16288
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 16288 |
Rozszerzenie: |
16288 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 16288 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 16288 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
16288 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Marta Tomaszewska
Historia miłosna
Autorka pragnie podziękować Pani Redaktor Elżbiecie Brzozie za cenne sugestie,
którym ta książka wiele zawdzięcza.
Marta Tomaszewska
?????
MILOM
Nasza Księgarnia
© Copyright by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia", Warszawa 1998
Fotografia na okładce Halina Ostaszewska
Opracowanie typograficzne okładki i strony tytułowej Zenon Porada
?, ?? .
Dzień pierwszy
22 sierpnia
„Dziś mija dokładnie rok od chwili, kiedy stało się to, co wstrząsnęło moim
życiem. Pierwsza rocznica. Wstrząsające szczęście, a potem..."
Lilka odłożyła długopis i odepchnęła od siebie zeszyt. Nigdy do tej pory nie
pisała pamiętnika; nie odczuwała takiej potrzeby. Prowadziła jedynie — namiętnie
czytająca — coś w rodzaju dziennika lektur. Miała także zeszyciki, w których
zapisywała złote myśli. Cudze — wybrane z książek i — czasem własne. Jak na
przykład ta: „Ile można zbudować na jednym uśmiechu? Można zbudować cały
czarodziejski pałac, ale to jest budynek na fundamencie z piasku".
Właśnie teraz, gdy odepchnęła od siebie zeszyt, przypomniała jej się ta myśl.
Ile można zbudować na jednym uśmiechu...
Ledwo to pomyślała, ten uśmiech przypłynął, przywołany tęsknotą, której się
niebacznie poddała, tak jakby czekał odpowiedniej chwili, aby się ukazać, obalić
mur, którym odgrodziła się od wspomnień i od cierpienia.
Była sama w domu. Będzie sama przez tydzień — siedem dni samodzielnego życia.
Mama pojechała z Pawłem, cztery lata młodszym od Lilki, do Świdra, na końcówkę
wakacji. Ojcu wypadł nieoczekiwany wyjazd służbowy. Została sama. Na całe siedem
dni. Może kiedy indziej cieszyłaby się z tego. Teraz jednak, gdy zamknęły się za
ojcem drzwi, poczuła niepokój, jakieś nieuzasadnione zdenerwowanie.
— Na pewno dasz sobie radę, Liluś — powiedział pan Niemirski, przytulając ją na
pożegnanie. — Ale uważaj na siebie.
— Jasne! — odparła wesoło. — I ty uważaj na siebie.
5
Wyszedł, a ona stała przez chwiłę pod drzwiami, wdychając znajomy zapach wody
kolońskiej Williamsa. Był to zapach bezpieczeństwa. Domu, który chroni. Do
jakiego stopnia chronił ją, poczuła natychmiast, gdy tylko została sama.
Ogarnięta nagłym lękiem, jakimś złym przeczuciem, wybiegła na balkon, jakby
uciekała przed tym, co zaraz na nią skoczy, co ją dopadnie. Ojciec tam jeszcze
był, na ulicy. Był. Jest! Uniósł rękę i uśmiechnął się, a Lilka pomyślała, że
tata uśmiecha się niemal tak samo jak Marcin. Dlaczego dopiero teraz to
zauważyła? Dlaczego wypowiedziała w myślach to najdroższe na świecie i
najbardziej znienawidzone imię?
Wiedziała dlaczego. Przecież przez cały czas, od kilku dni, miała w głowie tylko
tę jedną datę: 22 sierpnia. Już od dawna czuła całą sobą, że ten dzień się
zbliża. Ze wszystkich sił odsuwała to od siebie. Aż ją wszystko bolało. Walczyła.
Jak się okazuje, na próżno. Stała oto bowiem na balkonie w pogodny dzień lata,
patrzyła na ulicę, chciała zobaczyć ojca i jego uśmiech; rzucony ku niej z dołu
stał się uśmiechem, który przyleciał ponad czasem, ponad przestrzenią.
Zabolało tak strasznie, że wróciła do pokoju, chwyciła czysty zeszyt (miał być
kolejnym zeszytem lektur) i napisała: „Dziś mija dokładnie rok od chwili, gdy
stało się to, co wstrząsnęło moim życiem. Pierwsza rocznica. Wstrząsające
szczęście, a potem..."
Patrzyła wrogo na te zdania. Po co je napisała? Siedem dni wstrząsającego
szczęścia. Potem cały długi rok, taki straszny, taki straszny.
Znowu przysunęła do siebie zeszyt, chwyciła długopis. „Ja bym się chyba zabiła,
gdybym nie miała tak wspaniałej rodziny".
Byli wspaniali. Mama, jej było w domu najwięcej, choć niezwykle spokojna, cicha,
robiła wrażenie niemal nieobecnej. Po niej Lilka wzięła czarne włosy i -
traktowanie świata z dystansem. Tata — zupełne przeciwieństwo mamy, kipiący
energią, burzliwy, po nim Joanna wzięła jasne włosy, nieodparty wdzięk i
zdolność przerzucania się od klasztornego trybu życia do żywiołowych wypadów
6
w świat. Joanna — mogłaby być mniej piękna i mogłaby być młodsza, do czego Lilka
czasem w cichości ducha wzdychała. Paweł jako beniaminek w rodzinie bywał
nieznośny, ale miał złote serce.
Wszyscy zapracowani, zajęci i niezmiernie przejęci swymi sprawami, tworzyli
zwarty klan, czyniąc z domu twierdzę chroniącą przed burzami. Kochali się,
dzieliła się z nimi wszystkim, swymi radościami i smutkami.
Koledzy uważali ją za skrytą, bo nie lubiła się zwierzać, istotnie, była skryta,
lecz miała dom, do którego przynosiła wszystko.
O tym jednak, co przydarzyło jej się dwudziestego drugiego sierpnia ubiegłego
roku, nie powiedziała nawet im. Jej promienną radość, wstrząsające szczęście
tych siedmiu dni brali za radość z powrotu do domu po wakacjach (zawsze radośnie
spotykali się po rozłące), z tego, że zdała egzaminy do liceum. Późniejsze zaś
widoczne przygaśnięcie — za ból przystosowania się do nowej szkoły, nowego
środowiska, do klasy, w której była najmłodsza, za ból „dorastania".
Nauczyła się ukrywać cierpienie. A zresztą — dość długo miała nadzieję, szaloną,
irracjonalną, bo nic jej nie uzasadniało, czekała, wierzyła w odmianę losu,
który nie może, naprawdę nie może być taki okrutny.
Był okrutny.
To swoje złe, okrutne oblicze ukazał i w tej chwili. Zaatakował, posługując się
głosem Chrisa Rea; ktoś w sąsiednim mieszkaniu, a może piętro wyżej, włączył
magnetofon, kaseta pewnie włożona była dawniej, bo popłynęła piosenka ze środka
taśmy, Chris Rea swoim nostalgicznym, doprowadzającym do szaleństwa głosem
śpiewał. I'm looking for the summer...
Dokładnie rok temu Marcin wsunął tę kasetę do swego samochodowego magnetofonu,
wcisnął klawisz, wtedy to on wcisnął klawisz, taśma podjęła swój bieg w tym
samym miejscu.
- Lubisz Chrisa Rea? — zapytał.
