16829

Szczegóły
Tytuł 16829
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

16829 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 16829 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 16829 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

16829 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Sandor Marai Ziemia! Ziemia!... Wspomnienia Przełożyła i posłowiem opatrzyła Teresa Worowska CZYTELNIK Warszawa 2005 Tytuł oryginału Fold, Fold!... Emlekezesek © Heirs of Sandor Marai Csaba Gaal, Toronto Projekt serii Zbigniew Czarnecki Opracowanie graficzne Mateusz Czarnecki Redaktor Maria Mirecka Redaktor techniczny Hanna Bernaszuk Korekta Anna Piątkowska © Copyright for the Polish translation by Teresa Worowska, Warszawa 2005 © Copyright for the Polish edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik" Warszawa 2005 ISBN 83-07-03036-6 CZĘŚĆ PIERWSZA r Świat jest daleko, a nad naszym losem wciąż chrypi wojna ołowianym głosem. Wszystkich palący jad grzechu przenika, Żyda, chrześcijan, Europejczyka. Krwią poznaczono już domów odźwierza, / komu wierzyliśmy — zabity leży, dla czego warto było żyć — zhańbiono, dom nasz w jaskinię ścierwa obrócono. Wierni i wiara dziś na łasce hycla, otwarła bramy swe Apokalipsa. Nad światem krwawe oskarżenie hula, pogrzebie wkrótce, kto teraz przytula, martwy jutro, kogo całujesz dzisiaj, rankiem cię sprzeda, kto nocą kołysał. Boże Narodzenie 1944 Wszystkie wiersze Sandora Maraiego pomieszczone w tym tomie w przekładzie Teresy Worowskiej. Na Węgrzech imieniny są na ogół pogodnym, wypełnionym gośćmi, plemiennym świętem. Przeto zgodnie z porządkiem kalendarza gregoriańskiego, także w tamtym, 1944 roku, na 18 marca — dzień imienin Sandora — zaprosiliśmy na kolację grono krewnych. Przyjęcie przygotowaliśmy skromne, jak to w wojennych, naznaczonych niedostatkiem czasach. Jednak przyjaciele znad Balatonu także i w tamtym roku przysłali nam kilka butelek ognistego wytrawnego wina z dojrzewających na wulkanicznym gruncie winorośli. Był przejmujący chłodem wczesnowiosenny wieczór, więc dobrze się złożyło, że goście zebrani w słabo ogrzewanych pokojach mogli się rozgrzać także dzięki porządnym trunkom. Siedzieliśmy w jadalni starego budańskiego domu, w mieszkaniu, w którym przeżyłem wówczas blisko dwadzieścia lat. Bywają dni, które w instynktownym przeczuciu przeżywamy tak, jakby usłyszana nagle wiadomość czy przekaz miały wywrzeć bezpośredni wpływ na całe nasze życie — w takich chwilach nie wiadomo na ogół, co się stanie, ale wydaje się, że decydujące wydarzenie jest tuż-tuż, wyczuwamy jego aurę. Taką aurę miało nasze ówczesne imieninowe spotkanie w połowie marca 1944 roku. Nie wiedzieliśmy nic pewnego, ale wszyscy mieliśmy wrażenie, że coś się gotuje, że lada chwila nastąpi jakaś istotna, decydująca zmiana. W tamtych czasach, w epoce tragedii woroneskiej i innych wojennych dramatów, mieszkańcy zaciemnionego miasta, które dotychczas zostało jeszcze oszczędzone, nie prowadzili już tak ożywionego życia towarzyskiego jak dawniej. Ale tamtego wieczoru żona przygotowała imieninową kolację tak, jak to było w zwyczaju w dawnych, dobrych, przedwojennych czasach, gdy wydawaliśmy przyjęcia: z głębi bufetu wydobyta została rodzinna miśnieńska porcelana, stół zastawiono starym srebrem, a zamiast lamp elektrycznych nakrycia i gości oświetlały świece osadzone w dwóch francuskich świecznikach. Wokół owalnego stołu siedziało nas jedenaście osób. Tych jedenaście osób już nigdy więcej nie zasiadło do wspólnego posiłku. I nigdy już nie zasiądzie, ponieważ kilka z nich nie żyje. Pełgający blask świec tworzył intymny nastrój, opromieniając twarze zebranych, mieszczański, rodzinny krąg i sprzęty wokół. Nigdy nie kupowałem mebli; wszystko, co posiadałem, było niegdyś własnością naszych przodków i stanowiło schedę po dwóch rodzinnych majątkach z Górnych Węgier. Nie mieliśmy ani antyków, ani sprzętów ze sklepu meblarskiego: wszystko, co stało w naszych pokojach, świadczyło o guście i zwyczajach przodków. Drzwi pomiędzy pokojami były otwarte. Dziś, kiedy powracam myślami do tamtego rozjarzonego I'laskiem świec, tajemniczego obrazu, zdaje mi się, jakbyśmy my, budańscy potomkowie rodów z Górnych Węgier, jeszcze raz, po raz ostatni odegrali e-pizod z życia naszych ojców. Tego wieczoru jeszcze raz ożyło wszystko, co było scenerią i rekwizytami minionej epoki. Rozmowa początkowo nie kleiła się, ale wino i sekretny rodzinny język dobrze znających się ludzi pozwoliły wkrótce zapomnieć o sztywności pierwszych chwil. Po kolacji naturalnie pozostaliśmy przy stole, zgodnie z rodzinnym zwyczajem prowadziliśmy jeszcze długą rozmowę przy kawie i winie. Między gośćmi a gospodarzami rozgorzała niebawem namiętna dyskusja polityczna. Był to szczególny wieczór i pozostał mi w pamięci nie tylko z powodu tego, co po nim nastąpiło — a czego skutkiem było całkowite zniszczenie, rozpad pewnej formy życia — lecz także z innej przyczyny: była to bowiem chwila, w której mogliśmy przeczuć własne fatum nie tylko instynktownie, lecz także dojść do niego drogą dedukcji, dzięki odpowiedniej ilości informacji. Obecni goście, nasi krewni — wszyscy, z wyjątkiem jednego członka rodziny — byli zdecydowanymi przeciwnikami nazizmu. Ale wszyscy bali się zakończenia wojny i ostrożnym tonem wypowiadali rozmaite prognozy na temat tego, jak się ułoży najbliższa przyszłość, co przyniesie chłodna wiosna, jaka będzie sytuacja na frontach i czego Węgry mogą oczekiwać od zbliżającego się kataklizmu. Większość rozmówców zgodnie przypuszczała, że nie czeka nas nic dobrego. Ale popierający nazi-stów kuzyn wyrwał się od razu z legendami o nowej cudownej broni. Kraj był wówczas pełen tych bajek, opowiadano o broni, która zamraża wroga, o samolotach, które