13813

Szczegóły
Tytuł 13813
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

13813 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 13813 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 13813 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

13813 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

MARCIN WOLSKI SZANSA Doktor Diego Hernandez wrócił do domu dokładnie pięć minut przed północą. Zostawił wóz pod kępą tamaryszku i ruszył do drzwi ciemniejących na tle szarawej bryły pawilonu. Czuł się rozbity i nawet porządna szklanka brandy nie bardzo mogła mu pomóc. — Jestem bankrutem — pomyślał, zapadając się w głąb fotela i machinalnie włączając radio. Per Dios! Co za passa! W istocie, dzisiejsza przegrana w klubie stanowiła tylko przypieczętowanie pasma niepowodzeń, które zapoczątkowało rozstanie z Francescą i kłótnia z ordynatorem. Był zrujnowany i bez pracy. — Cholerny kraj — wymamrotał. — Trzeba było posłuchać Alonsa, gdy rok temu proponował wyjazd do Stanów. Tymczasem w odbiorniku ucichły ostatnie akordy hymnu „Tyrani giną, gdy śpiewa lud” i ozwał się ciepły głos spikera: — Minęła godzina 24. Mamy dziś wtorek, 23 maja. Słońce wzejdzie o 4.05, zajdzie o 21.15. Imieniny obchodzą Rodrigo i Isabella. Przed 48 laty urodził się Miguel Sanchez… Było parno. Za oknami w ogrodzie szalały cykady, których chór przypominał bardziej jęk blachy niż symfonię żywych owadów. Zanosiło się na burzę. Stłumiony grzmot przetoczył się od strony Sierra Blanca. Doktor nalał sobie drugą lufę trunku i wychylił ją duszkiem. — Piję jak prostak — obsztorcował się w myśli — ale być może to ostatni kieliszek markowej brandy, na jaki będę mógł sobie pozwolić w najbliższym czasie. Faktycznie, jeśli nawet po sprzedaniu tej posiadłości wypłacze się z długów, jego sytuacja będzie i tak nie do pozazdroszczenia. Pracy w stolicy nie dostanie, Alvarado ma długie łapy, zaś perspektywa egzystencji w zawszonych barakach, któregoś z górniczych osiedli w dżungli, gdzie więźniowie płuczą złoty piasek ku chwale Jedynej Demokratycznej Junty, napawała przerażeniem jeszcze do niedawna świetnie zapowiadającego się psychiatrę. Co go podkusiło, żeby przyłączyć się do spisku przeciwko ordynatorowi! Z drugiej strony wszyscy mówili, że nadużycia szefa są zbyt znaczne… Że Alvarado musi odejść, że będzie potrzebny ktoś młody. Jak głupi zgodził się podpisać pod protestem. Zgodził, mimo oczywistych nici łączących Alvarado z tajną policją. A tak wszystko dobrze szło. Beznamiętny głos spikera w radio nabrał nieoczekiwanej ostrości. — Uwaga, obywatele! W dniu wczorajszym ze szpitala więziennego Santa Clara zbiegł niebezpieczny maniak, kryminalista. Jest możliwe, że ukrył się w rejonie Dzielnicy Zachodniej. Ostrzega się wszystkich przed udzielaniem schronienia, a nawet rozmową z nieznajomymi. Grozi to śmiercią! Zawiadomcie policję, w razie potrzeby używajcie broni. Powtarzam… Przyciszył odbiornik i usiłował wycisnąć jeszcze kilka kropli z butelki, a gdy próba zawiodła, ruszył do kuchni. W lodówce powinno znajdować się parę puszek piwa. Szedł przez mroczny dom, potykając się o sprzęty. Otworzył lodówkę. Krótko zaklął. Piwa nie było! Podobnie brakowało szynki i paczkowanej kiełbasy. Błyskawicznie otrzeźwiał. Zapalił światło. Najwyraźniej ktoś pod jego nieobecność myszkował w kuchni. Poczuł, jak od stóp do głów oblewa go pot. Szybko pobiegł w stronę gabinetu. Wszędzie było pusto, jednak sięgając do telefonu, zobaczył pokrwawiony bandaż na szafce. Uniósł słuchawkę. — Nie działa, już próbowałem! Hernandez znieruchomiał, głos dobiegający zza firanki sparaliżował go i poraził. Upuścił słuchawkę na widełki. Zza zasłony wysunął się przygarbiony mężczyzna z twarzą pokrytą szpakowatym, parodniowym zarostem. Jedna ręka zawinięta była w pokrwawione bandaże, w drugiej, kurczowo zaciśniętej, lśnił typowo policyjny pistolet. To ten szaleniec! Spokojnie, tylko spokojnie — przebiegło przez głowę doktora. Spróbował się uśmiechnąć i nadać ściągniętym rysom wyraz czystej życzliwości i sympatii. — Trochę dziś późno przyszedłem do domu, musiał pan długo czekać? — Wszedłem przez niedomknięte drzwi do garażu, byłem głodny, potrzebowałem bandaży — powiedział intruz. — Nic nie szkodzi. — Diego starał się nie patrzyć na wylot lufy. — Czym mógłbym panu służyć? — Potrzebuję innego ubrania i trochę pieniędzy — rzeczowo stwierdził