Przytaknęła głową, gardło miała ściśnięte (wstrząsające, niespodziewane
szczęście), a teraz ze ściśniętym sercem, nieświadomie
przygryzając wargę, słuchała tej samej melodii, tego samego głosu. Ale nie
znajdowała się w samochodzie, gdzieś między Sandomierzem a Warszawą, i nie
siedział obok niej ten piękny, młody mężczyzna, którego wąskie, długie dłonie
tak lekko, jakby od niechcenia, a przecież czujnie spoczywały na kierownicy. Nie,
nie siedział obok niej, była sama i wiedziała, jaką następną piosenkę zaraz
zaśpiewa Chris Rea, znała na pamięć kolejność piosenek na tej kasecie,
przygryzała mocno wargę, rękami ścisnęła głowę, chciała wstać, wyjść na balkon,
krzyknąć: wyłącz ten magnetofon! Nie zrobiła tego, nieporuszona, czekała na tę
następną piosenkę, jeszcze bardziej nostalgiczną, zaraz te słowa: and you my
love, my sweet, sweet love...
O, moja słodka, słodka miłości!
Wstała od biurka. Ruszyła w kierunku drzwi, jakby chcąc uciec od tego, co
wdzierało się niepowstrzymanie przez obaloną tamę.
Chciała uciec. Nie mogła. Nogi same zawróciły od drzwi. Drzwi. The door. Outside
my window, outside my door. Ta piosenka, ten głos, and you my love... Nie, już
tego nie powstrzyma.
Usiadła w fotelu, podwinęła nogi, jej oczy, o których on mówił, że mają kolor
leśnych fiołków, stawały się coraz bardziej rozmarzone; marzyć, wierzyć, poddać
się, przywrócić wszystko, choćby na chwilę.
Ów ktoś z mieszkania obok, a może z piętra wyżej, kto miał kasetę zatrzymaną na
looking for the summer, widocznie szczególnie lubił te dwie piosenki, cofnął
taśmę i jeszcze raz, jeszcze raz, looking for the summer...
Nie musiała szukać w pamięci tego lata, choć nadludzkim wysiłkiem woli zakopała
je głęboko. Otaczało, zagarniało, patrzyła w okno warszawskiego mieszkania przy
placu Na Rozdrożu, ale już była daleko, trzy godziny jazdy samochodem, pociągiem
więcej, ale pociąg właśnie się zatrzymał, nie zamierzał jechać dalej,
zdenerwowani pasażerowie wysypali się na peron. ?.
— Strajk, a co mnie obchodzi strajk! Ja muszę być dziś w War-
8
szawie. Przyjeżdża mój wspólnik z zagranicy! Ja prowadzę interesy! — krzyczał
młody człowiek najwyraźniej pragnący uchodzić za biznesmena.
— Jak pan jesteś taki ważniak, to dlaczego jedziesz pan pociągiem, a nie
mercedesem — odciął się kolejarz. Lilka siedziała nieopodal, mimo woli parsknęła
śmiechem, „biznesmen" skierował teraz ku niej gniewny wzrok i jego oczy szybko
zmieniły wyraz. Gniew ustąpił miejsca zaskoczeniu tak wielkiemu, że wprost
komicznemu. Kolejarz, widząc tę reakcję, obrócił się zaciekawiony i jego
zaperzona twarz zmiękła. To się zdarzało niemal każdemu, kto zobaczył
niespodzianie Lilkę. Najpierw widziało się oczy — fiołkowy blask tak silny, że
niespotykanie gęste, długie rzęsy zdawały się istnieć głównie po to, by ten
blask nie porażał. A przecież i cera, normalnie biała, teraz lekko opalona,
emanowała ciepłym światłem, a całej tej świetlistości nie gasiła czerń włosów,
dość krótko ostrzyżone wiły się w drobnych puklach i wydłużoną linią zachodziły
aż na kark. Świeże, delikatne wargi, długa szyja, lekko spadziste jak u dam na
starych portretach ramiona i cienka jak u dam na starych portretach talia
uwydatniająca już kobiecą krągłość bioder. Małe stopy. Wyraźnie rysujące się pod
wpuszczoną w dżinsy bluzką wysokie, kształtne piersi. Świeża, delikatna, bardzo
dziewczęca, a jednocześnie emanująca budzącą się kobiecością, nieświadomie
kokieteryjną. Z tego wszystkiego kolejarz zobaczył przede wszystkim oczy, twarz,
która w zestawieniu z ich ogromem wydawała się drobna, dziecinna. Wzrok
„biznesmena" zaś szybko ześlizgnął się z twarzy na piersi, które pod bluzką z
cienkiej bawełny wydawały się doprawdy prowokujące.
Postąpił krok, najwyraźniej gotów do podboju.
Kolejarz zagrodził mu drogę.
— Zostaw ją pan! — rzucił ostro.
— Odczep się pan! Do roboty byście się wzięli, zamiast pouczać ludzi!
— Lepiej rozejrzyj się pan za transportem na to swoje zagraniczne spotkanie —
odciął się kolejarz.
Zaperzyli się, bliscy rękoczynów. Kibicował im tłumek złorzeczący, przeklinający
jednego i drugiego, ale bardziej po stronie biznesmena.
Lilka chwyciła plecak i korzystając z zamieszania, odeszła pośpiesznie, trochę
rozśmieszona, a trochę zdenerwowana. Diabli nadali ten strajk. Jak się teraz
dostanie do domu?
Wracała właśnie z wakacji, które spędzała w siodle, w bieszczadzkiej wiosce
Żubracze. Jeździła tam co roku. Ale po raz pierwszy odbywała tę podróż sama. Do
Żubraczego jeździła przeważnie z Rafałem Woźniakiem — kolegą od przedszkola,
którego ojciec miał samochód i odwoził syna, jak ona zapalonego koniarza. Często
też z nimi wracała, a gdy wyjeżdżali wcześniej, zabierała się okazją, z jakimiś
innymi zmotoryzowanymi wczasowiczami, albo przyjeżdżał po nią ojciec.
W tym roku państwo Woźniakowie wybrali się akurat w sierpniu za granicę, nikt w
tym dość nietypowym terminie nie wracał jeszcze do Warszawy, a ojciec... no
cóż... coraz bardziej było krucho z pieniędzmi, czyli nie przyjechał po nią z
tego samego powodu, dla którego musiała w tym roku skrócić swój pobyt w
Bieszczadach, lecz łatwo dał się przekonać, że to naprawdę śmieszne, aby ktoś po
nią przyjeżdżał, jest już przecież licealistką, no prawie, bo dopiero zdała
egzaminy do szkoły średniej, i najwyższy czas, aby zaczęła sobie dawać radę sama
w świecie dorosłych, no i jest znakomity pociąg pośpieszny z Zagórza.
Wstała o świcie, jak zwykle, niemal ze łzami pożegnała się z gospodarzami i
ulubioną klaczą o imieniu Zawieja, złapała autobus do Zagórza, wsiadła do
pociągu. Podróż była, jak do tej pory, całkiem bezproblemowa, a tu masz — strajk.