latają z szybkością błyskawicy, a piloci muszą być specjalnie przytwierdzani do siedzeń, by nie powypadać... Podobne głupstwa załatwialiśmy zazwyczaj machnięciem ręki. Tym, czego nie można było załatwić machnięciem ręki, był strach, obawa przed nadchodzącą rzeczywistością: zbliżała się decydująca faza wojny. Kiedy powiedziałem, że powinniśmy zerwać z Niemcami i przyjąć wszelkie konsekwencje, jakie z tego wynikną, większość gości ostrożnie przychyliła się do mego sądu; większość, ale nie krewniak, który sprzyjał nazistom. Podchmielony walił dłonią w stół i powtarzał frazesy ze wstępniaków gazetowych 0 „wytrwaniu" i „sojuszniczej wierności". Spróbowałem podważyć sens jego słów, lecz odpowiedź, którą usłyszałem, zdumiała mnie: — Ja jestem narodowym socjalistą — krzyczał. — A ty — wskazał na mnie palcem — nie możesz tego zrozumieć, bo masz talent. Ja nie mam talentu 1 dlatego potrzeba mi narodowego socjalizmu. Wielkie słowa zostały wypowiedziane, krewki kuzyn wyznał ważną prawdę swego życia i teraz z ulgą spoglądał przed siebie. Kilka osób roześmiało się, ale ich rozbawienie wydało się nienaturalne; tak naprawdę nikomu nie było do śmiechu. Kiedy zapadła cisza, odpowiedziałem, że nie ufam swojemu „talentowi", którego istnienia codziennie muszę dowodzić, ale nie byłbym zwolennikiem narodowe- 10 Ko socjalizmu nawet wówczas, gdybym nie miał talentu, co wcale nie jest takie niemożliwe... Kuzyn jednak kręcił głową z ponurą miną: — Ty tego nie możesz zrozumieć — powtarzał raz /a razem i uderzał się w piersi. — Teraz nadszedł nasz czas, czas ludzi bez talentów — podtrzymywał swoje dziwne samooskarżenie niczym bohater rosyjskiej powieści. — Teraz nadeszły nasze czasy!... W końcu wszyscy znów się roześmieli i zmieniliśmy temat. Nasi goście rozeszli się przed północą, bowiem w zaciemnionym mieście tramwaje kursowały tylko przez kilka godzin wieczornych. Kiedy w przedpokoju pożegnałem ostatnią osobę, odezwał się tele-lon. Poznałem głos jednego z przyjaciół, który był urzędnikiem w ministerstwie. Nie miał zwyczaju telefonować po nocy. Dlatego spytałem niespokojnie: — Co się stało? — Dziś w nocy Niemcy wkroczyli na Węgry. Powiedział to tak spokojnie, tak naturalnym tonem, jakby powiadamiał mnie o wydarzeniu towarzyskim. Był doskonałym, zdyscyplinowanym u-rzędnikiem. Przez chwilę milczeliśmy. Spytałem: — Gdzie są teraz? — Niemcy? Są tu, na Wzgórzu Zamkowym. Widzę z okna przejeżdżające czołgi. — A gdzie ty jesteś? — W ministerstwie. — Czy możesz zajść do mnie? — W tej chwili to niemożliwe — odpowiedział spokojnie. — Nie przepuszczą mnie między czołga- 11 mi. Ale może uda mi się wpaść jutro, jeśli mnie nie zatrzymają. — Dobranoc — powiedziałem, czując, że mówię coś głupiego. — Dobranoc — odparł poważnie. Odłożył słuchawkę. Nie aresztowano go nazajutrz, dopiero następnego dnia i od razu wywieziono do obozu dla internowanych. Tymczasem weszła pokojówka i w białych rękawiczkach, w których podawała do stołu, bo należało to do przedwojennego rytuału, zaczęła zbierać naczynia. Poszedłem do swego pokoju i usiadłem za biurkiem. Tamtej wiosennej nocy miasto pod moimi oknami było ciche. Tylko czasami słyszałem dudnienie czołgów jadących w kierunku Wzgórza Zamkowego; wiozły ludzi gestapo, którzy mieli zająć budynki urzędów. Słuchałem dudnienia czołgów i paliłem. W pokoju panowało miłe ciepło. W roztargnieniu patrzyłem na książki poustawiane na półkach, sześć tysięcy tomów, które przez lata gromadziłem, jeżdżąc po świecie. Był tu Marek Aureliusz, którego kupiłem u bukinisty nad Sekwaną, Rozmowy... Eckermanna, stare wydanie węgierskiej Biblii. I sześć tysięcych pozostałych. Ze ścian spoglądali na mnie z portretów ojciec, dziadek i dawno zmarli krewni. Pierwszego żołnierza rosyjskiego spotkałem w kilka miesięcy później, drugiego dnia świąt Bożego Narodzenia 1944 r. Był to młody człowiek, jak mi 12 się wydawało, Białorusin; miał typowo słowiańską twarz z szeroko rozstawionymi kośćmi policzkowymi i jasne włosy, których kosmyk wysunął się spod szpiczastej jak szyszak futrzanej czapki. Z karabinem w ręce wjechał konno na dziedziniec urzędu gminnego; w ślad za nim galopowało dwóch starszych, brodatych szeregowych o ponurych twarzach. Młody człowiek wymierzył we mnie karabin i spytał: — Ty kto? Odpowiedziałem, że jestem pisarzem. Staliśmy w śniegu, konie rżały i w kłębach pary ziały zmęczeniem z płuc. Zapewne i ten młodzieniec, jak na ogół żołnierze rosyjskiej jazdy, świetnie jeździł konno, ale nie oszczędzał wierzchowca: podczas cwału jeźdźcy rosyjscy nie unoszą się w siodle, lecz całym ciężarem górnej połowy ciała opierają się na zwierzęciu, ciało jeźdźca niemal nieruchomo przywiera do rumaka. Po cwale konie przestępowały w miejscu, rżały i dyszały. Chłopak nie zrozumiał mojej odpowiedzi i powtórzył pytanie. Tym razem już wolniej, dzieląc słowo na sylaby powiedziałem: „Pisatiel". Nie znałem rosyjskiego, ale nauczyłem się tego słowa, bo chodziły wieści, że Rosjanie nie robią pisarzom krzywdy. I rzeczywiście, chłopak rozchmurzył się. Jego młodą, dumną, dziecinnie surową, rumianą twarz rozjaśnił uśmiech. — Charaszo — powiedział. — Idi damoj. Zeskoczył z konia i wszedł do budynku urzędu gminnego. Zrozumiałem, że mnie odprawił i mogę wracać do domu. Jego towarzysze z patrolu nie zwracali na mnie uwagi. Przeciąłem zaśnieżony ogród i ruszyłem szosą w kierunku wiejskiego domu na 13 skraju lasu, w którym mieszkałem wówczas już ósmy miesiąc. Dom ten stał na ziemi właściwie niczyjej, w wielkim ogrodzie, na granicy wsi i letniskowej osady podbudapeszteńskiej. W ciągu minionych ośmiu miesięcy żyłem tu w otoczeniu uciekinierów i wygnańców. Dom na skraju lasu okazał się dobrą kryjówką: w tym czasie nie zaglądali tu ani Niemcy, ani węgierscy naziści, ani też przedstawiciele