zbieg. — Chciałbym też, żeby ktoś poprawił mój opatrunek. Krwotok zahamowałem dość niefachowo. Doktor zbliżył się do nie zapowiedzianego pacjenta. Odwinął bandaż. Właściwie mógłby w tym momencie pokusić się o rozbrojenie maniaka, ale ciągle był na rauszu i niepewny własnego refleksu wolał nie ryzykować. Postrzał był brzydki, choć płytki. — Niech się pan nie denerwuje, ubranie i pieniądze odeślę, kiedy tylko będę mógł — wymamrotał ranny. — Oczywiście, nie ma problemu — Diego nadał już swemu głosowi naturalne, ciepłe brzmienie. Najważniejsze to zdobyć zaufanie szaleńca, potem wszystko pójdzie łatwiej. — Uważa mnie pan za wariata? — zapytał natarczywie przybysz. — Ależ skąd — doktor zaprzeczył może zbyt gwałtownie. — Wiem, wiem, ale to nawet lepiej, dużo lepiej. Są w życiu takie sytuacje, kiedy lepiej za dużo nie wiedzieć. Jeszcze jedno. Pożyczy mi pan samochód? Chciałbym przed świtem być w górach, wóz zostawiłbym na parkingu w Villa Montana. — Przecież pan wie, że nie mogę odmówić. Sadzę jednak, że powinien pan przede wszystkim wypocząć. Stracił pan sporo krwi. — Bzdura, nic mi nie jest. — Zbieg wstał i usiłował dojść do drzwi, ale zachwiał się. — Może rzeczywiście powinienem zdrzemnąć się kwadransik. W końcu wystarczy, jeśli wyjadę na dwie godziny przed świtem. — Może się pan położyć na kozetce. Przyniosę koc — powiedział troskliwie doktor. Maniak cały czas zachowywał się poprawnie i gdyby nie ściskany kurczowo rewolwer, można by polubić jego towarzystwo. Tymczasem Hernandez mimo zadania kilkunastu pytań testowych, niezauważalnych przez laika, nadal nie potrafił określić schorzenia nieoczekiwanego pacjenta. To nie była schizofrenia ani paranoja… — Na pana miejscu spróbowałbym testu Warrena — padła naraz propozycja rannego. — Ależ ja… wcale pana nie badam. — Szkoda! Ja na pana miejscu bym to zrobił. Dobrze jest wiedzieć, kogo się gości pod swoim dachem. Prawda? — Słyszałem jakiś komunikat w radio… — bąknął Diego. — Zapewne o mnie. Udana ucieczka z Santa Clara zdarza się raz na piętnaście lat. A propos, doktorze, ile lat miał pan piętnaście lat temu? — Byłem uczniem… w dobrej szkole. Chociaż, jeśli chodzi panu o ówczesne wydarzenia w stolicy, pamiętam je dość dobrze. Przypominam sobie, że byłem zrozpaczony, ponieważ mama pochowała mi wszystkie buty, żebym nie mógł wziąć udziału w kwietniowej demonstracji. Przez to nie mogłem zobaczyć Ojca Manuela. — Mówi pan o Sanchezie? — spytał zbieg. — Naturalnie. — Nie przypuszczałem, że ktoś może go jeszcze pamiętać. Diego roześmiał się, po raz pierwszy w trakcie tego nieprzyjemnego wieczoru. Więzień rzeczywiście był słabo poinformowany. Któż nie wiedział o Sanchezie, nie znał na pamięć jego życiorysu, nie uczył się na jego ideałach. Ojciec Manuel — „Górski Orzeł” — Nadzieja Kontynentu… To tylko trzy, z tysięcy tytułów najpopularniejszej postaci dziejów najnowszych. A przy tym co za niezwykła kariera. — Może pan mi o nim opowiedzieć? — spytał przybysz. Doktor Diego Hernandez wrócił do domu dokładnie pięć minut przed północą. Zostawił wóz pod kępą tamaryszku i ruszył do drzwi ciemniejących na tle szarawej bryły pawilonu. Czuł się rozbity i nawet porządna szklanka brandy nie bardzo mogła mu pomóc. Jestem bankrutem — pomyślał osuwając się w głąb fotela i machinalnie włączając radio. Per Dios! Co za passa! W istocie dzisiejsza przegrana w klubie stanowiła tylko przypieczętowanie pasma niepowodzeń, które zapoczątkowało rozstanie z Francescą i kłótnia z ordynatorem. Był zrujnowany i bez pracy. — Cholerny kraj — wymamrotał. — Trzeba było posłuchać Alonsa, gdy rok temu proponował pryśnięcie do Stanów. Tymczasem w odbiorniku ucichły ostatnie akordy hymnu „Tyrani giną, gdy śpiewa lud” i ozwał się ciepły głos spikera: — Minęła godzina 24. Mamy dziś wtorek, 23 maja. Słońce wzejdzie o 4.05, zajdzie o 21.15. Imieniny obchodzą Rodrigo i Isabella. Przed 48 laty urodził się Miguel Sanchez… Było parno. Za oknami w ogrodzie szalały cykady, których chór przypominał raczej jęk blachy niż symfonię żywych owadów. Zanosiło się na burzę. Stłumiony grzmot przetoczył się od strony „Sierra Blanca. Doktor nalał sobie drugą lufę i wychylił ją duszkiem. Piję jak prostak! — obsztorcował się w myśli — ale być może to ostatni kieliszek brandy na długi czas. Faktycznie, jeśli po sprzedaniu tej posiadłości wypłacze się nawet z długów, jego sytuacja będzie i tak