14009

Szczegóły
Tytuł 14009
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

14009 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 14009 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 14009 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

14009 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

J.R. Black Duch ze Wzgórza Kurzej Wątróbki Przełożyła Iwona Libucha Siedmioróg 1 STOK STRACHÓW Wydawało mi się, że mam w butach sople lodu zamiast stóp. W ogóle nie czułem palców. Gdybym stał w waszej lodówce, moglibyście mnie z niej wyciągnąć i podać na deser po obiedzie. Tym tępakom, którzy mnie jeszcze nie zrozumieli, wytłumaczę to jaśniej: było mi zimno. Ale nie miałem zamiaru wracać do domu. Postanowiłem dzisiaj pokonać Wzgórze Kurzej Wątróbki. Tak chciał los. To było moje przeznaczenie. Albo, jeśli kto woli, głupota. Brnąłem przez zaspy śniegu. Z dołu na szczyt wzgórza prowadziła tylko jedna wąska ścieżka. Po obu stronach rosły krzaki i drzewa. Cierniste gałęzie i prze- rośnięte łodygi jeżyn czaiły się, żeby złapać mój szalik lub zadrapać policzek. Być może nie wybrałem najlepszego dnia na podbój Wzgórza Kurzej Wątróbki. Stok wyglądał nawet bardziej przerażająco niż zwykle. Był okropnie śliski. Większość saneczkarzy poszła do domu pół godziny temu. Zrobiło się po prostu za zimno. Zerknąłem do tyłu, żeby zobaczyć, czy Daniella Larkworthy i jej przyjaciółka Katie Riggs jeszcze się tu kręcą. Błyskawicznie odwróciłem głowę i dostrzegłem, że rzucają się śnieżkami. Teraz będę musiał zacząć biec. Nie mogę stchórzyć, kiedy patrzą na mnie dziewczyny. Chwilę później mroźne powietrze przeszył głupkowaty rechot: 5 — Hej, Toby-Wan Kenobi! Wspaniale. Jeszcze tylko tego brakowało. Nietrudno było się domyślić, kto mnie wołał. Craig Rawley, zwafiy Megafonem, największy zabijaka z szóstej klasy. Craig jest powszechnie znany z dwóch rzeczy: zawsze dostaje mierny z minusem na klasówkach z matematyki i pojawia się wtedy, kiedy nie masz najmniejszej ochoty go oglądać. Zresztą każdy drży przed spotykaniem z nim, oprócz jego kumpli: Marty'ego Lazzara i Jeffa Fingerhuta. Zamknąłem oczy i zacisnąłem palce na sznurku od sanek. — Tylko tu nie przyleź — mruknąłem pod nosem. — Proszę, proszę, proszę... — Czyż to nie Toby Bemus? — zaskrzeczał Craig tuż za moim ramieniem. — Mamusia pozwoliła ci wyjść na dwór? Przecież jest chyba z siedemdziesiąt stopni mrozu! Marty i Jeff zachichotali głupkowato. Tworzyli dwuosobowy fanklub Craiga. — Gdzie twoje nakolanniki, Toby — Wan Kenobi? — za rechotał Marty. — Zapomniałeś zabrać z domu kask? Puściłem to mimo uszu. Mama każe mi zakładać nakolanniki i kask, kiedy jeżdżę rowerem. Wielkie rzeczy. Zobaczymy, kto się będzie śmiał, jeśli jeden z tych palantów rozwali swój głupi łeb, przewracając się przy dużej prędkości. — Zdążyliśmy na czas, żeby obejrzeć twój wspaniały zjazd! — powiedział Craig. — Dokąd wleczesz sanki? Czyżbyś szu kał guza na Kurzej Wątróbce? Marty i Jeff zaczęli gdakać, uważając pewnie, że są szalenie zabawni. — Może powinieneś spaść z sanek, zanim zaczniesz zjeżdżać — dodał Jeff. — Zaoszczędzisz mnóstwo czasu. ] Trzech palantów wybuchnęło głośnym śmiechem. Nie zwracałem na nich uwagi i jeszcze raz zerknąłem w dół stoku. Ze Wzgórza Kurzej Wątróbki zjeżdżali tylko starsi, do- świadczeni saneczkarze i zupełni szaleńcy. Jazda po tak stromym i wąskim zboczu jest bardzo niebezpieczna. Większość dzieciaków zsuwa się po nim, siedząc na wielkich płachtach tektury. Żołądek skurczył mi się ze strachu, gdy przyjrzałem się białej stromiźnie. Trasa zjazdu biegła prosto w dół, z wyjątkiem jednego ostrego zakrętu, gdzie omijała szczątki starego ogrodzenia, wystające ze śniegu po lewej stronie. Najgorszy był jednak stuletni, olbrzymi wiąz, rosnący na samym dole. Gdy śnieg przykrywała warstewka lodu, jechało się tu tak szybko, że jedynym sposobem uniknięcia zderzenia z drzewem było wywrócenie się w odpowiednim momencie. Oczywiście wszyscy próbowali jak najdłużej utrzymać się na sankach. Jeśli ktoś spadał zbyt wcześnie, uznawano go za kompletnego mięczaka. Prowadziliśmy nawet specjalną punktację saneczkarskich osiągnięć. Gdy ktoś pozostał na sankach prawie do samego końca i wywalał się dopiero przed samym drzewem, otrzymywał stopień Terminatora. Ten, kto zdołał jeszcze przejechać zawsze oblodzony fragment trasy, uzyskiwał tytuł Ninjy. Ci, którym udało się pokonać też zakręt przy starym ogrodzeniu, nazywani byli Meduzami. Do najgorszej kategorii zaliczano tych, którzy spadali z sanek już na pierwszym garbie, w połowie trasy. Przezywano ich Kurzymi Wątróbkami i wygwizdywano, kiedy przychodzili na stok. Powinienem się przyznać. Ja też byłem Kurzą Wątróbką. Ale w zeszłym tygodniu prawie mi się udało zostać Meduzą. Niestety, w ostatnim momencie sanki gwałtownie skręciły na płot. Gdy się wywróciłem i ruszyłem z powrotem pod górę, wszyscy zaczęli się ze mnie śmiać. Dziś dojadę dalej. Żeby tylko ten wielki wiąz nie wyglądał tak przerażająco. Jego gałęzie zwieszają się nad ścieżką, okrywając dolną część stoku ponurym cieniem. Od strony Waterside Road z olbrzymiego pnia wystaje gruby konar. Dokładnie na jego wysokości był 6 7 kiedyś na tej drodze zakręt. Pewnej nocy, trzydzieści lat temu, zabił się tam uczeń liceum, uderzając samochodem w drzewo. Tacy idioci jak Craig Rawley mówią, że duch tego chłopaka straszy teraz na wzgórzu. Krążą opowieści o tym, że widmo zmusza dzieciaki do pozostawania na sankach aż do samego końca. Ale ja nie bałem się duchów. Może jestem fajtłapą, ale nie wariatem, który wierzy w zjawy. Craig, Marty i Jeff znowu zaczęli gdakać. Wiatr sypał mi śniegiem w twarz. Gdyby nie przyleźli tutaj ci pajace, wróciłbym jednak do domu. Daniella i jej koleżanki już poszły i pewnie siedzą sobie teraz przy kolacji, popijając gorącą czekoladę. Chciałbym być na ich miejscu. — Może trzeba go popchnąć — powiedział Craig, gdy usiadłem na sankach. — Och nie, bo jeszcze by pojechał za pręęędko — zarżał Jeff, przeciągając ostatnie słowo. — Udław się wędką — warknąłem. Lepiej rozkwasić się na starym drzewie, niż stać tu z Craigiem i jego koleżkami. Wprawiłem sanki w ruch. W tej samej chwili Craig mnie popchnął. Sanki wystrzeliły jak rakieta. Pędziłem szybciej niż pan Dela-ney, nasz wychowawca, kiedy jakiś niesforny uczeń trafi go^ z procy. Słyszałem, że Craig i jego kumple nabijają się ze mnie, ale nie pozostawało mi nic innego, jak tylko trzymać się sanek.