15140
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 15140 |
Rozszerzenie: |
15140 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 15140 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 15140 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
15140 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Na okładce wyk0r7v .
Jacka Yerki "КиЖ?тпд° obraz
© Copyright by jg^A OCEANICZNA"
Redakcja
Danuta Sadkouj^
Korekta
Joanna Pietras^
© Tekst copyright. ,,
snt by Krystyna Siesicka
ш
ISBN 83-88790-So^
Wydanie I, Łódź 3006
SSyffiTJ^APTT PRESS
Dział zamówień-' tZ?Czkowa 30/3 Księgarnia intern* ' ° 42 б80 93 70 e-mail: info@aka»»0-Wa: Www-abapit-press.com.pl Pit-press.com.pl
Nie szukajcie w tej książce
ani początku, ani końca.
Są w niej strony pierwsza i ostatnia,
ale to nic nie znaczy.
Wszystko jest zawieszone w czasie,
a może raczej z czasu wybrane.
Krystyna Siesicka
Wincenta Borkowska (Wita) Mówi się, że była urodzona w czasie wykopków kartofli w połowie XIX wieku, czyli pewnie we wrześniu w 1850 albo 1851 r. Nie wiadomo, jakie było jej panieńskie nazwisko. Zm. 4 IX 1910 O mężu Wincenty Borkowskiej (Wity) nic nie wiadomo poza tym, że na imię miał Teodor
i
Klementyna Klemens z d. Borkowska ur. 31 XII 1875, zm. 29 IX 1950 Mąż Klementyny: Cezary Klemens ur. 19 X 1870
i
Brat Antoniny Rutkowskiej (Типі): Mieczysław Klemens (Miecio) ur. 30 X 1904. Zginął w 1943 pod Falaise we Francji Antonina Rutkowska (Tunia) z d. Klemens ur. 22 XI 1902, zm. 16 VII 1981 Mąż Antoniny Rutkowskiej (Типі): Henryk Rutkowski (Heniuś), ur. 3 XI 1899, więziony w Kozielsku, rozstrzelany w Lasach Katyńskich w IV 1940
i
Letycja I v. Czerska, II v. Russel z d. Rutkowska ur. 26 XI 1935 Mężowie Letycji I v. Czerska, II v. Russel: I mąż Zenon Czerski, ur. 23 VII 1931, zm. 8 VIII 1965 II mąż John Russel, ur. 8 II 1930
i i i
Mąż Alicji Walis: Antoni Walis ur. 1 VI 1956 Alicja Walis z d. Czerska ur. 27 XI 1960 Weronika Czerska ur. 26 IX 1962 Justyna Kobus z d. Czerska ur. 26 V 1964 Mąż Justyny Kobus: Franciszek Kobus ur. 3 IX 1960
i i
Klementyna Walis (Klima) ur. 4 II 1989 Ksawery Kobus (Peluch) ur. 5 XI 1989
Sporządzono: w styczniu 2006 r.
CHCIAŁABYM OPISAĆ TĘ HISTORIĘ
wyłącznie przy użyciu pędzla, ale jak to zrobić? Opisana przy użyciu pędzla stałaby się obrazem. A przecież nie maluję obrazów. Zresztą moje opowiadanie musiałoby wtedy zająć bardzo wiele ścian w salach wystawowych, jeśli się założy, że znalazłabym kogoś, kto zechciałby je tam umieścić, może jakiegoś dziwnego marszanda czarodzieja, handlarza nie tyle dziełami sztuki, ile opowieściami, które nigdy nie zostały napisane.
Muszę więc zostać przy tradycyjnym sposobie stosowanym od lat, to znaczy usiąść przed komputerem i raz po raz odrywać wzrok od monitora, żeby melancholijnie spojrzeć za okno, gdzie czerwienią się cynobrowym rumieńcem moje sąsiadki, cegły staromiejskich warszawskich murów, i połyskują spadziste dachy wąskich, niewysokich domów. Połyskują bo najczęściej tego lata całymi dniami wisi w powietrzu srebrzysta mżawka.
Rozpacz. Wobec niemożności użycia pędzla, skazana jestem na rozgadany obraz opowiadania, na ubóstwo słów, które nigdy nie oddadzą do końca barw i kształtów. Umkną mi światła, cienie, zginie faktura przedmiotów, a koloryt minionych zdarzeń na zawsze zostanie zamknięty w tubach olejnych farb. Jednak dudnienia końskich kopyt na wyboistej wiejskiej drodze, miękkości tiulu firanek Weroniki, gniewu Alicji, przejmującego szeptu Pelucha, lekkich kroków Justynki, łez Anusi nawet najbardziej wprawny pędzel i tak nie wywołałby z przeszłości. Bez słów i bez obrazu może tylko któregoś
9
wieczoru usłyszymy Rozalię nieśmiało stukającą do naszych drzwi. I wtedy ją wpuścimy.
Nie wiem dlaczego, Weronika zawsze pachnie wanilią. Nie widziałam, żeby kiedykolwiek piekła ciasto, robiła budyń albo używała wanilii, przygotowując deser. Prawdę mówiąc, nieczęsto ją widuję krzątającą się w kuchni, chociaż kuchnia w jej domu jest taka piękna. Jednak, kiedy odwiedza mnie, wystarczy, że zbliżę się do drzwi, aby ją wpuścić, a już wiem, że właśnie ona stoi za nimi, bo nikła woń wanilii jest jak wsunięta wizytówka. Nie przepadam za tym zapachem, mdłym, w przeciwieństwie do ostrej, krzykliwej urody Weroniki, niezgodnym z jej uśmiechem trochę ironicznym, z tym spojrzeniem, w którym najczęściej czai się żartobliwa drwina. Wanilia nie pasuje do Weroniki. Może prędzej pasowałby do niej zapach goździków, jeżeli już tak koniecznie chcę krążyć wokół przypraw.
Tego dnia, kiedy przyszła do mnie, wachlując się plikiem kartek, południe było wyjątkowo gorące i duszne. Od progu zawołała:
- Zazdroszczę ci! Mieszkasz w takim uroczym zakątku!
Prawie każdy, odwiedzając mnie, natychmiast woła, że mieszkam w uroczym zakątku, ponieważ najczęściej nikt nie wie albo wie, tylko nie pamięta, że cała staromiejska skarpa od lat wolno obsuwa się ku Wiśle, nękana wilgocią podziemnych wód. Przychodząc na krótko, nie czuje się piwnicznego zapachu, który mieszka tu z nami na klatkach schodowych, nie widzi się na ich ścianach mokrych wybrzuszeń olejnej farby, a na podestach nie zauważa głębokich pęknięć wyglądających dość złowieszczo. Często myślę o tej chwili, kiedy mój dom zacznie z wolna sunąć ulicą Mostową w dół, w stronę Starej Prochowni. Ciekawe, czy zatrzyma się przy niej na jakiś czas, czy też od razu podąży ku Wiśle. Nie należę do osób obdarzonych zdrowym rozsądkiem, więc mimo przewi-
10
dywania tego nieuchronnego faktu, również i ja uważam się za wybrankę losu, przekornie myśląc: zazdroszczę sobie, że tu mieszkam.
Wachlując się więc plikiem kartek, na które patrzyłam z zaciekawieniem, Weronika, wyraźnie znużona gorącem, usiadła w fotelu, trochę niegrzecznie zrzucając z niego moją kotkę Misie.
- Przyniosłam ci to - powiedziała, potrząsając zapisanymi arkusikami.