nie do pozazdroszczenia. Pracy w stolicy nie dostanie, Alvarado ma długie łapy, zaś perspektywa egzystencji w zawszonych barakach któregoś z górniczych osiedli w dżungli, gdzie więźniowie płuczą złoty piasek ku chwale Jedynej Demokratycznej Junty, napawała przerażeniem jeszcze do niedawna świetnie zapowiadającego się psychiatrę. A tak wszystko dobrze szło, co go podkusiło, żeby przyłączyć się do spisku przeciwko ordynatorowi. Ale przecież wszyscy mówili, że nadużycia są zbyt znaczne… Że Alvarado ma odejść, że będzie potrzebny ktoś młody. Jak głupi zgodził się podpisać pod protestem. Zgodził, mimo oczywistych nici łączących Alvarado z tajną policją… Beznamiętny głos spikera w radio nabrał nieoczekiwanej ostrości. — Uwaga, obywatele! W dniu wczorajszym ze szpitala więziennego Santa Clara zbiegł niebezpieczny maniak, kryminalista. Jest możliwe, że ukrył się w rejonie Dzielnicy Zachodniej. Ostrzega się wszystkich przed udzielaniem schronienia i rozmową z nieznajomymi. Grozi to śmiercią! Zawiadomcie policję. W razie potrzeby używajcie broni. Powtarzam… Przyciszył odbiornik i usiłował wycisnąć kilka kropli z butelki, gdy próba zawiodła, ruszył do kuchni. W lodówce powinno być jeszcze parę puszek piwa. Szedł przez mroczny dom potykając się o sprzęty. Otworzył lodówkę. Krótko zaklął. Piwa nie było. Tak samo brakowało szynki i paczkowanej kiełbasy. Błyskawicznie otrzeźwiał. Zapalił światło. Najwyraźniej ktoś myszkował w kuchni przed jego przybyciem. Poczuł, jak od stóp do głów oblewa go pot. Szybko pobiegł w stronę gabinetu, wszędzie było pusto, tylko sięgając do telefonu zobaczył pokrwawiony bandaż na szafce. Uniósł słuchawkę. — Nie działa, próbowałem. Hernandez znieruchomiał, głos dobiegający zza firanki sparaliżował go i poraził. Upuścił słuchawkę na widełki. Zza zasłony wysunął się przygarbiony mężczyzna z twarzą pokrytą szpakowatym parodniowym zarostem. Jedna ręka okutana była w pokrwawione bandaże, w drugiej, kurczowo zaciśniętej, lśnił typowo policyjny pistolet. Szaleniec! Spokojnie, tylko spokojnie — przebiegło przez głowę doktora. Spróbował się uśmiechnąć i przemodelować ściągnięte rysy w samą życzliwość i sympatyczność. — Trochę dziś późno przyszedłem do domu, musiał pan długo czekać… — Wszedłem przez nie domknięte drzwi do garażu, byłem głodny, potrzebowałem bandaży — odpowiedział pozornie bez związku intruz. — Nic nie szkodzi. — Diego starał się nie patrzyć na wylot lufy. — Czym mógłbym panu służyć? — Potrzebuję innego ubrania i trochę pieniędzy — rzeczowo stwierdził zbieg. — Chciałbym też, żeby ktoś poprawił mój opatrunek… Krwotok zahamowałem niefachowo. Doktor zbliżył się do nie zapowiedzianego pacjenta. Odwinął bandaż. Właściwie mógłby w tym momencie pokusić się o rozbrojenie maniaka, ale ciągle był na sporym rauszu i niepewny refleksu wolał nie ryzykować. Postrzał był brzydki, choć niegłęboki. — Niech się pan nie denerwuje, ubranie i pieniądze odeślę, kiedy tylko będę mógł — wymamrotał ranny. — Oczywiście, nie ma problemu — Diego nadał już swemu głosowi naturalne brzmienie. Najważniejsze to zdobyć zaufanie szaleńca, potem wszystko pójdzie łatwiej. — Uważa mnie pan za wariata? — zapytał natarczywie przybysz. — Ależ skąd! — zaprzeczył może zbyt gwałtownie. — Wiem, wiem, ale to nawet lepiej, dużo lepiej. Są w życiu takie sytuacje, kiedy lepiej za dużo nie wiedzieć… Jeszcze jedno. Pożyczy mi pan samochód? Chciałbym przed świtem być w górach, wóz zostawiłbym na parkingu w Villa Montana… — Przecież pan wie, że nie odmówię. Sądzę jednak, że powinien pan przede wszystkim wypocząć. Stracił pan sporo krwi. — Bzdura, nic mi nie jest. — Wstał i usiłował dojść do drzwi, ale zachwiał się. — Może rzeczywiście powinienem zdrzemnąć się kwadransik. Wystarczy, jeśli wyjadę na dwie godziny przed świtem. — Może się pan położyć na kozetce. Przyniosę koc — powiedział troskliwie doktor. Maniak cały czas zachowywał się poprawnie i gdyby nie rewolwer ciągle ściskany kurczowo, można by polubić jego towarzystwo. Tymczasem Hernandez mimo zadania kilkunastu pytań testowych, niezauważalnych przez laika, nadal nie potrafił określić schorzenia nieoczekiwanego pacjenta. — Na pana miejscu spróbowałbym testu Warrena — padła naraz propozycja rannego. — Ależ ja… wcale pana nie badam. — Ja na pana miejscu bym to zrobił. Dobrze jest wiedzieć, kogo się gości pod swoim dachem. Prawda? — Słyszałem