najrozmaitszych formacji zbrojnych strzałokrzyżow-ców, przyuczonych do polowania na ludzi. Spiesznie szedłem brzegiem rzeki do opuszczonego domu. Po Dunaju sunęła kra. Dwa dni wcześniej Niemcy niepostrzeżenie, niemal bezszelestnie opuścili wieś i całą okolicę. Budapeszt nie został jeszcze całkowicie otoczony przez Rosjan, w górnym zakolu Dunaju, wokół Ostrzyhomia1 i na przeciwległym brzegu rzeki walczyli, używając wszystkich rodzajów nowoczesnego uzbrojenia: sowiecka broń pancerna i szczególny rodzaj bardzo skutecznych miotaczy min, zwanych „organami Stalina"2, dniem i nocą pluły ogniem. Ale na prawym brzegu rzeki panowała względna cisza. Tylko czasami wybuchał gdzieś granat albo zrzucona z samolotu przez pomyłkę bomba burzyła zabudowania we wsi. Wyspę na rzece Rosjanie zajęli już kilka dni temu. Widzieliśmy ich z naszego brzegu, jak brodzą w śniegu i przygotowują stanowiska pancerne; ale do drugiego dnia świąt w naszej wsi nie pojawił się ani jeden sowiecki patrol. Tego ranka rozeszła się 1 Esztergom 2 Chodzi o tak zwane katiusze. 14 wieść, że do willi pewnego dyplomaty w sąsiednim miasteczku wprowadził się posterunek rosyjski pod iłowództwem jakiegoś majora. Mieszkańcy wsi u-znali, że najlepiej będzie, jeśli do rosyjskich regularnych sił wojskowych w sąsiedztwie uda się zaopatrzona w kołacz, struclę makową i orzechową oraz palinkę delegacja, która poprosi majora, by przysłał do wsi stały patrol, a wówczas może uda się uniknąć najść zabłąkanych i rabujących band żołnierskich. Major obiecał, że wieczorem przyśle do wsi czujkę, i nakazał, by zebrano wszelką broń. Ja także zaniosłem do urzędu gminnego swoją strzelbę myśliwską i właśnie wówczas spotkałem się z pierwszym żołnierzem rosyjskim. Brnąłem w śniegu brzegiem Dunaju. Zmierzchało. W półmroku na tamtym brzegu rzeki jak zimne ognie z okazji nieznanego święta wybuchały w górze niebieskie, czerwone, żółte i zielone komety rakiet: były to sygnały ogniowe piechoty rosyjskiej powoli prącej w kierunku Budapesztu; tą drogą prosili o osłonę pancerną dla wysuniętych do przodu stanowisk. Działa pancerne słyszałem z bliska i kilkakrotnie zabłąkana kulka zaświszczała mi koło u-cha. Ten świst był charakterystyczny i jednoznaczny, ale już tak do niego przywykłem, że nie zwracałem nań uwagi. W ciemności mignęło kilku znajomych ze wsi, poznali mnie i ukłonili się z zakłopotaniem. W tej podbudapeszteńskiej miejscowości w bardzo dziwny sposób mieszały się ze sobą chałupy najbiedniejszego bezrolnego chłopstwa z letnimi domami wielkomiejskiego, nowobogackiego mieszczaństwa. Cha- 15 łupy pobudowano na wzgórzu, zaś wzdłuż nadbrzeża Dunaju, niczym w ekscentrycznym wesołym miasteczku, stały rzędem pozbawione dobrego smaku letnie domy wzbogaconej po pierwszej wojnie światowej węgierskiej klasy średniej i dumnie prezentowały przedziwny chaos stylistyczny: była tu chata tyrolska, dworek w stylu gentry empire, kopia zamku normandzkiego i przypominający hiszpańską hacjendę dom z ogrodem. W „pańskich" domach obecnie prawie nie mieszkano, większość właścicieli wróciła na czas oblężenia do stolicy, uważano bowiem ogólnie, że Budapeszt „padnie w ciągu kilku dni" i w stolicy „mieszkańcy będą mieli do czynienia z marszałkami", podczas gdy na prowincji — z kapralami, co jest bardziej niebezpieczne. W rzeczywistości jednak każda z tych sytuacji była jednakowo groźna, zaś ci, którzy w czasie oblężenia pozostali w Budapeszcie, stłoczeni na długie tygodnie w piwnicach otoczonego miasta przeżyli wszelkie okropności towarzyszące spustoszeniu stolicy. Wielu właścicieli eleganckich domów uciekło na Zachód; ich domostwa zostały obrabowane jako pierwsze, zarówno przez Rosjan, jak i przez miejscową ludność. Pozdrawiający mnie w ciemności ludzie bez wyjątku należeli do wiejskiego proletariatu. Ich zakłopotanie zdradzało, że wielka zmiana, „historyczna chwila" wcale nie oznacza dla nich „wyzwolenia". Wyglądało na to, że lud, który od bardzo dawna żył jako wieczny sługa, już w tamtej chwili wiedział, że jego los się nie zmieni: dawni panowie odeszli, na- 16 dejdą nowi panowie, a on pozostanie sługą, jak nim był przez wieki. Miejscowy szewc, o którym mówiono, że jest komunistą, zdyszany zawrócił, pobiegł za mną i podenerwowany zaczął mi coś opowiadać. Gruby ten człowiek stał na mrozie bez wierzchniego okrycia i oburzony relacjonował, że gdy nadchodzący Rosjanie zobaczyli go na skraju wsi, zaczęli krzyczeć: „Burżuj! Burżuj!" i zerwali zeń płaszcz skórzany, który właśnie miał na sobie, po czym wcisnęli mu w rękę dwieście papierowych pengó1, poklepali po plecach przerażonego człowieka i odjechali. „Myśleli, że jestem burżujem — skarżył się płaczliwym głosem poszkodowany szewc — bo jestem gruby i mam skórzany płaszcz. A ja tak na nich czekałem!. ..". To rozczarowanie w głosie słyszałem wówczas po raz pierwszy. W domu panowała ciemność, światła nie było od dwóch dni — a później jeszcze przez wiele miesięcy. Mieliśmy za to opał; mieliśmy też mąkę, piętnaście kilogramów, w winnicy zakopałem dziesięć butelek smalcu, zostało też jeszcze mydło i kawa. Zachowaliśmy trochę ubrań, zaś na poddaszu, pod belką główną, w płaskim, blaszanym — żeby się doń myszy nie dobrały — pudełku po lucky strike'ach ukry- Pengó — węgierska jednostka pieniężna. 