Siadając na miejscu Misi, podciągnęła wysoko falbankę zwiewnej sukienki. Zobaczyłam jej ładne, opalone kolana, ani zbyt kościste, ani zbyt okrągłe, wrzecionowate, akurat takie, jakie powinna mieć zgrabna kobieta.
Pamiętam dobrze dzień, w którym poznałam Weronikę oraz jej siostry, starszą Alicję i młodszą Justynkę, wszystkie o kolanach jeszcze nieco kanciastych, bo były wtedy chichoczącymi dziewczynami, które prosto z dzieciństwa radośnie wybiegły na plażę w Kołobrzegu. Obca, siedziałam pod kolorowym parasolem, uciekając od nadmiaru słońca, i patrzyłam, jak one, tuż obok mnie, usypują z piasku spore wzniesienie, na którym wkrótce położyły kolorowe ręczniki. Usiadły wreszcie i śmiejąc się, zaczęły wcierać w siebie pachnące migdałami złociste olejki.
To chyba nieprawda, że rzucona od strony morza piłka, leciutka jak balon, przypadkowo trafiła w ręce Alicji. Widziałam wysokiego, opalonego chłopca, który stojąc na brzegu, udawał tylko, że spogląda w stronę mola, bo w rzeczywistości patrzył na trzy roześmiane dziewczyny i trzymając nad głową uniesioną wysoko piłkę, długo kołysał ją w dłoniach. Wybierał.
- Poznaliśmy się na plaży. Antek rzucił we mnie piłką, a ja ją złapałam!
Alicja z upodobaniem wspomina ten cudowny zbieg okoliczności, który zadecydował o jej życiu. Słuchając tego, Weronika
11
milczy, i ja też milczę, bo wydawało mi się wtedy, że Alicja przerwała lot piłki lecącej wprost do rąk Weroniki. Nigdy nie zapytałam Antosia, do której z nich naprawdę ją wtedy rzucał, kto wie, czy nie do obojętnej Justyny.
Często prosiły, abym przypilnowała ich rzeczy, kiedy jednocześnie biegły do morza. Na brzegu czekał Antek, niby już należący do Alicji, chociaż wątpię, czy sam był o tym tak do końca przekonany, bo jakoś zbyt często z zaciekawieniem spoglądał to na drwiące uśmieszki Weroniki, to na zgrabną, wiotką Justynkę rozkołysanym krokiem idącą po plaży, ponętną w przyskąpym bikini. Parys i trzy boginie, myślałam, czuwając na straży kolorowych ręczników. Piłkę schwyciła Alicja. I tak już zostało.
Byłam pewna, że właśnie od tej kołobrzeskiej plaży Weronika zacznie spisywać swoje wspomnienia, o które poprosiłam, nagle zafascynowana różnicą spojrzeń na te same zdarzenia, na przypisywanie przypadkom celowych zamysłów, a zamysłom cech przypadków. Byłam pewna, że Weronika zacznie od upalnego południa w Kołobrzegu, ale jakże się myliłam.
WERONIKA
Na imię miała Klementyna i była piękna. Jej portret, utrzymany w przydymionych kolorach czerni, brązu, bieli, wisi na ścianie w moim pokoju, przy stojącej obok przeszklonej serwantce, którą pamiętasz zapewne, Krysiu, bo byłaś ze mną, kiedy ją kupowałam w salonie z antykami tylko dlatego, że zawiasy drzwiczek pasowały do złotych, podniszczonych ram portretu Klementyny.
Nie miałam w domu niczego, co mogłoby dobrze wyglądać za szybami witrynki, ale stopniowo odkrywałam w sklepach ze starociami pojedyncze filiżanki z cienkiej, prawie przezroczystej porcelany, deserowe talerzyki oznaczone symbolami szlachetnych firm, oryginal-
12
ny chiński dzbanek, secesyjną łódkowatą podstawkę do owoców, z ciężkiego grubego szkła, rytego w kwiaty, wspartą na masywnej, kanciastej nóżce. Moi goście stają zwykle przed serwantką, żeby dokładnie to wszystko obejrzeć, ale w końcu i tak zatrzymują wzrok na portrecie Klementyny, pytając ze zdumieniem:
- Kim jest ta piękna kobieta, Weroniko?
- To Klementyna, prababka po kądzieli - przedstawiam z dumą, zupełnie tak jakby jej niezwykła uroda była wyłącznie moją zasługą.
Czarną, aksamitną suknię Klementyny zdobią przy rękawach mankiety, a pod szyją żabot z obficie spienionej, delikatnej koronki, bo przecież żyła w czasach, kiedy kobiety z upodobaniem nosiły żaboty, wzbogacając nimi prostotę swoich kołnierzyków lub dyskretnie podkreślając wycięcia dekoltów.
Podziwiający piękno rysów Klementyny od razu domyślają się, że po niej swoje imię nosi moja siostrzenica Klima, chociaż ogromna ilość genów, które wtrąciły się między jedną z nich a drugą, sprawiła, że poza urodą i imieniem niewiele mają ze sobą wspólnego. Być może piękną kobietę, ujętą ramami obrazu, i bosą dziewczynę, tak często siadującą przed nim, łączy jednak pewne podobieństwo charakterów. Możliwe. O życiu prababki wiem mało, równie małe mam pojęcie o życiu Klimy. Zbłąkana między pokoleniami, spoglądając na portret Klementyny, zaglądam w przeszłość. Niestety, poza urodą i ażurem koronek widzę niewiele. Natomiast moja siostrzenica prawdę o sobie zasłania niezależnością i uporem.
Lubię za to wyobrażać sobie odległy, zimowy dzień na przełomie wieków, kiedy tuż po Bożym Narodzeniu Cezary Klemens wiózł wytworną karetą swoją nowo poślubioną żonę do rodzinnego majątku Koguty Wielkie. Często takim właśnie zdaniem zaczynają się opowieści z zamierzchłych lat, więc nie żałujmy sobie, Krysiu. Na wybojach trzęsło.
Cezary Klemens, niezwykle wrażliwy na piękno, przypatrywał się swojej ślicznej małżonce z nabożnym lękiem, zupełnie jakby to nie Klementyna siedziała przy nim, lecz figurka z sewrskiej porcelany, której przenigdy nie odważy się tknąć w obawie, że natychmiast się rozleci. Ostrożnie podsuwał więc palce pod jej szczupłą dłoń, obciągniętą rękawiczką z miękkiej skóry, i nawet
13
przez myśl mu wtedy nie przeszło, że w kilka lat później, pewnego czerwcowego dnia, jego krucha, delikatna żona, najpierw tą drobną ręką poprawi pod szyją spieniony żabot, później wymierzy nią swemu małżonkowi policzek, a następnie odwróci się, i stojąc u szczytu półkolistych schodów rodowego dworu Klemensów, zawoła w stronę wozowni:
- Wojciechu! Karetę, proszę!
Taka była. Na wybojach znowu trzęsło, kiedy Klementyna, uchyliwszy okna z obu stron, jechała do najbliższego miasteczka, tuląc w objęciach malutką Tunię, podczas gdy cioteczny mój dziad Miecio wydzierał się wniebogłosy, szarpiąc niemowlęcymi rączkami sukienkę swojej niańki Pałaszki, która siedząc na wprost pani Klemensowej, rozpaczliwie szlochała.
- Niechże się Pałaszka opamięta, Pałaszko! - krzyknęła wreszcie zniecierpliwiona Klementyna. - Niechże Pałaszka tak nie spazmuje, bo się w pałaszce mleko zwarzy!
