15118
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 15118 |
Rozszerzenie: |
15118 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 15118 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 15118 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
15118 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
JUZ. ALESZKOWSKI
Kysz,
Dwieteczki
i cały tydzień
Przełożyła KATARZYNA WITWICKA
Ilustrowała HANNA CZAJKOWSKA
NASZA KSIĘOARNIA • WARSZAWA 1972
Tytuł oryginału rosyjskiego! „Kysz, Dwaportfela i cełaja niediela"
PRINTED IN POLAND
Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia". Warszawa 1972 r. Wydanie I. Nakład 20 000 + 277 egz. Ark. wyd. 8,8. Ark. druk. Al - 12,35. Papier druk. mat. ki. V, 70 g, 82X104/32 (Częstochowa). Przekazano do składania 5 IV1972 r. Podpisano do druku we wrześniu 1972 r. Druk ukończono w październiku 1972 r. Zakłady Graficzne w Gdańsku, ul. Świętojańska 19/23. Nr zam. 1396. W-3
1
Przez cały tydzień uczyłem się — pierwszy raz w życiu, w pierwszej klasie. I oto nadeszła niedziela, mój pierwszy wolny dzień.
Nie miałem pojęcia, jak należy go zacząć, postanowiłem więc zrobić tak jak tata: zaraz po obudzeniu założyłem ręce pod głowę i zacząłem patrzeć w okno.
Tata powiedział kiedyś, że ponieważ w niedzielę rano nie musi śpieszyć się do pracy, to myśli sobie o przeróżnych sprawach, a także i o tym, jak mu przeszedł cały tydzień. Gzego było w nim więcej, dobrego czy złego? A jeśli przeważało złe — to kto był temu winien: on sam czy też, jak to tata lubi określać, zbieg okoliczności?
W moim pierwszym szkolnym tygodniu więcej * było złego. Ale nie z mojej winy, tylko z powodu okoliczności, które zbiegać się zaczęły od dawna. - Gdybym się był urodził bodaj dwa dni później, to siedem lat skończyłbym nie trzydziestego pierwszego sierpnia, a drugiego września i do szkoły by mnie nie przyjęto. Zesztą tata i tak ledwo
5
przekonał zastępcę dyrektora, żeby zgodził się przyjąć mnie warunkowo, na okres próbny.
Byłem najmłodszym i najmniejszym uczniem w całej szkole.
W „Dziecięcym Świecie" mama kupiła mi najmniejszy mundurek, ale gdy przymierzyłem go w kabinie, to okazało się, że i on jest jeszcze za duży. Mama chciała kupić mundurek z tego ma-nekina-pierwszoklasisty, który uśmiechnięty stał na wystawie, ale jej to wyperswadowano i poradzono, by mundurek dopasowała mi sama. I jeszcze dano jej mnóstwo rad, czym mnie odżywiać, żebym prędzej rósł.
Mama skróciła spodnie, a czapkę przez całą noc moczono w gorącej wodzie, potem nałożono ją na garnek i uprasowano. Mimo to spadała mi na oczy.
A w ogóle to pierwszego września poszedłem do szkoły i zaraz na pierwszej przerwie najwyższy chłopak z naszej klasy, Misza Lwów, zmierzył mnie od stóp aż po czubek głowy moją własną teczką. Zmierzył i od razu wymyślił dla mnie przezwisko: „Dwieteczki". A siebie kazał nazywać Tygrysem. Niby dlatego, że nazwisko ma od lwa.
To moje przezwisko dotarło nawet do starszych klas. Na pauzach gapili się na mnie i wydziwiali:
— Dwieteczki!
— Rzeczywiście, Dwieteczki!
6
Wcale mi nie chcieli dokuczyć, ale dla mnie była to największa przykrość ze wszystkich, jakie dotychczas spotkały mnie w żłobku, w przedszkolu, na podwórku i w domu.
Chowałem się po kątach, z nikim się nie bawiłem i było mi tak nudno, że chciało mi się płakać.
To prawda, że podeszła do mnie uczennica ze starszej klasy, pogładziła po głowie i powiedziała:
— Dwieteczki, nie spuszczaj nosa na kwintę. Przyjdzie czas, że urośniesz na cztery teczki, a potem na osiem. Gimnastykuj się. I nie bój się nikogo. Zaczną cię straszyć, to ty zaraz rób groź-
7
ne miny. Od razu dadzą ci spokój. Ja zawsze tak robiłam. Nazywam się Ola.
— A ja, Alosza — powiedziałem i Ola pokazała mi, jakie trzeba robić groźne miny.
Ale choć potem groźnie marszczyłem się, ile się dało, nie odstraszało to nikogo, a mnie aż w uszach huczało od wrzasków.
— Dwieteczki! Dwieteczki!
Za to przezwisko znienawidziłem Tygrysa.
Dobrze miał Dadajew: nazwali go Dada! Ka-pustina — Kaczanem. Halę Pielienkinę — tak, jak nazywa się brazylijski piłkarz: Pele. Gusiewa nazywają Taś-taś i on jest z tego bardzo zadowolony. Lenię Kaca — Касо. Tylko ja jestem — Dwieteczki. ,
Nie szkodzi! Może z czasem dokuczy im wszystkim taka długa nazwa i zostanie z niej tylko sama teczka. Teczka! To by nie było tak źle...
Leżałem tak i rozmyślałem, aż raptem zobaczyłem coś... Tuż przed moim oknem zawisł w powietrzu, w jednym miejscu, zupełnie jak helikopter — wróbel. I nagle — łup! łup! — uderzył w szybę. Spadł na parapet, znów podfrunął, zatrzepotał i usiłował coś dziobnąć.
I wtedy zobaczyłem wielką niebieską muchę, która wleciała do pokoju i chciała się wydostać z powrotem. Brzęczała i tłukła o szybę, potem milkła, jakby mdlała, i znowu zaczynała krążyć po szkle jak na ślizgawce.
,,To ci głupi wróbel —<■ pomyślałem sobie —
8
widzi muchę tuż przed dziobem, a złapać jej nie może. Na pewno złości się i dziwi, jakim sposobem takie ciepłe i unoszące go powietrze stało się nagle w tym miejscu twarde i zimne. I mucha też się dziwi, że niby wszystko jest przezroczyste, a frunąć przez to nie można".
Nagle wróbel rozpędził się raz jeszcze i przez lufcik wpadł jak kula do pokoju. Krzyknąłem, machnąłem kołdrą, wróbel przestraszył się, zatoczył koło pod sufitem, chciał wylecieć z powrotem i teraz razem z muchą tłukł się o szybę.
A mnie zrobiło się jakoś żal i wróbla, i muchy. Wolny dzień... Taki piękny ranek, a oni oboje tak wpadli...
Wyskoczyłem z łóżka i otworzyłem okno.
— Lećcie, głuptasy, gdzie wam potrzeba! Nie możecie zrozumieć, że to nie stwardniałe powietrze, tylko po prostu przezroczyste szkło. A ja rozumiem, ponieważ jestem człowiekiem!
Powiedziałem to na głos, wyjrzałem za okno i też zachciało mi się wyjść na ulicę.
2
Jak przypuszczałem, mamy nie było w domu. Dawno, dawno temu, gdy jeszcze żyła babcia, mama umówiła się z tatą, że w niedzielę aż do obiadu, może robić co chce. Przez cały ten czas musieliśmy z tatą radzić sobie sami,
9
Tata leżał na tapczanie, tak jak ja przed chwilą, i rozmyślał.