17 łem resztę naszych pieniędzy, cztery tysiące pengó; suma ta wystarczyć mogła wówczas na dwa miesiące życia. Tego dnia miałem nawet jeszcze papierosy. Domownicy już się pokładli, zaparzyłem sobie kawy i siedziałem sam do świtu w ciemnym pokoju, przed powoli gasnącym w piecu ogniem. Żywo pamiętam tamtą noc, ostrzej i lepiej niż wszystko inne, co nastąpiło potem. Coś się skończyło, jedną niemożliwą sytuację zastąpiła druga, podobnie niebezpieczna, ale zupełnie inna. Rosyjski żołnierz, który dzisiejszego dnia wkroczył w moje życie, był naturalnie kimś więcej niż tylko rumianym słowiańskim chłopakiem gdzieś znad Wołgi... Ten rosyjski żołnierz, nie mogłem o nim nie myśleć, dziś po południu ze wszystkimi skutkami tego zdarzenia wtargnął nie tylko w moje życie, lecz w życie całej Europy. O Jałcie jeszcze nie wiedzieliśmy. Znaliśmy tylko nagie fakty: Rosjanie weszli, Niemcy wycofali się, wojna niedługo się skończy — tyle zrozumiałem z tego, co się stało. Zrozumiałem zaraz potem, że musimy sobie teraz odpowiedzieć na jedno pytanie. Jeszcze nie byłem w stanie go sformułować, ale tamtej dziwnej nocy, gdy żołnierz ze Wschodu wmaszerował o wieczornej godzinie do węgierskiej wsi — a człowiek „rozumie" zawsze tylko to, co widzi, co słyszy i czego dotyka — skórą i wszystkimi zmysłami odczuwałem, że ów młody sowiecki żołnierz przyniósł do Europy pewne pytanie. Głośno i po cichu pytano o to na całym świecie już od blisko trzydziestu lat: czym jest komunizm? Jaki jest jego sens? Ci, którzy na nie odpowiadali, 18 mówili rozmaite rzeczy, w zależności od swych interesów, przekonań, wyborów politycznych i sytu-.teji międzynarodowej. Wielu kłamało albo przesadzało. Ale rozmawiałem też z ludźmi, którzy nie kłamali, i czytałem książki, w których — osoba au-mra stanowiła tu gwarancję — nie było przesady. W każdym razie żyłem w środowisku, w którym komunizm wymieniano zaraz po siedmiu grzechach Kłównych. Dlatego pomyślałem sobie wówczas, że ulu nadeszła chwila, w której muszę zapomnieć wszystko, co do tej pory słyszałem o Rosjanach i u komunistach. Chwila, w której na ciemnym, zaśnieżonym dziedzińcu urzędu gminy spotkałem po i az pierwszy sowieckiego żołnierza, także w moim /vciu rozpoczynała wielki egzamin, składający się / pytań i odpowiedzi i będący bilansem świata komunistycznego i niekomunistycznego; ten egzamin rozpoczął się jednocześnie dla całego zachodniego świata. W Europie pojawiła się oto nowa siła, a Armia Czerwona była jedynie jej wojskową wyraziciel-ka. Co to za siła? Komunizm? Słowianie? Wschód? Obok domu w ciemnościach nocy przechodzili ludzie, zbliżali się i oddalali. Ci błąkający się nocą ludzie mówili obcym językiem. Siedziałem w ciemnym pokoju i postanowiłem, że za wszelką cenę dokonam wysiłku oczyszczenia swego umysłu z dotychczasowych uprzedzeń i porzuciwszy resztki wspomnień z lektur i rozmów oraz zapomniawszy o oficjalnej antybolszewickiej propagandzie, postaram się bezstronnie obserwować Rosjan i komunistów. Tamtego popołudnia na własnej skórze przeżyłem coś, co przydarzyło się światłym umysłom Eu- 19 ropy dotychczas tylko dwa razy: w dziewiątym wieku1, gdy Arabowie dotarli do Autun i Poitiers, i w szesnastym, gdy Turcy podeszli pod Gyór i Erlau2. W Europie Wschodniej nie puszczono ich dalej. Łupieżcze podboje Dżyngis-chana, Tamerlana, Attyli były w tym regionie Europy wydarzeniami krwawymi, lecz przelotnymi, a wschodnie hordy na głos magicznej piszczałki, wieszczącej niewiadome azjatyckie, plemienne nieszczęścia, któregoś dnia nagle wyniosły się z Europy. Ale Arabowie wyruszyli na podbój chrześcijaństwa ze świadomością własnej odrębnej wiary, innego obrazu świata, rasy, umysłowo-ści. I gdy Karol Martell bastard pobił ich ostatecznie po Autun, w Europie pozostało po nich nie tylko wspomnienie rabunków, ale też wielkie pytania arabskiej kultury, na które trzeba było odpowiedzieć. Pozostawili po sobie nie tylko wiedzę o astronomii, nawigacji, medycynie, swoistą ornamentykę, wschodni sposób pojmowania natury, lecz także system liczbowy, który umożliwił myślenie techniczne i wyparł skomplikowany i trudny w użyciu system rzymski. Przynieśli nam helleńską samoświadomość, która już ledwie pełgała w mrocznych celach i skostniałych duszach średniowiecznych scholastyków, gdy Gerhard z Cremony przetłumaczył wreszcie na łacinę kilka tuzinów greckich dzieł literackich i naukowych, wśród nich niemal całego Arystotelesa... Na te postawione przez „barbarzyń- 1 Marai jest tu nieprecyzyjny, bitwa Karola Młota z Arabami pod Poitiers miała miejsce w 732 r., zatem w VIII w. 2 Niemiecka nazwa miasta Eger. 20 ców" wielkie pytania Wschodu świat chrześcijański odpowiedział dobrze: odpowiedział nie tylko orężem pod Autun, lecz także renesansem i humanizmem, które bez impulsu kultury arabskiej, przynoszącej helleńską, arystotelesowską świadomość, zapaliłyby iskrę w duszy człowieka średniowiecza o wieki później. Renesans był bez wątpienia reakcją na pierwszą wielką konfrontację ze wschodnim obrazem świata. Na drugi wielki atak ze Wschodu — podboje światopoglądu osmańskiego i wschodniego imperializmu — świat chrześcijański odpowiedział nie tylko bronią, lecz także wielką próbą odnowy — reformacją. Jak odpowie teraz mój świat, świat Zachodu, temu młodemu żołnierzowi, który dziś przybył ze Wschodu i zapytał mnie, bezimiennego pisarza europejskiego: „Ty kto?". Siedziałem w ciemności, w tej bardzo dziwnej ciemności, słuchałem ognia armatniego, który z monotonią maszyn fabrycznych łomotał pośród nocy i pustoszył wszystko to, co oddalone stąd o kilkanaście kilometrów było dla mnie jeszcze niedawno domem i światopoglądem... i próbowałem sobie wyobrazić, jak może brzmieć pytanie, które postawiłby mojemu światu ten odziany w kufajkę, zdrowy, jasnowłosy żołnierz słowiański. Nie zastanawiałem się nad odpowiedzią, bo wiedziałem, że podobne „odpowiedzi" nie są kwestią postanowienia. Humaniści nie „postanowili" renesansu ani też Luter nie „postanowił" reformacji. Odpowiedź formuje się samoistnie. Ja jednak próbowałem sobie wyobrazić, czego może chcieć ode mnie rosyjski żołnierz. 