Nikt inny bowiem, tylko właśnie płaczliwa Pałaszka karmiła od pierwszych dni ich narodzin najpierw Tunię, potem Mięcia, bo gdzieżby tam Klementyna zajmowała się czymś takim, zdecydował Klemens. A figura? A talia? A kibić wiotka? Wszystko na straty? Przez wiecznie głodną Tunię? Przez głupiego Mięcia? Nie do pomyślenia to było dla Cezarego.
- No i co? - pyta teraz Klima, siedząc przed portretem swojej pięknej praprababki. - Dojechali do miasteczka, i co?
- Stanęli w zajeździe. Klementyna, Pałaszka i dzieci. Stangreta odprawiła do dworu.
- Co to znaczy: stanęli w zajeździe?
- Czy naprawdę nie wiesz, co to jest zajazd?
- Wiem, motel przy drodze albo coś w tym rodzaju.
- Raczej coś w tym rodzaju. Klementyna wzięła dwa pokoje, jeden dla Pałaszki i dzieci, drugi dla siebie.
- Ile lat miała wtedy prababcia Tunia?
- Trzy.
Klima sięgnęła po colę, wypiła parę łyków prosto z butelki. Przez chwilę patrzyła, jak męczę się, wyszarpując oporną pestkę z niedojrzałej, bladej wiśni.
14
- No i co? - zapytała znowu.
- Nic. Siedziała w zajeździe przez bite dwa dni. Pewnie Pałaszka miała nadzieję, że czeka, czy aby skruszony pan dziedzic nie przyjedzie po swoją rodzinę, ale nie! Klementyna potrzebowała tylko trochę czasu, żeby zebrać skołatane myśli. Nie czuła się już dziedziczką na Kogutach Wielkich ani małżonką Cezarego Klemensa, a na pytanie, kim się w takim razie czuła, nie umiałaby chyba odpowiedzieć.
Włożyłam do ust kolejną wiśnię. Bardzo kwaśną, bo zbyt wcześnie zerwaną z drzewa. Jedząc ją, milczałam.
- No i...? - natarczywie przynaglała Klima.
- Nie przyjechał.
- A właściwie, co takiego ten Cezary zrobił, że Klementyna aż tak się na niego wkurzyła?
- Wtedy kobiety nie wkurzały się na swoich mężów, moja droga. Nie znały nawet takiego słowa, skąd.
- Tylko?
- Czuły się dotknięte, obrażone. Unosiły się gniewem, żalem, honorem.
- Honorem? - zdziwiła się Klima, bo słowo honor bardziej jej się kojarzyło z Bogiem, ojczyzną i sztandarem niż z praprababką stojącą na dworskim ganku w Kogutach Wielkich. - Co honor miał do tego, że kazała zaprzęgać? - błąkała się Klima na podjeździe dworu Klemensów.
- Coś miał. Zamyśliła się.
- Więc dobrze, zabrała dzieciaki i fruuu! Chciałabym jednak wiedzieć, dlaczego to zrobiła! - upierała się.
- Bo mąż nie był jej wierny - patetycznie zdradziłam ubiegło-wieczną tajemnicę rodziny Klemensów.
Klima znowu sięgnęła po butelkę z colą, ale znieruchomiała, trzymając ją w ręku, i spojrzała na mnie z niedowierzaniem.
- Naprawdę?
- Mówiłam ci, że był wrażliwy na piękno. Łatwo mu ulegał, a Klementyna po kilku latach zapewne nieco mu się opatrzyła.
15
Spofzatyśmy na portret. Opatrzyła się? Klementyna? Taka piękna
kobieta'?
_ a może w dworskie życie wtargnęła jakaś dziewczyna nie tak krucha jak porcelana, ale wręcz przeciwnie? - dociekliwie zapytała Klima.
- Nje. Jego nową miłością była żona dziedzica z sąsiedniego majątku., dama wielkiej urody i pełna gracji. Na imię miała Florencja, masz pojęcie? Opowiadała mi o tym babcia Tunia, kto jej powiedział, tego ni^ wiem. Może sama Klementyna, kiedy Tunia dorosła, chciała ją przestrzec przed mężczyznami. Prawdę mówiąc, nie mogę patrzeć, jak wlewasz w siebie tę zawrotną ilość coli.
Klima odstawiła butelkę, położyła rękę w miejscu, gdzie dawniej nosiłaby żabot, przechyliła się lekko do przodu i zapytała cicho, trochę zawstydzona, trochę zdumiona:
~ A po co mu była druga taka sama żona?
Pozr>iej skrzywiła się, najwyraźniej niechętna Cezaremu. Może ogarnęło ją uczucie podobne do tego, które kierowało rozgniewaną Klementyna kjedy dumnie stojąc na ganku, prosiła o karetę...
і 9г będzie ° moim siostrzeńcu Peluchu, zupełnie inna historia. Peluch jako noworodek był tak brzydki, że wprost nie umiem znaleźć Słów aby go opisać. Może jednak spróbuję: Peluch jako noworodek wydał mi się uderzająco podobny do jednego z siedmiu krasnoludków, tego najbardziej uszatego, z największym nosem i tymi okropnymi, nadmuchanymi policzkami, który nie pamiętam, jak ma Па imię, bo nie lubię bajek i zawsze takie szczegóły wylatują mi 2 głowy. Natomiast doskonale pamiętam obrazki, na których wszystkie krasnoludki były bardzo paskudne z urody, ale prym pod tym względem wiódł uszaty.
Justynka, mama Pelucha, twierdziła oczywiście, że on jest najpiękniejszym dzieciątkiem, jakie przyszło na świat, natomiast jego tata nieco w to wątpił. Ja też w to wątpiłam.
zawiadomiona o narodzinach siostrzeńca, pobiegłam do szpitala, pewna, £e mama Pelucha niecierpliwie na mnie czeka. Może nie tyle na Пппіе, ile na mój okrzyk pełen zachwytu, kiedy ona pokaże mi ten straszliwy naleśnik zrobiony z kocyka i nadziany Peluchem,
16
więc, chociaż wstrząśnięta byłam jego wyglądem, ze ściśniętym sercem zawołałam: „A cóż to za piękny dzidziuś!".
Było mi przykro, bo na Klimę, córeczkę mojej starszej siostry Alicji, chociaż też nie urodziła się pięknym noworodkiem, mogłam jakoś patrzeć, a na Pelucha nie. Prosto ze szpitala udałam się do pobliskiego kościoła, gdzie długo błagałam Wszystkich Świętych o odrobinę urody dla tego małego, koszmarnego krasnala, synka mojej siostry. Na szczęście zostałam wysłuchana.
Peluch jest interesujący. Nie ma filmowego wyglądu, więc myślę, że nie wygra castingu na reklamę toniku dla nastolatków, bo tam koniecznie trzeba się uśmiechać, a Peluch ma prawą jedynkę wyraźnie zachodzącą na lewą, co nie podoba się producentom reklam, chociaż podoba się dziewczynom, i to nawet bardzo.
Nie wiem, dlaczego mówimy na Pelucha Peluch. Nie wiem, kto pierwszy zaczął. Moja siostra mówi, że on się urodził Peluchem i tak zostało. Jej mąż twierdzi, że w urzędzie stanu cywilnego przez pomyłkę zgłosił ich synka pod imieniem Ksawery, ale że z pewnością pójdzie któregoś dnia sprostować swój błąd. Wybiera się już od kilkunastu lat, jednak ciągle zapomina, po co ma tam iść. Ostatnio miłosierny Peluch powiedział mu, żeby dłużej nie zawracał sobie głowy jego imieniem, bo on sam załatwi sprawę, kiedy będzie wyrabiał dowód osobisty, a Frankowi kupił na Dzień Ojca tabletki z magnezem, który podobno świetnie wzmacnia pamięć. Trudno dogadać się z Peluchem i jego rodzicami.