jakiś komunikat w radio… — bąknął Diego. — Zapewne o mnie. Ucieczka z Santa Clara zdarza się raz na piętnaście lat… A propos, doktorze, ile lat miał pan piętnaście lat temu? — Byłem uczniem… w dosyć dobrej szkole. Chociaż ówczesne wydarzenia pamiętam dość dobrze. Przypominam sobie, że byłem zrozpaczony, ponieważ mama pochowała mi wszystkie buty, żebym nie mógł wziąć udziału w demonstracji kwietniowej. I tak nie mogłem zobaczyć Ojca Manuela. — Mówi pan o Sanchezie? — spytał zbieg. — Naturalnie. — Nie przypuszczałem, że ktoś może go jeszcze pamiętać. Diego roześmiał się, po raz pierwszy w trakcie tego nieprzyjemnego wieczoru. Gość rzeczywiście był słabo poinformowany. Któż nie wiedział o Sanchezie, nie znał na pamięć jego życiorysu, nie uczył się na jego ideałach. Ojciec Manuel — Górski Orzeł — Nadzieja Kontynentu… To tylko trzy z tysięcy tytułów najpopularniejszej postaci dziejów najnowszych. A przy tym co za niezwykła kariera. — Może pan o tym opowiedzieć? — spytał przybysz. Hernandez spełnił jego prośbę. Dwa lata przed wydarzeniami kwietniowymi Manuel Sanchez był nauczycielem historii w La Vista. Dobrym nauczycielem, samodzielnym i kontrowersyjnym. W tym czasie reżim generała Portillosa znajdował się u szczytu potęgi. Więzienia były pełne, swobody zawieszone, a ogniska buntów zadeptane buciskami rekrutów. Oczywiście wszystko odbywało się pod hasłami ładu, porządku i bezpieczeństwa publicznego. Nic dziwnego, że odważny nauczyciel rychło znalazł się na liście osób nieprawomyślnych. Sytuację zaogniły anonimowe informacje, że po lekcjach spotyka się z wybraną grupą młodzieży w swoim mieszkaniu i rozmawia z nimi na tematy nie objęte programem nauczania. Co gorsza, po wyrzuceniu ze szkoły nie poniechał tej działalności. Los Sancheza był przesądzony i zapewne dopiero po paru latach któryś ze spychaczy niwelujących podmiejskie pagórki odnalazłby jeszcze jeden anonimowy grób ze zwłokami mężczyzny z kulą u podstawy czaszki. Szczęściem dla Manuela Portillos lubił uchodzić co pewien czas za praworządnego (zwłaszcza gdy potrzebował zagranicznych pożyczek żywnościowych) i dlatego pedagog zamiast zniknąć bez śladu został oskarżony w całym majestacie prawa i opluty przez dyspozycyjnych dziennikarzy jako demoralizator młodzieży i agent obcego Imperium. Proces miał być pokazowy, transmitowany przez telewizję. Po pięciu miesiącach śledztwa oprawcy byli pewni, że oskarżony będzie zeznawać w sposób pożądany. Niestety. Sanchez nie tylko odwołał wymuszone zeznania, udowodnił bezsens oskarżeń i mechanizmy dyktatury, ale, co gorsza, dzięki przyzwoitości przewodniczącego trybunału (który miał zaawansowanego raka i mógł sobie pozwolić na niezawisłość) został uniewinniony. Opuszczając salę sądową był już sławny i popularny jak żaden z tłamszonych po cichu rebeliantów czy niedzielnych opozycjonistów. Wprawdzie propaganda usiłowała uniewinnienie zinterpretować jako sukces władzy, która obiektywnym wyrokiem dowiodła własnej praworządności, ale była to próba zatykania Amazonki korkiem od wanny. Skrewił również nasłany zamachowiec, kierowca wielkiej ciężarówki, przed którą Manuel uratował się natychmiastowym skokiem z wiszącego mostu. Dalszy życiorys buntownika staje się jeszcze barwniejszy. Wydalony z kraju jednoczy rozbite i podzielone jałowymi sporami grupki emigracyjne, po czym z dokumentami na nazwisko Leo Santorri powraca do ojczyzny. Tymczasem w ciągu owego roku kryzys gospodarczy jeszcze się pogłębił. Co rusz wybuchały dzikie strajki górników ł tkaczy, tłumione bądź dodrukowywanymi pesetami, bądź brutalnymi akcjami oddziałów specjalnych. Rósł ferment w kołach intelektualnych, z ambony grzmiał (aluzjami wprawdzie) biskup La Visty, dopóki nie zginął zastrzelony przez jakiegoś szaleńca, który (jak dowiodło tego drobiazgowe śledztwo) działał na własną rękę i nie miał żadnych wspólników. Tymczasem Sanchez dwoił się i troił. Ukrywany przez peonów i szmuglerów papierosów przemierzał kraj wszerz i wzdłuż: To wypływał wśród górników pomagając im formułować żądania, to znów uczył zecerki rozgorączkowanych studentów. Za jego głowę wyznaczono nagrodę w wysokości miliona pesetów, ale jakoś nikt się nie kwapił. A tu już poczęły wybuchać pierwsze ładunki instalowane w różnych miejscach przez narwańców z partyzantki leśnej i miejskiej. Portillos, zaskoczony obrotem spraw, działał chwiejnie i