__ Deszcz nie pada. Pora wstawać i gdzieś
się wybrać •— powiedziałem.
Spojrzał na mnie bokiem i nic nie odpowiedział.
— No, jaki był tydzień? (Tata milczał.) Więcej było złego?
— Było i złe, i dobre — odezwał się wreszcie. — Ale na ogół cały tydzień był szary. A szarość to najgorsze ze wszystkiego, co może być. Według mnie, to nie przypadek, że pająki i szczury... brr!... są szare.
,__ a słonie? — zaprotestowałem.
— Słonie są srebrzystoszare. To zupełnie co innego. Balony i samoloty też są srebrzystosza-re — wyjaśnił tata.
Dobrych tygodni miałem w życiu sporo, złych, w rodzaju minionego pierwszego tygodnia szkoły, mało, ale tydzień szary — to było zupełnie coś nowego. Gdy poszliśmy się myć, spytałem:
— To znaczy, że wszystko było szare? I sprawy też?
— Jeśli myśli są szare, to i sprawy.
— A pogoda?
— Powiedziałem przecież, że wszystko!
Tata wziął moje ręce i namydlił gęstą różową pianą. Sam nigdy tak ich namydlić nie potrafi-
— Coś ci się kręci — powiedziałem. — Po-
10
goda przez cały tydzień była na medaL Ani kropli deszczu, nawet chmurki nie było
- Będziemy tu stali i dyskutowali?' Chcesz, zęby i niedziela była szara? Płucz ręce> szybko,
- A może to twoja własna wina, że wszystko było szare? — dopytywałem się.
Tata coś mruknął, bo w ustach tkwiła mu już
szczoteczka do zębów sDoir7ał u -,
, , ч ' &fuJIzaf bardzo groźnie
i wolną ręką wypchnął mnie z łazienki
Kiedy się golił, zagotowała Się Woda na herba. tę. Zrobiliśmy sobie jajecznicę Па фпіпіе { z ce_ bulą. Tata wiedział, kiedy trzeba przykryć patelnię miseczką i jak przykręcić 0a* • І • •
иг , , 'О'лісі.к. gaz zeky jajecz-
nica była pulchna i pyszna.
- A ty jaki miałeś tydzień? _ sp taJ tata. _ Przecież to nie był zwykły tydzień. Powinieneś go zapamiętać na całe życie.
- Zapamiętałem -'odparłem z Ustami pełny. mi jajecznicy. J
- Z kim siedzisz w ławce?
- Z Taś-tasiem.
- Dziwne nazwisko — zdziwił sie tata
- Naprawdę to on się nazywa Gusiewi Nie wiem, dlaczego przezwali go Taś-taś
- A ciebie jak przezwali?
Łyknąłem herbaty i nic nie odpowiedziałem. A o naukę tata widocznie zdecydował nie "wypytywać mnie przy niedzieli.
Po śniadaniu powiedział stanowczo-
- Już wiem, że powinniśmy coś zrobić! A ra-
ił
czej czegoś dokonać! Czegoś niezwykłego! Czegoś zupełnie nadzwyczajnego! Wtedy cała szarość zniknie.
— Tato — spytałem — a czy ja też wydawałem ci się szary?
— Ty wydawałeś mi się fioletowy. Atrament miałeś nawet na uszach.
— A mama?
— A mama jest zawsze prześliczną — prawie surowo powiedział tata.
— Może dlatego tak wszystko widzisz na szaro, że nazywasz się przecież Sierogłazow? — starałem się domyślić.
— Nazwisko nie ma nic wspólnego z nastrojem człowieka — powiedział tata. — Ubieraj się, szybko!
„Jeszcze jak ma! — pomyślałem sobie. — Chciałbym zobaczyć, w jakim byłbyś nastroju, gdyby cię przezywano Dwie teczki!..."
3
W nic się już ubierać nie musiałem. Tata zaś włożył dlaczegoś białą koszulę, wystroił się w swój odświętny garnitur, czarne półbuty i wyszliśmy z domu.
Gdyby nie gorzkawy dymek unoszący się nad trawnikiem — przez całą noc tlił się tam stos zgrabionych, jesiennych liści — za nic bym nie
12
uwierzył, że to już jesień. Tak ciepło i słonecznie było na dworze.
Na naszej ulicy, ruchliwej i hałaśliwej w powszednie dni, dzisiaj było zupełnie cicho. Mało było ludzi i samochodów. A ciężarówki w ogóle nie spotkaliśmy ani jednej. Jak święto, to święto.
W gałęziach topoli zapamiętale ćwierkały wróble, ale nie sposób było rozpoznać wśród nich tego, którego mogłem przecież złapać, ale nie tylko nie złapałem, lecz nawet pomogłem mu się uratować.
Tata położył mi rękę na ramieniu.
— Zastanówmy się. Co byś mógł zaproponować nadzwyczajnego?
— Przejedźmy się taksówką — powiedziałem.
Za nami powolutku jechała „Wołga". Kierowca widocznie miał nadzieję, że znudzi się nam iść na piechotę.
— I to ma być takie niezwykłe? — skrzywił się tata. — Też wymyśliłeś! Brak ci fantazji.
W tej chwili przemknął nad nami odrzutowiec.
— No, to przelećmy się na Krym i z powrotem!
— Tak, to już jest bardziej interesujące niż taksówka. To wspaniałe! Dwie godziny i będziemy sobie nad morzem! — wykrzyknął tata (a ja aż zamarłem z radości). — Wykąpiemy się, nazbieramy kamyczków, zjemy szaszłyk i z morza znowu wprost pod niebo! — Nagle tata cmoknął smutnie językiem. — Nic z tego. Szkoda.
13
— Dlaczego?
— Zostawiłem w domu kąpielówki.
— No to wracajmy! Przecież jesteśmy jeszcze
blisko.
— Nie, podróż odpada — powiedział tata. — Wymyśl coś niezwykłego, ale w granicach możliwości. Nie przerzucaj się z jednej ostateczności w drugą. Na Wyspy Azorskie nie chciałbyś się wybrać?
— Chciałbym!
— A ja chciałbym wziąć bezpłatny urlop i z tydzień pobyć w kosmosie. Podumać sobie. To i owo przemyśleć. Z dala od wszystkich ludzi.
— Na drugi dzień już by ci się znudziło —-
powiedziałem.
— To prawda — zgodził się tata po chwili namysłu. — No i znowu trochę za drogo.
— To napij się piwa z Siergiejem Siergieje-
wem.
Ale usłyszawszy imię swego najlepszego przyjaciela, który nie wiem dlaczego już z dziesięć dni u nas nie był, tata zasępił się i nic nie odpowiedział.
Usiedliśmy na ławce na skwerku przed metro
i zamyśliliśmy się.
Tata nie chciał ani do cyrku, ani popływać statkiem, ani do kawiarni na lody, ani na mecz piłki nożnej. Nie chciał kupić mięsa i pójść do Zoo karmić tygrysy, a potem przelecieć się helikopterem. Skoczyć z mostu do wody ,,na bacz-
14
hość'* też nie chciał. Proponowałem zresztą jeszcze wiele innych rzeczy.
— To wszystko nie jest nadzwyczajne — powiedział.