^ Sunąłem z zawrotną prędkością po oblodzonym stoku. Okruchy śniegu i lodu uderzały w twarz tak mocno, że oczy zaczęły mi łzawić. To nic zabawnego, naprawdę. Mówiąc między nami, byłem przerażony. : Juhu! Przejechałem już pierwszy garb! Przynajmniej nie zostanę nadal Kurzą Wątróbką. Znajdowałem się na terytorium Meduz. Zastanawiałem się, czy w tumanach śniegu zdołam dojrzeć stary płot. Ogrodzenie niespodziewanie wyrosło tuż przed 8 moim nosem. Błyskawicznie wystawiłem nogę i udało mi się skręcić dosłownie o włos przed przeszkodą. Śnieg prószył coraz gęściej i już prawie nic nie widziałem. Bałem się oderwać ręce od sanek i przetrzeć oczy. Zbliżałem się do drzewa. To mnie wcale nie uspokoiło. Trzeba się wywrócić. Nawet jeśli pozostanę Meduzą, i tak będzie to najlepszy rezultat, jaki zdołałem kiedykolwiek osiągnąć. Nagle usłyszałem czyjś śmiech. Zupełnie jakby ktoś siedział za mną na sankach. Głos dochodził z tak bliska. Odwróciłem głowę. Czy Craig zjeżdżał za mną? Oczy miałem zalepione śniegiem i nic nie widziałem. Przypomniałem sobie, że Craig przecież nawet nie miał dziś ze sobą sanek. Prawdopodobnie wiatr huczał mi w uszach. Po chwili ktoś znów się roześmiał. W zasadzie to nie był śmiech, tylko chichot. Tym razem mógłbym przysiąc, że coś poczułem. Zimny dreszcz przebiegł mi po karku, jakby ktoś chuchnął mi w szyję. Sanki nabrały jeszcze większej prędkości. Policzki oblepiła mi warstewka lodu. Drzewo raz po raz wyłaniało się z tumanów wirującego śniegu. Było olbrzymie! Trzeba się wywrócić. Najwyższy czas. Przejechałem granicę Ninjy. Nie mogłem się jednak poruszyć. Przymarzłem do sanek! Czułem się tak, jakby ktoś siedział za mną i mnie trzymał. Cienie gałęzi wyglądały jak palce wyciągające się w moim kierunku. Pień zbliżał się nieubłaganie. Byłem pewien, że zaraz w niego uderzę! W ostatniej chwili poczułem potężne szarpnięcie. Miałem wrażenie, że ktoś uniósł mnie do góry i zrzucił z sanek. Przeleciałem kilka metrów w powietrzu, upadłem na ziemię i zacząłem się turlać po śniegu. Ześliznąłem się aż na sam dół zbocza i wylądowałem w krzakach. Kiedy leżałem tam, łapczywie chwytając powietrze, sanki z całym rozpędem uderzyły w drzewo. 9 Musiałem wyglądać jak przewrócony na plecy robak. Usiłowałem wstać, ale kręciło mi się w głowie. I wtedy znów to usłyszałem. Czyjś śmiech. Ciarki przebiegły mi po karku. W pobliżu nikogo nie było. Zerknąłem w gąszcz zwisających nad głową gałęzi. Dostrzegłem tylko cienie rzucane przez łodygi. Tajemniczy śmiech był coraz głośniejszy. Otaczał mnie ze wszystkich stron. Wraz ze śniegiem wpadł mi za kołnierz strach. Znowu spróbowałem się podnieść, lecz pośliznąłem się i upadłem. Przetarłem oczy i rozejrzałem się. W powietrzu wirowały olbrzymie płatki. Wszystko, co widziałem, było białe. — Kto tam? — zawołałem drżącym głosem. — Jest tu kto? Ale odpowiedział mi tylko szum wiatru. 2 WŁAMYWACZE! Wiatr. To na pewno był wiatr, wmawiałem sobie, pędząc do domu. Sanki klekotały za mną, jak złośliwy śmiech na stoku. Craig, Marty i Jeff nie uwierzyli, kiedy im powiedziałem, że zdobyłem stopień Terminatora. Śnieg padał tak gęsto, że nic nie widzieli. — Kto raz był Kurzą Wątróbką, zawsze nią pozostanie — zanucił Craig. Prawdę mówiąc, nawet ja nie byłem pewien, czy rzeczywiście zdołałem dotrzeć pod samo drzewo. Koniec zjazdu pamiętam jak przez mgłę. Tak czy siak, tym razem prawdopodobnie zjechałem dalej, niż Craigowi i jego kolesiom kiedykolwiek się udało. Zresztą, guzik mnie obchodzi, co myśli Craig. Wstawiłem sanki do garażu i ruszyłem do drzwi. Craig Rawley to zabijaka i wielki głąb. Bawi go udawanie, że robi mu się niedobrze na widok dziewczyn. Popisuje się, nosząc na nadgarstkach opaski, jakich używają ciężarowcy. Zacząłem tupać, strzepując śnieg z butów. Szkoda, że Craig nie leżał na wycieraczce. Nawet moja mama go nie lubi. Ciągle ostrzega mnie, żebym trzymał się od niego z daleka. Pewnie boi się, że kiedyś w końcu Craig zrobi ze mnie marmoladę. Zawsze gdy o tym mówi, patrzy na mnie przepraszająco. Pewnie nie chce, bym pomyślał, że uważa mnie za słabeusza. Odkąd nie ma z nami taty, jest przewrażliwiona na tym punkcie. Na pocieszenie proponuje mi grę /; w „łapanego" albo w „jeden na jednego". Mama też rzuca podkręcone piłki. — Nie martw się, że nie jesteś wysoki — mówi. — Za to jesteś najmądrzejszym chłopcem z szóstej klasy. Być może. Jedno wiem na pewno. Jestem najmądrzejszym mięczakiem z szóstej klasy. Zostawiłem buty na ganku i wszedłem do kuchni. Nogi miałem zupełnie zgrabiałe. Postanowiłem nic nie mówić mamie o spotkaniu z Craigiem. Tylko by się zmartwiła. Przejmowanie się to jej ulubiona rozrywka. Mimo że ubiera się w dżinsy i kowbojskie buty, jest znacznie starsza niż mamy moich rówieśników. Mama mojego przyjaciela Briana Gardellisa w porównaniu z nią wygląda jak dziecko. Prawdopodobnie jego babcia jest niewiele od niej starsza. Urodziłem