Jakoś nie potrafiła uznać tego za tragedię... Wręcz przeciwnie, w cichości ducha
cieszyła się: jej pierwsza samodzielna podróż i od razu przygoda! W ogóle się
cieszyła, głównie sobą, była wypoczęta, wprost kipiała energią. Od stóp do głów
wypełniało ją poczucie własnej mocy. Zawsze zresztą w świetnym nastroju wracała
z Żubraczego. Trochę w tym roku brak jej było Rafała. Znakomity kum-
10
pel, znała go od dziecka, a to, że był o rok starszy, nie miało znaczenia, bo i
tak chodzili do tej samej klasy. Zamiłowany sportowiec, wyrósł i rozrósł się,
stał przy niej, chronił ją dosłownie jak mur, a galopować z nim przez połoniny
to była prawdziwa frajda. Tak rozmyślając, trochę o Rafale, że jednak jakoś było
jej go brak, o tym, co właściwie powinna teraz zrobić, znalazła miejsce, w
słońcu obniżającym się już ku zachodowi, ale silnym, przysiadła na plecaku,
nieuważnie popatrzyła wokół i nagle jej serce wykonało słod-ko-bolesny skok.
Do kiosku z napojami podchodził wolno młody, absolutnie niezwykły mężczyzna. Od
razu tak go sobie określiła. Nie chłopak. Mężczyzna. Bardzo wysoki, co najmniej
metr dziewięćdziesiąt. Beżowe dżinsy, żółta koszula, jasnobrązowa sztruksowa
marynarka niedbale zarzucona na ramiona, na nogach miękkie mokasyny. To wszystko
objęła jednym rzutem oka, lecz o ten szalony skok serca przyprawiła ją przede
wszystkim jego twarz, głowa! Miał niezwykłe włosy, jasnobrązowe, lśniące jak
świeże kasztany. Rozdzielały się pośrodku, a raczej rozchylały się na boki niby
skrzydła gotowe do lotu, z czym interesująco harmonizowały brwi o takiej linii,
że wyglądały jak lekko podniesione. Pięknie sklepione czoło. Oczy szare z jakąś
domieszką, z daleka nie dojrzała jaką, zmienne w każdym razie, burzliwe, twarz
pociągła, prosty mocny nos, wyraziste usta; było w tym młodym mężczyźnie coś
arystokratycznego, niewymuszona swoboda, dystynkcja nie pozbawiona pewnej
nonszalancji. Leniwy wdzięk w każdym ruchu. Jak on szedł! Jak bardzo się
wyróżniał w przelewającym się przez stację tłumie! Jaki tu był tłum! Nie, nie
było nikogo. W romantycznej mgle, która nagle osnuła cały dookolny świat,
wyraziście rysował się tylko on, ten jeden, byli tylko oni dwoje na świecie.
Zobaczył ją, szedł... ku niej? Czekała z drżeniem.
— Cześć! — powiedział, stając obok niej. Nie podnosiła oczu, widziała tylko
długie nogi w beżowych dżinsach, nie śmiała podnieść oczu, jakby w obawie, że on
zniknie, bo to przecież niemożliwe (a zarazem tak bardzo naturalne), że podszedł
do niej, że stoi
11
oto przed nią, coś powiedział, on powiedział, powinien powiedzieć... coś
absolutnie nadzwyczajnego.
Powiedział „cześć", całkiem zwyczajnie.
Zaraz jednak dodał coś niezwykłego.
— Padło na ciebie.
Podniosła żywo oczy i — gdyby była mniej porażona, dostrzegłaby, jak drgnął, jak
jego oczy, przed sekundą lekko rozbawione, nagle pociemniały, jakby coś go do
głębi duszy wzburzyło. Lecz ona zobaczyła tylko, że szarość tych oczu przetkana
jest zielonkawymi światełkami, więc są szare z zielonym — myślała w popłochu, co
on powiedział, „padło na ciebie"...
— Jak to padło na mnie? — spytała, opanowując drżenie.
— Zabiorę cię do Warszawy, dokądkolwiek jedziesz zresztą.
— Jak to zabierzesz mnie?
— Jestem samochodem. Wyjeżdżałem właśnie z tej pięknej miejscowości, gdy
zobaczyłem, że pociąg stoi, ludzie wariują, dowiedziałem się, że strajk, i
pomyślałem, mam czasem takie altru-istyczne odruchy, że się rozejrzę i kogoś
ewentualnie zabiorę. No i padło na ciebie. Jedziesz do Warszawy?
— Jadę. Ale to nie znaczy, że z pa... że z tobą — odparowała natychmiast (choć
serce mówiło tak, tak. Tak!).
— Mam rozumieć, że nie chcesz ze mną jechać?
Chciała. Boże, jak chciała. Pojechałaby z nim, bez wahania, na koniec świata.
Ale coś w jego sposobie bycia, w jego uśmiechu, ta tchnąca wyższością
nonszalancja sprawiły, że obudziła się w niej przekora i — czujność. Nie
potrafiła jednak, nie potrafiła odpowiedzieć hardo: tak, masz rozumieć, że nie
chcę. Nie potrafiła. Więc tylko milczała, lekko, acz zupełnie nieświadomie
nadąsana.
Natychmiast spoważniał.
— Masz rację — rzekł prosto. — Powinienem był się przedstawić. Marcin Tarło,
student prawa UW.
— Lilka Niemirska, LO im. Zamoyskiego — odrzekła, roztargniona, bo coś jej się
nagle przypomniało.
— Tarło?
12
Skłoni! się szarmancko.
— Marcin Tarło, do usług — powtórzył.
— Moja babcia... to było w czasie okupacji, pod Warszawą, poznała pewną hrabinę
Tarło.
— Hm... jeśli to wydarzenie miało miejsce w miejscowości pod tytułem Radzymin,
to była to moja babcia.
— Tak, tak. W Radzyminie. Babcia tam mieszkała przez całą okupację, z dwiema
córeczkami, z których jedna była moją przyszłą mamą, a ta pani, hrabina Tarło,
przebywała tam bardzo krótko, ale się zetknęły.
— No widzisz! To znaczy, że nasze babcie się znały. Moja już nie żyje.
— Moja żyje.
— W każdym razie nie jestem już obcy. Lilka? Lilka jak?...
— Niemirska — powtórzyła.
— Czy ten znakomity historyk sztuki, profesor Wacław Niemir-ski, to twój krewny?
— To mój tata — odparła z dumą.
— Może bym przesadził, gdybym powiedział, że znam wszystkie jego prace, ale
znam wiele. Przez jakiś czas chodziłem na jego wykłady.
— Przecież mówiłeś, że studiujesz prawo.
— To już nie mogę zainteresować się czymś innym? Zrobiłem sobie rok przerwy,
żeby... no właśnie, żeby sobie postudiować jako wolny słuchacz coś innego. No
dobrze. Znajomość zawarliśmy. A więc — pojedziesz ze mną?
Przytaknęła głową. Spojrzał figlarnie.
— Już się nie boisz? Nie jestem obcy?
„Nie, nie. Nigdy nie byłeś, nigdy nie będziesz, nigdy!" Nie mogła tego
powiedzieć. Więc tylko znowu przytaknęła głową.
— No, to chodź. Aha, jeśli chcesz, to może się uda stąd zadzwonić do twoich
rodziców.
— Po co?
13
— Pewnie słyszeli o strajku i niepokoją się o ciebie. Zadzwonimy?
— Nie — odparła porywczo — nie chcę! Nie trzeba.