Sam już nie wiedziałem, co by tu jeszcze wymyślić. Osobiście uważałem, że obejrzenie kreskówki i dodatku filmowego byłoby wystarczająco niezwykłe.
— Wiesz, dlaczego nie mam ochoty iść do Zoo? Pełno tam ptaków i innych zwierząt, a kupić — choćby na przykład żmiję — nie można — powiedział tata. — Pójdziemy więc sobie na Ptasi Targ. Tak, tak! Tam jest najbardziej niezwykle! Nie byłem tam już całe wieki! Właśnie! Jedziemy!
— I cóż tam jest takiego niezwykłego na tym targu? — spytałem.
— Wszystko! — wykrzyknął tata.
4
Metrem dojechaliśmy do Taganki. Koło nas ludzie — dorośli i dzieci — zjeżdżali ruchomymi schodami, niosąc słoiki, przezroczyste torebki, akwaria, worki i klatki. Klatki były puste i z gołębiami, akwaria — z rybkami lub bez.
Nagle, tuż za moimi plecami, rozległo się:
— Ku-ku-ryku-u!
Obejrzałem się. Stojąca o jeden stopień wyżej kobieta z przestrachem upychała do koszyka
15
czerwoną głowę koguta. A on szamotał się tam, pewnie ze złości, że nie pozwolono mu zapiać jak
należy.
Przed nami coś szczeknęło, coś miauknęło.
— Czegoś podobnego nie usłyszysz przecież ani na Dzierżyńskiego, ani na Arbatskiej. ,Tu wszystko jest niezwykłe! — powiedział tata na
głos.
A stojący koło niego człowiek dorzucił poważnie:
— Nigdy nie zapomnimy naszego dzieciństwa
na łonie przyrody.
— Ma pan zupełną rację — powiedział tata, ze smutkiem przymykając oczy.
— Mieszkaliście w tej samej wsi? — zdziwiłem się.
Tata ścisnął mi rękę, aż zabolało, co zawsze znaczy: „Nie zadawaj przy ludziach głupich pytań".
— Wszystkiego dobrego! — uśmiechnął się na
pożegnanie tamten człowiek.
— Nawzajem! — odpowiedział tata, a mnie wytłumaczył: — Zdarza się, że dwaj ludzie, w dodatku — zauważ! — wcale się przedtem nie znający, nagle poczują do siebie sympatię. Zapiał kogut, a my pożegnaliśmy się jak starzy przyjaciele, a jeśli się kiedyś spotkamy — przywitamy się i, kto wie, może się zaprzyjaźnimy.
— Ale jeżeli się nie znacie, to dlaczego on
16
mówił, że mieliście wspólne dzieciństwo na przyrodzie? — dopytywałem.
— Miał na myśli dzieciństwo całej ludzkości w ogóle. Rozumiesz? Całej! Upłynęło ono na wsi, na łonie przyrody. Miast wtedy jeszcze wcale nie było — cierpliwie wyjaśnił tata, ale zaczynał się już złościć.
— A jakim sposobem mogliście obaj zapamiętać dzieciństwo całej ludzkości? Co? — nie mogłem powstrzymać się od pytania, ponieważ nic a nic z tego nie rozumiałem.
Tata parsknął niecierpliwie, ale się opanował i powiedział bardzo cicho i bardzo spokojnie, jak mówił zawsze wtedy, gdy nie był w stanie odpowiedzieć na moje pytanie:
— Jedno z dwojga: albo idziemy na Ptasi Targ, albo zajmiemy się pytaniami i odpowiedziami.
— Idziemy na targ — powiedziałem.
Podczas jazdy taksówką tata milczał i w zamyśleniu spoglądał w okno, jakby wspominał dzieciństwo całej ludzkości...
Przy wejściu na targ od razu ogarnął nas tłum ludzi. Było ciasno, ale jednak nie tak, jak bywa rano w metro, i nikt się tu nie spieszył.
Nagle wpadliśmy w najgorszy ścisk i ciągle musiałem zadzierać głowę.
Jakich tu rybek nie było! Ludzie nosili je w szklankach, w plastykowych woreczkach,
2 — Kysz, Dwieteczki
17
w słoikach po musztardzie czy w puszkach po pomidorowym soku, a także w jakichś zielonkawych prostokątnych naczyniach, podobnych do
brył lodu.
A w tym wszystkim uwijały się, pływały powoli i tkwiły w ogóle bez ruchu różnokolorowe
rybki.
Okazało się, że tata wie, jak one się nazywają.
Czerwone i czarne z mieczami na ogonach to mieczyki. Zgięte niby łuk i pasiaste jak zebra to skalary... Mieniące się różnymi kolorami, jak płaszcz mojej mamy, to bojowniki syjamskie. Za trudno było spamiętać wszystkie nazwy.
Oglądano je, pytano o cenę, wyławiano maleńkimi siateczkami.
W niektórych akwariach drżały, niby nawleczone na nitkę perełki, banieczki powietrza. Sprzedawcy w rozmaity sposób wpompowywali je do wody. Jedni naciskali stopą pedał, inni mieli małe mieszki, a jeden chłopak, którego otaczał spory tłumek, stukał się łokciem w bok, jakby pod pachą miał zainstalowany jakiś automat. W ten sposób naciskał gumową gruszkę. Na piersi miał zawieszone na pasach akwarium z rybkami, których nazw tata nie znał.
— Po ile te rybki? — spytała paniusia, stojąca obok nas.
— Trzy ruble — ponuro odparł sprzedawca,
patrząc gdzieś ponad głowami ludzi.
18
— Przecież za to można kupić półtora kilo mięsa! — przeraziła się paniusia.
— Albo pięć i pół kilo mrożonego karmazy-na — uprzejmie powiedział tata.
— Sama potrafię rachować! — paniusia zmierzyła tatę złym okiem od stóp do głowy.
— Ile dni jedlibyśmy pięć i pół kilo karmazy-na? Z pięć... — obliczał tata. — A parką takich rybek można zachwycać się bez końca.
— Serio pan tak uważa? — spytała paniusia.
— Najzupełniej — odpowiedział tata.
Jakiś chłopak, chyba z szóstej klasy, długo wy-
■>*
19
ftvtvwał o ceny, namyślał się, raz po raz sięgał do kieszeni, wreszcie zdecydował się i podał snrzedawcy trzyrublówkę.
__ Dla mnie tę — pokazał palcem rybkę, m-~~ się nie różniącą od innych. Upierał się, С2ьт mu wyłowić właśnie tę, a sprzedawca zła-2ЄгУіа do siateczki i ostrożnie przełożył do słoika. PaChłopiec odszedł na bok, trzymając słoik z ryb-k na wysokości oczu. Rybka zaczęła krążyć tak prędko, że wydawało mi się, jakby w słoiku pływało żywe kółeczko.
__ Doskonale przeżyję i bez tej rybki —
oświadczyła paniusia.
__ Z całą pewnością — uprzejmie potwierdził tata-
Potem chodziliśmy wzdłuż szeregów akwariów,
•sek z żywym pokarmem dla rybek i worków z nokarmem suszonym.
1_ Załóżmy hodowlę bojowników! — powiedziałem-
Zaczekaj. Najpierw wszystko sobie obejrzy-
д na wszelki wypadek, gdybyśmy się zgu-™щ to spotkamy się koło tego staruszka z obrasta pokazał mi go. Siedział na jakiejś skrzyn-
trZymał obraz w pozłacanej ramie i mrużył
' ' nd słońca A rama świeciła oślepiająco i bły-
oczy uu
чкаїа ,zajaczkami".
t- A jeśli on sprzeda ten obraz i pójdzie sobie? — spytałem.