niekonsekwentnie. Jednego dnia rzucał oddziały specjalne na krwawe pacyfikacje wiosek indiańskich, aby drugiego zwoływać rozpędzony parlament i wyciągać posiwiałych posłów z więzień i obozów pracy. W marcu można było odnieść wrażenie, jakby wszystko zaczynało się ułagadzać; Portillos zapowiedział powrót do rządów cywilnych, przebąkiwał o możliwości amnestii. Atoli w pierwszych dniach kwietnia jeden z szefów policji wykombinował zorganizowanie wiecu popierającego dyktatora. Spędzono na stadion młodzież szkolną, aktywistów grup paramilitarnych i emerytowanych oficerów. Wiec udał się aż za dobrze, zwłaszcza gdy do tłumów wychodzących ze stadionu poczęli dołączać robotnicy i studenci wołając, że trzeba iść pod pałac, aby osobiście podziękować Portillosowi za przewodzenie narodowi. I szedł tłum wielki jak wezbrana wiosną rzeka po Avenido del Sol, tłum brodatych konfidentów z ukrytymi w teczkach bańkami z benzyną, beztroskiej młodzieży i zdezorientowanych kobiet, które opuściły swoje wielogodzinne miejsca w kolejkach. W tym samym czasie Portillos znajdował się już w swoim bunkrze daleko od miasta, a w parku za pałacem gromadziły się grupy specpoli uzbrojonych w automaty oraz ściągały kolumny wozów pancernych. Tłum minął katedrę Matki Boskiej z Guadelupy, białe schody Pałacu Gigantów i śpiewając pieśni szedł, wielogłowy i beznadziejnie ufny. I naraz, ledwie o trzysta metrów od Pałacu Republiki, z bocznej uliczki wyjechał wóz z podnośnikiem służącym do wymiany świetlówek w lampach ulicznych, stał na nim mężczyzna w sile wieku, w kapeluszu peonów z Montanii. Poznano go. — Manuel, Manuel, Manuel! — zaskandował tłum i stanął. — Słuchajcie, ludzie! — rzucił Sanchez. — Rozejdźcie się, to prowokacja! Z dołu ozwały się głosy niedowierzania. — Jeśli nie wierzycie, wyślijcie delegację pod pałac albo lepiej za pałac. Chcą was sprowokować, oskarżyć o bunt, o zamach na władzę. To rozwiązałoby im ręce. — Przecież jesteśmy nie uzbrojeni! — zawołał ktoś z tłumu. — Nie ma to żadnego znaczenia. Zaprawdę mówię wam, czas jeszcze nie nadszedł. Dialog toczył się nerwowy, lecz w końcu tłum usłuchał i niechętnie, bo niechętnie, począł się rozchodzić. W minutę później patrole otoczyły podnośnik, ale Manuel prysnął przez balkon wystawnej kamieniczki i przepadł jak kamień w wodzie. Nieudana prowokacja jeszcze bardziej skruszyła fundamenty władzy Portillosa. Wśród młodszych hierarchów z Rady Junty poczęło się szerzyć przekonanie o nieuchronności zmian. Przebąkiwano o wymianie Portillosa na jakiegoś konserwatywnego cywila. I właśnie wtedy rozegrał się dramat na Bagnie Flamingów. Do dziś nie wiadomo: efekt przypadku czy zdrady? Z początkiem czerwca oddział żandarmerii natknął się na obozowisko partyzantów, które wizytował Sanchez. Skosiła go jedna z pierwszych serii. Bojowcy nawet nie zdążyli chwycić za broń; zaczęła się systematyczna rzeź. Zabito wszystkich, łącznie z Mariną, prześliczną Metyską — dziewczyną Górskiego Orła. Przebieg masakry cały czas kręcili reporterzy telewizyjni. Zapadający zmierzch i wzrastająca ulewa, która zmieniła bagno w nieprzebyte grzęzawisko, zmusiły do odwrotu dzielnych żandarrnów. A nazajutrz program sławiący odpowiedzialnych patriotów poszedł w głównym wydaniu teleglobu. Był to ostatni wieczór Portillosa. Miara się przebrała, zmagazynowany gniew wybuchnął. W pół godziny po emisji wszystkie posterunki policji w stolicy były już zdobyte. Uzbrojone tłumy ruszyły na pałac. Jednostki pancerne wyznaczone do kontrnatarcia przeszły na stronę rebelii. Za nimi poszła żandarmeria, a najwierniejszy z wiernych — szef telewizji rządowej osobiście wygłosił przemówienie przeciwko tyranii. Portillos nie zdążył ani do bunkra, ani na sekretne lotnisko, gdzie czekał doskonale wyposażony samolocik odrzutowy. Zastrzelił go osobiście porucznik Carania z Gwardii Republikańskiej, od roku członek organizacji Sancheza. On też, już jako pułkownik, stanął na czele całego ruchu dusząc ostatnie gniazda popleczników dyktatora, zresztą bardzo nieliczne… W dwa tygodnie później referendum uczyniło go prezydentem. Kiedy Diego opowiadał całą tę historię, gość nie odezwał się ani słowem. Widocznie w Santa Clara odcięty był od jakichkolwiek informacji. Gdy Hernandez zamilkł, przybysz westchnął i po dłuższym milczeniu spytał: — A co było potem? — Potem rozpoczęły się rządy Caranii, zrazu liberalne, pełne obietnic i