęte uczucie. Tak jest, i tyle. Fergie sceptycznie zmarszczył brwi. Był bardzo rozsądnym chłopcem, a przynajmniej starał się takim być. Pod pewnymi względami był równie przesądny, jak Johnny, lecz próbował nie przyznawać się do tego. Zawsze twierdził, że wierzy w naukę i nagie niezbite fakty. - Pewnie po prostu się przeziębiłeś - powiedział i wzruszył ramionami. - Mój wuj Harvey zawsze twierdził, że umrze w nocy, podczas snu. I nic z tego - zginął w wypadku samochodowym. Nie można wierzyć w dziwaczne przeczucia, jakie człowiek czasami miewa. 32 - Może i nie - odparł Johnny. Skrzywił się i zagryzł wargę, po czym dodał: - Mimo wszystko, chciałbym wiedzieć, czemu tak się czuję... Głos Johnny'ego zamarł; chłopiec zaczął rozglądać się wkoło, a po chwili wyjrzał przez duże wykuszowe okno. Po przeciwnej stronie ulicy stał dom profesora, przestronna piętrowa budowla, trochę przypominająca stodołę. Na parterze paliły się światła, ale okna na górze były ciemne, tylko w jednym świecił pomarańczowy lampion z wydrążonej jak upiorna maska dyni. Johnny nie posiadał się ze zdumienia. - Hej! - zawołał, trącając Fergiego w ramię. - Spójrz na to! Fergie popatrzył w okno, odwrócił się, po czym znów się obejrzał. Potem cicho i przeciągle zagwizdał. - No ładnie! - powiedział, potrząsając głową ze zdziwienia. - Ten twój koleś profesor chyba kompletnie zwariował! Pośpieszył się ze świętem Halloween tylko o jakieś siedem miesięcy! Rany Julek! Co o tym myślisz? Johnny nie wiedział, co ma myśleć. Ale znów go opanowało złe przeczucie, jeszcze silniejsze niż przedtem. To prawda, że profesor miał zwariowane poczucie humoru, ale robienie lampionów z dyni w marcu... No cóż, to po prostu do niego nie pasowało. Przez dłuższą chwilę Johnny stał i patrzył przez okno, a szczerząca zęby, pomarańczowa maska świeciła w ciemnościach. Potem - niechętnie - wrócił z Fergiem do łaciny. Johnny tego wieczoru wiele rozmyślał o lampionie z dy-,edy Fergie poszedł do domu, zaczął się zastanawiać, ixon i zaklęcie czaszki czarnoksiężnika 33 czy nie powinien odwiedzić profesora i sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Powtarzał sobie jednak, że to niezbyt dobry pomysł. Niby dlaczego coś miałoby być nie w porządku? Jeżeli profesor ma ochotę Trobić w marcu lampiony z dyni, to jego sprawa. I nie musi to oznaczać, że zwariował, ani że ma zamiar powiesić się na żyrandolu w jadalni. Profesor był dziwakiem, a dziwacy robią czasem osobliwe, nieprzewidywalne rzeczy. A jednak... Johnny'emu kołatało się po głowie wiele różnych „a jednak", kiedy późnym wieczorem kładł się spać. Następnego ranka, wychodząc do szkoły, Johnny zobaczył, że samochód profesora rusza z podjazdu. Starszy pan jechał pewnie do Haggstrum College, gdzie wykładał historię. Nagle dopadła Johnny'ego myśl, że powinien podejść do profesora i zapytać go o lampion, by przekonać się, jak zareaguje. Szybko zbiegł po schodach i wypadł na ulicę. Zaczekał, aż wypluwając kłęby spalin, samochód profesora podjedzie bliżej. Zastukał palcami w szybę, żeby profesor go zauważył. Samochód zatrzymał się. Kiedy tylko profesor zobaczył, że to Johnny, uśmiechnął się szeroko i opuścił szybę. - Dzień dobry, Johnie! - powiedział z nieco zmęczonym uśmiechem. -Jak widzisz, wybieram się do tej wspaniałej świątyni nauki, w której próbuję wbijać idee w tępe głowy. Podwieźć cię do szkoły? Johnny powiedział, że tak, bardzo chętnie, ale najpierw chciałby profesora o coś zapytać. - Och, doprawdy? - rzucił profesor sucho. - Chciałbyś dowiedzieć się czegoś o torturach stosowanych 34 w szesnastowiecznej Anglii? Albo iloma uderzeniami topora ścięto głowę księciu Monmouth? Coś w tym rodzaju? Johnny roześmiał się. - Nie. Chciałem tylko zapytać, po co zrobił pan lampion z dyni na Halloween, skoro mamy dopiero marzec? Profesor ze zdumienia otworzył usta. Wyglądał na kompletnie zaskoczonego. - Chcesz wiedzieć, po co zrobiłem co? Teraz z kolei Johnny się zdziwił. Nie takiej odpowiedzi oczekiwał. Oczywiście, profesor mógł sobie żartować, ale wcale na to nie wyglądało. -Ja... No... chodzi mi o t-ten 1-lampion, który stał u p-pana wczoraj w oknie na p-piętrze - powiedział Johnny. Kiedy był zmieszany lub zdumiony, często się jąkał. Profesor nie odrywał od niego wzroku. - Mój miły przyjacielu - powiedział - albo wypróbo-wujesz na mnie jakiś dziwaczny żarcik, albo potrzebne ci są nowe okulary! Ja nawet w Halloween nie robię lampionów z dyni! Sprowadza to tylko zachłanne na słodycze dzieciaki, a ja nie znoszę tej głupiej łobuzerii! Naprawdę nie mam pojęcia, o czym ty właściwie mówisz. Jesteś pewien, że to nie było odbicie księżyca w szybie? Albo może moja lampa przy łóżku? Ma czerwonawy abażur. Jeśli pozwolisz, lepiej ruszajmy w drogę, inaczej spóźnisz się do szkoły. Wskakuj do środka. Johnny parę razy otworzył i zamknął usta, ale nie przychodziła mu do głowy żadna odpowiedź. Westchnął cicho, obszedł samochód i wsiadł. Podczas jazdy wpatrywał się 35 bezmyślnie w deskę rozdzielczą. Był oszołomiony. Czyżby zaczął tracić rozum? Nie, to niemożliwe, bo Fergie też widział lampion. Z przykrością pomyślał, że możliwe jest jeszcze inne wyjaśnienie: to profesor mógł zacząć tracić rozum. Johnny słyszał, że sta

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!