Spojrzał z ukosa, zarumieniła się po uszy: pewnie sobie pomyślał, że jestem
niedobrą córką, niech sobie myśli, co chce, nie zadzwonię.
Nie bardzo rozumiała tę swoją reakcję. Wiedziała tylko, że dzieje się coś, co
jest jej wyłączną własnością, coś, co owszem, chętnie by wykrzyczała całemu
światu, przede wszystkim jednak chciała to chronić, osłonić przed światem
właśnie, tylko oni dwoje, żaden świat nie ma nic do tego, absolutnie nic. Nie
zdawała sobie sprawy, jaka w tej spontanicznej reakcji, w tym porywczo rzuconym
„nie chcę" kryła się zaborczość. Zaborczość i — obawa?
— Wiedzą, że dam sobie radę. Ufają mi.
Patrzył na nią długo swymi szarymi, zielono nakrapianymi oczami, pojawił się w
nich wyraz szczególnej słodyczy i jeszcze coś, coś mrocznego, co cieniem
spłynęło od oczu do ust, patrzył na nią, efektowny, niepokojący; drżała.
— Niech ci będzie — powiedział wreszcie. — Jedziemy! Wówczas ona, ogarnięta
nagłą paniką, omal nie uciekła. Przez
krótką, straszną chwilę poczuła się osaczona, schwytana, bała się poruszyć;
każdy krok mógł być krokiem w przepaść. Położył rękę na jej ramieniu, jak gdyby
to wyczuł. Natychmiast wszystko naokoło zapachniało jakimś cudownym zapachem,
jakby prowadzona przez niego weszła do ogrodu, wokół otwierały się róże,
pachniała lawenda, różne ekscytujące wonie przemieszane z zapachem nasyconej
słońcem zieleni, wibrowało światło wydobywające kolory oszałamiające do bólu. A
zapach w samochodzie, do którego ją zaprowadził (beżowy Renault 5), był jego
zapachem: orzeźwiający, czysty zapach dobrej wody kolońskiej, nie znała tego
zapachu, orzeźwiał i uderzał do głowy, stwarzał atmosferę dyskretnego luksusu,
choć samochód bynajmniej nie był luksusowy, usiadła, zatrzasnął drzwiczki,
usiadł obok niej, położył ręce na kierownicy, jakie zachwycające miał ręce,
piękne, delikatne, a zarazem władcze, nakazujące posłuch.
14
„Do niego należy cały świat" — pomyślała. A to oznaczało: należę do niego.
— Mówiłaś, że chodzisz do Zamoyskiego? — spytał.
— Tak.
— Kończyłem Rejtana. Zamoyski to dobra szkoła. Przeszłaś do trzeciej?
— Do drugiej — sprostowała i było to kłamstwo.
Musiała skłamać! Ten wspaniały młody mężczyzna nie powinien wiedzieć, że dopiero
zdała do pierwszej, że ma zaledwie piętnaście lat, no, prawie piętnaście lat,
skończy je za miesiąc. Co za szczęście, że wygląda na więcej.
Skłamała, lecz nie zdołała opanować zdradzieckiego rumieńca. Nie zauważył tego
lub, by jej nie speszyć, udał, że nie zauważa. Przekręcił kluczyk w stacyjce,
zaczęła się ta podróż, to marzenie...
Dopóki nie wyjechali z miasta, Marcin milczał, co Lilce bynajmniej nie
przeszkadzało. Potrzebowała tej chwili milczenia, oddechu, aby się odnaleźć, aby
spróbować zrozumieć, że to wszystko, co zdarzyło się tak niespodzianie, tak
szybko, dzieje się naprawdę. Że to jest naprawdę ona, Lilka Niemirska. Ta
płochliwa, skryta Lilka Niemirska, która najlepiej i najbezpieczniej czuła się
jedynie we własnym domu, otoczona rodziną, wsiadła do samochodu nieznajomego
mężczyzny. Zrobiła coś, czego obiecywała rodzicom i sobie nigdy nie robić.
Poszła za nieznajomym, wsiadła do samochodu, zdając się tym samym na jego łaskę
i niełaskę. I — wcale się nie bała. Była bezwstydnie wprost szczęśliwa.
Dzień chylił się ku zachodowi. Dalekie szczyty Gór Świętokrzyskich z wolna
przystrajały się w złoto i purpurę. Niebo osnu-wały barwy wieczoru, który
nadchodził ze swą już niemal jesienną słodyczą. Wiatr wichrzył wierzchołki drzew,
zaganiał chmury, które ciągnęły ku górom, ale i one nie wydawały się groźne,
przetkane cekinami łagodzącego blasku. Na poboczach szosy leżały plamy światła,
przecięte długimi pasmami fioletowego cienia.
Dostrzegała to wszystko wyostrzonymi zmysłami kogoś, kto wchłonął w siebie naraz
tyle piękna i tyle szczęścia. Najcudowniejsze ze wszystkiego zaś było to, że
wystarczyło odwrócić odrobinę
15
głowę w bok i stwierdzić, potwierdzić sobie, że on był. Istniał. Wiatr przez
uchyloną szybę muskał jego włosy w tym rzadkim lśniącobrązowym kolorze świeżych
kasztanów. Były sprężyste, odchylone na boki po obu stronach równego białego
przedziałka, nie wichrzyły się ani trochę, tylko unosiły się lekko, skrzydła,
doprawdy jak skrzydła, słońce zapałało w nich czerwonawe błyski.
— Masz rodzeństwo? — zapytał.
Zamyślona, pochłonięta nim tak bardzo, że niemal stawał się nierzeczywisty,
usłyszała to pytanie, lecz trwało chwilę, zanim jego sens dotarł do niej. Czy ma
rodzeństwo? Tak, ma. Piękna twarz siostry zamajaczyła przed nią w obłoku
świetlistych blond włosów. On nie może zobaczyć Joanny! Za wszelką cenę trzeba
chronić to, co się dzieje, przed Joanną. Ach! Joanny nie ma w Polsce, wyjechała.
— Mam rodzeństwo. Młodszego brata, ma dopiero jedenaście lat. I mam starszą
siostrę. Ma dwadzieścia trzy lata.
— To tyle co ja. Studiuje coś?
— Tak. Kończy Akademię Sztuk Pięknych. Będzie konserwatorem sztuki. Właściwie
już jest. Bardzo zdolna. Teraz jest w Egipcie, na stypendium — wyjaśniła Lilka,
zła na siebie za to, że udzielała tych informacji, a zarazem mimo woli dumna.
Kto by nie był dumny z takiej siostry?
Była z niej dumna, mimo że nie we wszystkim ją aprobowała i że się nieraz z jej
powodu nacierpiała. Teraz jednak wypełniła ją gwałtowna, zaskakująca zazdrość.
Jeżeli Marcin zobaczy Joannę... Boże, nie, proszę, nie.
Twarz siostry znowu ukazała się jej z bliska, jakby była tuż obok, ta cudowna,
cudowna istota, ulepiona ze światła, taka jasna, promienna, twarz w dołeczkach,
roześmiane oczy, cała tętniąca życiem. Łamała wszystkie serca. Lubiła to.