21 A Naturalnie zabierze świnię, pszenicę, olej; węgiel i maszyny, co do tego nie miałem wątpliwości. (Nie podejrzewałem jeszcze wówczas, że zabierze też ludzi). Ale czego może chcieć jeszcze, poza świnią, pszenicą i olejem? Czy będzie chciał także duszy, a więc mojej osobowości? Nie minęło wiele czasu i pytanie to z nieubłaganą siłą stanęło nie tylko przede mną, który rozmyślałem nad nim wówczas w nocy, w samotnym wiejskim domku. Dowiedzieliśmy się, że chce zabrać wszystko i na dodatek żąda jeszcze naszych dusz, chce podporządkowania naszych osobowości. Gdyśmy to zrozumieli, tamto spotkanie, przekroczywszy ramy losu jednego narodu, nabrało nowego sensu dla całego świata. Wielkie mocarstwa przekwitają prędzej niż tropikalne rośliny... historia pełna jest kości pozostałych po tajemniczych mamutach, jakimi były państwa Seleucydów, państwo nubijskie, Libia — kwitły one przez kilka historycznych chwil, by zniknąć bez śladu w piaskach. Tylko szaleniec mógł myśleć, że los tysiącletniego państwa węgierskiego będzie miał jakiekolwiek znaczenie dla wielkich ludów. Gdy stanie im ono na drodze, zdepczą je bez gniewu, obojętnie; jeśli w danej chwili mogą mieć z niego korzyść, wyznaczą mu pomniejszą rolę; wczoraj wyznaczyli nam ją Niemcy, jutro zrobią to Rosjanie. Taki jest los i mały naród może uczynić bardzo niewiele, by go zmienić. Ale na pytanie, które młody rosyjski bolszewik wniósł do mego życia — do życia nas wszystkich, którzy wychowaliśmy się na wzorach kultury Zachodu — chciałem odpowiedzieć bez uprzedzeń i stronniczości. Wydawało mi się, że 22 widzę w ciemności jego młodą, obojętną twarz. Nie była odpychająca, tylko przeraźliwie obca. W tamtej chwili, na tamtym etapie wojny nie tylko ja — „mieszczański" pisarz węgierski w węgierskim wiejskim domu — rozmyślałem o Rosjanach i. pełną niepokoju ciekawością. Także Anglicy, Francuzi i Amerykanie obserwowali ich z wyczekiwaniem i niepewnością. Wielki naród kosztem niewyobrażalnych ofiar odwrócił kierunek dziejów pod Stalingradem — a ja spotkałem dziś jednego z przedstawicieli tej ogromnej siły. Wielu ludziom, o-liarom nazizmu, ten młody Rosjanin przyniósł na pewno wyzwolenie, ucieczkę od nazistowskiego terroru. Ale nie przyniósł wolności, bo sam jej nie miał. Lecz tego jeszcze wówczas na ogół nie wiedziano. Przez dwa tygodnie to przychodzili, to znikali, pojawiali się niespodziewanie, w pojedynkę, po dwóch. Na ogół czegoś chcieli: wina, jedzenia, czasami tylko wody. Po przeminięciu pierwszego napięcia te spotkania miały ludzki charakter, ale był w nich element aktorski i odbywały się w sposób wyuczony. Po przywitaniu i ustaleniu podstawowych pojęć pozostawały nam bardzo ograniczone możliwości porozumiewania się. Wśród domowników znajdowała się pewna młoda kobieta, która u-kończyła studia w Pradze i biegle mówiła po czesku. Była naszą tłumaczką, Rosjanie na ogół rozumieli, co mówiła. 23 Przychodzili dniem i nocą, wchodzili bez dzwonienia i pukania. W pierwszych dniach czasami bywaliśmy zaskoczeni, gdy w najbardziej nieoczekiwanych chwilach przed naszym łóżkiem czy przy stole pojawiał się nagle Rosjanin z karabinem. Ale prędko do tego przywykliśmy. Większość z nich nie pozostawała długo. Kiedyś przyszło ich trzech, dwóch oficerów i szeregowiec. Oficer, jak się później zorientowaliśmy, zaczynał się w wojsku sowieckim od majora; zazwyczaj ukończyli już oni szkołę wojskową, mieli ordy-nansów i w większości znali choć trochę niemiecki. Ale obsypani gwiazdkami żołnierze poniżej stopnia majora nie byli prawdziwymi oficerami. Ponadto istniały tu też jeszcze inne rangi, stosunki podległości i zwierzchnictwa, w których obcym trudno się było zorientować; funkcjonowali na przykład oficerowie polityczni, którzy z ramienia partii kontrolowali zawodowych żołnierzy, ale nietrudno sobie wyobrazić, że także ów oficer politycznymusiał mieć swojego zwierzchnika w armii. Przed kilku laty, w pierwszym roku wojny czytałem wydrukowaną w Szwajcarii książkę, której rosyjski autor, niejaki Basseneff, próbował przedstawić sowiecką „armię ludową". Ta książka przypomniała mi się teraz, ale prędko zrozumiałem, iż rzeczywistość jest znacznie bardziej skomplikowana, niż ją przedstawił ów wojskowy autor. Owych trzech przybyszów na przykład należało do szarży, którą jedynie z trudem dałoby się opisać za pomocą zachodnich pojęć wojskowych. Byli młodzi — szeregowiec-gapiowaty woźnica; oficerowie iroche podpici. Zjawili się około południa, starałem •lc przyjąć ich uprzejmie, według własnych norm wtchowania, bo doświadczyłem już, że ten sposób imkiowania najbardziej skutecznie powściąga ro-•Vlskich przybyszów: podałem im rękę, zaprosiłem, usiedli, poczęstowałem resztką moich papiero-• i nalałem im palinki, po czym czekałem, co na-i|'i. Elegancja w obejściu, zewnętrzne formy to-i /yskie często dobrze działały na Rosjan. Na ogół Mali się z hałasem, wykrzykiwali słowa „broń" i i I rinann", to jest szukali Niemców, ale po pierw-< h uprzejmych zdaniach i gestach wyrażających i. inność uspokajali się. Teraz też tak było: kiedy I niosłem kieliszek zpalinką i powiedziałem „na i nowie", wszyscy trzej powstali i z kieliszkami w r grzecznie odwzajemnili pozdrowienie. Potem uMcdli wokół pieca — zupełnie tak samo, jak pod-v/as ćwiczeń wojskowych przysłani na kwaterę żołnierze z gospodarzami — i zaczęliśmy rozmawiać. Członkowie mojej rodziny — żona, chłopiec, którym się opiekowaliśmy, oraz młoda kobieta, która /nala czeski — siedzieli między gośćmi. Sytuacja była szczególna i inna od tych, jakich oczekiwaliśmy na podstawie niepokojących wieści przynoszonych przez uciekinierów. Zacząłem odczuwać coś w rodzaju nadziei. Nadzieja ta w początkowym okresie nie była zupełnie bezpodstawna. Ze strony oficerów i szeregowców regularnego wojska — szczególnie, gdy nie l»vli pijani lub w pobliżu znajdowało się wyższe dowództwo — nie spotkała nas ani naprawdę wielka strata, ani żaden tragiczny wypadek. Wyjątki, roz- 