20
Podeszliśmy bliżej. Tata przechylił głowę, przyjrzał się obrazowi i szepnął mi:
— Będzie tu siedział do samego wieczora. Nikt mu nie da piętnastu rubli za ten bohomaz.
Na obrazie namalowany był stół przykryty złocistym obrusem. Na stole stał półmisek, A czegóż tam nie było na tym półmisku! Jabłka, gruszki, szczypior, kupka czerwonych raków, blada, jakby nie dopieczona, kura, a nawet nie wypatroszony szczupak z otwartym, zębatym pyskiem. Obok stały trzy kufle piwa i gipsowa gł0Wa bez oczu, taka jak u nas w klasie do rysunków. Dlaczego wszystko to tata nazwał bohomazem__nie miałem pojęcia. Według mnie obraz był bardzo ładny.
— Ile rybek można kupić zamiast tego obrazu? ■— zapytałem.
-— Pięć. Jak ci idzie w szkole z rachunkami? —: nieoczekiwanie zaciekawił się tata.
— Jakoś idzie. Liczę kreski —- odparłem. Potem oglądaliśmy króliki i tu nie musiałem
jak przy rybkach, zadzierać głowy do góry.
Króliki siedziały w koszykach, w kartonowych pudełkach i w ręcznie skleconych drewnianych skrzyneczkach. Niektóre spały, inne chrupały marchewkę i liście kapusty, a jeszcze inne stając słupka, patrzały na mnie i, ruszając długimi uszami, zabawnie wydymały wargi. Królicze oczy były duże, dobre, a co najważniejsze u każdego inne: niebieskie, czarne, brązowe i jasnoszare
21
Przyglądałem się królikom, a tata rozmawiał ze sprzedawcami, która rasa jest najlepsza i najłatwiejsza do hodowli.
— No co, prawda, że tu jest niezwykle? — wciąż dopytywał się tata wesoło, a ja kiwałem głową twierdząco.
5
Potem trafiliśmy do gołębi. Było ich tam znacznie więcej niż ludzi i zdawało się, że to one rozmawiają i targują się, a gołębiarze cichutko sobie gruchają.
Tata brał ptaki do ręki, rozpościerał im skrzydła, dmuchał w piórka, ostrożnie pociągał za dziób, potem wypytywał o cenę i, ciągnąc mnie za rękę, szedł dalej.
A koło klatki z dwoma gołębiami koloru jasno-lila przystanął, przymknął oczy, aż stęknął z zachwytu i spytał handlarza:
— Drogie?
Handlarz mruknął coś niechętnie, a gołębie spojrzały na tatę tak, jakby co najmniej były orłami.
Gdy odeszliśmy stamtąd, tata powiedział:
— To pocztowe. Para kosztuje więcej niż cały mój garnitur! Ale co tam garnitur! Jeśliby się je wypuściło w Mińsku, przyleciałyby z powrotem do Moskwy. Mądrale!
22
Potem kupiliśmy sobie po dwa pierożki z mięsem i napiliśmy się kwasu. Tata z każdą chwilą był w coraz lepszym humorze i sam sobie wymyślał, że tak dawno tu nie przychodził.
Pod płotem, gdzie sprzedawano białe kurczęta i kury, zobaczyliśmy znów tę paniusię, co to uważała, że lepiej opłaci się mrożony karmazyn niż śliczna rybka. Szturchnąłem tatę i podeszliśmy bliżej.
Okazało się, że paniusia chciała kupić koguta, właśnie tego samego, który tak piał na ruchomych schodach metra. Groźnie mówiła do gospodyni, że grzebień kogut ma za blady, a w ogonie brak mu najpiękniejszych piór.
— Sama by pani zbladła, jakby pani posiedziała cały dzień w koszyku — odpowiedziała urażona gospodyni.
— Mnie się zdaje, że w tym kogucie płynie pawia krew — powiedział mój tata i pogładził koguta po mieniącym się tęczowo piórze, zwisającym poza krawędź koszyka. — Może go kupimy do naszego domowego Zoo?
Kiwnąłem głową, a wtedy paniusia szybko wręczyła właścicielce koguta pieniądze.
— Przepraszam, a ile rybek można było kupić zamiast niego? — wciąż tak samo uprzejmie zapytał tata.
— Trzy! — radośnie powiedziała paniusia i dodała skwapliwie: — W moim ogródku, na trawie, będzie się przepięknie prezentował.
23
— Niech tylko pani nie zapomni przybić na płocie deseczkę: „Ostrożnie! Zły kogut!" — poradził tata.
Paniusia, zadowolona niezmiernie, uśmiechnęła się i odeszła, a z torby jej sterczał koguci ogon, podobny do pęczka szabli z oksydowanej stali.
Poszliśmy z tatą dalej, tam, skąd coraz głośniej dobiegał nas ptasi świergot. Ale nie mogłem zapomnieć przejmującego „kukuryku" i zapytałem:
— Czy są pocztowe koguty, tak jak gołębie?
— Oczywiście! I ryby, i ptaki, i koty. Nawet żółwie bywają pocztowe... Tylko że bardzo długo wracają z powrotem —- zażartował tata.
— Już ci się wszystko nie wydaje szare?
— Chyba świat zakwitł. „Wszystko wokoło po-błękitniało i zazieleniło się..." — zanucił tata i pociągnął mnie za rękę do bramy, w zupełnie innym kierunku niż ten, z którego dolatywało ptasie szczebiotanie.
6
Przeszliśmy wzdłuż żelaznego ogrodzenia skwerku, za którym spacerowali ludzie z psami, a każdy pies był innej rasy.
— To jest główny psi pasaż — powiedział tata, gdy skręciliśmy w boczną uliczkę za Ptasim Targiem.
24
Sprzedawano tu nie tylko dorosłe psy, ale i szczeniaki.
Dorosłe psy tuliły się do nóg swych właścicieli, nie zwracały na siebie nawzajem uwagi i wcale nie szczekały, gdy je oglądano.
A szczeniaki, tak samo jak króliki, ciasno leżały w koszyczkach, torbach i pudłach.
Te najmniejsze spały, ułożywszy się, jak mogły najwygodniej. Starsze kotłowały się, piszczały i mrużyły oczy powleczone przezroczystą błonką.
Od czasu do czasu spotykaliśmy ludzi, którzy sprzedawali koty i kocięta.
Tata wytłumaczył mi, że żółte, podługowate, niebieskookie koty z ciemnymi skarpetkami na łapach i takimi samymi ciemnymi czubkami uszu pochodzą z Azji. Z kraju, który nazywa się Syjam. To są drogie koty. Ale mimo to tata kupiłby, gdyby nie ich długie pazury i skryty, jak u wszystkich kotów, charakter.
Koty jakby nie rozumiały, że chcą je sprzedać, a psy zdawały sobie z tego sprawę, czuły to. I tak mi się zrobiło żal tych psów, że miałem ochotę odejść stąd, wrócić do ptaków.