zapewnień, z czasem coraz twardsze, coraz bardziej dyktatorskie. Dzięki kredytowi zaufania i hasłom odziedziczonym po Sanchezie Carania zdobył władzę, o jakiej Portillos nie mógł marzyć. Nie liczył się więc z nikim i z niczym. Znów zapełniły się więzienia, a dawni żandarmi i prokuratorzy szybko powrócili do łask. Fachowcy zawsze są potrzebni. Większość dawnych towarzyszy Ojca Manuela, o ile nie poszła ślepo za Carania, jest dziś granicą bądź zniknęła bez wieści. — A zatem zapomniano o Manuelu? Doktor tylko się roześmiał. — Zapomnieć o Sanchezie byłoby równoznaczne ze zdradą stanu. Górski Orzeł to nasz bohater narodowy. Jego imię noszą ulice i place, zatoki i szczyty górskie, rzeźnie i wytwórnie majtek. Jego profil widnieje na znaczkach pocztowych, monetach i kapslach od piwa. Portrety we wszelkich możliwych formatach zdobią ściany urzędów i szkół, mokną podczas oficjalnych parad. A pomniki — jakaż jest ich różnorodność: Sanchez wsparty o skałę, Sanchez głaszczący dziewczynkę po włosach, Sanchez przy ognisku, a przede wszystkim Sanchez na historycznym podnośniku. W każdej książce musi być przynajmniej jeden odsyłacz do jego pism, jeden cytat z jego przemówień. Ba, świeżo upieczone małżeństwa po wyjściu z katedry składają kwiaty pod jego obeliskiem… Zbieg uśmiechnął się tylko. — A zatem — rzekł — mogę mniemać, że potrafiłby pan, doktorze, bez trudu określić jego rysopis? Diego wzruszył ramionami. — Czarna gęsta czupryna, orli nos, nieco za wydatne wargi, oczy ukryte pod krzaczastymi brwiami i gruba blizna na prawym policzku. — A może chciałby pan jej dotknąć, doktorze? Hernandez trwał przez parę chwil zupełnie nieruchomo. Nie zareagował nawet, kiedy piorun uderzył gdzieś zupełnie blisko willi, a wszystkie światła na moment przygasły. Zdumienie tylko moment walczyło z niedowierzaniem. Sanchez uniósł się z kozetki, odłożył trzymaną dotąd kurczowo broń. — Nie pyta pan, jak to możliwe? — No właśnie… — bąknął lekarz, nerwowo zapalając papierosa. — Wtedy na moczarach żaden z postrzałów nie był śmiertelny. Kiedy oprawcy oddalili się, zaniepokojeni podnoszącą się wodą, półprzytomny doczołgałem się na jakiś pagórek, tam znalazł mnie Carlos, stary rybak, analfabeta, jeden z nielicznych mieszkańców Bagna Flamingów. Bardzo długo trwało, zanim leczony odwiecznymi metodami krajowców doszedłem do zdrowia; kiedy z ranami się poprawiło, przyplątała się febra, tak że minęło kilkanaście miesięcy, zanim mogłem pozwolić sobie na marsz do najbliższej osady. Nie wiedziałem nawet, że zwyciężyłem. Rybak nie znał się na polityce. I wiedział, co robi. Dopiero po dotarciu do jednej z wiosek dowiedziałem się, że rewolucja wygrała, a ojcem narodu jest Carania. Natychmiast udałem się na posterunek policji. Powiedziałem, kim jestem. Najpierw wzięto mnie za wariata, ale po namyśle dyżurny sierżant zadzwonił do komendy prowincjonalnej. Już nazajutrz przyjechał do osady major Quesada, swój chłop, góral jak ja. Poznał, uściskał i zadzwonił bezpośrednio do Caranii. Prezydent podobno zaniemówił. Po chwili obiecał jeszcze dziś wysłać specjalny helikopter. Trochę zrobiło mi się nieprzyjemnie, że nie poprosił mnie do telefonu. To czerwcowe popołudnie było najpiękniejszym dniem mojego życia. Całe Magambos, bo tak nazywała się osada, zorganizowało festyn; tańczono, pito i śpiewano ciesząc się z mojego zmartwychwstania. Pół godziny przed zmierzchem, kiedy wyzwoliłem się z objęć pięknych córek właściciela plantacji, przyszedł do mnie zaskakująco spochmurniały Quesada. — Czy to nie dziwne? Do tej pory radio nie nadało żadnego komunikatu o twym odnalezieniu, padre. — Może chcą nadać ceremonii specjalną oprawę, uzgodnić to ze mną — odrzekłem niefrasobliwie. Ale Quesada nie rozpogodził się. — Dobrze zna pan Caranię? — Spotkaliśmy się zaledwie kilkakrotnie. Świetny żołnierz. Nad lasem zaterkotał helikopter. Wsiadłem żegnany owacyjnie przez kilkudziesięciu mieszkańców Magambos. Byłem zmęczony. W helikopterze znajdował się lekarz, nie znany mi osobiście pułkownik (podobno adiutant Caranii) i pielęgniarka. Obaj z Quesada otrzymaliśmy po filiżance aromatycznej kawy i zaraz potem zapadłem w sen. Ocknąłem się dopiero w Santa Clara, w pawilonie IV, głęboko wkopanym w wulkaniczną glebę. Usługiwał mi głuchoniemy strażnik i lekarz cudzoziemiec, nie odzywający się ani słowem i nie reagujący na moje próby porozumienia. Przez piętnaście