Uwielbiała bawić się, flirtować, tańczyć do upadłego. Ale potrafiła też
zagłębiać się w nauce, wtedy przepędzała wszystkich adoratorów bez litości,
wszyscy przegrywali z kretesem w konkurencji z intrygującą królową Hat-szepsut,
która nieodmiennie fascynowała Joannę. O! Jeśli Marcin
16
zobaczy Joannę... Jak piękną tworzyliby parę! Boże, proszę cię, nie. Ja go jej
nie oddam.
Wstrząśnięta tymi niezwyczajnymi doznaniami, gwałtownością uczuć, nie
spostrzegła, że on jej się przygląda, stale zerka ku niej, z ciekawością i...
i... czy to możliwe? z zachwytem?
— Czy twoja siostra też jest taką pięknością? — zapytał. Oniemiała. Czyjej
siostra... taką jak ona...
— Moja siostra jest pięknością! — rzekła mężnie, szczera, lojalna aż do bólu
Lilka.
— Ja pytałem, czy też. To znaczy, czy dorównuje ci urodą?
— Czy dorównuje... Mnie?!
— Nikt ci nigdy nie powiedział, jaka jesteś śliczna?
— Ja? No wiem, że nie jestem brzydka (z jakiej książki jest ten dialog?), ale
moja siostra (przestań, idiotko, mówić o swojej siostrze) to jest prawdziwa
piękność. Wszyscy za nią szaleją. To znaczy mężczyźni. W zeszłym roku na
sylwestra wybrano ją królową balu, a przecież na Akademii jest wiele pięknych
dziewczyn. A wybrali ją. Jednogłośnie.
— Wcale niejednogłośnie.
Obróciła się ku niemu tak żywo, że zaskoczony, przez moment niemal stracił
panowanie nad kierownicą, co go bynajmniej nie speszyło; wyrównał po mistrzowsku.
Lilka zaś, Lilka nieświadoma była, że omal nie spowodowała wypadku.
Ten dialog, jakby z książki o miłości, który toczył się w pachnącym doskonałą
wodą kolońską samochodzie, przyprawiał ją o zawrót głowy.
— Skąd wiesz, że niejednogłośnie?
— A stąd, że ja na nią nie głosowałem.
— Byłeś tam? Na tym balu?
— Byłem. Uwielbiam bale.
— To znaczy, że... Że ty...
— Że ją widziałem, tę twoją blondwłosą siostrę. Nie skojarzy-łem, dopiero jak
powiedziałaś o tym balu. Widziałem ją. I nawet
iyłem. Ale nie głosowałem na nią.
17
0
— Dlaczego?!
— Nie lubię blondynek. A z dwóch pięknych sióstr Niemirskich wolę młodszą.
Czyli ciebie. Włosy masz zachwycające. Autentyczna czerń.
Lilka przygryzła wargę. Wstrząsały nią sprzeczne uczucia. Radość, dzika,
wszechogarniająca: widział Joannę, widział Joannę i mimo to... woli młodszą!
Czyli ciebie. Jak to miękko powiedział! To „ciebie" sfrunęło z jego warg niby
drobinka puchu i niewypowiedzianie tkliwą pieszczotą musnęło jej serce. Ale była
i zła. Za siostrę. Jak śmiał zlekceważyć jej siostrę?!
— Mówią, że Joanna jest bardzo seksowna — rzekła zdławionym głosem.
Roześmiał się, pierwszy raz słyszała jego śmiech. Znowu obróciła się ku niemu.
Wściekła.
— Może nie jest?! — rzuciła zaczepnie. — Nie pozwalam ci śmiać się z Joanny.
— No, no! Całe pazurki do przodu. A co mi zrobisz, jak będę się śmiał? Z tej
twojej siostry, oczywiście...
— Natychmiast wysiądę.
Odrzucił głowę do tyłu, śmiał się, śmiały się jego włosy, mocna szyja w wycięciu
żółtej koszuli; Lilka purpurowa i bliska łez chwyciła klamkę, gotowa spełnić swą
absurdalną groźbę, właśnie doganiało ich czarne BMW, za kierownicą młody
ciemnowłosy, śniady mężczyzna, Lilka poznała go: to znany dentysta z ulicy
Natoliń-skiej, była raz u niego, teraz — cóż za zbieg okoliczności — przejeżdżał
tędy, jechał tą samą drogą, zwolnił. Zauważył ruch, jakim chwyciła klamkę,
spojrzał na nią bacznie swymi ciepłymi, czarnymi oczami, przyhamował.
— Jeśli chcesz rzucić tego rudzielca, to chętnie cię od niego uwolnię! —
zawołał.
Lubiła go. Ale w tej chwili rozszarpałaby go na kawałki. Nazwać te
świetlistobrązowe włosy rudymi!
— Dziękuję. Nie cierpię brunetów! — odkrzyknęła.
Brunet uśmiechnął się, bynajmniej nie urażony, uniósł rękę
18
w geście pożegnania, wcisnął pedał gazu, BMW pomknęło w dal, niewiarygodnie
szybko, po prostu frunęło nad szosą.
— No, zgoda! — powiedział Marcin wesoło. — Przyznaję, że twoja siostra jest
seksowna. Przyznam ci zresztą wszystko, co chcesz. Byłaś wspaniała!
Lilka nie miała zamiaru mówić mu, że zna właściciela czarnego BMW
— Pozwoliłbyś, abym przesiadła się do niego?
— A myślisz, że bym ci pozwolił?
W jego głosie zabrzmiało coś, co sprawiło, że powietrze wokół zgęstniało. Lilka
nagle uświadomiła sobie, że w samochodzie panuje już półmrok, miękki, otulający,
lecz nie to było przyczyną niepokojącej zmiany atmosfery. Nie, nie to! To coś
lekkiego, musującego, co do tej pory wypełniało przestrzeń między nimi, nagle
ustąpiło miejsca dotykalnej, ciężkiej zmysłowości.
Serce dziewczyny zaczęło bić mocno, powoli, w całym ciele poczuła
obezwładniającą słabość. Ze zdumieniem stwierdziła, że jej usta drżą.
Uświadomiła sobie też, że jadą jakąś inną drogą niż ta, którą znała, zawsze
jechała przez Klimontów, Opatów, teraz mijali niezmiernie mało miejscowości, na
szosie pustawo, na poboczach las.
Nagle zaczęła się bać. Potwornie. Nie, nie! Tylko nie to! Nie! On chyba nie
zamierza...
Podobał się jej. Podobał się jej jak nigdy żaden chłopak czy mężczyzna.
Zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia. Pokochała go. Ale kiedy w owym
momencie lęku przymknęła oczy, na jej ślicznej twarzy pojawił się wyraz odrazy.
To zdarzyło się tylko raz, ale wystarczyło.
Wystarczyło, by zatruć to, co się już w niej, bardzo dziecinnej mimo krągłości
bioder i tych prowokująco rozpychających bluzkę piersi, rodziło.
Wystarczyło, by na myśl o tym, że ktoś, chłopak czy mężczyzna, może ją bodaj
pocałować, mdłości podchodziły jej do gardła. Jak wtedy, kiedy to się stało.
19
Kiedyś była sama w domu, odrabiała lekcje. Dzwonek do drzwi, pobiegła otworzyć,
w progu stał jeden z licznych „satelitów" jej siostry Joanny. Bardzo skądinąd
przystojny student anglistyki.
— Aśki nie ma — powiedziała i chciała zamknąć drzwi. Przytrzymał je ręką.
— Nie szkodzi, poczekam.