się, kiedy mama miała trzydzieści sześć lat. Nie tylko ma swoje lata, ale w dodatku jest rozwiedziona. Niezbyt dobrze pamiętam tatę. Przypominam sobie tylko, że był wysoki, chudy i spokojny. Prowadził w naszym mieście sklep z narzędziami. Nie zrobił w życiu nic zaskakującego, aż do dnia, kiedy uciekł z kelnerką z tutejszej gospody, Belindą Welliver. Teraz mieszkają w San Diego. Co roku ojciec przysyła mi pocztówkę na urodziny, napisaną ręką Belindy. Miałem cztery lata, kiedy tata nas zostawił. Zabrzmi to okropnie, ale wcale mi go nie brakuje. Przypuszczam, że nawet kiedy mieszkał z nami, nie poświęcał mi dużo czasu. Odchodząc, zabrał ze wspólnego konta rodziców wszystkie oszczędności. Od tego czasu mama pracuje na dwóch etatach. Sprzedaje nieruchomości, a poza tym trzy razy w tygodniu wieczorami uczy ceramiki w pobliskim koledżu. Cały dom jest pełen jej „twórczości". Jeśli zejdzie się w nocy na dół nie zapalając światła, można się przestraszyć dziwnie wyglądających, guzowatych wazonów i donic. W tym roku mama zapisała się w dodatku do koledżu, żeby zrobić dyplom. Ma nadzieję, że za kilka lat zatrudnią ją tam na stałe, dzięki czemu ja nie musiałbym płacić za naukę. Jestem dopiero w szóstej klasie, więc to odległa przyszłość. Mama za dużo czasu poświęca na myślenie o tym, co będzie. Niedługo zacznie pewnie planować moją emeryturę. — To ty, Toby? Do kuchni weszła mama ubrana w płaszcz. — Jesteś cały przemoczony! — zawołała. — To normalne, kiedy się jeździ na sankach — wytłumaczyłem cierpliwie. Muszę wam jeszcze coś powiedzieć o mamie. Jest straszną panikarą. Zawsze miałem na sobie jeden sweter więcej niż inne dzieciaki. A pierwszego ciepłego, wiosennego dnia byłem zwykle jedynym chłopcem ubranym w wełnianą czapkę i rękawiczki. Nic dziwnego, że wszyscy uważają mnie za ofermę. — Przebierz się jak najszybciej w suche ubranie. Dobrze się bawiłeś? Brian też jeździł na sankach? — Było świetnie, ale Brian nie mógł dziś wyjść na dwór — odparłem, sięgając po ciastko. — Musiał pójść na koncert, na którym grała jego siostra. Mama zerknęła na mnie z ukosa. — To znaczy, że sam spędziłeś całe popołudnie? — Mamo, na stoku bawiło się mnóstwo innych dzieciaków. — W porządku. Posłuchaj, kochanie, muszę już iść. Mam zebranie komitetu organizacyjnego Festiwalu Zimowego. Mama wykrzywiła twarz w grymasie. — Jeśli przyjdzie Elsie Toomer, powiedz jej, że w tym roku plakaty będą pomarańczowo- zielone. To jej ulubione kolory. — Ohyda — mruknąłem. Moim zdaniem Elsie Toomer jest trochę stuknięta. To żona szefa policji. Uważa, że z tego powodu może dyrygować całym miastem. Mama sprawdziła, czy ma klucze w torebce. 12 13 — Kolacja będzie później. Co będziesz robił do mojego po wrotu? Wzruszyłem ramionami. — Pooglądam wideo, pogram sobie w jakąś grę. Mama westchnęła. — Nie mógłbyś trochę poczytać? Jęknąłem. — Tylko nie to! Nie zmuszaj mnie do tego. Mogę robić wszystko, ale nie czytać książkę! — Toby Bernardzie Bemus, jesteś potworem. Mama uśmiechnęła się i pochyliła, żeby pocałować mnie na pożegnanie. — Na kolację zrobię enchiladas z kurczakiem. — Wspaniale — ucieszyłem się. Meksykańskie żarcie — to dopiero coś! — I posprzątaj w swoim pokoju! — zawołała mama, gdy wchodziłem po schodach. Strata czasu — pomyślałem. Porządek nigdy nie trwa długo. Za oknem wył wiatr i znowu zaczął padać śnieg. Mieszkając w Vermont trzeba polubić zimę. Robiło się ciemno, więc zapaliłem kilka świateł. Mój pokój tonął w powodzi brudnych skarpetek, wymiętych koszulek, porozrzucanych wszędzie książek, kaset wideo i płyt kompaktowych. Żeby zabrać się do sprzątania, potrzebowałem inspiracji. Włączyłem płytę Young Ruffians. Podniosłem parę skarpetek. Postawiłem koło drzwi kosz na brudną bieliznę i z drugiego końca pokoju zacząłem do niego celować skarpetkami. — Dwa punkty! — zawołałem, gdy para żółtych wełnia nych skarpet wylądowała w koszu. Nagle zamiast melodii z głośników zaczęły płynąć dziwne dźwięki. Brzmiało to jak muzyka grana przez głuchego kos- mitę. Zatkałem uszy i podbiegłem do odtwarzacza. Pewnie się popsuł. Nacisnąłem klawisz stopu, potem jeszcze raz, lecz z głośników nadal wydobywał się przeraźliwy jazgot. Miałem tego dosyć. Jęknąłem i zacisnąłem zęby. To było gorsze niż solówka na skrzypcach Deborah Pitowski z klasy muzycznej! Uklękłem, żeby wyciągnąć wtyczkę z kontaktu. Akurat teraz musiał się popsuć. Przecież niedawno kupiliśmy ten odtwarzacz. Mama oszczędzała na niego miesiącami. Pociągnąłem za sznur i głośniki umilkły. Ufff. Ściągnąłem z siebie przepoconą koszulkę i cisnąłem ją do kosza. Trafiłem — dwa punkty! Nie miałem nawet czasu się ucieszyć, bo nagle zgasło światło. Przez moment stałem w ciemnościach, nasłuchując. Nie jestem już dzieckiem, ale w dalszym ciągu nie lubię być sam w domu, kiedy nie ma prądu. Po omacku podszedłem do kontaktu i nacisnąłem. Nic. — Wspaniale! — wymamrotałem. W chwilę później na parterze rozległa się muzyka. Nie od razu wiedziałem, co to za piosenka, ale poznałem wykonawcę. To był Elvis Presley. Mama ma całą kupę jego starych płyt. Czy wróciła wcześniej do domu i nastawiła piosenkę „Nie bądź okrutna"? Mało prawdopodobne. Działo się tu coś innego. Coś, o czym nawet bałem się pomyśleć. Coś strasznego. Ktoś włamał się do domu. 14 3 SPOTKANIE Z DUCHEM Ze strachu o mało nie wyskoczyło mi serce. Powinienem zbiec na dół, ryzykując, że wpadnę na włamywacza? Czy lepiej byłoby schować się pod łóżkiem? Zanim zdążyłem zdecydować się na któryś z tych heroicznych czynów, przepocona koszulka uderzyła mnie w twarz. Ta sama koszulka, którą przed chwilą wrzuciłem do kosza. Ktoś był w moim pokoju! Wrzasnąłem. A potem znowu usłyszałem ten