lat nie miałem żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym, nie udało mi się też zrozumieć do końca, co się stało. Opowieść musiała zmęczyć Sancheza, bo wyczerpany opadł na kozetkę. — Mogę uzupełnić pańską historię — powiedział poważnie Hernandez. Pozbył się już wszelkich wątpliwości. — Byłem młody, ale czytałem gazety. Gdzieś z początkiem tamtego lata major Quesada popełnił samobójstwo wyskakując z górnych okien Ministerstwa Policji. Mówiono, że z powodów osobistych. Manuel westchnął tylko, a Diego ciągnął dalej: — Mówił pan, że gościnna wioska nazywała się Magambos. Ta nazwa też nie jest mi obca. „Dramat w Magambos” — wielkie czarne nagłówki… — Proszę mówić!!! — Dokładnie nie pamiętam, ale gdzieś w tym samym czasie grupa bandytów napadła na tę osadę i wzięła wszystkich mieszkańców jako zakładników. Razem zabarykadowali się w miejscowym kościele. Podczas pertraktacji z przybyłym dowódcą żandarmerii doszło do nie wyjaśnionej eksplozji: wszyscy przebywający w kościele zginęli… Sanchez ukrył twarz w dłoniach. — Więc jednak Carania. A ja, głupi, przez te wszystkie lata podejrzewałem nieżyjącego Quesadę, myślałem, że to jakiś spisek niedobitków Portillosa. Usiłowałem przesyłać listy do prezydenta. Carania! Mój uczeń! Wielki Boże! Hernandez patrzył na niego zdziwiony. „Ojciec Manuel — nadzieja kontynentu” okazał się łatwowierny jak dziecko. Czyżby nie zdawał sobie sprawy, jak przerósł go własny mit i jak bardzo był niewygodny dla kapłanów tego mitu? Doktor, który był realistą, nie dziwił się postępowaniu Caranii, dziwne było raczej to, że zdecydował się pozostawić Sancheza przy życiu. Oficerowie, którzy przejęli władzę, nie byli aż takimi idealistami jak nauczyciel z La Vista. Dziś, po piętnastu latach, Carania, jeśli nie liczyć rewolucyjnej frazeologii i sanczezowskich haseł, niczym nie różnił się od swego poprzednika Portillosa. Diego zamierzał coś powiedzieć, ale odgłosy dochodzące z kozetki upewniły go niezbicie, że pacjent zasnął. Gdzieś w głębi domu stary zegar wybił pierwszą, burza kotłowała się jeszcze nad wzgórzami, ale grzmoty były coraz odleglejsze. Hernandez na palcach zbliżył się do śpiącego i szybko podniósł leżący na stoliku pistolet. Sanchez ani drgnął, oddech miał równy, choć nieco chrapliwy. Doktor wycofał się na palcach. W myślach miał zamęt. Pełne pomieszanie ekscytacji ze strachem. — Co zrobię, jeśli go tu znajdą? Bzdura, dlaczego mieliby znaleźć? Deszcz zmył wszelkie ślady… Cholera, żeby choć kropla alkoholu! Włączył ekspres do kawy. I nagle gwałtowna myśl przeszyła mu mózg: szansa! Jakkolwiek by patrzeć, pojawienie się Manuela stanowiło wielką szansę. A on i tak nie miał nic do stracenia. Błyskawicznie przemknęły mu dwie koncepcje: spokojniejsza — wyjazd z Sanchezem za granicę (zawsze to dobrze być osobistym lekarzem czołowego przywódcy) i druga — znacznie bardziej ryzykowna. Była jeszcze jedna możliwość, telefon na policję, ale doktor zbyt dobrze zdawał sobie sprawę, że przy takiej aferze żaden ze świadków, nawet superlojalny, nie ma prawa pozostać przy życiu. W hallu rozległ się cichy brzęk. Hernandez podszedł do telefonu. — Chwała Bogu, znów włączyli linię. Wiedział, co zrobi. Zadzwoni do Alonsa. Młody chirurg miał rozległe znajomości w kręgach opozycyjnych, był również bardzo popularny wśród studentów, przechwalał się również dojściami do telewizji. Gdyby możliwie szeroko ujawnić zmartwychwstanie Sancheza, kto wie… Już po chwili wykręcał siedmiocyfrowy numer. Alonso mimo późnej pory jeszcze nie spał. Jego ciepły bas wniósł od razu element spokoju. — Co dobrego, Diego? — Chciałbym, żebyś wpadł do mnie, mam ważną sprawę. Ku zdziwieniu Diega Alonso nie zadawał żadnych pytań, tylko stwierdził krótko: — Dobrze! Z własnej inicjatywy Hernandez dorzucił: — Mam pacjenta, który mógłby was (to słowo nieco wyinterpretował) zainteresować. Najciekawszy przypadek od piętnastu… — Będę za pół godziny — przerwał Alonso. — Z kim pan rozmawia? — Sanchez stanął w drzwiach gabinetu ciężko opierając się o framugę. Doktor upuścił słuchawkę jak dziecko przyłapane na gorącym uczynku. — Z przyjacielem, może nam pomóc. — Dziękuję, ale prosiłem tylko o pożyczenie wozu, odzieży — w głosie rannego zabrzmiała nieufność i irytacja. — I co pan zamierza? — Być wolnym. Wrócić w góry. — Walczyć? Manuel pokręcił głową. — Wyrosłem z tego. Każdy kiedyś bawi się w