Ale tata nie śpieszył się. Brał szczeniaki na ręce, głaskał je, pytał o cenę, a właściciela potężnego psa zapytał:
— Przepraszam, ale dlaczego właściwie sprzedaje pan tego psa, jeśli, jak pan mówi, to taki dobry stróż, taki mądry, je byle co i w dodatku nie ma pcheł?
25
Właściciel psa zmieszał się nieco i odpowiedział
niezadowolony:
— Potrzebny panu pies, to kupuj pan, a niepotrzebny, to przechodź pan dalej. Wyjeżdżam.
Pies nagle rzucił się i zaszczekał na tatę. A tata posmutniał i gdy odeszliśmy, powiedział:
— Gdybyśmy mieli psa, a musielibyśmy wszyscy troje wyjechać w delegację, powiedzmy na biegun — tu tata pomachał ręką nad głową, a potem wskazał na nogi — albo na Antarktydę... psa wziąłbym z sobą... A ostatecznie, zostawiłbym u sąsiadów, u rodziny lub u przyjaciół.
26
— A gdyby go nie przyjęli?
— To automatycznie przestałbym uważać ich za moją rodzinę czy przyjaciół.
— Masz rację — powiedziałem.
7
Na Ptasim Targu było oczywiście znacznie mniej gatunków zwierząt niż w Zoo, ale za to pierwszy raz w życiu przyjrzałem się dokładnie ostremu pyszczkowi jeża z jego bystrymi ślepkami, okręciłem sobie wokoło ręki niejadowitego padalca i zobaczyłem syjamskie koty z niebieskimi oczami. Bez przerwy ciągnąłem tatę, by obejrzeć kanarki i faliste papugi, ale tata ani rusz nie chciał odejść z psiego targowiska.
— No, to kupmy szczeniaka! Co będziemy tak chodzić i tylko się przyglądać? — zaproponowałem ani przez sekundę nie wierząc, żeby tata naprawdę kupił psa.
Powiedziałem to ot tak sobie. Nieraz już prosiliśmy mamę, żeby zgodziła się trzymać psa, ale mama za nic nie chciała. Mówiła, że szczeniak — to brudy, pchły, wieczne kłopoty i szalona odpowiedzialność.
W odpowiedzi na moją propozycję tata w milczeniu, przeciągle spojrzał na mnie. Oznaczało to, że on sam wie i rozumie i nie ma mu co podpowiadać.
27
Dalej więc chodziliśmy i oglądaliśmy psy, które ze smutku nawet nie rzucały się na koty. Ale i koty, widząc psy takie osowiałe, nie syczały
na nie.
Niespodziewanie za moimi plecami ktoś gromko i radośnie wykrzyknął:
— Dwieteczki!
Drgnąłem, ale nie obejrzałem się. Nie chciałem, żeby tata i wszyscy ludzie na targu dowiedzieli się, jakie mam przezwisko. Zacząłem więc iść przed tatą, a ten ktoś krzyknął jeszcze dwa razy, ale już całkiem cicho. Pewnie pomyślał, że tylko mu się zdawało, że to ja.
Odczekawszy nieco wyjrzałem zza taty i zobaczyłem Tygrysa. Rodzice strofowali go już surowo za to wykrzykiwanie w publicznym miejscu.
Tygrys zauważył mnie i pogroził pięścią. Za karę rodzice wzięli go za ręce i wyprowadzili z psiego pasażu.
Nagle tata z całej siły pociągnął mnie za rękę. Znaleźliśmy się w tłumie ludzi, którzy kogoś otaczali. Tacie szło niełatwo. Jedną ręką ciągnął mnie za sobą, a drugą robił taki ruch, jakby bokiem płynął po Czarnym Morzu, walcząc z falami.
Wreszcie, zasapany, dotarł do pierwszego rzędu. Zadarłem głowę na człowieka w bardzo wymiętym płaszczu. Na rękach trzymał psa.
Sierść miał ten pies zupełnie jak kózka — długą, szarobiałą, kędzierzawą, a splątana grzywka
28
zasłaniała mu oczy i wydawało się, że pies śpi. Ale nie spał, bo grzywka nad oczami wciąż się poruszała. I poruszały się ciemne, kędzierzawe uszy.
Cmoknąłem językiem.
Pies zawęszył prosto w moją stronę, grzywka podskoczyła. I przez tę króciutką chwilę zdążyłem popatrzeć w pełne łez psie oczy, które błysnęły w słońcu.
Nie zastanawiając się ani chwili pociągnąłem tatę za rękaw. Nachylił się do mnie. Powiedziałem:
— Weźmy tego psa! Kupmy!
— Uważasz, że to będzie właśnie zupełnie nadzwyczajne?
— No chyba! Wyszliśmy bez psa, a wracam
z psem! Już się rozpatrzyliśmy. Kupujmy prędzej, bo jeszcze ktoś sprzątnie go nam sprzed nosa!
Tata złożył ręce na piersi i zmarszczył czoło. Zamyślił się.
Właściciela psa wciąż ktoś pytał, ile za niego chce. Odpowiadał krótko:
— Dwadzieścia.
Mówiąc to, tak jakoś nieprzyjemnie rzucał spojrzenia na boki, że pomyślałem sobie: to nie pies, a on powinien mieć oczy zakryte grzywką.
Wiele osób, usłyszawszy cenę, nawet nie targując się odchodziło. Bez przerwy szarpałem tatę za marynarkę. Wreszcie zapytał:
29
— Jakiej rasy jest ten szczeniak?
— Skrzyżowanie węgierskiego owczarka z wiejskim kundlem — odparł właściciel.
— A czyż są wiejskie kundle?
— Skoro są miejskie, to znaczy, muszą być i wiejskie — powiedział właściciel.
— Logiczne — przyznał tata. — A rodowód i w ogóle jego dokumenty pan ma?
— Nie. Przywiozłem psa z Zakarpacia. Ale niech się pan nie boi, nie kradziony. Mogę pokazać mój dowód osobisty.
Sięgnął do kieszeni po papiery.
— Wierzę panu — powiedział tata. — Ale rodowód ten pies ma?
— Ze strony owczarka pra-pra-pradziadek był czempionem Austro-Węgier, von Tubingen-Mle-cki, a pra-pra-prababka była von Zaksengwien. Ze strony kundlicy żadnych- znakomitości nie
było.
Wokoło rozległy się śmiechy. Nie mogłem się zorientować, czy właściciel psa żartuje, czy mówi serio.
Jakaś staruszka zauważyła z niezadowoleniem:
— Przechwala! Cenę zaśpiewał wysoką — a jak do domu człowiek przyniesie, to pożałuje. I tu feler, i tam feler. A targ, to nie sklep. Zwrotów nie ma.
Dziwnie pomięta twarz właściciela psa zadrgała po tych słowach i odpowiedział staruszce z przekąsem:
30
— Do psa dodaje się części zamienne: jedną łapę przednią, jedną tylną, cztery kły, ogon i tuzin pcheł.
Oprócz taty i mnie wszyscy się roześmieli, a staruszka obrażona wyszła z ciżby.
— Chciałbym dowiedzieć się paru rzeczy — powiedział tata — wiek psa, imię, usposobienie. Tylko proszę bez dowcipów.
— Pewnie ma z pół roku. Nie reaguje na żadne imię. Tak, tak! Usposobienie wesołe. Swawolne. Nie miałem czasu nauczyć go czegoś.
— Rozumiem — powiedział tata, popatrzywszy na spuchnięty nos faceta.