— Ale ja nie mam pojęcia, kiedy ona przyjdzie! W domu nikogo nie ma, a ja się
uczę.
— Uczysz się... Hm... Mam wrażenie, że nie tego, co trzeba. Podszedł bliżej,
chwycił ją za ręce, jego były wilgotne i gorące.
— Całował cię już ktoś? Szarpnęła się wściekle.
— Niech mnie pan zostawi!
Śmiejąc się, obrócił ją ku sobie, jego ręka przesunęła się po jej ciele,
odchylił jej głowę do tyłu i wsunął język w jej usta.
Było to niewypowiedzianie ohydne doznanie. Ten język wpychający się do jej ust
wraz z cudzą śliną. Mdłości podeszły jej do gardła, dusiła się, charczała, aż
wreszcie napalony samiec zrozumiał, że to, co robi, bynajmniej nie sprawia
przyjemności tej dziewczynce.
Wysunął język z jej ust, nie dość szybko jednak, by uniknąć strumienia wymiotów,
który trysnął z jej gardła. Słaniając się, poszła do łazienki.
Wściekły i trochę przerażony (ta mała gotowa zemdleć), wycierał sobie pobrudzoną
koszulę chusteczką.
— Wariatka! — krzyknął. — Jesteś nienormalna!
Pochylona nad miską klozetową Lilka wymiotowała, wymiotowała bez końca.
Siedziała potem na podłodze łazienki, czołem wsparta o brzeg wanny, tak
wyczerpana, że nie mogła płakać — i oprócz ciągle wstrząsającego nią wstrętu był
w niej bezbrzeżny żal. Pierwszy pocałunek. Jej pierwszy w życiu pocałunek. Więc
to wygląda tak. Więc książki kłamią, więc filmy kłamią. Dziewczyny kłamią! Nie
wszystkie czternastolatki były tak niewinne jak chroniona przez swą rodzinę
Lilka. Często rozmawiały o seksie, o tym, ile razy się
20
całowały i jakie to jest cudowne. Kłamią. Kłamią! Udają! One po prostu udają. To
im wcale nie sprawia przyjemności. To jest ohyda, ohyda.
Jest w tym wszystkim jakieś wielkie, totalne oszukaństwo. Nikomu nie powiedziała
o tym przeżyciu.
Młody student anglistyki nie przestał bynajmniej bywać w ich domu. Przychodził
do Joanny, jak gdyby nigdy nic. Rzucał czasem ku niej drwiące spojrzenia. A ona
teraz, na nich wszystkich, na tych świetnych chłopaków przychodzących do jej
siostry patrzyła podejrzliwie. Byli tacy sympatyczni. Przystojni. Czy Joanna
całowała się z nimi? Na pewno.
Chciała o tym z nią porozmawiać. Przecież Joanna chodziła na randki, zdarzało
się, że nie wracała na noc. Może ona, Lilka, naprawdę jest nienormalna? Może
tylko ona tak reaguje? A mama? Ilekroć widziała, jak czule objęta przez męża
unosiła ku niemu twarz, czasem lekko zarumienioną (to po niej Lilka
odziedziczyła skłonność do rumieńców), widziała, jak wymieniali czułe pocałunki,
zadawała sobie pytanie: jak to z nimi jest, czy mama lubi być całowana? Chyba
lubi — odpowiadała sama sobie. I dodawała: — Każda reguła ma swoje wyjątki.
Tak to sobie na razie wytłumaczyła. I — na wszelki wypadek — postanowiła, że
będzie starannie unikać sam na sam z kolegami siostry. Ze wszystkimi chłopcami.
Tak postanowiła. I oto kilkanaście miesięcy później wsiadła do samochodu
nieznajomego, niezwykle atrakcyjnego młodego mężczyzny, gdzieś ją wiózł,
zapadała noc, wokół las, to może się stać. Nie!
— Seks jest obrzydliwy — powiedziała wysokim, drżącym głosem.
Powiedziała to. Niech myśli, że jest nienormalna. Powiedziała to. Niech się z
niej śmieje.
Ale Marcin się nie roześmiał.
— Bywa taki — rzekł poważnie. I Lilka od razu się uspokoiła.
— A właściwie skąd ty, dziewczyno, wracasz? — spytał w chwilę potem.
21
Jakże była mu wdzięczna za zmianę tematu.
— Z Żubraczego - odparła głosem, który zdradza! jej wdzięczność i ulgę. — To w
Bieszczadach.
— Wiem. Czyżbyś jeździła konno? Obróciła się żywo.
— Znasz Żubracze?
— Ze słyszenia.
— Tam jest cudownie, mała stadnina, mam swojego ulubionego konia. Nazywa się
Zawieja — opowiadała spontaniczna, rozluźniona, znowu szczęśliwa. - A ty - skąd
wracasz?
— Bardzo prozaicznie: od ciotki z Sandomierza. Jeżdżę do niej na pierogi z
jagodami.
— Też lubisz? — ucieszyła się.
— Przepadam! A takich jak moja ciotka Eugenia nie robi nikt. Zabiorę cię kiedyś,
chcesz?
— Pewnie!
— Stoi.
Wszystko stało się nagle zwyczajne, swojskie. Jaka była głupia, że się czegoś
bała. Przecież z nią jest Marcin. Lubi pierogi z jagodami.
Parsknęła śmiechem.
— Z czego się śmiejesz? — zapytał.
— Wyobraziłam sobie ciebie umazanego jagodami.
— Zawsze się wtedy przekonuję, że z wąsami mi nie do twarzy. Teraz już oboje
się śmieli.
— No! Czegoś takiego właśnie wypatrywałem! — zawołał na widok małego, leśnego
parkingu. - Tu się na chwilę zatrzymamy.
— Zatrzymamy się? Po co?
— No... jakby to powiedzieć... Nie potrzebujesz przypadkiem... czy nie musisz...
Spiekła raka.
— Marcin! No, jaki ty jesteś...
— Prozaiczny?
— No wiesz... w książkach o miłości to się nie zdarza, żeby...
— Lubisz czytać?
22
— Pasjami.
— To widać.
— Widać?
— Nikt ci jeszcze nie powiedział, że jesteś romantyczną małą osóbką?
Powiedział to miękko i tak serdecznie jakoś, że fala ciepła objęła ją od stóp do
głów, naturalnie zabarwiając nieznośną czerwienią policzki. Patrzyli na siebie.
Patrzył na nią. Tonęła w miękkiej, szarozielonej barwie jego oczu. Jak bardzo są
zmienne! Często figlarne i trochę kpiące, a mimo to pełne słodyczy, która raz po
raz wypierała te figlarne zielone iskierki, które mówiły, aż nazbyt wyraźnie, że
ten brązowowłosy młody człowiek raczej nie traktuje życia zbyt serio.
Jak miło jest tonąć w takim dobrym, ciepłym spojrzeniu. Twarz mężczyzny tak
blisko i... i to jest dobre? Twarz przybliżyła się jeszcze bardziej, nie bała
się, czekała, pełna tajemniczej ekscytacji, ufna?
Nieoczekiwanie uśmiechnął się, błysnęły mocne, trochę nierówne zęby, rozwichrzył
ręką jej włosy.
— Lilka... — powiedział w zadumie. — Co to za imię? Chyba skrót, tak? Od
jakiego imienia?