25 maici rabusie zaczęli się pojawiać już w pierwszych dniach, ale na ogół podkradali się o zmroku, próbowali wniknąć do mieszkania, mieli broń, żądali zegarków, alkoholu, wody kolońskiej i natychmiast znikali z łupem. Było wyraźnie widać, że złodzieje mieli nieczyste sumienie, bowiem ze strony dowództwa mogli oczekiwać natychmiastowej kary na miejscu przestępstwa. Ale wojsko regularne, szczególnie zaś w pierwszym okresie oficerowie czasami zachowywali się w naszej małej wiosce ze zrozumieniem sytuacji — inaczej niż w pobliskiej stolicy, gdzie rabunek i gwałt odbywały się właściwie za przyzwoleniem dowództwa. Trzech żołnierzy sowieckich siedziało jak towarzystwo wokół wiejskiego pieca. Woźnica był całkiem głupi, ale i on starał się jak mógł i naśladował zachowanie kapitanów. Opowiedzieli mi, czym zajmowali się w cywilu — jeden z nich był rysownikiem — i zapytali o moją profesję. Była to moja pierwsza rozmowa z ludźmi sowieckimi i znów przyszło mi doświadczyć, że „pisarz" to dla Rosjan magiczne pojęcie. Od chwili, gdy powiedziałem, że jestem pisarzem, patrzyli na mnie z takim szacunkiem i uwagą, jakbym był wyjątkową istotą. Rozejrzeli się po pokoju, którego skromne umeblowanie — sprzęty jak w bungalowie — naprawdę nie robiło eleganckiego wrażenia (dom nie był mój, osiem miesięcy temu wprowadziłem się tu na prośbę przyjaciół), lecz ich najwyraźniej poruszyło to, co zobaczyli. Młodszy kapitan, ów rysownik, oświadczył, że bardzo się cieszy, że mnie poznał, bo „lubi takich ludzi" jak ja. Interesowali się też, czy to mój dom. 26 Kiedy powiedziałem, że nie mój, zaczęli entuzja-łtycznie dowodzić, jak dobrze żyje się sowieckim pisarzom, upewniali mnie, że w Związku Radzieckim miałbym już dom, ogród i auto. Starszy w prze-ludnym odruchu serdeczności zapytał mnie, czy nie > hec się wprowadzić do którejś z eleganckich willi w okolicy, bo on mi to może z łatwością załatwić. Z uśmiechem odmówiłem jego propozycji. Wszystko było dziwne i dziecinne; i tak napraw-«lc nie rozumiałem ich szacunku dla pisarza. Starałem się dowiedzieć, co znają z literatury rosyjskiej i kwiatowej. Na zadane przeze mnie pytanie jeden przez drugiego przekonywali mnie, że „wszystko", l»o w domu, w Związku Radzieckim „wszyscy czytają". Pytałem dalej, bo chciałem się dowiedzieć konkretów; wówczas jeden z nich wymówił nazwisko Puszkina, a drugi — Lermontowa. Później przekonałem się, że te dwa nazwiska — szczególnie Puszkina — znają wszyscy, wspomnienie obowiązkowych lektur szkolnych zawarło się dla nich w nazwisku tego poety. Na dźwięk nazwisk Tołstoja czy Dostojewskiego potakiwali, ale widziało się, że nic im one nie mówią. Podczas rozmowy jeden z nich, bardziej podpity, próbował objąć młodą tłumaczkę. Ale wystarczyło jedno moje spojrzenie, by puścił jej rękę, zaś jego towarzysz, rysownik, powiedział doń z wyrzutem kilka słów. Potem już cała trojka zachowywała się correct. Na pożegnanie uścisnęliśmy sobie ręce, odprowadziłem ich do bramy ogrodowej — która wtedy jeszcze istniała — i za-i zekałem, aż wsiądą do sań. Byli młodzi i weseli, mieli zielone sanki — jeden Bóg wie, gdzie je zdo- 27 byli — u szyi konia podwiązali dzwoneczki jak przy trojce: cały ten obrazek przypominał idylliczną rycinę z czasów wojen napoleońskich. Moi goście odjechali przy głośnym dźwięku dzwonków i za zakrętem, w dole ogrodu zaczęli jak szaleni strzelać w powietrze z karabinów maszynowych. Podrostki, pomyślałem, kiedy sanki zniknę-ły na śnieżnej drodze, w chmurze mgły, to jeszcze podrostki, młode chłopaki. Wróciłem do domu i omówiliśmy z domownikami szczegóły tej niezwykłej wizyty. Napięcie osłabło: Rosjanie, miejmy nadzieję, nie są tak groźni, jak o nich mówią — taka była optymistyczna konkluzja naszej rozmowy. I to o nich pisał Stendhal, kiedy w świcie Napoleona wycofywał się spod Kijowa: Cet ocean de barbariepuante — przypomniałem. Rzeczywistość, mniemaliśmy, jest jednak inna: ci młodzi ludzie byli niewykształce-ni, ale skąd mieliby mieć wykształcenie żołnierze wschodniej armii? W każdym razie byli zdrowi, weseli i nieuprzedzeni. Poza tym szanowali pisarzy. Nie zapominajcie — powiedziałem moim domownikom — że przyszli ze Wschodu, gdzie już za Asy-ryjczyków, w epoce Hammurabiego pismo miało swojego boga, którego imię brzmiało Nabu... — tak sobie żartowaliśmy. Naturalnie zaczęło mnie interesować, dlaczego dla Rosjan zajęcie pisarza jest czymś magicznym. Któregoś przedpołudnia zjawił się u nas rosyjski oficer sztabowy — major albo podpułkownik — z licznym gronem oficerów: byli ubrani w skórzane kurtki, mieli znakomite oficerki, rękawice na fu- 28 i\ płaskie czapki wojskowe, a na naramiennikach i >if paski określające rangę. Major mówił płynnie t»n niemiecku. Ci goście nie usiedli u nas; przy-h/Ii z sąsiedztwa, gdzie podejmowano ich obiadem i udzie usłyszeli, że w domu obok mieszka pisarz, i heieli więc sobie obejrzeć to dziwne zwierzę. Wizyta trwała krótko, ale była wyczerpująca. Oficerowie ze szpicrutami w rękach stali półkolem wokół majora na środku pokoju, na piersiach mieli zawie-»/one lornetki na skórzanych rzemieniach; wyglą-iluli jak ilustracja z książki o wodzach wojskowych. Major zapytał, czy to ja jestem tym pisarzem? Na-Hicpnie dokładnie mnie obejrzał. Skinął na jedne-K«> z oficerów, by zrobił mi zdjęcie. Na stole stała moja maszyna do pisania z rozpoczętym tekstem. Stanowczym głosem, choć uprzejmie spytał, czy pracuję i nad czym? Odpowiedziałem, że w obecnej sytuacji życiowej nie jestem w stanie zabawiać się idnieniami literackimi, ale piszę dziennik, któ-icząłem jeszcze przed wojną. Kiwnął głową jak , kto całkowicie to rozumie, i zapytał, czy zapi-vv dzienniku wszystko, czego doświadczam? wszystko, odparłem, tylko to, co, jak sądzę, jest ne. To niech pan zapisze — rozkazał poważnie