śmiech. Włosy stanęły mi dęba, kiedy poczułem na karku lodowaty dotyk. Nie byłem w stanie się poruszyć. Zrobiło mi się przeraźliwie zimno, tak jak wtedy na stoku. Za oknem świstał wiatr. Pomyślałem, że muszę uciekać. Nie mogłem jednak oderwać stóp od podłogi. Zupełnie, jakby ktoś przykleił je do dywanu. — Co z tobą, mały? — rozległ się niski głos tuż za moimi plecami. — Nie lubisz Króla? Myślałem, że wszyscy szaleją za EWisem. — Kim... kim jesteś? — wyjąkałem, drżąc na całym ciele. Bałem się odwrócić. — Jak się tu dostałeś? — Uspokój się, mały. Na które pytanie mam najpierw odpowiedzieć? Zachichotał. Dostałem gęsiej skórki. — Nie chcesz na mnie spojrzeć? Masz pietra? Umierałem z przerażenia, lecz odwróciłem się. Oczy przyzwyczaiły mi się do ciemności. Wcale nie miałem ochoty stanąć oko w oko z włamywaczem, ale cóż innego mi pozostało. Zerknąłem na mroczną sylwetkę. Nastolatek w czarnej skórzanej kurtce siedział na moim biurku. Czyścił paznokcie zapałką. Kiwnął ręką. — Witaj! — C... co tu robisz? — z trudem zdołałem z siebie wydusić. Czy ten chłopak wlazł przez okno, kiedy się odwróciłem? A może wśliznął się po schodach? Jak się tu dostał? Mama nigdy nie zapomina zamknąć drzwi. — Mówią na mnie Buddy. Sie masz. A ty jaką masz ksywę? — Słucham? Strzelił palcami. — Jak ci na imię? — Toby. Buddy gwizdnął. — Biedny dzieciak. Co to za koleś? Naśladowca Elvisa? Ubrany był w kurtkę motocyklisty, białą koszulę i workowate dżinsy. Na nogach miał błyszczące mokasyny i białe skarpetki. A jego włosy! Z przodu lekko nastroszone, a po bokach gładko zaczesane do tyłu. Jeden kosmyk zwisał mu nad czołem. Nie zachowywał się groźnie, ale uwierzcie mi, naprawdę się go bałem. Gdybyście mogli zobaczyć jego oczy. Miał najbardziej lodowate spojrzenie, jakie kiedykolwiek widziałem. Oczy włamywacza były szare jak nagrobna płyta, a skóra potwornie biała. — Czego chcesz? — zapytałem, cofając się o krok. — Mój tata jest na dole. Buddy zerknął na paznokcie. — Nie zalewaj. Nie masz ojca. Wiem wszystko. Nie mam pojęcia w jaki sposób, ale wiem. Jest to dość dziwne, zważywszy 16 Spojrzał na zapałkę i zapaliła się. Wytrzeszczyłem oczy. Przecież jej o nic nie potarł. A może nie zauważyłem? — Że co? — zapytałem. Buddy zdmuchnął płomyk. — Zważywszy że byłem kompletnym głąbem, kiedy żyłem. Prawdziwą zakutą pałą. — Kiedy... kiedy żyłeś? Buddy skromnie rozłożył ręce. — Jestem, jak to się mówi, zjawą. Powszechnie zwaną du chem. Uśmiechnął się, a mnie przebiegły ciarki od czubka głowy aż po palce u nóg. — I właśnie cię straszę, mały. Zrobiłem jeszcze jeden krok do tyłu i potknąłem się o łóżko. Usiadłem na nim. Trząsłem się cały jak galareta. — Nie wierzę — powiedziałem. — Nie słyszałeś nigdy o Buddym Parkerze? Kurczę, myślałem, że jestem sławny. Nigdy nie obiła ci się o uszy historia o wielkim starym wiązie? — Buddy klasnął w ręce. — Bum! — Twierdzisz, że to ty jesteś duchem ze Wzgórza Kurzej Wątróbki? Teraz już byłem pewien, że kłamie. Prawdopodobnie zyskał rozgłos, włamując się do cudzych domów i strasząc dzieci. Tylko dlaczego jest taki blady? Jego skóra prawie świeciła w ciemnościach, biała jak popiół. — Żałuj, że tego nie widziałeś. Jechałem prawie osiemdziesiąt na godzinę, gdy brałem ten ostatni zakręt. Po chwili obejmowałem drzewo i całowałem korę. A potem przyleciały po mnie aniołki. — Aniołki? Najpierw usiłował mnie przestraszyć, mówiąc, że jest duchem. Ale tym razem przesadził. Taki człowiek nie mógłby mieć nic wspólnego'z Niebem. Buddy wyglądał na zirytowanego. — No dobra, niech ci będzie. Nie poszedłem do Nieba, tylko gdzie indziej. Siedziałeś kiedyś w areszcie? Gdy nic nie odpowiedziałem, zmrużył oczy. — No jasne, pewnie, że nie. Czyżbyś był jednym z tych płaczliwych maminsynków? — Próbujesz mnie nastraszyć — powiedziałem drżącym głosem — ale nic z tego. Oczywiście cały czas trząsłem się ze strachu. — Zabieraj, co ci się podoba, i wynocha. — Nadal mi nie wierzysz, mały? Myślisz, że jestem rabu siem, co? Mylisz się — Buddy zrobił pauzę. — No, może nie zupełnie. Ale teraz jestem duchem i należy mi się odrobina szacunku. Zeskoczył z biurka i powoli ruszył w moim kierunku. Skuliłem się w sobie.1 Ubranie tak na nim wisiało, jakby miał pod nim same kości. Jego szare, przeraźliwie jasne oczy zagłębione były w twarzy jak dwa kamyki. — Nie wierzysz własnym uszom, mały? Na stoku też wma wiałeś sobie, że się przesłyszałeś. A kto cię zrzucił z sanek? Mo głeś się rozwalić na tym starym drzewie. Pomogłem ci, a to kosztuje. 1 — Wcale cię tam nie było — zawołałem. Buddy strzelił palcami i zniknął! Po chwili zobaczyłem, że kosz z brudną bielizną unosi się w powietrzu. Odwrócił się do góry dnem i wszystko z niego wypadło. — Flejtuch — zabrzmiał głos Buddy'ego gdzieś spod sufi tu. — Nigdy nie robisz prania, mały? Potem otworzył się odtwarzacz kompaktowy. Błyszczący krążek poszybował przez pokój niczym latający talerz. Przykucnąłem, kiedy kolejne płyty zaczęły wirować nad moją głową. Kartka papieru sfrunęła z biurka i „podarła się" na drobne kawałki. 