Klima nalega, żeby Peluch jak najszybciej poszedł do urzędu, bo jego imię dobrze zabrzmi w Unii Europejskiej, czytane jako Pelusz albo Pelucz. Klima zawsze wszystko wie najlepiej, bo głębokie przekonanie o posiadaniu wiedzy absolutnej przemyciła jej w genach praprababka Klementyna, łącznie z urodą.
W moim pokoju pachną gałązki dziurawca. Podobno o tej porze roku dziurawiec nie ma kwiatów, tylko wonne cynobrowe puszeczki, nie wiem dokładnie. Mój dziurawiec przyleciał z Holandii, może tam dziurawce mają inne obyczaje.
- Skąd masz dziurawiec? - pyta Peluch.
Wyjaśniam, że dostałam tjzv gałązki od przyjaciół na imieniny. Trzy gałązki związaf^^spralroc^ąną słomą. Wspaniały bukiet,
17
naprawdę, bo dziurawiec jest piękny. Byłam pewna, że Peluch, jak nikt inny, doceni jego wygląd i zapach, bo chociaż godzinami potrafi siedzieć z nosem w internecie, jest otwarty na świat i jego urodę. Klima drwi, kiedy Peluch zachwyca się dziurawcem.
- Gdyby urodził się w porę, zostałby starą babą, zamawiającą choroby, albo wiedźmą wróżącą z fusów. W końcu spaliliby go na stosie.
Tak mówi Klima ponurym głosem Rozy Wenedy. Na szczęście Peluch nie urodził się w porę, nie spalono go na stosie, i dlatego może zawieszać w moim pokoju świeżo uprane tiulowe firanki. Właśnie stoi na drabinie, a ja kurczowo trzymam go za spodnie, pewna, że tylko dzięki temu nie spadnie z drabiny.
- Anielskiej dobroci cioteczko! - przemówił spod sufitu. - Czy mogłabyś mnie nie podszczypywać? Nie jesteś przecież królową Marysieńką, a ja nie jestem Janem Sobieskim.
Nie mam pojęcia, skąd Peluch zaczerpnął zdumiewającą wiedzę, że Marie d'Arquien podszczypywała Jana Sobieskiego, kiedy on, stojąc na drabinie, zawieszał firanki w pałacu wilanowskim. Wątpię, żeby uczono ich o tym w szkole na zajęciach fakultatywnych z historii albo z wychowania seksualnego, jeżeli w ogóle jeszcze takie są. Peluch powiesił firankę, a następnie stwierdził, że wisi krzywo.
- Ciągnie się środkiem - oświadczył głosem fachowca. - Nie chcę drogiej pani martwić, ale coś jest nie w porządku.
Systematyczny, dokładny Peluch! Odpiął kilka żabek i poprawił misterne przymarszczenia.
- Czy mogłabyś zobaczyć z daleka, jak teraz wygląda? - prosi. Niechętnie odrywam się od jego spodni i stojąc przy serwantce,
patrzę. Peluch też patrzy, ale nie na firankę. Poprzez cienką mgłę tiulu, z wysokości drabiny widzi za oknem mój mały przydomowy ogródek, niewiele większy od kąpielowego ręcznika, otoczony niskim płotkiem.
- Dobrze jest, nigdzie się nie ciągnie. Możesz schodzić. Nie schodzi.
- Peluch, możesz schodzić, nie ciągnie się!
- Jak ma na imię? - pyta wreszcie.
Świeżo upieczona pasierbica mojego sąsiada wyprowadza psa. Nie sądzę, żeby Pelucha interesowało, jak się wabi jamnik.
- Anusia.
- Jak to, Anusia?
- Zwyczajnie. Anusia.
- Anna?
- Tak.
- Jeszcze nie spotkałem na świecie żadnej Anny, na którą mówiłoby się Anusia.
- A spotkałeś kiedyś Ksawerego, na którego mówi się Peluch? Nie odpowiada, ciągle zapatrzony. Podchodzę do okna. Anusia
w niebieskich dżinsach i w białym kusym wdzianku pilnuje swojego psa jamnika. Czerwona opaska przysłania jej czoło, nad opaską stroszy się rudawa grzywka, a na czubku głowy sterczy ściągnięta frotką kitka. Peluch schodzi z drabiny.
- Pójdę już... - mówi. Rozumiem.
- Idź, Peluch. Dziękuję ci.
Odprowadzam go, ale szybko wracam i lecę do okna, żeby zdążyć na początek pierwszego aktu przedstawienia, bo jestem dziwnie pewna, że Anusi spodobają się dwie zachodzące na siebie jedynki mojego siostrzeńca.
Zrobiło się późno, Krysiu. Napisałam tyle, ile napisałam, może coś z tego przyda się do twojej książki. Więcej podrzucę za kilka dni, może za tydzień, może wcześniej, wiem, że czekasz.
Twoja Weronika
PUK! PUK! JEST PO PÓŁNOCY.
Szybko owinęłam mokre włosy ręcznikiem, na zapas wściekła, bo nigdy nie zapowiedziane wizyty nie zdarzają się w porę. Odsłoniłam wizjer, nikogo za drzwiami nie zobaczyłam, bo na klatce schodowej było zupełnie ciemno. Skąd o tej porze: puk, puk? Jakie znowu: puk, puk?
19
- Kto tam? -Ja!
W rejestrze głosów, które mam utrwalone w pamięci, usiłuję odnaleźć właściwy. Jest! To Alicja. Co o tej godzinie robi tu Alicja? Dlaczego nie zadzwoniła, nie uprzedziła, że przyjdzie, nie zapytała, czy może? A jeżeli coś się stało? A jeżeli... ach, nie wiem, obojętne, przecież i tak ją wpuszczę, więc szybko otwieram. Roześmiana, stoi z bukietem kwiatów w wyciągniętej ręce. Czy zapomniałam o swoich własnych urodzinach, czy o imieninach? Tak czy inaczej, ładnie ze strony Alicji, że przynosi mi taką piękną wiązankę, tylko dlaczego o tej porze? Widząc moje zaskoczenie, wyjaśnia:
- Dostałam od pacjentki.
Bolesna proza miłych niespodzianek. Biorę kwiaty nie dla mnie przeznaczone. Alicja jest pielęgniarką, chociaż mogłaby wcale nie pracować, bo Antek pływa jako pierwszy oficer i naprawdę dobrze zarabia. Alicja pracuje, bo lubi. Przepada za zmęczeniem, niewyspaniem, ciągłym narzekaniem, że na nic nie ma czasu. Antoś jest oszczędny, niemal skąpy, Alicja rozrzutna, żeby być rozrzutną żoną skąpego męża, trzeba na to zarobić. Klima złości się. Wolałaby mieć Alicję w domu, zwłaszcza że najczęściej nie ma w nim ojca, który ciągle pływa w dalekomorskich rejsach. Może dlatego Klima robi na mnie wrażenie wiecznie obrażonej. Bardziej lgnie do swojej pogodnej ciotki Weroniki niż do narzekającej mamy Alicji, mimo że Weronika zadaje tyle niewygodnych pytań, o szkołę, o chłopaków, o plany na przyszłość. Klima odpowiada wymijająco, wzrusza ramionami, jej ulubionymi zwrotami są: nie wiem, nic się nie dzieje, a co ma się dziać? Często jednak widzę, że siedzi na kanapce przytulona do Weroniki, tęsknie spoglądając na Alicję. Jest smutna. Jest samotna. Tak myślę. Zastanawiam się, czy czasem nie ma ochoty wyjść na klatkę schodową, żeby tam zawołać: - Wojciechu! Karetę, proszę!