— Liliana. Mam na imię Liliana, ale wszyscy nazywają mnie Lilka.
— Ja będę cię nazywał Lilinka...
Wypowiedział to pieszczotliwie brzmiące imię, jakby rzucał jej kwiat. W półmroku
samochodu jego oczy raz jeszcze zmieniły wyraz. Stały się magnetyczne,
przyciągające. Trwało to kilka sekund, ot tyle, ile kilka mocnych, powolnych
uderzeń jej serca.
Zatraciła się do zawrotu głowy, w nigdy dotąd nie znanej cudownej intymności.
Ale Marcin przerwał czar.
— No, to wyskakuj! — powiedział, otwierając drzwi po jej stronie.
Jeszcze nie oprzytomniała.
23
— Jak to wyskakuj? — Boże, te jego przeobrażenia, miał ją przecież pocałować.
— No... zdaje się, że musisz...
Powiedział to tak komicznie, że głucha, na wpół uświadomiona złość opadła.
— Och, Marcin! — śmiała się, jej oczy błyszczały, śmiała się szczęśliwym
śmiechem dziecka, które z niej raz po raz wydobywał. Jak raz po raz wydobywał z
niej kobietę...
Wysiadła.
Na małym leśnym parkingu nie było ani jednego auta. Niewysoki sosnowy las stał
zasłuchany w ciszę wieczoru, było cicho, a jednak jakieś niesłyszalne podmuchy
wiatru przemykały po wierzchołkach drzew, rozpylając aromat lasu, leśnych traw,
leśnych owoców. Powiewna mgiełka snuła się przy ziemi jak nici babiego lata,
którego nadejście zwiastowała. Było tak pusto, tak przeźroczyście cicho, że cały
świat wydawał się być jedynie małym cieniem, ot, zmarszczką na powierzchni
marzenia. Z ciszą ziemi współgrała cisza nieba pełnego wielkich, sierpniowych
gwiazd.
— Gdyby spadła gwiazda, to jakie byś wypowiedział życzenie?
— Żebyś się zaraz, teraz i natychmiast zarumieniła! Zarumieniła się.
— Och! Marcin, naprawdę!
— Naprawdę to w życiu nie myślałem, że dziewczyny naprawdę potrafią się
rumienić. Myślałem, że to tylko w książkach. No i widzisz, nawet nie musiałem
czekać, aż gwiazda spadnie.
Wyjął coś z kieszeni.
— Łap - powiedział, rzucając ku niej. Odruchowo wyciągnęła ręce.
— Co to jest?
— Gwizdek, dziewczyno. Jeżeli musisz wejść tam w krzaki...
— Nie muszę — zaprzeczyła wściekła. Ale musiała...
— To w razie czego zagwiżdż — ciągnął nieporuszony. — Pusto i cicho, ale nigdy
nie wiadomo, co się kryje w ciemnym lesie. Nie
24
odchodź daleko. Nie patrzę. Pilnuję. Trzymam straż. Gwizdek nie w łapce. Proszę
go włożyć do buzi, o, tak, dobrze.
Oddaliła się zła i rozśmieszona. Jak się gniewać na takiego chłopaka? Był samą
spontanicznością, samą radością, samą cudowną, cudowną przekorą.
— Mały miś, do lasu bał się iść — poleciał za nią głos cudownego chłopaka — ze
strachu drżał jak liść pluszowy miś...
— Marcin! — mogła tylko stale powtarzać jego imię.
— Ciemny las, tam wilki zjedzą nas — improwizował na poczekaniu — zmykajmy póki
czas. Hej, bracia, wraz...
Jak się można na kogoś takiego złościć? Jak nie zakochać się w kimś, kto
nazywają Lilinką?!...
Specjalnie przez chwilę marudziła (choć las był naprawdę ciemny i zły), aby ją
tym imieniem zawołał. Ale głos, który się odezwał, nie był jego głosem.
Popłynęły elektryzujące, synkopowane dźwięki, to nie Marcin, to Louis Armstrong
śpiewał, a Marcin, Marcin tańczył! Żywiołowo, spontanicznie, był samym rytmem,
samą radością. Tylko migały w świetle gwiazd jego długie nogi w beżowych
dżinsach, jego żółta koszula, jego twarz jaśniała, cały jaśniał.
Był to widok tak nieoczekiwany i tak niezwykły, że na moment zamarła. A on
tańczył, tańczył w świetle sierpniowych gwiazd.
— Tańcz, Lilinko! — zawołał, zobaczywszy ją. — Tańcz. Musimy trochę
rozprostować nogi. Lilinko! Tańcz!
Nie zapytał, czy umie tańczyć, może był tego pewny, a może to w tej chwili,
przywołanej z krainy marzeń, nie miało żadnego dlań znaczenia. Lilka rzadko
tańczyła, musiała przecież (musiał;) żyć inaczej niż jej rozflirtowana,
rozrywana siostra. Ale i ona w owej cudownej chwili nawet nie pomyślała, czy
umie tańczyć, czy nie, raczej nie, zawołał do niej: Lilinko, tańcz, Lilinko,
zawołał ją tym imieniem, więc jasne, że będzie tańczyła.
Z kasety płynęła muzyka stworzona do tańca, o ??????... ? Ale-xan... o Alexander
ragtime band...
— Tańcz, Lilinko! — śmiał się Marcin. — Nie ma to jak stary dobry jazz. Nogi
same podrywają się do tańca. Lilinko, tańcz!
25
Pustawą szosą przejechał samochód, w świetle reflektorów Lilka zobaczyła twarz
Marcina. Tę twarz, piękną, nieco impertynen-cką, rozświetlała ekstaza. Jak on
tańczył! Jak młody bóg. To tak się mówi, ale to może być prawda, to jest prawda.
Lilka czytała kiedyś, że hinduski bóg Siwa stworzył świat, tańcząc; Marcin
tańczył, stwarzał świat i stwarzał ją. Podskakiwała, wykonywała jakieś
nieprawdopodobne taneczne pas, śmiała się, wirowała, bo wirowało jej w głowie, i
z każdą sekundą stawała się jakąś nieziemską istotą, leśną boginką. Tak, leśną
boginką. Nazywam się Lilinka, leśna boginka!
A las stał cichy, zasłuchany. Ale szosą zaczęło przejeżdżać coraz więcej
samochodów. Jeden przyhamował i zatrąbił. Z innego jakiś stary mężczyzna
pogroził im pięścią. Od razu zrobiło się mniej czarodziejsko, tańczył, tańczyli,
lecz trochę zaczęła się bać,
— Marcin, nie boisz się?
— Czego?!
— No, mogą na nas napaść. Kiedyś na takim leśnym parkingu zabili jakichś
turystów.
Machnął beztrosko ręką, tańczył.
— Jestem Bruce Lee, Karate Mistrz — zanucił i w rytm zupełnie do tego
nieodpowiedniej muzyki, lecz niezwykle udatnie, odegrał pantomimę walki
wschodniej. Robił to z takim realizmem i tak nieodpartym wdziękiem, że Lilka
musiała się śmiać. Śmiała się, ale raz po raz trwożnie zerkała na szosę, co on
oczywiście zauważył.
Przystanął.
— No dobrze, jedziemy. Ale ja nie żartowałem. Naprawdę uprawiam walki wschodnie,
głównie karate. Nawet dzięki temu zarabiam na życie.