— Co pana jeszcze interesuje? Przyczyna sprzedaży?
— Domyślam się jej — powiedział tata, po-czochrał i tak już skudłaconą sierść szczeniaka, potrzepał go po uszach i potrącił w nos.
„No, kupujże! No, kupujże!" — błagałem w duchu.
Tata poprosił, żeby piesek stanął na własnych nogach. Właściciel postawił go na ziemi. Pies postał chwilę i położył się, wetknąwszy nos między wyciągnięte przednie łapy.
Kucnąłem i pogładziłem go ostrożnie. Drżał leciutko. Może płakał? I nie wiem dlaczego, ale poczułem nagle, że my się już nie rozstaniemy.
— No, to jak, kupujemy? — spytał tata, który także przysiadł w kucki naprzeciwko szczeniaka. (Kiwnąłem głową). — Pieniądze mam. Ale
31
nie pomyśleliśmy o mamie. Pamiętasz, co powiedziała, gdy chciano mi podarować buldoga? Przypomniałem sobie. Mama powiedziała wtedy tacie:
„Albo ja, albo buldog. Wybieraj!" „Oczywiście, że ty!" — odpowiedział tata, ale mama obraziła się, że przedtem zastanowił się
chwilę.
— W tym sęk! — westchnął tata, a właściciel wziął tymczasem psa znowu na ręce i z pogardą spoglądał na nas z góry. Zdaje się, że chciał już
odchodzić.
— Przekonamy ją! Zobaczysz, że ją przekonamy! — zapewniłem tatę gorąco.
W końcu zdecydował się i wszystko zaczęło dziać się jak we śnie.
Tata, nie targując się, podał właścicielowi psa dwie dziesięciorublówki, ja wyciągnąłem ręce i przez chwilę nie wierzyłem, że trzymam w nich drżącego, kudłatego szczeniaka.
Jego były pan szybko schował pieniądze i, nachylając się ku memu tacie, powiedział:
— Psiak nie kradziony. Niech pan zapamięta moje nazwisko — otworzył i pokazał jakiś dokument.
Tata zajrzał i zapytał:
— Apetyt dobry?
— 'Grymaśny nie jest. Wszystko je. Niech pan jak najczęściej wyprowadza go na spacer. Pies
32
rasowy. Nie zdążyłem go zarejestrować. No, to na razie.
Tata słuchał z roztargnieniem, ale wycofać się było już za późno.
Po czym tamten człowiek znikł gdzieś tajemniczo, a my spostrzegliśmy, że pies nie ma ani obroży, ani smyczy.
Tata musiał zdjąć pasek od spodni i przy pomocy dwóch spinaczy zmajstrował na poczekaniu obrożę razem ze smyczą.
Sprawdziłem, czy pasek nie jest zaciągnięty za ciasno, mocno wziąłem jego koniec w rękę i postawiłem szczeniaka na ziemi.
— No, idziemy, Reks! — ponuro powiedział tata.
Domyślałem się, że bez przerwy myśli o tym, co powie mama, gdy przyjdziemy do domu z psem.
Szczeniak nie zareagował na „Reksa". Wobec tego leciutko pociągnąłem za pasek i pies powlókł się za mną, smutnie zwiesiwszy głowę, tata zaś szedł nieco przed nami i raz po raz podciągał spodnie. Od czasu do czasu oglądał się i nawoływał, to pieszczotliwie, to groźnie:
— Tresor!... Grand!... Asik!... Lord!... Czan-dar!... Ciapek!... Ring!... Mikuś!...
Ale psiak nie zwracał uwagi na żadne z tych imion.
A tata, rozzłościwszy się nagle za to na niego, wsunął dwa palce w usta, gwizdnął ogłusza-
3 — Kysz, Dwieteczki.
33
jąco, aż nasz szczeniak przysiadł z przerażenia, a mnie się wydało, że od tego straszliwego gwizdu zatrajkotało mi w uszach tysiące ziarenek grochu i że na chwilę na całym targu zrobiło się
cicho.
Tata uśmiechnął się z miną winowajcy i powiedział do ludzi:
— Bardzo przepraszam, ale chciałem sprawdzić, czy nie sprzedano nam głuchoniemego szczeniaka. Na szczęście słyszy. Słyszy! Mam nadzieję, że państwo cieszą się z tego na równi
z nami!
Gołębiarze mieli pretensję, że tata gwiżdże w publicznym miejscu i płoszy gołębie. Ktoś nawet chciał wezwać milicjanta.
Pociągnąłem więc tatę za marynarkę i poszedł ze mną, przepraszając na prawo i lewo.
Czułem się obrażony, nieraz bowiem prosiłem, żeby tata nauczył mnie tak gwizdać, ale odpowiadał, że sam tego nigdy nie umiał i nikogo uczyć nie zamierza.
Teraz odgadł, o czym myślę, i wesoło zaproponował, by za resztę pieniędzy kupić dwie faliste
papużki.
— Powiemy mamie, że to była sprzedaż wiązana. Raz kozie śmierć!
Od razu przestałem się gniewać.
— Nie trzeba żadnych papug — powiedziałem — lepiej wróćmy taksówką, bo do autobusu nie puszczą nas z psem.
34
Cieszyłem się, że w takim strasznym tłoku nie zgubiliśmy się z tatą, że kupiliśmy szczeniaka i że wracamy do domu, gdzie mama na pewno szykuje już smaczny obiad, ale nie wie, że teraz będzie nas czworo: tata, mama, ja i pies.
A nasz pies czyjąś nogę w bucie z wysoką cholewą wziął widocznie za słup, bo już podnosił tylną łapę; na szczęście w porę pociągnąłem za pasek i pośpiesznie wyprowadziłem psiaka z targu.
8
Stanęliśmy w kolejce do taksówki. Za nami stanęła ta paniusia, co to nie chciała kupować rybek, ale kupiła koguta. Tata ukłonił się jej i zawołał:
— Co za wspaniały nabytek!
W jednej ręce trzymała torbę z kogutem, a w drugiej — obraz, ten z bladą kurą, szczupakiem, jabłkami, piwem, rakami i gipsowym popiersiem bezokiego człowieka.
Żeby pozłacana rama nie zabrudziła się, paniusia oparła ją na swym pantoflu z ogromną klamrą.
— Za ile udało się pani kupić to arcydzieło? — cicho zapytał tata.
— Za cztery ruble — równie cicho podpowiedziała paniusia i przycisnęła obraz do nogi, po-
35
dejrzliwie popatrzywszy na zaciekawionych gapiów.
Tata postraszył ją jeszcze bardziej: — Taka okazja zdarza się raz w życiu. Udało się pani nieprawdopodobnie. Ale pani chyba oszalała! W Londynie takie arcydzieła przewożą w pancernych samochodach pod ochroną chwatów uzbrojonych w bezszmerowe lasery i masery. Paniusia uśmiechnęła się, nie wiedząc, czy tacie wierzyć, czy nie wierzyć, a ja wyobraziłem sobie, jak to na samochód pancerny, w którym jedzie paniusia i jej obraz — napadają bandyci: pięciu Fantomasów rozpędza całą obstawę, nie zważając na lasery i masery, i pukają do drzwi
samochodu.
„Kto tam?" ■— pyta paniusia.
„Swoi" — odpowiada basem dowódca Fantomasów.