20
Alicja zdejmuje pantofle w przedpokoju. Właśnie wybija północ na moim ściennym zegarze.
- Przepraszam, że przychodzę tak późno, i to bez żadnego uprzedzenia, ale szkoda mi było czasu na telefon, tak bardzo chciałam jeszcze dziś przynieść ci swoje notatki. Mówiłaś, Krysiu, że chcesz je mieć jak najszybciej. Myłaś włosy?
- Jak myślisz?
Stoję przed nią bosa, z głową owiniętą ręcznikiem, spod którego wysuwają się mokre kosmyki. Widać przecież, że nie występuję w balecie ani nie gram na fujarce. Dlaczego Alicja zawsze mnie drażni, przecież jest miła. Stara się być miła. Sama prosiłam ją o te wspomnienia. Mówi o nich notatki. No to co? Przecież wspomnienia mogą być notatkami.
A jednak czegoś jestem na nią wściekła.
ALICJA
Wtorek, godz. 23.15 - dyżur.
Po telefonie do Klimy zupełnie nie mogę się pozbierać. Najpierw długo zajęte i zajęte. Byłam pewna, że znowu rozmawia z tq swoją przyjaciółką Rozalią, której widok budzi we mnie wprost zwierzęcy instynkt matki zatrwożonej o swoje małe. Niczego nie wiem o swojej córce, jest zamknięta jak sejf w banku i tylko ona sama zna kod otwarcia. Może Rozalia też go zna? Czy uczucie, które mnie ogarnia, kiedy słucham kolejnego sygnału, świadczącego o tym, że telefon w moim domu ciągle jest zajęty, to zazdrość? Justynka jest zazdrosna o wszystkie dziewczyny, z którymi chodzi Peluch, i mówi o tym szczerze, mówi o tym nawet Peluchowi, który, zachwycony tym, śmieje się tylko. Na szczęście nie jest stały w uczuciach. To łagodzi niechęć Justynki do młodych dam. Dopóki jest ich wiele, a nie jedna, przetrwam jakoś, mówi Justynka.
Rozalia jest jedna. Zjawiła się w naszym życiu jakiś czas temu. Niezbyt dawno. Klima poznała ją na pływalni. Od pierwszej chwili
21
nie podobała mi się. Nie mogę słuchać, kiedy rozprawia o adrenalinie. Adrenalina jest dla niej esencją życia. Tak mówi. Ciggle używa tego zwrotu: adrenalina jest dla mnie esencjg życia. To jeszcze nie dramat, stwierdziła Weronika, kiedy opowiedziałam jej o tym. Może, ale one rozmawiajg też o seksie. Czy rozmawiałyśmy głośno o adrenalinie i o seksie, kiedy byłyśmy w wieku Klimy, zapytałam Weroniki.
Przyznała, że nie, Adrenalina nie była wtedy w modzie, o seksie ' rozmawiałyśmy, owszem, ale cicho i po kgtach, i to nie każda z każdg. A Klima i Rozalia o wszystkim rozmawiajg swobodnie, słyszę to u siebie, nawet jeżeli mam głośno włgczony telewizor. Czy dlatego Klima mówi o Rozalii, moja przyjaciółka? Nigdy o żadnej koleżance tak nie mówiła, przeciwnie, zawsze twierdziła, że nie wierzy w przyjaźń, aż tu nagle urzekła jg irytujgca, klocowata dziewczyna, która zjawia się u nas w każdg niedzielę jak proboszcz na ambonie i siedzi, dopóki nie podam obiadu. Trudno, żebym czekała z obiadem, aż ona wyjdzie, prawda?
Zaprosiłam Weronikę na najbliższg sobotę. Zrobię zrazy z kaszg gryczang, ona lubi zrazy z kaszg. Przy okazji obejrzy sobie Rozalię. Nawet jej Klima nigdy nie wspomniała o swojej pierwszej przyjaciółce. Nie rozumiem dlaczego, skoro właśnie Weronice, nie mnie, powiedziała o swoim pierwszym okresie.
Czwartek, godz. 23.50 - znowu dyżur.
Przeczytałam teraz to, co udało mi się napisać w czasie poprzedniego dyżuru, w domu nie mam na nic czasu. Wydaje mi się, że nie tego spodziewałaś się, proszgc nas o jakieś wspomnienia, z których chciałabyś upleść sobie ksigżkę. Co było dla mnie najważniejsze, kiedy miałam kilkanaście lat? Tak? Albo nie tyle najważniejsze, ile zapamiętane z jakiegoś powodu, nie wiadomo nawet z jakiego. Nie byłaś szczególnie precyzyjna w określeniach, dlatego nie wiem dobrze, co miałaś na myśli,
Pamiętam na przykład lato, w którym ciebie poznałam. Byłyśmy na wakacjach w Kołobrzegu, Weronika, Justynka i ja. Nie wiem, czy ty też pamiętasz, bo może dla ciebie to czas bez znaczenia. Ja natomiast poznałam wtedy również i Antka. Wywołuję ze wspom-
22
nień taki obraz: szmaragd morza złamany wieloma odcieniami, białe rzędy fal, spienione jak koronki żabotu prababki Klementyny na pięknym portrecie, który bez porozumienia z nami zawłaszczyła sobie Weronika, zupełnie jakby było mało domku, który z niezrozumiałego powodu babcia Tunia zostawiła w spadku właśnie Weronice. Uważam, że moja siostra powinna sprzedać dom i podzielić się z nami pieniędzmi. Staram się nie myśleć o tym, jednak czasami myślę i mam żal do Weroniki. Justynka nie, ona mówi, że skoro babcia Tunia tak zdecydowała, to tak ma być i nie trzeba się nad tym zastanawiać. Nasza mama milczy. Raz tylko powiedziała, że wszystkie rodzinne troski spadały zawsze na Weronikę, więc teraz, kiedy została sama, niech chociaż ma dom, w którym przecież mieszkała, opiekujgc się babcig. Mniejsza z tym.
Wrócę nad morze. Pamiętam Antka stojgcego na brzegu, z kolorowg, plażowg piłkg, uniesioną nad głowg. Z daleka widziałam, że uśmiecha się do mnie. Pamiętam też swojg czujność. Wiesz, takie oczekiwanie. Ty może nie zauważyłaś, że Weronika chciała podstępnie przechwycić piłkę, którg Antek rzucił w mojg stronę, ale ja widziałam, jak przechyliła się i wyciggnęła w górę ręce, dłonie rozłożone w dwa wachlarze. Zdgżyłam przed nig. Piłka była zbryzgana wodg i nagrzana słońcem, kiedy przytulałam jg do siebie. Widzisz, że ja pamiętam takie drobiazgi, które pewnie do niczego ci się nie przydadzg, bo tylko dla mnie były ważne, a to, że Antek wybrał mnie, było najważniejsze. Wtedy nie znałam jeszcze dewizy Plutarcha, którg on teraz do znudzenia powtarza: navigare necesse est vivere non est necesse. Życie jest niekonieczne, konieczne jest żeglowanie, Piękna myśl, prawda? Spróbuj jednak być tej myśli żong. Ja spróbowałam i może dlatego częściej niż inne żony zalewam się łzami.