— Ty pracujesz? Mówiłeś, że studiujesz!
— Zgadza się. W dzień studiuję, a w nocy pracuję. Jako ochroniarz — w pewnej
hurtowni farmaceutycznej. Lekarstwa, sanitaria itp. Ja to nazywam po
staroświecku — skład apteczny. Pilnuję go przed włamywaczami. Ewentualnymi, ma
się rozumieć. Masz gdzieś blisko w plecaku jakąś kurtkę? Zrobiło się chłodno, a
ty jesteś bardzo rozgrzana.
26
Stała.
— Jeżeli nie masz, dam ci moją marynarkę.
— Co, aha. Kurtka. Mam. Ale, Marcin, dlaczego ty musisz pracować? Twoi
rodzice...
— Moi rodzice zapewniają mi dach nad głową i wyżywienie. Co do reszty — to już
ich odciążyłem. Mam... kosztowne potrzeby. Lubię dobrze się ubrać, lubię dobre
kosmetyki, lubię zaprosić dziewczynę do teatru i do dobrej restauracji.
— Mnie wystarczą pierogi z jagodami.
Roześmiał się, wyciągnęła z plecaka kurtkę, pomógł jej włożyć. Robił to odrobinę
dłużej, niż było konieczne, był blisko, poczuła jego ciepło, jego zapach, tę
upajającą wodę kolońską, teraz zmieszaną z lekkim zapachem potu. Nagle
zapragnęła, by wziął ją w ramiona, przytulił, nic więcej, tylko mocno przytulił,
otoczył całą tym ciepłem i tym zapachem, płynął od niego magnetyczny prąd.
— Gotowe — rzekł, otworzył przed nią drzwiczki samochodu i stał, przytrzymując
je w pełnej szacunku pozie idealnego kierowcy.
No i musiała się śmiać! Nigdy z nikim się tyle nie śmiała, lecz magnetyczny prąd
nie przestał płynąć.
— Ten samochód — powiedział, zamykając za nią drzwiczki — to moja część spadku
po ciotecznej babce z Paryża. Do podziału było sporo, ale znajdowałem się dość
daleko na liście kuzynów i pociotków. Kapnęło coś, a samochód bardzo mi się
przydał i posyłam cioci-babci serdeczne myśli w zaświaty. Jak teraz, kiedy
dzięki niemu cię poznałem.
Niemal nie słyszała, co mówił, a i w jego głosie było roztargnienie, czekała na
to, co teraz nastąpi, czekała, aby zapiął jej pas, zrobił to przecież, kiedy
wsiadła, więc i teraz... kiedy to było, ile to lat minęło od tej chwili... był
zawsze, zaraz zapnie jej pas, pochyli się ku niej i... Czekała. Nie zdawała
sobie sprawy z tego, jak wyczuwalne, jak wzruszająco naiwne jest to jej
oczekiwanie.
Już nic nie powiedział.
Wsiadł, zapiął swój pas, potem, bez słowa, robiąc to odrobinę
27
dłużej, niż było konieczne, zapiął jej. Znowu owionęło ją jego ciepło, jego
zapach.
Nieświadomie przymknęła oczy.
Uniósł jej twarz i pocałował ją. W czubek nosa. Uniosła powieki rozżalona i
trochę zła. Traktuje ją jak dziecko! Ale, choć istotnie w spojrzeniu, które
napotkała, błyskały żartobliwe (zielone) iskierki, było w nim jeszcze coś, jakaś
skupiona, magnetyczna siła, coś, co natychmiast uczyniło ją słabą, bezwolną;
niech się stanie...
Nie stało się nic. Marcin oderwał od niej oczy, opanowując się z widocznym
trudem. To wyczuła. Tak bardzo jeszcze dziecinna i niedoświadczona, wyczuła to i
— paradoksalnie — była mu zarazem wdzięczna i miała mu za złe. Przekręcił
kluczyk w stacyjce, spojrzał za siebie, ruszyli.
Przez długi czas jechali w milczeniu. Nie patrzyli na siebie. Ale — jak gdyby
wchłaniali się nawzajem. Wreszcie Lilka nie wytrzymała i zerknęła. Siedział
nieruchomy ze wzrokiem utkwionym w szosę umykającą spod kół samochodu. Siedział
w taki sposób, jak gdyby całkowicie o niej zapomniał, jakby był sam. Przestał
płynąć od niego ów magnetyczny, porywający ją, przyciągający do niego prąd.
Wydał jej się obcy, dorosły: czy to możliwe, że jeszcze przed kilkunastoma
minutami tańczyli, żartowali, byli tak bardzo razem? Poczuła się dosłownie
odcięta od niego.
Była już bliska łez, kiedy on się wreszcie jak gdyby obudził. Sięgnął ręką do
schowka, wyjął kasetę, wsunął do magnetofonu, popłynął głos, stłumiony,
nostalgiczny.
— Lubisz Chrisa Rea? — zapytał.
„Czy lubisz Chrisa Rea?" Boże, Boże. Chris Rea śpiewał w mieszkaniu obok, a może
piętro wyżej, minął rok, jak bardzo się wszystko zmieniło, ale znowu poprzez
czas i przestrzeń płynął magnetyczny prąd, zagarniał Lilkę wtuloną w kąt
przestronnego fotela w warszawskim mieszkaniu, zagarniał ją, zawracał wstecz.
Przytłumiony, nostalgiczny głos piosenkarza stwarzał nie istniejący już świat, t
o znowu jest, znowu półmrok samochodu; ten głos nasączał słodyczą aż bolesną.
Milczeli, ale jakże inne teraz było to mil-
28
czenie. Intymność i ciepło. Bliskość, która nie potrzebuje słów. Poza słowami
piosenki, piosenka za piosenką, Lilka, zauroczona, nie zdawała sobie sprawy, że
Marcin kilka razy przegrał tę stronę kasety w ciągu czasu, jaki ich jeszcze
dzielił od Warszawy. Przegrywał stale tę samą stronę, tylko tę, jak gdyby chciał
nieustającym potwierdzaniem utrwalić chwilę szczęścia.
Jak bardzo mu się to udało. Jak bardzo! Wystarczyło przecież, że ktoś puścił to
nagranie, a runęła solidnie budowana tama, bo ta chwila trwała. Trwała! Zamek z
piasku? Nie. Jeszcze nie. Jeszcze jadą. W ciszy. Do samego końca już cisza,
zaczarowana, dotykalna. Nic tu nie zmienił krótki dialog, już w rogatkach
Warszawy.
— Gdzie mieszkasz? — zapytał.
— Na rogu Koszykowej i placu Na Rozdrożu - odparła. - A ty gdzie?
— Na rogu Filtrowej i Orzechowskiej — odpowiedział.
— No, to masz blisko.
— Myślisz, że bym cię nie odwiózł, gdybym miał daleko?
— Nie myślę.
W ogóle nie myślała o niczym, pogrążona w realności przeżywanego marzenia. Nawet
ta krótka wymiana zdań, poświadczająca fakt, że już, już wjeżdżali do Warszawy,
dojeżdżali, nie zdołała zakłócić przepełniającej ją pewności, że ta jazda, ta
czarodziejska podróż będzie trwała wiecznie. Trwała. Tego nie może zmienić nic.
Lilka podciągnęła si