Wyobraziłem sobie, jak paniusia ufnie otwiera pancerne drzwiczki, a bandyci wyrywają jej z rąk obraz, ale nagle z torby, zamykanej na błyskawiczny zamek, rozlega się pianie Kogucika-Zło-tego-Grzebyka i bandyci z przerażeniem padają na ziemię z rękoma do góry...
Całe szczęście, że mocno trzymałem pasek, bo w tej chwili, nie wiadomo dlaczego, szczeniak się szarpnął. Wydało mi się, że w tłumie ludzi mignęła pomięta twarz jego byłego właściciela.
Podczas tego stania w kolejce parę osób pytało, ile zapłaciliśmy za psa. Tata odpowiadał, że
36
ESD
to jest pies bezcenny, droższy od bengalskiego tygrysa, mrówkojada i kolorowego telewizora.
Paniusia zaproponowała nawet swój obraz i koguta w zamian za naszego szczeniaka, ale tata bardzo uprzejmie odmówił...
W taksówce szczeniak ułożył się na gumowej wycieraczce i przytulił do moich nóg. Wciąż jeszcze drżał jak w febrze.
Tata przez całą drogę rozmawiał z kierowcą o nowym modelu „Wołgi" i o psach.
Gdy wjechaliśmy na naszą ulicę — westchnął i smutnie rozejrzał się dokoła, jakby wszystko,
37
jak przez cały ten tydzień, znowu stało się dla niego szare i nudne.
A mnie było wesoło i jakoś uroczyście. Chociaż ciągle jeszcze nie mogłem na dobre uwierzyć, że szczeniak jest naprawdę mój, że razem będziemy się bawić i chodzić na spacery. Dopóki nie wyrośnie, będę go bronił, a potem to już on zawsze obroni mnie w razie niebezpieczeństwa. „A że tymczasem nie masz żadnego imienia, to głupstwo! Coś wymyślimy! Tylko nie tęsknij za dawnym panem. Chyba nie jest wart, by przez niego cierpieć..."
Tak sobie rozmyślając, głaskałem pieska czule, a on, suchym i gorącym nosem, trącał moją dłoń z coraz większą ufnością.
Na pożegnanie kierowca poradził, żeby psu nie dawać kurzych, gęsich i kaczych szpikowych kości. Sam kiedyś zakrztusił się taką kością i trzeba ją było wyciągać najsilniejszym magnesem
w kraju.
Tata znudzonym głosem wyjaśnił, że żadne kości na magnesy nie reagują.
Ale kierowca dowodził jednak tacie, że niektóre magnesy przyciągają nawet gryczaną kaszę, ponieważ zawiera ona dużo żelaza. Tata jęknął z cicha — nienawidził gryczanej kaszy — i zapłacił za kurs. Kierowca nie radził dawać psu włoskich orzechów, pierogów z grzybami, czer-
38
wonego kawioru, bażantów, krabów i, roześmiawszy się, odjechał.
A nam zupełnie nie było do żartów.
— Taks, taks... — powiedział tata i popatrzywszy na nasze okno podciągnął porządnie spodnie. — Dokonaliśmy istotnie czegoś niezwykłego. Idziemy. Teraz już nie ma co... Taks, taks... Za mną!
Ale piesek nie zareagował na imię „Taks". Ob-wąchał róg naszego domu, potem zadarł głowę do góry i westchnął, pomyślawszy zapewne: „Jaki to duży dom. Całego od razu obwąchać się nie da".
9
Gdy tylko weszliśmy na podwórko, ktoś od razu zawrzeszczał:
— Dwieteczki!
— He-ej!
— Psa prowadzi!
Tata i tym razem nie domyślił się, że Dwieteczki — to moje przezwisko. A ja postanowiłem, że nigdy nie będę się na nie odzywał i od razu zrozumiałem: nie znamy prawdziwego imienia psa, a on na żadne inne nie odpowiada i czeka, aż zawoła się na niego jak należy. I ja też będę milczał, póki nie sprzykrzy się im wykrzykiwać te „Dwieteczki"!
39
Przez gromadę dzieciaków z trudem przedostaliśmy się do klatki schodowej. Tata zadzwonił na windę. Windziarka, pani Kłania, zapowiedziała ze
złością:
— Jeżeli napaskudzi w windzie, poskarżę do administracji. Może ze ścierką mam teraz jeździć
z wami?
— Coś takiego jeszcze się nie zdarzyło. Po co robić tyle szumu na zapas? Co innego, jeśli się zdarzy. Wtedy sobie pogadamy. Zbierzemy się i pogadamy — cicho powiedział tata. — Pies znakomicie wie, jak należy zachowywać się w windzie. Urodził się i mieszkał w wieżowcu.
— A jak się to kudłate nazywa? — zapytała nasza windziarka.
— Na razie incognito •— powiedział tata po
chwili namysłu.
— Nie da rady wymówić! — zdziwiła się pani
Kłania.
— Co to za imię, Incognito? — zapytałem tatę
w windzie .
— To nie imię. Incognito to znaczy, że szczeniak na razie nie życzy sobie, by wiedziano, jak się naprawdę nazywa.
Zajechaliśmy na górę szczęśliwie i stanęliśmy przed drzwiami naszego mieszkania.
Słyszeliśmy, jak mama skrobie nożem po patelni i coś sobie wesoło podśpiewuje. Jeden tylko krok dzielił nas od obiadu, a ze szpary koło zamku prosto w nosy bił zapach smażonych kotle-
40
tów z cebulą i pary gorącego makaronu, który mama zapewne przed chwilą przecedziła z rondla przez durszlak.
— U-uch, co za obiad! — westchnął tata i wziąwszy na odwagę, szepnął do mnie: — Wejdź pół piętra wyżej. Ja wejdę pierwszy. Idę na pierwszy ogień.
Poszedłem wyżej. Tata, jakby nigdy nic, zanucił jakąś piosenkę, wsadził klucz do zamku i szybko wszedł do mieszkania.
Czekałem cały struchlały, trzymając szczeniaka na rękach i zawczasu postanowiłem, że obiecam mamie wszystko, co będzie chciała, byle tylko nie oddawać psa z powrotem.
Nauczę się prędko czytać, nie będę psuł radia, będę pamiętał, żeby mówić dzień dobry sąsiadom z naszej klatki schodowej, nie będę pił zimnej wody po obiedzie, będę wycierał porządnie ręce, żeby nie kapać na podłogę, zimą będę pił tran i nie będę powtarzał paskudnych słów.
Mogę obiecać wszystko, co tylko mama zechce, i przyrzeczeń swoich dotrzymam.
Nie wiem, ile czasu czekałem ze szczeniakiem, który zdrzemnął mi się na ręku. Nagle szczęknął zamek, tata wyszedł na schody i kiwnął na mnie ręką. Od razu widać było, że wziął pierwszy ogień na siebie, bo stał tylko w podkoszulku i szortach, a włosy miał strasznie potargane, zupełnie jakby mu mama zmyła głowę.
Zszedłem na nasz podest. Tata przepuścił mnie
41
przodem, a tu z pokoju prosto na mnie wyszła mama, rozgniewana, że szczotką do ubrania w ręku i z zakurzonymi spodniami taty na ramieniu.
— O — powiedziałem, przełykając ślinę i szykując się do płaczu.
— Jego pra-pra-pradziadek był von Tubins-lauzen Drugi, a babka baronowa von Gleischwil-buch— niepewnie powiedział tata.