18 19 — Hej! — jęknąłem. — To była praca domowa z matema tyki! Nagle Buddy znowu się pojawił. Stał dokładnie naprzeciwko mnie. Uśmiechnął się i dostrzegłem, że jego dziąsła też były białe. — Wierzysz mi już? Nogi zaczęły mi dygotać. — To tylko sen! — zawołałem. — Nie istniejesz! — po wiedziałem głośno, żeby się obudzić. Makabryczny uśmiech Buddy'ego rozciągał się teraz od ucha do ucha. — Czyżby? Jestem więc najgorszym koszmarem, jaki ci się kiedykolwiek śnił. Ponownie rozpłynął się w powietrzu. — Aaaaaaaaaaa! — zawyłem, gdy zimne, kościste palce za cisnęły się wokół moich kostek. Poczułem, że podłoga usuwa mi się spod stóp. Po chwili wisiałem głową w dół. Niewidzialne ręce niosły mnie przez pokój, trzymając za kostki u nóg! — Puść mnie! — wrzeszczałem. — Puszczaj! Przestałem się wydzierać, kiedy zobaczyłem, że otwiera się okno. Samo! Mroźny zimowy wiatr wdarł się do pokoju. Miotane wiatrem zasłony uderzyły mnie w twarz. — Hej! — zaskrzeczałem. Jeśli to był sen, najwyższy czas się obudzić. Zamiast tego, wyleciałem na dwór! 4 UPIORNA WYCIECZKA Zawyłem, widząc zbliżającą się nieuchronnie ziemię. W ostatniej chwili, gdy już byłem pewien, że spadnę na patio za domem, poczułem szarpnięcie i zatrzymałem się. Wisiałem w powietrzu, odwrócony do góry nogami, jakieś siedem metrów nad ziemią. Buddy nadal trzymał mnie za kostki. To na pewno nie był sen! Ziarenka gradu siekły mnie po twarzy. Wiatr łopotał przepo-coną koszulką. Pomyślałem, że wyłożone płaskimi kamieniami patio jest bardzo twarde i bardzo daleko. Olbrzymi klon rosnący w ogrodzie wyglądał, jakby leciał ku niebu. Dostrzegłem kudłatego owczarka sąsiadów, Słodką Pie. Przecisnęła się przez ogrodzenie i zaczęła obwąchiwać nasz śmietnik. Buddy puścił moją lewą kostkę. Wrzasnąłem. Grunt był coraz bliżej. Zamachałem rękami i znów usłyszałem ten przeraźliwy śmiech. — Nie możesz odfrunąć, mały. Powiedz mi, wierzysz już, że jestem duchem, czy nie? — Wierzę! Wierzę! — zaskowyczałem. Miałem ściśnięte gardło, serce waliło mi jak oszalałe. Zakoły-sałem się do tyłu i dosięgnąłem ściany domu. Próbowałem chwycić za gzyms, ale tylko poharatałem sobie kostki rąk. — Mądry dzieciak. Tak szybko, jak znalazłem się za oknem, wleciałem z powrotem do pokoju. Upadłem na podłogę niczym worek ziemniaków. 27 Leżałem dysząc jak suczka sąsiadów, Słodka Pie, goniąca za listonoszem. Miałem ochotę ucałować dywan. Nareszcie byłem bezpieczny! Ale wtedy Buddy znowu się pojawił. Po kręgosłupie przebiegły mi ciarki, kiedy ujrzałem białe dziąsła i zęby wyszczerzone w uśmiechu. Pomyślałem, że długo jeszcze nie poczuję, co to znaczy być bezpiecznym. — Stęskniłeś się za mną? — zapytał. Przełknąłem ślinę. — Dobra, wierzę, że istniejesz. Czego ode mnie chcesz? Zimne oczy Buddy'ego zaczęły nagle świecić w ciemnościach czerwonym blaskiem. Chyba się domyślałem, skąd przybył. Okno zamknęło się, jakby za dotknięciem niewidzialnej ręki. — Potrzebuję drobnej przysługi — oznajmił Buddy. — Przysługi? Buddy strzelił palcami i włączyło się światło. Sądziłem, że gdyby było jasno, mniej bym się bał. Ale to nic nie pomogło. Dopiero teraz zobaczyłem, że Buddy był zupełnie siny. Wiało od niego chłodem. Wyglądał jak chodzący i gadający nieboszczyk. — Zabawne — powiedział. — Jestem w, jak by to powiedzieć, areszcie. Włóczę się tu i tam. Tylko coś nie daje mi spoko-ju. To bardzo męczące. Tak jakby mnie paliło w żołądku. A teraz... — Buddy urwał, a jego oczy znów błysnęły purpurą. — Zrobiło się jeszcze gorzej. O wiele gorzej. Wiem, że muszę się stamtąd wyrwać. Musiałem tu wrócić, żeby uporządkować pewne sprawy. — Jakie sprawy? — Ktoś nie pozwala mi odpoczywać w spokoju. Muszę go odnaleźć. — Kogo? Buddy wzruszył ramionami. — Właśnie tego nie wiem. Ale ty pomożesz mi to ustalić. — Ja? — zapytałem ze zdziwieniem. Największy mięczak z szóstej klasy? — Dlaczego właśnie ja? — Obserwowałem dzieciaki na stoku. Większość z nich to kapuściane głąby, tak jak ja. A ty jesteś bystry. — Co ja mogę zrobić? Przecież jestem tylko dzieckiem. — Wiem — odparł Buddy. — Ale będę ci pomagał. Posłuchaj, mały, to poważna sprawa. Gdy zjeżdżałem z tego wzgórza, nie miałem hamulców. A sam sobie nie przeciąłem linki hamulcowej. Chwytasz? — Chwileczkę. Chcesz przez to powiedzieć, że ktoś cię zamordował? Buddy zrobił krok w moją stronę. Cofnąłem się pod ścianę. Jego twarz przybrała ponury i złowieszczy wyraz. — Wszyscy myśleli, że popełniłem samobójstwo. Ale ja wca le nie miałem ochoty przejechać się na tamten świat. Rozumiesz? Nie zaznam spokoju, dopóki nie wyjaśnię tej sprawy. Powoli docierało do mnie to, co powiedział Buddy. — Prosisz mnie, żebym ci pomógł odnaleźć mordercę? — zapytałem z niedowierzaniem. — Nie proszę — odparł Buddy. — Kapujesz? — Ale przecież nie żyjesz od trzydziestu lat! — Od dwudziestu dziewięciu. — W dodatku to może być niebezpieczne! — zauważyłem. Nagle Buddy znowu zniknął. Obserwowałem, jak moje wypracowanie z angielskiego odlatuje z biurka. Poszybowało przez pokój i zawisło mi nad głową. — Poczekaj! Ale kartka została podarta na strzępy. Kawałki papieru spadały na podłogę jak płatki śniegu. Niski, niesympatyczny głos zabrzmiał tuż przy moim uchu. — Mówisz, że zbyt niebezpieczne? Potrzebna ci jeszcze jed na odświeżająca wycieczka na zewnątrz? Okno zaczęło się znowu powoli otwierać. Podnosiło się 22 23 naturalnie samo. Należałoby może powiedzieć, nienaturalnie samo. Usiadłem na dłoniach, żeby powstrzymać ich drżenie. Z trudem przełknąłem ślinę. — Eee, w zasadzie, z przyjemnością ci pomogę. Gdy obudziłem się następnego ranka, w pokoju nie pozostał żaden ślad po wizycie Buddy'ego. Okno było zamknięte, odtwarzacz kompaktowy włączony do kontaktu. Ubrania leżały w koszu. Przeciągnąłem się na łóżku i ziewnąłem. To był tylko sen. Koszmarny sen. Chyba musiałem zwariować, żeby uwierzyć w ducha. Teraz, kiedy miałem znów głowę na karku, postanowiłem rozpocząć nowe życie. Dzisiaj ustanowię światowy rekord. Najlepsze, co może z siebie dać stary Toby Bemus. Nie spóźnię się do szkoły. Ubrałem się błyskawicznie i zbiegłem na dół na śniadanie. — Dzień dobry, śpiochu — przywitała mnie mama. Siedziała w kuchni przy stole, pijąc kawę. Była już przygoto wana do wyjścia. — Kiedy wróciłam wczoraj do domu, wyglądałeś na wykończonego. Od razu zasnąłeś. Jazda na sankach