i mowo — że odwiedził pana oficer rosyjski i nie inbiłpanu żadnej krzywdy. Niech pan też zapisze, • mv oficer widział dom Tołstoja w Jasnej Polanie, i 11 u y został całkowicie zniszczony przez żołnierzy z pańskiej ojczyzny. Zapisze to pan? — spytał surowo. Obiecałem, że zapiszę. (Sytuacja nie stwarzała możliwości dyskusji z rosyjskim oficerem, dlatego 29 też nie mogłem mu powiedzieć, że poprzedniej nocy w naszej wsi rosyjscy żołnierze zniszczyli i obrabowali dom Zsigmonda Móricza1, zabłocone buciory deptały po porozrzucanych na podłodze rękopisach pisarza. Taka jest wojna, zawsze potworna, a zabłocone buciory zawsze depczą w obcym kraju porozrzucane na podłodze rękopisy). Rosyjski o-ficer rozglądał się jeszcze przez chwilę, po czym wzruszył ramionami, uniósł dwa palce do daszka czapki, poważnie zasalutował, odwrócił się na pięcie, skinął na pozostałych i opuścili dom. Zdumiony patrzyłem za nimi. Tym zapisem wypełniam, co wówczas obiecałem. Wszystko to było inne od tego, czego oczekiwaliśmy. Tak całkowicie inne i zaskakujące, że ogarnęły mnie wątpliwości, jak człowieka, który pobłądził w ciemności i nie znajduje żadnego drogowskazu. Cóż to za ludzie? Bo po kilku minutach przybiegła z sąsiedniego domu pokojówka i opowiedziała, że ci sami oficerowie, którzy przed chwilą jedli u nich obiad, po obiedzie ucałowali dłoń pani domu, uprzejmie pożegnali się i zaszli do nas obejrzeć sobie pisarza, po odjeździe wysłali do gospodarzy swego szofera z karabinem maszynowym, który zażądał, by pan domu natychmiast oddał złoty zegarek, który miał na ręce. Obrabowany właściciel willi, który podczas obiadu, niczego nie podejrzewając, sprawdził w obecności gości, która jest godzina, 1 Zsigmond Móricz (1879-1942) — jeden z najwybitniejszych pisarzy węgierskich pierwszej połowy XX wieku, miał dom w Leanyfalu. i /csiony potwierdził po chwili tę wiadomość. vlr wobec tego czemu pocałowali moją żonę w rę->cf" - pytał bezradnie. Zaczęliśmy odkrywać, że ¦Kosjanie mają w sobie coś zagadkowego. Kilku Żydów, którzy ukrywali się we wsi i tu prze-iwali miesiące prześladowań ze strony Niemców i węgierskich strzałokrzyżowców, nabrało teraz od-* »iKi i wyszło z ukrycia. W sąsiedztwie mieszkał pe-<¦ icn starszy człowiek z rodziną, był on aptekarzem, - vł we względnym dobrobycie i udało mu się ukryć >r/cd prześladowaniami strzałokrzyżowców. Ko-Mdy w jego rodzinie bały się jednak Rosjan. Podpis odwiedzin pierwszego Rosjanina ten stary czło-Mck — który z białą brodą wyglądał jak dostojny Mtriarcha — stanął przed przybyszem i uroczyście ¦świadczył mu, że jest Żydem. Scena, która po tym ustąpiła, była ze wszech miar zaskakująca: po tym ¦świadczeniu Rosjanin uśmiechnął się, zdjął z szyi urabin maszynowy, podszedł do starca i zgodnie z osyjskim zwyczajem serdecznie ucałował go w oba •uliczki. Powiedział, że on też jest Żydem. I przez hwile niemo, przyjaźnie ściskał mu rękę. 1\> czym założył znów na szyję karabin maszyno-vy i zawezwał pana domu, by wraz z domownikami .tunął w kącie pokoju twarzą do ściany i z podnie-.innymi rękami. Gdy starzec nie zrozumiał od razu, /ego od niego oczekuje, wrzasnął nań, by się ruszał, ix) powystrzela wszystkich jak kury. Cała rodzina stanęła więc w rogu pokoju z rękami podniesionymi do ¦?ory, Rosjanin zaś spokojnie i niespiesznie obrabo-vuł ich dom: był fachowcem w tej profesji, ze znawstwem opukał piec, ściany, powyciągał szuflady, zna- 30 31 I lazł ukryte kosztowności i całą gotówkę rodziny, o-koło czterdziestu tysięcy pengó. Wszystko to pochował po kieszeniach, po czym poszedł sobie. Wino potrafili wywąchać jak myśliwskie psy zwierzynę. Kolbą karabinu ostukiwali podłogę piwnic — gospodarze w wielu miejscach zakopywali beczki, ale Rosjanie już się wyuczyli forteli odnajdywania wina — i gdzie podłoga wydawała głuchy dźwięk, tam zaczynali kopać, aż znaleźli trunek. Rozmach ataku armii rosyjskiej zatrzymał się w dwóch regionach kraju; gdy oddziały przechodziły przez okolice tradycyjnie znane z wytwórstwa wina, atak można było kontynuować, jedynie wzywając posiłki — oficerowie mieli wielkie trudności z poganianiem żołnierzy naprzód. Tak się stało w okolicach Matry1 i Balatonu. Każde ich zachowanie wydawało się nieprzewidywalne. Zdarzało się, że Rosjanin, który zjawiał się przed południem, miło rozmawiał z członkami rodziny, wzruszony pokazywał fotografie swoich bliskich, głaskał główki dzieci znajdujących się w izbie, częstował je cukierkami czy jabłkiem, po pewnym czasie nieoczekiwanie wracał i — po południu lub późnym wieczorem — obrabowywał tę samą rodzinę, z którą przed południem tak przyjaźnie gawędził. Po- 1 Matra — łańcuch górski w środkowo-północnych Węgrzech, okolica znana z produkcji doskonałych białych win. nicważ w tych dniach — a także później — wyobraźnia ludzi była wystawiona na poważne próby, nic dawałem wiary wszystkim historiom, jakie opowiadano o Rosjanach, i tu zapisuję jedynie te, które przydarzyły mi się osobiście lub o których prawdziwości całkowicie się przekonałem. To prawda, że słowo „pisarz" było wyrazem magicznym dla większości Rosjan — podobnie zresztą, jak aktor, lekarz czy początkowo nawet ksiądz! — die miałem się przekonać, że nie zawsze działało ono / czarodziejską siłą. Któregoś przedpołudnia /jawił się u nas Rosjanin i zażądał mąki — przysła-ti go naturalnie miejscowi, sąsiedzi, którzy wiedzieli, ze mamy w ukryciu trochę zapasów; próżne było tłumaczenie, że to dom pisarza, znalazł to, czego H/ukał, i wśród gniewnych pomruków zabrał worek /c sobą. Około Nowego Roku pozostaliśmy w domu bez kawałka chleba. Przyszło mi doświadczyć, że Kłód jest większym panem od złota: o świcie wyruszyłem z przewoźnikiem na lichej łódce przez Dunaj, na którym unosiły się wielkie kawały kry, chciałem dotrzeć do wsi położonej na wyspie, bo chodziły słuchy, że tamtejszy młynarz daje mąkę za złoto. Wiejskiego Shylocka — był to gruby Szwab1 0 niemal fioletowej twarzy — znalazłem we młynie 1 bez słowa położyłem przed nim mały kobiecy szwajcarski zegarek ze złotą kopertą, jedno z ostatnich naszych precjozów. Młynarz ów znał się nie tylko na mące, lecz także na złocie: fachowo niczym 1 Szwabowie — ogólna nazwa osadników niemieckich (nie tylko ze Szwabii) na terenie Węgier. 