Muszę przerwać, niestety. Czy przyjdziesz w sobotę na zrazy z kaszg? Zapraszam. Sobota o trzynastej. Dzwoniłam do Justynki, ale ona nie może, Podejmuje obiadem swojg teściowg. „Podejmuję obiadem teściowg!", tak powiedziała, odmawiajgc mi. Zwrot jakby żywcem wzięty z portretu naszej prababki, która, dopóki nie rzuciła Cezarego Klemensa, zapewne też podejmowała obiadami swojg teściowg. A może nie? Może nie miała teściowej! Nie wiem. Wtedv
kobiety umierały młodo, mogła nie mieć, ale prawdę mówigc, niewiele mnie obchodzi, czy Klementyna miała teściową, czy nie. Więc pamiętaj, w sobotę o trzynastej, Teraz pisze się: o 1 p.m. A więc w sobotę o 1 p.m.
Alicja
ZAJRZAŁAM DO SKLEPU JUSTYNKI.
Justynki czarodziejki, która ze szmatek, starych koronek, resztek wstążek, skrawków aksamitu, ale także z odpowiednio drogich materiałów, szyje wieczorowe i sceniczne kreacje nawet dla najbardziej wybrednych pań. Dla prezydentowej nie, bo prezydentowa musi ubierać się grzecznie, a kreacje Justynki nie są grzeczne. Widząc mnie, wyjęła kilka szpilek, które trzymała w ustach, muśniętych bladoróżową pomadką i wpięła je w zieloną welurową poduszeczkę w kształcie serca, pamiątkę po babci Типі, od lat używaną do przechowywania krawieckich szpilek. Podniosła się z barowego stołka, na którym zwykle siedziała, szyjąc, rzuciła zwój szyfonu na stojący obok, obciągnięty szarym płótnem, manekin bez głowy i podbiegła do mnie, pachnąc cudownie.
W sklepie Justynki, który jednocześnie stanowi jej pracownię, brakuje mi czegoś. Może tajemniczych siatek pajęczyn, może kolekcji motyli w przeszklonych gablotach, może zasuszonych kwiatów, porcelanowych lalek, starych czajników i wróżek posłusznych czarodziejce. Klientki mówią o niej: Artystka Ręcznego Szwu, zupełnie jakby Justynka była jednoosobową firmą, a nie zatrudniającą kilkanaście osób bizneswoman. Jednak do pewnego stopnia to jest prawda, bo ona lubi ręcznie wykańczać wszystkie stroje.
- Nie napisałam jeszcze ani słowa! - zawołała na dzień dobry. - Czy Weronika i Alicja już coś ci dały?
- Trochę. Weronika więcej, Alicja mniej.
24
- Widzisz, a ja nic! One zawsze są lepsze ode mnie! O matko! Przegrzałam żelazko!
Ilekroć dzieje się coś, co ją przeraża, Justynka wzywa na pomoc Letycję, chociaż to jest wołanie w powietrze, bo Letycja po latach przykładnego wdowieństwa wyszła za mąż za Kanadyjczyka i razem z nim zamieszkała w Krakowie na ulicy Sławkowskiej. Kanadyjczyk bowiem zakochał się nie tylko w pięknej matce trzech dorosłych córek, ale także w Bramie Floriańskiej. Każdego dnia on i Letycja piją kawę w cukierni Noworolskiego na Rynku, gdzie Kanadyjczyk cierpliwie czeka, aż zagrają mu hejnał z Wieży Mariackiej. Na imię ma John, bardzo ładnie i zwyczajnie, za to imię Letycja było chyba jedynym ekstrawaganckim pomysłem spokojnej, zrównoważonej Типі, której Letycja była jedyną córką.
Letycja i John są bardzo dobrym małżeństwem przypuszczalnie dlatego, że John po polsku zna tyle słów, ile pilnie zdołał sobie przyswoić z rozmówek angielsko-polskich i francu-sko-polskich, co było o tyle proste, że w obydwu tych rozmówkach polskie słowa tak samo brzmią. Natomiast Letycja, oprócz polskiego, nie zna właściwie żadnego języka, chociaż ostatnio przyswoiła sobie parę zwrotów hebrajskich, bo odkąd ze względu na Bramę Floriańską zamieszkała z Johnem w Krakowie, ambitnie rozmawia ze swoją sąsiadką, która prowadzi żydowską restaurację na Kazimierzu. Sąsiadka ta udaje, że nie mówi po polsku, słusznie zakładając, że w ten sposób podkreśla koszerność serwowanych w jej kuchni potraw.
Przyznam się: kocham Letycję Russel. Jest nadzwyczajną kobietą, pełną ciepła, z sercem otwartym na czyjąś niedolę i z pokaźnym kontem Johna czułym na każdą biedę. Nic więc dziwnego, że Justynka w tarapatach zawsze wzywa Letycję na ratunek, nawet jeżeli nie ma jej w pobliżu i nie może usłyszeć rozpaczliwego wołania.
25
- O matko! Przegrzałam żelazko! O matko! W niedzielę napiszę - zapewnia mnie. - W niedzielę Peluch i Franek jadą nad Zalew, a ja zostaję w domu. W sobotę podejmuję obiadem teściową, ale w niedzielę napiszę, daję ci słowo.
Nagle Justynka staje przed lustrem i zarzuca na głowę zwój cienkiej, kremowej koronki. Przyglądam się jej odbiciu.
Tylko portrety w lustrze są prawdziwe.
WERONIKA
Rozglądam się. Jakie to brzydkie miejsce, myślę. Za mną Pałac Kultury, przede mną kanciasta zabudowa Marszałkowskiej. Mała, śmieszna rotunda ginie w otoczeniu niewdzięcznych domów i plastra brzydkiego hotelu. Stacja metra Centrum, zejście zapełnione zmokniętymi ludźmi, bo znowu pada deszcz.
To właśnie gdzieś tu, w tym miejscu, moja prababka Klementyna wychodziła z dworca kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Za nią dreptała Pałaszka, okutana grubą chustą, pod którą szczęśliwie przysnął mój cioteczny dziad Miecio. Popłakującą, rozmarudzoną Tunię Pałaszka ciągnęła za rękę, obok nich szedł zapewne bagażowy, który zręcznie ułożył na swoim wózku trzy podróżne torby Klementyny, jej czarny, lakierowany kuferek z metalowymi okuciami i kraciasty tobołek Pałaszki. Koła wózka turkotały, tocząc się po drewnianej kostce jezdni. Wszystko to wyobrażam sobie tak dokładnie, że niemal słyszę płacz Типі і szybkie kroki Klementyny idącej obok Pałaszki.
Hotel Wiedeński był hotelem drugorzędnym, ale tanim. Do tego mieścił się blisko dworca, bo na ulicy Widok. Wszystko to było teraz ważne dla zubożałej nagle Klementyny i dlatego kierowała się właśnie tam, jednocześnie nerwowo licząc w pamięci, ile jeszcze rubli z petersburskiej mennicy zostało w jej pustawej już sakiewce. Zwykle przyjeżdżając do Warszawy, państwo Klemensowie zatrzymywali się w Grand Hotel Garni przy ulicy Chmielnej numer 5, ale tym razem, cóż? Klementyna mogła oprzeć się tylko na własnych
26
finansach. Och, nie tak znowu własnych, bo prawdę mówiąc, przed wyjazdem z dworu w Kogutach Wielkich, chyłkiem wyjęła coś niecoś z tajnej skrytki umieszczonej za jej portretem wiszącym w gabinecie Cezarego. W tym czasie on sam zamknął się na klucz w ich już nie wspólnej sypialni, ponieważ dłużej nie był w stanie oglądać szaleństw swojej żony, jak jej zachowanie oceniał w wewnętrznym dialogu Cezarego z Cezarym.