musiała cię tak zmęczyć. — Mhhhhhm. Usta miałem pełne kaszki. Nie miałem zamiaru opowiadać mamie o moim śnie. Prawdopodobnie nie pozwoliłaby mi już nawet spojrzeć na Wzgórze Kurzej Wątróbki. — Toby, nie jedz tak szybko, bo się udławisz — powiedzia ła, nie podnosząc wzroku znad gazety. Musi mieć chyba oczy z tyłu głowy. — Masz jeszcze mnóstwo czasu — dodała. Mimo wszystko skończyłem śniadanie w pięć minut. Mama pocałowała mnie na do widzenia. Pobiegłem na górę po plecak. Wepchnąłem do niego książki i wyciągnąłem rękę po prace domowe, które odrobiłem w sobotę. Poczułem się dziwnie. Nigdzie nie mogłem znaleźć zadań z matematyki ani wypracowania z angielskiego. Zamarłem w przerażeniu. Po chwili jednak pomyślałem, że musiało mi się też przyśnić odrabianie lekcji! Westchnąłem z ulgą i wyszedłem z domu. Nawet awantura z panem Delaneyem wydawała mi się lepsza niż mój sen. Zaczerpnąłem haust mroźnego powietrza. Brian zdziwi się, kiedy spotka mnie na rogu o umówionej godzinie. Zwykle nie mogę się zwlec z łóżka i musi na mnie czekać. Gdy robi się zbyt późno, biegnie sam do szkoły. Nagle zimny wiatr zakręcił się wokół moich kostek i usłyszałem obrzydliwy chichot. — Cześć, mały! 24 5 LEKCJA PIERWSZA: W i S Podskoczyłem przerażony. Nie od razu go dostrzegłem, ale wiedziałem, że tam był. Buddy, postać z moich koszmarów, stał przy końcu alejki podjazdowej, oparty o sosnę. — Przykro mi, mały, to nie był sen. — Odejdź — szepnąłem gniewnie. — Spieszę się do szkoły. Buddy pokręcił przecząco głową. — Umówiłem się z przyjacielem — dodałem. Jeszcze raz dał mi do zrozumienia, że nic z tego. — Buddy — powiedziałem rozpaczliwym tonem — jestem dzieckiem. A dzieci chodzą do szkoły. Nie można się od tego wymigać. Uwierz, przemyślałem to. — Nie bądź tchórzliwy jak zając. Po prostu się zerwij. — Zerwij? — Pójdź na wagary — wyjaśnił Buddy. — Mamy kilka spraw do załatwienia. Idziemy. Zawahałem się. W wyobraźni zobaczyłem siebie zwisającego za pięty z czubka sosny. Buddy oczekiwał, że będę postępował rozsądnie. Cóż mogłem zrobić? Nietrudno zgadnąć. — Dobry wybór — pochwalił mnie Buddy, gdy powlokłem się za nim. Po chwili zniknął. — Nie przejmuj się, mały — usłyszałem jego głos tuż nad uchem. Widocznie nadal szedł koło mnie. — Nie chcę na siebie zwracać uwagi. 26 — To siedź cicho — mruknąłem półgębkiem, gdy pani An- drover, nasza sąsiadka, zamachała do mnie ze swojego podwórka. Wzięła gazetę ze skrzynki przy bramie i przeskakując w kapciach przez zaspy śniegu, wróciła do domu. Słodka Pie przycisnęła kudłaty pysk do ogrodzenia, kiedy przechodziliśmy obok niej. Świeciło słońce, ale cały czas miałem wrażenie, że poruszam się w bańce lodowatego powietrza. Dlaczego duchy są takie zimne? Poczułem lekkie szarpnięcie za szalik. Buddy dawał mi do zrozumienia, żebym przyspieszył kroku. — Plan wygląda następująco. Najpierw idziemy sprawdzić pierwszego podejrzanego — oznajmił. — Mojego najlepszego przyjaciela albo człowieka, którego uważałem za najlepszego przyjaciela. Potrafił w dziesięć sekund rozebrać samochód na części i złożyć go z powrotem. — Mógł więc przeciąć linkę hamulcową — powiedziałem. — No właśnie. Tylko że Ray był porządnym gościem. Czystym jak łza, rozumiesz? Byliśmy kumplami na mur beton, aż po grób. — Jeśli Ray był taki wspaniały, to dlaczego go podejrze wasz? Buddy milczał przez chwilę. — Wydawało mi się, że ma chętkę na moją dziewczynę, Chi Chi. To była superbabka. Kapujesz, o co mi chodzi? To znaczy, bardzo fajna dziewczyna. Gdybyś ją widział, jak czesała włosy, robiła balona z gumy do żucia i nuciła piosenkę Shirellesów. Wszystko naraz! — O rany — mruknąłem. — Założę się, że występowała też w szkolnych przedstawieniach. — Hej, mądraliński. Chi Chi miała głowę na karku. Wracając do tematu, mógłbyś trochę powęszyć i dowiedzieć się czegoś o Ray u. 27 — Tilson Corners to małe miasteczko, ale nie znam tu wszystkich — odparłem. — Jak miał na nazwisko? — Ebsen. — Ebsen? Ray Ebsen? — Stanąłem jak wryty. — Wybij to sobie z głowy! — Co przez to rozumiesz? — Buddy złowrogo ściszył głos. — Przecież Ray chyba nie jest ludożercą. — Słucham? Lodowaty podmuch świsnął mi koło ucha. — Mały, nikt ci jeszcze nie powiedział, że jesteś chodzące L-siedem? — Co? Nagle dłonie Buddy'ego pojawiły się tuż przed moimi oczami. Tylko dłonie. Sprawiało to niesamowite wrażenie. Palec wskazujący i kciuk lewej ręki ułożyły się w kształt litery L. Drugą ręką zrobił podobny znak, odwrócony, tak że wyglądał jak cyfra siedem. Potem zbliżył do siebie obie dłonie, tworząc z palców kwadrat. — Rozumiem — westchnąłem. — Ciemniak, frajer. Uwierz, słyszałem to nieraz. Ręce Buddy'ego zniknęły. — Wracając do Raya. Chyba jeszcze żyje? Wzdrygnąłem się. — Tak, żyje. Prowadzi warsztat samochodowy przy szosie numer 16. Mieszka tuż obok. — Dobra. Prowadź. — Buddy, posłuchaj — broniłem się rozpaczliwie. — Ray Ebsen siedział w więzieniu. Dziesięć lat temu okradł bar w sąsiednim mieście. Jest wytatuowany od stóp do głowy. Nie wspominając o tym, że ma buldoga, który lubi obgryzać paznokcie. Buddy gwizdnął. — Ray zawsze powtarzał, że o nim usłyszą w naszym mie ście. Musisz go zrozumieć. — On jest okropny — dodałem. — Wszyscy się go boją. — Ja nie — zachichotał Buddy. — Co on mi może zrobić? Przecież i tak już nie żyję. — Ale ja żyję — przypomniałem. — Jak dotąd. — Za bardzo się przejmujesz, mały. Ruszajmy. Czas na W i S. — L-siedem, W i S — burknąłem. — Chyba potrzebuję słownika duchów. — W i S to włamanie i szperanie, mały. — Napad? Kradzież? — zawołałem z oburzeniem. Nie mogłem oderwać stóp od ziemi. — Nic z tego. Buddy pociągnął mnie za szalik, ale nie poruszyłem się. — Nie będziesz niczego kradł, nerwusie — powiedział Buddy. — Po prostu się trochę rozejrzysz. — Nie ma mowy. Tego już za wiele. Może mnie straszyć, ale żeby duch zmuszał kogoś do popełnienia przestępstwa? Nie mam zamiaru skończyć tak jak on, włócząc się po świecie z lodowatym wzrokiem, bez kropli krwi w żyłach. Nagle szalik mocno zacisnął się na moim gardle. Dusząc się, poleciałem do przodu. — Zmieniłeś zdanie? — zapytał Buddy. Mogłem wybierać: iść dalej albo przestać oddychać. Brakowało mi tchu. — Dobra — wykrztusiłem. Uścisk trochę zelżał. Drżąc, zaczerpnąłem odrobinę powietrza. Miałem włamać się do strzeżonego przez buldoga domu byłego więźnia. Czy Ray Ebsen uwierzy mi, gdy mu powiem, że zmusił mnie do tego duch jego przyjaciela? 