rewolucję. Z wiekiem to przechodzi… Hernandez popatrzył z niedowierzaniem. — Ależ, ojcze Manuelu, pomówmy otwarcie. Tysiące ludzi w kraju marzyło o pańskim zmartwychwstaniu. W niejednym burzyła się krew, kiedy widział, kto żeruje na pańskiej legendzie. Czy pan wie, jak bardzo jesteśmy dziś spodleni? Kim my jesteśmy? Marionetkami. Półludźmi w teatrze pozorów. Udajemy wiarę, nie mamy nadziei, a przepaja nas nienawiść. — To przykre — Sanchez wyraźnie nie ekscytował się przemową Diega. Przeciwnie, jego rezerwa rosła. — Ale to można zmienić, wystarczy pana imię. Ono nas zjednoczy, wyzwoli energię narodu. Jeden manifest: „Prawda dla ludzi, ziemia dla peonów” i jesteśmy na fali. Ranny uśmiechnął się gorzko. — Mam być znów odskocznią dla nowych przyjaciół ludu? Nie, doktorze, starczy, że wychowałem Caranię… Idę. — Tak nie można mówić! — Diego czuł, jak rozsypuje się kryształowy pałac jego nadziei. Sanchez zachichotał. — Chce pan zostać ministrem zdrowia, to się da załatwić l — W jaki sposób? — Jedna pielgrzymka do Matki Boskiej z Guadelupy. Krew napłynęła do twarzy Diega. — Proszę nie żartować. Gość wzruszył ramionami. Zaczął krążyć po mieszkaniu, zbierać rozrzucone bandaże, zajrzał do szafy, wybrał sobie garnitur. W ogóle nie reagował na odzywki gospodarza. Chichotał albo czasami rzucał jakieś zdanie o czterdziestu wiekach, które na nich patrzą… Hernandez poczuł, że ogarnia go przerażenie. — Zwariował. Piętnaście lat spędzonych w lochu zrobiło swoje. Pal jednak wariactwo, nawet zidiociały Sanchez to jednak Sanchez… Gość otworzył szufladę i liczył pieniądze, mamrotał przy tym do siebie. — Kiedy tylko wybuchła ta epidemia tyfusu, wiedziałem, że ucieknę, nie ma nic lepszego niż zamieszanie w więzieniu, cały czas mówiłem do siebie, Pedro, teraz twoja kolej… — Jaki Pedro? — Pedro Jimenez… Nie przedstawiłem się jeszcze? — Ależ, Ojcze Manuelu!… .Chichot wzmógł się. — Ładnie wymyśliłem tę historię, prawda? Mam wielki talent literacki. Ogromny. Kiedyś dostanę nagrodę Nobla. A do Sancheza chyba rzeczywiście jestem podobny. Doktorowi zrobiło się słabo. A potem fala gniewu oblała go od stóp do głów. Taka szansa, taka szansa. I on, naukowiec, dał się oszukać byle schizofrenikowi. Przybysz kuśtykając dotarł do kuchennych drzwi. Otworzył je. — Do widzenia, doktorze. Dziękuję za wszystko… Aha, proszę o zwrot broni. — Musi pan zostać, Jimenez, jest pan chory… — Proszę oddać mi broń! Nagłym skokiem, z energią, o którą trudno podejrzewać rannego zwariowańca, zbieg z Santa Clara dopadł Hernandeza. Doktor jednak znał sztukę samoobrony. Chwilę szamotali się w milczeniu. I nagle padł strzał. Uścisk zelżał. Nocny gość osunął się na podłogę. — Nie strzelaj — zawołał — ja naprawdę… Hernandeza ogarnęła furia; zbyt drogo kosztowało go całe oszustwo. Za bardzo uwierzył w swoją szansę. Strzelił jeszcze raz, drugi, trzeci… Potem podszedł do telefonu, wykręcił numer policji, podał swoje nazwisko i adres. Powiedział o zbiegłym maniaku, który go zaatakował, i o użyciu broni w obronie własnej. Komendant podziękował i powiedział, że natychmiast wyśle ekipę. Hernandez wyszedł przed dom. Ogarnęły go zapachy ogrodu i szaleństwa cykad. Był zmęczony, bardzo zmęczony. Czuł, jakby postarzał się o dwadzieścia lat. W dole na drodze błysnęły reflektory samochodu. — Szybko działają — .pomyślał z uznaniem. Na podjeździe ostro zahamował datsun. Wyskoczył z niego Alonso i jeszcze jakiś brodaty mężczyzna. — Cholera, zapomniałem ich odwołać. Co ja im teraz powiem? Alonso uścisnął mu ręce. Przedstawił nieznajomego. — To pułkownik Ribeira z Gwardii Narodowej, nasz człowiek. Za pięć minut przyleci prywatny helikopter arcybiskupa. No, ale gdzie on jest? — Kto? — Manuel Sanchez! Myślisz, że nie zorientowałem się natychmiast, co jest grane? Mieliśmy cynk z Santa Clara, że uciekł, mieli go przenieść do innego więzienia, dlatego przyspieszyliśmy akcję. Nie masz pojęcia, jak nam pomogłeś. Wiesz, co się teraz dzieje w mieście? — Co się dzieje? — Wszystko gotowe do rewolucji. Kontrolujemy już nadajnik radia, przez które Manuel wygłosi przemówienie. Gwardia opowiedziała się przeciwko Caranii. Studentom i robotnikom rozdano broń. Per Dios! Carania już jest trupem. Cały kraj stanie za nami. Skończy się beznadzieja, przemoc i rządy klik. Rozumiesz, Diego? Czy możesz to zrozumieć?!…

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!