Urządziwszy Pałaszkę i dzieci w pokoju, który wybrała dla nich po cichej stronie hotelowego korytarza, Klementyna wezwała dorożkę i kazała się wieźć na ulicę Prostą. Tam, w trzypiętrowej, zadbanej kamienicy mieszkała Wincenta Borkowska, Klementyny matka. Zajmowała całe pięciopokojowe piętro, przeładowane dostatkiem w nie najlepszym stylu, ale za to znacznym, pewnie dzięki finansom, którymi zręcznie manipulowała po śmierci męża, nieodżałowanej pamięci Teosia. Nic więc dziwnego, że uderzając w drzwi ozdobną miedzianą kołatką, Klementyna na coś w skrytości ducha liczyła.
Przeliczyła się jednak. Wita uroczyście poczęstowała dawno nie widzianą córkę wyborną herbatą lądową, zakupioną w domu handlowym TSIŃ-ŁUN na Krakowskim Przedmieściu, oraz ,,kon-fitiurą" różaną i kruchymi ciasteczkami, których napiekła tego ranka pani kucharcia, po brzegi wypełniając nimi blaszaną puszkę z pokrywką ozdobioną błękitnym wizerunkiem romantycznej pas-tereczki.
- Wchodząc do mieszkania, czułaś zapewne różany zapach? - zapytała pani Wita.
Srebrnymi szczypczykami wyjmowała z pudełka kruche ciasteczka i układała je starannie na kryształowej podstawce. Głodna po podróży Klementyna przyznała, że owszem, zapach czuła.
- I co?
Tak zaciekawiła się Klima, moja siostrzenica, kiedy wczoraj, to znaczy przeszło sto lat później, wysiadłam wreszcie z hałaśliwego metra na stacji Natolin, na której ona czekała już na mnie. Potem szłyśmy sobie wolno ulicą Małej Łąki, w stronę domu, w którym Alicja, jak sądziłam, robiła na obiad zrazy z kaszą gryczaną.
- I co? Mów dalej, ciociu, opowiadasz tak, jakbyś tam była.
27
- Domyślasz się, że Klementyna samym zapachem różanych konfitur w żaden sposób nie mogła nakarmić małej Типі oraz mlekiem płynącej Pałaszki, która jeść powinna za dwoje?
- Domyślam się, ale czy wiesz, co było później? - pośpieszała mnie Klima.
- Wiem. Klementyna nie posłuchała rady swojej matki.
- A co ta Borkowska jej radziła, też wiesz?
Nie podobało mi się, że Klima o swojej praprababce mówi po nazwisku, zupełnie jak o koleżance ze szkoły, bo uważam, że to jest okropny zwyczaj, ale przemilczałam, żeby nie spłoszyć uważnie słuchającej Klimy.
- Kazała swojej córce wracać do Cezarego Klemensa, ponieważ miejsce żony jest przy mężu - powiedziałam z taką miną, jakbym wygłaszała własne zdanie.
Klima stanęła i popatrzyła na mnie z niedowierzaniem.
- Przecież ją zdradził! - potępiła Cezarego jego praprawnuczka.
- Nie on pierwszy i nie on ostatni, moja Klementyno! Taką mężdwie mają słabość! - powiedziała Wita. - A twoje miejsce jest przy mężu, jaki by nie był, inaczej zginiesz.
- Okropność.
- Później, tak przypuszczam, wyjęła dwa różowe mydełka Pulsa dla swoich wnucząt, wręczyła je Klementynie i ponownie przykazała, żeby natychmiast razem z dziećmi i Pałaszką wracała do dworu. Żegnając córkę w drzwiach, wstydliwie odwróciła głowę i wsunęła do kieszeni jej płaszcza garść drobnych, może tylko ciut większą niż zwykle wsuwała dziadom przychodzącym po prośbie.
Klima jęknęła.
- Moja babcia Letycja żadnej z was nie odprawiłaby w ten sposób. A mnie na urodziny dała całą stówę. Peluch może liczyć na to samo.
Mydełka Pulsa, które lata temu Wita Borkowska wyjęła dla wnucząt spomiędzy bielizny pościelowej, równiutko ułożonej na półkach w mahoniowej szafie, przypomniały mi, że przyjechałam tu nie tylko na zrazy z kaszą gryczaną, ale także po to, żeby zrobić Klimie pasemka w kolorze śliwki. Wielka odpowiedzialność, ponieważ moja siostrzenica wybierała się na kolejny casting w firmie
28
„Aloes". Weszłyśmy więc do sklepu, kupić odpowiednią farbę. Długo rozgarniałyśmy wielobarwne wachlarzyki próbek, ale żadna nie wydawała nam się odpowiednia. Wreszcie Klima, w braku koloru śliwki, zdecydowała się na coś, co straszliwie przypominało barszcz czerwony. Myślę, że Alicja dyskutowałaby z nią, ja nie dyskutowałam, bez gadania kupiłam barszcz czerwony i pewnie dlatego byłam dobrą ciocią.
W domu nie zastałyśmy ani kaszy, ani zrazów, ani Alicji. Na stole leżała jedynie kartka, na której było jedno zdanie, bardzo wymowne. POSZŁAM PO ZAKUPY. Mogłyśmy więc liczyć na obiad w porze kolacji, gdzieś tak o godzinie 6 p.m.
Już wkrótce, rozebrane do bielizny, siedziałyśmy w łazience, obserwując uważnie, jak stopniowo włosy Klimy zmieniają swój naturalny kolor. Ku mojemu zdumieniu Alicja wróciła na tyle szybko, że obiad z 6 p.m. śmiało można było przesunąć na 3 p.m. Spryskiwałam już włosy Klimy lakierem doskonale utrwalającym naturalny nieład fryzury, o czym tymi słowami zapewniał napis na pojemniku. Alicja postawiła torbę z zakupami na podłodze, usiadła w fotelu, zdjęła pantofle i zaczęła masować stopy.
- Jestem wykończona.
Wyglądała na wykończoną. W nocy miała prywatny dyżur przy ciężko chorej. Za prawdziwe pieniądze, jak lubiła mówić, chociaż prawdziwych pieniędzy w różnej walucie miała w domu naprawdę sporo.
- Dlaczego nie powiedziałaś Klimie, żeby ci zrobiła zakupy? - zapytałam.
- Nie miałam ochoty na colę, chipsy i mentosy. A kiedy mówię Klimie, żeby kupiła kawałek porządnego mięsa, ziemniaki, sałatę i śmietanę, ona wraca z colą, chipsami i mentosami. Dziękuję bardzo za takie zakupy.
- Oj, mamo...
- Nie oj, mamo, bo tak jest.
- Raz było. Trzy lata temu.
- Dlaczego chodzisz po domu boso?
Bo lubię, zaraz odpowie Klima, pomyślałam.
- Bo lubię.
29
Teraz Alicja westchnie. Westchnęła. Dlaczego Alicja i Klima zawsze muszą wzdychać, kiedy ze sobą rozmawiają? Nie pamiętam, żeby mama Letycja wiecznie wzdychała, rozmawiając z nami, i żebyśmy ciągle wzdychały, rozmawiając z nią. Nie wzdycha również Justynka, kiedy rozmawia z Peluchem, przeciwnie, najczęściej chichocze i czule tarmosi Pelucha, który radośnie ogania się od niej jak od pszczoły na łące.