28 6 TOBY BEMUS — POSZUKIWANY PRZESTĘPCA Poszliśmy na skróty, przez Las Millera. W ten sposób nie musiałem przechodzić środkiem miasta, żeby dotrzeć do szosy numer 16. Biuro mamy znajduje się w centrum, przy Main Street. Gdyby mnie tam teraz zobaczyła, byłbym skończony. Pomyślałem, że przydałby mi się kawałek mięsa dla Bandziora, psa Raya. Wcale nie przesadzałem twierdząc, że ten pies lubi obgryzać paznokcie. Cudze, oczywiście. — O co chodzi, mały? Trochę zbladłeś. Buddy niespodziewanie zmaterializował się obok mnie. — I kto to mówi — mruknąłem. Dziś Buddy wyglądał jeszcze bardziej przezroczyście. W dodatku po raz pierwszy poczułem dziwny, nieprzyjemny zapach. Może gdzieś w lesie leżał zdechły skunks. — Ray jest łagodny jak baranek — pocieszał mnie Buddy. — Warczy, ale nie gryzie. — A co z Bandziorem? — zapytałem. — Mogę cię zapewnić, że on gryzie. — Nigdy nie spotkałem kundla, który by mnie nie lubił — powiedział Buddy. — Nie ma obaw. Poza tym, pomyśl tylko, jeśli zdobędziesz dowody obciążające Raya, odczepię się od ciebie jeszcze przed zachodem słońca. — Mam nadzieję — westchnąłem, rozchmurzywszy się. — Nie musisz się tak z tego cieszyć — zauważył Buddy. — Myślałem, że wkrótce zostaniemy przyjaciółmi. Przyjaciółmi? On chyba żartuje. Nie miałem jednak zamiaru być uduszony własnym szalikiem, więc odparłem: — Pewnie. Niewiele nam brakuje. Warsztat samochodowy był za następnym zakrętem. Jego właściciel mieszkał tuż za nim. Musieliśmy dotrzeć tam od tyłu, przez las, żeby Ray nas nie dostrzegł. Zwykle grzebał przy jakimś samochodzie, albo siedział na składanym krzesełku przed warsztatem. Wydaje się, że nie miał zbyt wielu klientów. Prawdopodobnie ludzie nadal mu nie ufali. Zszedłem z drogi pomiędzy drzewa. Buddy zniknął. Wielki chojrak — pomyślałem z goryczą. Jeśli Ray mnie teraz złapie, będę zdany tylko na siebie. Podkradłem się na skraj zagajnika rosnącego po jednej stronie warsztatu. Grało radio. Ray wyszedł z garażu, wycierając dłonie o szmatę. Rąbnął pięścią w automat z napojami i wypadła z niego puszka. Wziął ją i wrócił do pracy. Zerknąłem na podwórko za warsztatem. Bandzior był uwiązany na łańcuchu. To dobry znak. — Widziałeś jego bęben? Ale się spasł — szepnął mi Buddy do ucha. Podskoczyłem. — Nie mógłbyś uważać? Masz zimny oddech — burknąłem. — Bo jest mi zimno — poskarżył się Buddy. — To żadna przyjemność być duchem. Wiesz, nie mogę uwierzyć, że Ray się tak zmienił. — Ma przecież prawie pięćdziesiąt lat — odparłem. — Ty nie wyglądasz dużo lepiej. — Dobra, ruszaj już — popędził mnie Buddy z irytacją w głosie. Pewnie wyobraża sobie, że nadal jest przystojniakiem. Może powinienem pokazać mu lustro. Wróciłem na ścieżkę i skierowałem się w stronę domu. Czułem się raźniej wiedząc, że Ray jest zajęty grzebaniem w samochodzie. 30 31 Przelazłem przez ogrodzenie i przebiegłem podwórko. Poszedłem do tylnego wejścia. Zamknięte. Nie miałem zamiaru sprawdzać, czy drzwi frontowe są otwarte. Gdyby Ray wyjrzał przez okno warsztatu, od razu by mnie spostrzegł. — No tak — powiedziałem. — Myślę, że czas wracać do miasta. Może spróbujemy kiedy indziej. — Czekaj! — głos Buddy'ego przeraził mnie śmiertelnie. Powinienem był się już do tego przyzwyczaić. Ale nie wiecie, co czuje człowiek, słysząc tuż nad uchem lodowaty głos zjawy, kiedy się tego najmniej spodziewa. Kawałek metalu leciał w powietrzu w moją stronę. — Weź to! — rozkazał Buddy. Złapałem niewielki przedmiot. Był bardzo zimny. Miałem gołe ręce, bo zapomniałem zabrać z domu rękawiczki. — Co to jest? — Wytrych — wytłumaczył Buddy. — Jaś Otwieracz. — Jaki Jaś? Buddy westchnął zirytowany. — Po prostu wsadź węższy koniec w dziurkę od klucza i po- kręć nim trochę. O tak — powiedział, gdy postąpiłem zgodnie z jego instrukcją. — Teraz chwyć za gałkę i poruszaj nią deli katnie w obie strony. Spokojnie. Powoli... — To idiotyczne — zacząłem protestować. — Nie mogę... Zamilkłem, gdy usłyszałem szczęknięcie. Zamek ustąpił. — Orany! — jęknąłem. Otworzyłem drzwi wytrychem! Teraz byłem stuprocentowym włamywaczem. — Pośpiesz się, mały — popędzał Buddy. 32 Pchnąłem drzwi i zajrzałem do kuchni. Na palcach wszedłem na poszarpane linoleum. Brudne gary piętrzyły się w zlewie. Na rozklekotanym stole stał talerz zaschniętego jedzenia i kubek jakiegoś płynu z pływającym na powierzchni cienkim kożuchem mleka. — Fuj — skrzywiłem się. — Ruszaj, mały — niecierpliwił się Buddy. — Sprawdź sypialnię. — Czego mam szukać? — zapytałem. — Bransoletki z moim imieniem. Kopnąłem leżące na podłodze skarpetki i zacząłem wchodzić po schodach. Na górze zobaczyłem tylko dwoje drzwi: do łazienki i do sypialni. Łóżko było nie posłane, w jednym rogu piętrzyła się brudna bielizna, a w drugim sterta magazynów motoryzacyjnych. Na gazetach stał talerz z nie dojedzonym omletem i szklanka skwaś-niałego mleka. A ja myślałem, że jestem największym bałaganiarzem ! — Znalazłeś coś? — zawołał Buddy z dołu. — Tak, straszny