Mama — wciąż nie mówiąc jeszcze ani słowa — podała mu szczotkę i spodnie. Potem wzięła ode mnie szczeniaka i potrzymała go przed sobą w wyciągniętych rękach, tak jak na fotografii trzymała mnie, gdy byłem maleńki.
A szczeniak — śmieszny, kudłaty, bezradny — drygał tylnymi łapami i poprzez swoje kudły patrzył na mamę.
— Biedny psiak! Chudzina! Żeby nie te ku-dełki, toby mu żebra było widać — powiedziała wreszcie mama, a ja oparłem się o ścianę i westchnąłem z ulgą.
Nie rozgniewała się! Pozwoli! Nie mówiłaby tak, gdyby nie miała pozwolić!
— Wiesz, w samą porę przyszło mi do głowy, że taki pies, oprócz tego, że będzie przyjacielem i stróżem, da nam mnóstwo sierści. Będzie można zrobić skarpetki, swetry, czapki narciarskie, a dla ciebie palto dżersejowe — powiedział tata nabrawszy odwagi. — Nie będziemy się już prze-ziębiali, nie będzie potrzeba zwolnień lekarskich ani nie będzie się opuszczało lekcji.
42
— Idź na balkon i oczyść spodnie — srogo odpowiedziała mama i zdjęła z psa taty pasek.
Tata skwapliwie poszedł ze spodniami na balkon. Ale przedtem zdążył jeszcze wesoło mrugnąć do mnie.
— No, a kto się nim będzie opiekował? — spytała mama.
— Jak to: kto? Oczywiście, że ja! Będę go karmić i chodzić z nim na spacer, i sprzątać po nim!... Jeśli będzie trzeba!
— A kto będzie za ciebie odrabiać lekcje? Nie zapomniałeś chyba, że jesteś przyjęty warunkowo?
— Wcale nie, teraz będę się jeszcze lepiej uczyć — powiedziałem, a mama roześmiała się, słysząc to „jeszcze lepiej".
— Dobrze. Zobaczymy. Psiak jest bardzo miły. Zróbmy układ: weźmiemy go warunkowo, na tydzień. Jeśli okaże się, że nie traktujecie go z ojcem jak zabawkę, niech zostanie. A nie będziecie o niego dbać, to znajdziemy innych, takich, co będą dbali. Naprawdę bardzo jest milutki. Ale ty i twój ojciec jesteście dziwni ludzie. Przecież ten szczeniak nie ma ani imienia, ani papierów. Nic! — dziwiła się mama.
Nasz piesek poszedł sobie tymczasem do dużego pokoju, postał, podumał, po czym podniósł łapę na nogę stołu.
— Tego się właśnie spodziewałam — powiedziała mama. — Dawaj ścierkę.
43
Przyniosłem ścierkę, wytarłem kałużę, ścierkę wyżąłem, wypłukałem i powiesiłem na dolnej przegródce poręczy balkonu.
— Przede wszystkim trzeba go wykąpać — zdecydowała nagle mama. — Brudny jak diabełek. Mitia! — zawołała tatę, który wciąż jeszcze czyścił na balkonie spodnie. — Zdejm wanienkę, w której dawniej kąpaliśmy Aloszę.
— A może by tak najpierw obiad? — z niezadowoleniem zapytał tata, ale mama uważała stanowczo, że szczeniaka trzeba wykąpać natychmiast.
10
Tata wlazł na pawlacz i wydostał wanienkę, a ja tymczasem trzymałem drabinkę, żeby nie spadł, jak to zdarzyło się niedawno przy zdejmowaniu powiększalnika fotograficznego.
Przez ten czas szczeniak jak błędny włóczył się
po mieszkaniu.
Wanienkę wstawiliśmy do wanny, a ja ani rusz nie mogłem sobie przypomnieć, jak to mnie w niej kąpano, kiedy byłem mały.
Mama wsypała do niej trochę szamponu i zrobiła białą pianę. Pobiegłem po psa, który właśnie miał zamiar oblać czarną nóżkę radiowego stolika.
W wanience stał spokojnie, ale nawciągał nosem piany i parę razy kichnął.
44
Mama szybko go namydliła i woda od razu zrobiła się czarna od brudu. Tata kręcił głową, gdy wylewał ją do klozetu; jeszcze parę razy namydlano szczeniaka i zmieniano wodę. Za każdym razem była coraz jaśniejsza i jaśniejsza. Szczeniak także.
Potem podstawiliśmy go pod prysznic, opłukaliśmy w słabym roztworze nadmanganianu potasu, przemyliśmy mu oczy i wyjęli z wanny.
Niespodziewanie wyrwał mi się z rąk, pobiegł do dużego pokoju, otrząsnął się i od tego drobnego deszczu pociemniały od razu tapety na ścianach.
Chciałem narzucić na niego stare prześcieradło, ale mi się wymknął. Wtedy mama krzyknęła:
— A kysz! Kysz stąd!
I stało się coś dziwnego: szczeniak wcale się nie przestraszył, tylko przysiadł ze zdumienia i, przechyliwszy nieco głowę na bok, patrzył na mamę.
,— Kysz! — jeszcze głośniej od mamy zawołał tata i psiak poruszył swymi długimi uszami,' z których ściekały na podłogę kropelki wody.
— Kysz! Kysz! Chodź do mnie! No, chodź! Chodź! — zawołałem pieszczotliwie.
I oto nasz mały, kudłaty, wychudzony szcze-niaczek jakby podskoczył na miejscu i tak radośnie a gwałtownie zamerdał ogonem, że opryskał nas wszystkich troje i kanapę, i białą ko-
45
szulę taty, która wisiała na oparciu krzesła. Mama roześmiała się.
Oprzytomniałem wreszcie i narzuciłem na psa prześcieradło, owinąłem go i zacząłem wycierać. Od razu zrobiło się mokre i mama musiała dać mój stary kąpielowy ręcznik.
— To ci dopiero! Czyżby nazywał się Kysz? — powiedziała mama i powtórzyła jeszcze, by wsłuchać się w tę nazwę: — Kysz! Kysz!...
Szczeniak piszczał mi w rękach, ale wytarłem go jak należy i dopiero wtedy wypuściłem.
Tata przykucnął, wyciągnął rękę do psa i powiedział:
— No co, jak Kysz, to Kysz! Prześliczne imię. Poznajmy się. Daj łapę. No, daj. O tę, prawą...
Kysz przysiadł, pomyślał chwilę i podał tacie łapę. Potem podał ją mnie i mamie, która zdążyła już wytrzeć ścierką całą podłogę.
A ja zastanawiałem się bez przerwy: dlaczego szczeniakowi podobało się imię Kysz?... Aż raptem domyśliłem się i wytłumaczyłem to rodzicom:
— Na pewno jego dawny właściciel przepędzał go ciągle i co chwila wrzeszczał: „Kysz! Kysz!" O, patrzcie... Kysz! Chodź do mnie...
A Kysz, jak tresowany pies, podszedł i trącił mnie nosem w kolano.
Tata zwrócił uwagę, że nos Kysza nie jest teraz ani suchy, ani gorący, jak na targu, tylko chłodny i wilgotny.
46
— To znaczy, że jest w dobrym humorze i że mu się podobamy —powiedziała mama. — A teraz do stołu. Obiad!
Żeby Kysz nie uczył się żebraniny przy jedzeniu, zamkn