- Jak ci się podobają pasemka Klimy?
Zapytałam łagodnie, z uśmiechem, bo widziałam, że Alicja jest naprawdę zmęczona i przyda jej się odrobina spokoju, zwłaszcza że głucha na wszystko Klima ciągle siedziała boso i demonstracyjnie poruszała palcami stóp. Zawsze latałyśmy boso po mieszkaniu i było dobrze, chociaż mama i babcia Tunia czasami pokrzykiwały na nas, ale teraz jest źle, Klimy latanie boso Alicję gniewa. • Rozbawiła mnie ta myśl, może dlatego, że sama nie mam
dzieci, kiedy ma się dzieci, człowiek zapomina o tym, co było, umęczony ich wychowywaniem, coraz trudniejszym zresztą, bo dawniej dzieci rodziły się grzeczniejsze. To ty tak twierdzisz, Krysiu, ja śmieję się z tego, tylko czy rzeczywiście to jest śmieszne? Nie bardzo. Wreszcie Alicja przestała patrzeć na stopy Klimy i zaczęła przyglądać się jej włosom.
- Wyglądasz, jakby ci wylano na głowę kisiel żurawinowy - oceniła nasze dzieło cierpko, ale nie bez racji.
- Świetnie, właśnie o coś takiego mi chodziło! - szczerze ucieszyła się Klima. - Na castingu w „Aloesie" większość dziewczyn ma taki kolor włosów.
- Pewnie dlatego na żadną z nich nie mogą się zdecydować. A Peluch?
- Peluch odpadł, bo ma krzywe jedynki i za dobrą cerę. A im potrzebna jest tym razem twarz z krostami albo z porządnym liszajem.
- Ty też masz dobrą cerę - zmartwiła ją Alicja. - Odpadniesz.
- Myślę, że Pelucha odrzucili głównie dlatego, że się im za bardzo naraził.
- To znaczy? - zapytałyśmy jednocześnie.
30
- Peluch głośno stwierdził, że firmowy tonik „Aloesu" wcale nie jest dobry na cerę, bo najlepsza na cerę jest zwyczajna herbatka z pokrzywy i ocet chrzanowy, wtedy natychmiast powiedzieli Peluchowi: dziękujemy panu. Panu, powiedzieli, więc chyba musieli być na niego wściekli, bo przedtem mówili mu po imieniu. Mam nadzieję, że nikt w „Aloesie" nie wie, że jestem Pelucha kuzynką, więc może jeszcze nie wszystko mam stracone, zwłaszcza że kiedy ogłosili krótką przerwę w zdjęciach, cały tłum poleciał do apteki homeopatycznej kupować pokrzywę, a potem na bazar kupować chrzan. Na miejscu zostały tylko dwie osoby, bo nie miały przy sobie pieniędzy, między innymi ja. Przynieść ci kapcie, mamo?
- Nie, dziękuję, pochodzę boso, nogi mi odpoczną.
Boso! Alicja! Klima spojrzała na mnie, ja na Klimę. Przy okazji pomyślałam, że z tymi buraczkowymi pasemkami na głowie rzeczywiście wygląda fatalnie i że gdybym miała decydujący głos w „Aloesie", dałabym jej zero punktów.
A może Alicja i ja po prostu już nie nadążamy za nowymi trendami? To klasyczny zwiastun wieku średniego, żaden dramat, tylko odrobina smutku. Z buraczkowymi pasemkami wyglądałybyśmy śmiesznie, czy Klima czasami nam współczuje?
- „Zostały dwie osoby, między innymi ja" - zacytowała Klimę Alicja. - W tym zdaniu czai się bzdura - stwierdziła.
JUSTYNA
Wyszła ostatnia klientka. Kochana moja Krysiu, dopiero teraz mam wolną chwilę, żeby coś napisać. Nie bardzo wiem, co. O czym? Jak? Powiedziałaś: napiszcie o tym, co wam zostało w pamięci, przejrzyjcie pamięć jak album ze zdjęciami. Ja nie mam albumu ze zdjęciami, które są jakieś szczególne. To zwykłe rodzinne zdjęcia, wyjątkowe tylko dla mnie.
Parę mam innych. Z St. Paul de Vance, na przykład. Nie ma na nich ludzi, tylko różne zakątki. Tu jakieś schody, tu zwisające
31
kaskady kwiatów, tu wystawy sklepików, wnętrza galerii, są nawet zbliżenia chodników ułożonych w mozaikę z kamieni. Robiliśmy z Frankiem te zdjęcia, będąc w podróży poślubnej. Miodowy miesiąc!
Wiem jednak, co miałaś na myśli, kiedy prosiłaś, żebym napisała coś o sobie z dawnych lat. Może jest jakaś tajemnica, którą już możesz ujawnić, powiedziałaś. Patrzyłaś na mnie, a ja czułam, że wiesz, że czytasz w moich myślach jak w otwartej książce, albo jak w książce, którą zdecydowałaś się napisać. No więc dobrze.
Kochałam się w nim, oczywiście. Sądzę, że dla ciebie to było jasne, tylko moje siostry niczego nie dostrzegły albo nie chciały dostrzec. Chłonęłam jego spojrzenia, ponieważ mówił coś nimi, chłonęłam je, chociaż nie odczytywałam ich do końca, bo byłam jeszcze taka zielona! Dziś, kiedy widzę, jak Peluch spogląda na dziewczyny, a one odpowiadają mu pełnym zachęty wzrokiem, drażni mnie to. Boję się o Pelucha. Boję się, że któraś z nich, jak Alicja, sprytnie przechwyci coś, co on będzie kierował do innej. I omota go. I nie puści. O matko!
Czy pamiętasz, jak było, kiedy na plaży poznałyśmy Antka? Upał niemiłosierny, Antek stał na brzegu i trzymał w ręku kolorową piłkę plażową. Trzymał wysoko, ponad głową, wyraźnie szukając mnie wzrokiem.
Często Alicja chwali się irytująco: „zostałam wybrana!", ale to nieprawda, on wcale jej nie wybrał. Złapała piłkę, którą, byłam pewna, chciał rzucić do mnie. Zdążyłam zachwycić się tą chwilą, wiesz? To rzeczywiście wspaniałe uczucie być wybraną. Ach, powiesz pewnie, że ciągle mam w sobie coś z tamtej nastolatki. Możliwe, że mam, bo przecież i teraz lubię być zauważona. No to co z tego? A co do Antka, to myślę, że uciekłabym od niego już dawno, tak jak nasza prababka od Cezarego Klemensa, tyle tylko, że nie odjechałabym dworską karetą.
Justyna
32
NA OBIAD ZROBIĘ ZUPĘ Z ZIELONEGO GROSZKU.
Zaglądam do lodówki, wyjmuję puszkę, sprawdzam datę ważności, sięgam po śmietanę i masło. Przesypując groszek z puszki do miksera, zastanawiałam się, co ja właściwie wiem o Antku? Nic prawie. Podejrzewam tylko i prawdę mówiąc, trochę mnie to śmieszy, że z trzech sióstr, które poznał na plaży w Kołobrzegu, Alicja była tą ostatnią, do której miał zamiar rzucić piłkę. Śmieszy mnie to, chociaż nie powinno.
W minioną sobotę nie poszłam do niej na zrazy z kaszą. Zadzwoniłam i powiedziałam, że chętnie wpadnę innego dnia, może wtedy, kiedy będzie Rozalia, bo chciałabym ją poznać. Wybrałam się natomiast na daleki spacer. Zapytana przez