śmietnik — odkrzyknąłem. — Ray to dopiero flejtuch. Podszedłem do komody stojącej pod ścianą. Leżał na niej pęk kluczy i drobne monety. Za ramkę lustra zatknięte było stare zdjęcie. Pochyliłem się, by mu się przyjrzeć. Czarno-biała fotografia jakiejś nastolatki. Zdjęcie było nieostre, dziewczyna pewnie odwracała w tym momencie głowę i kosmyki jasnych włosów zasłoniły jej policzki. Nie widziałem wyraźnie jej twarzy, ale dostrzegłem, że się uśmiecha. Nagle Buddy pojawił się obok mnie, zaglądając mi przez ramię. Podskoczyłem przestraszony. — Przestań zjawiać się tak nagle! — To Chi Chi — powiedział Buddy, potrząsając głową. — Popatrz, jaka była śliczna. — Co u Raya robi to zdjęcie? — Pamiętasz, co ci mówiłem? Leciał na nią. Górna szuflada komody otworzyła się powoli. Zaczęły z niej wylatywać skarpetki i kalesony. — Podobała mu się pewnie dlatego, że potrafiła błyskawicznie 3 — Duch ze Wzgórza... 33 wyregulować akcelerator w samochodzie — rozważał Buddy, wyrzucając coraz więcej rzeczy na podłogę. — To mogło podbić serce Raya. — Dlaczego wy walasz jego ubrania? — zapytałem. — Zauważy, że ktoś tu grzebał. — Szukam mojej bransoletki. Pomóż mi. Zajrzyj do następnej szuflady. Otworzyłem ją, ale leżało tam tylko pełno koszulek, które być może sto lat temu były białe. — Nic tu nie ma — odparłem. — Moglibyśmy równie do brze... Zanim zdążyłem dokończyć zdanie, Buddy zniknął. — Hej! — powiedziałem, ale mój głos odbił się echem w pustym pokoju. W sekundę później zorientowałem się, dlaczego Buddy zniknął. Usłyszałem szczęk klucza w zamku. Ray Ebsen wrócił do domu. Po chwili dobiegło mnie węszenie i warczenie psa. Bandzior też tu był. 7 W PUŁAPCE! — Pomóż mi, Buddy! — szepnąłem rozpaczliwie. W powietrzu rozległ się obrzydliwy chichot. — Przykro mi, mały. Radź sobie sam. Skrzypnęły drzwi. Ray wszedł z psem do domu. Bandzior zaczął warczeć. Błyskawicznie zgarnąłem ubrania z podłogi i wepchnąłem je do szuflad. Na szczęście przedtem też nie były poukładane. Głos Raya zagrzmiał z kuchni. — O co chodzi, Bandzior? Co cię ugryzło? Czuje obiad, pomyślałem z drżeniem. Muszę się stąd wydostać, zanim stanę się psim daniem! Nie mogłem zejść na dół po schodach. Dom był zbyt mały i Ray od razu by mnie spostrzegł. Rozejrzałem się po pokoju. Była tam szafa, ale pękała w szwach od rupieci. Nawet jeśli zdołałbym się do niej wcisnąć i zamknąć drzwi, to i tak pies by mnie wywęszył. Przeżyję tylko wtedy, jeśli Ray i Bandzior zostaną na dole. Gdy wyjdą znowu z domu, będę mógł się wyśliznąć tylnymi drzwiami. To był dobry plan... aż do chwili, kiedy usłyszałem chrobot pazurów Bandziora na podłodze pokoju gościnnego. Gdy pies zawarczał u podnóża schodów, serce waliło mi jak perkusja. — Hej, stary! — wołał Ray. — Masz żarcie w kuchni. Bandzior! Co z tobą, piesku? 35 Zacząłem się cofać, aż uderzyłem w parapet okna. Łapy Bandziora zaczęły bębnić w drewniane schody. Słychać było, że zniecierpliwiony Ray ruszył za psem. — Ty stuknięta bestio! Za minutę szczęki Bandziora zacisną się na moim gardle, a Ray, były kryminalista, będzie się temu z radością przyglądał. Muszę się stąd wydostać! Zerknąłem na dwór. Odległość od ziemi była naprawdę duża. Buddy mógł mnie potrzymać za oknem, dopóki Ray i Bandzior byli w domu. Ale prawdopodobnie rąbnąłbym wtedy głową w dach ganku. Dach ganku? W następnej sekundzie otwierałem okno. Gdy pazury Bandziora ślizgały się po podłodze krótkiego korytarzyka na piętrze, przesadziłem parapet i najciszej jak mogłem zeskoczyłem na mały daszek. Bandzior wpadł do sypialni w momencie, kiedy zamykałem okno. Pies zderzył się z szybą i ujrzałem jego długie, błyszczące kły. Pokazałem mu język. Odwróciłem się i niespodziewanie zacząłem zjeżdżać po pochyłym daszku. Chwyciłem się rynny i zawisłem nad ziemią. Rynna zaskrzypiała, lecz nie oberwała się. Puściłem się i upadłem prosto w kolczaste krzaki. Byłem cały podrapany, ale żywy. Zerknąłem przez okno do kuchni akurat w chwili, gdy Ray do niej wrócił. Podszedł do stojącej na kuchence patelni i przewrócił zapiekankę z serem, która zdążyła się przypalić z jednej strony. Stał odwrócony do mnie plecami. Teraz albo nigdy. Puściłem się szalonym biegiem przez trawnik. Byłem już przy ogrodzeniu, kiedy skrzypnęły drzwi. Schowałem się za drzewem. — Jeśli tak bardzo chcesz wyjść na dwór, to wynocha! — wrzasnął Ray na Bandziora i trzasnął drzwiami. Brrrrrr. Oblałem się zimnym potem, gdy usłyszałem groźne warczenie. Wyjrzałem zza drzewa. Bandzior węszył po ganku. Sierść zjeżyła mu się na karku, kiedy jego oczy spotkały się z moimi. Zeskoczył błyskawicznie z ganku i rzucił się w moją stronę. Nie miałem czasu do namysłu. Przerażenie wprawiło w ruch moje nogi. Ustanowiłem swój życiowy rekord w bieganiu. Dwadzieścia metrów do pokonania. Dziesięć. Słyszałem sapanie psa i plaskanie łap o ziemię. Dopadłem do płotu i mocno odbiłem się od ziemi. Zacisnąłem palce na siatce i podkurczyłem nogi w chwili, kiedy Bandzior skoczył na parkan. Kłapnął zębami centymetr od mojej stopy. Skoczył po raz drugi, gdy łapałem za górną krawędź ogrodzenia. Błyskawicznie przerzuciłem przez nie nogi, ale zęby psa zdążyły uczepić się nogawki moich spodni. Usłyszałem jeszcze trzask materiału i upadłem po drugiej stronie. Byłem bezpieczny! Bandzior warczał, kłapał zębami i skakał wściekle na siatkę. Wstałem i pobiegłem w las. Buddy stał oparty o drzewo i trząsł się ze śmiechu. — Powinieneś spróbować sił w trójboju — powiedział. — To był chyba bieg na setkę. Nogi nadal mi dygotały. W jednej nogawce miałem olbrzymią dziurę. Serce mi waliło i zbierało mi się na wymioty. — Co się z tobą dzia�

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!