32 Ziemia!... 33 zegarmistrz otwarł kopertę zegareczka, wyjął z szuflady stołu szkło powiększające i dokładnie obejrzał próbę. Było to dobre złoto, osiemnastokaratowe. Westchnął i udając smutek oddał mi zegarek. — Nie ma mąki — powiedział i bezradnie rozłożył ręce. — W nocy całą mąkę zabrali Rosjanie. I rzeczywiście, staliśmy tak — głodny złota młynarz i głodny mąki pisarz — bezradni w samym środku skomplikowanej sytuacji międzynarodowej. Wróciłem do domu z pustymi rękami i podczas gdy łódka manewrowała pomiędzy krami, zmierzając ku brzegowi rzeki, na którym trwał ciągły ogień armatni, ponieważ Rosjanie z wielkimi siłami wyruszyli w stronę Pesztu — zadumałem się nad tą dziwną sytuacją życiową. W tamtej chwili rozumiałem całą powagę losu dawnych pionierów. Wyjątki zdarzały się dość często, ale w ciągu pierwszych dwóch tygodni — dzięki wyższemu dowództwu rosyjskiemu zakwaterowanemu w naszej wsi — na ogół dawałem sobie radę z odwiedzającymi nas Rosjanami. Uprzejme obejście, ton głosu używany w towarzystwie działał na nich na ogół uspokajająco; była to specyficzna mieszanka stylistyczna, na którą składały się wstępny kredyt zaufania, zdecydowana odmowa, gdy zachodziła potrzeba, a także sposób mówienia człowieka dorosłego, gdy zwraca się do młodszych, przeplatany z rezygnacją pokonanego — wszystko to czasami działało na nich. Znaczenie słów nie liczyło się — nawet z pomocą tłumaczki porozumieć się z nimi można było jedynie z wielkim trudem — oddziaływały raczej ton, 34 a .1 ^losu, postawa i spojrzenie. To uspokajanie I'vlo czasami bardzo męczące, bo pojawiali się >mi nocą, w pojedynkę i grupami, piechotą i i no. Niejednokrotnie zdarzało się, że w sieni do- uatykałem się na konie, które spokojnie rozglą- ^ się dokoła, podczas gdy jeźdźcy — Kozacy — > tli się po kuchni w poszukiwaniu jadła czy na- 11. Człowiek jest istotą o wielkich umiejętnoś- li przystosowawczych, szybko więc znalazłem ob, jak się uwalniać od nieproszonych gości: mawiałem naraz tym samym głosem do koni i udzi, i skutek był niejednokrotnie taki, że wy- Jzili. W takich chwilach czułem się jak domp- ¦ i po udanym numerze z lwem. W rzeczywisto- . i nie byli oni ani lwami, ani innymi bestiami — i"- li dziecinni i prostaccy. I 'onieważ jednak armia składała się z bardzo wielu lypów ludzkich, kategoryzacja wydawała się niemożliwa; zamiast tego królowało nieodpowiedzialne uogólnienie, które pod zbiorowym pojęciem „Rosjanie" rozumiało wszelkie te zjawiska ludzkie, tukie w tamtych tygodniach dane mi było poznać. I )o dzisiaj nie jestem w stanie rozróżnić Ukraińca iul Białorusina, choć, jak mówią, istnieje pomiędzy mini wielka różnica pod względem temperamentu i kultury. My w tamtych tygodniach zaznajamialiśmy się z żołnierzami Drugiego Frontu Białoruskiego, a ta potężna organizacja wojenna składała się / ogromnie wielu elementów: byli tu ludzie z odleg- poskramiacz 35 łego Wschodu, skośnoocy, żółtoskórzy, o chińskich wąsach, Tatarzy i Mongołowie, dalej byli szaroocy, jasnowłosi Sybiracy, byli też Kozacy, którzy i tu jeździli na koniach jak nikt inny; sam widziałem w tych dniach, jak po dwunastu stopniach wiodących do willi w sąsiednim ogrodzie dwóch Kozaków z całkowitą obojętnością wjechało na koniach. Było ich bardzo wielu, byli rozmaici, skomplikowani i niepojęci. Lecz przede wszystkim byli zaskakujący: najpierw w taki sposób jak dzieci, a zaraz potem jak nieznany gatunek ludzki, którego zachowań i reakcji nie sposób przewidzieć. W jednym z nieodległych domów mieszkała pewna starsza dama ze swoją służącą, była wdową po którymś z ministrów. Wykształcona ta osoba samotnie pędziła dni wśród pięknych mebli w stylu empire; była potomkinią jednego z niemieckich rodów książęcych, któryś z jej przodków walczył u boku Kutuzowa przeciw Napoleonowi i ów niemiecki generał był jedną z postaci zbiorowego pomnika, który upamiętnia Kutuzowa i jego towarzyszy broni na jednym z moskiewskich placów. Na czas okupacji rosyjskiej starsza dama postanowiła wykorzystać ten atut w kontaktach z Rosjanami. I rzeczywiście, któregoś dnia, gdy zakwaterowano u niej pewnego rosyjskiego pułkownika wraz z adiutantem, gospodyni, ubrawszy się elegancko, zapukała do gościa z fotografią, która przedstawiała pomnik moskiewski, i poprosiła o o-chronę. Rosyjski pułkownik wysłuchał jej, długo oglądał fotografię, na której został uwieczniony przodek starszej damy, po czym nakazał jej, by wy- 36 wadziła się do służącej do kuchni, bo on, puł-vuik, życzy sobie zajmować w pojedynkę jej pań-pokoje. Tak się też stało: starsza dama nie ob-iła się. Należała do typu ludzi samoświadomych, rniosła się więc na żelazne łóżko jednej ze swo-sl liżących w kuchni, czytała Pustelnię parmeńską i /cdpołudniami przyjmowała tu przyjaciół, nie-i/nie i z elegancją, jak Maria Antonina w piwni-h Conciergerie. Zdarzyło się też, że po wypro-•s .ul/cc pułkownika — starsza dama w dalszym ciągu pozostała w kuchni, podejrzewając, że kwaterowanie żołnierzy tak prędko się nie skończy — zjawił się u niej rosyjski szeregowiec z chorą nogą. \ był wieczorem i prosił, by pozwolono mu umyć i i przespać się w kuchni, obok kobiet. Nie było ; obić, trzeba się było zgodzić. Noc przeszła spo-. line. Rankiem Rosjanin podziękował za gościnę, po i/yra zażądał od starszej pani napisanego — po niemiecku! — zaświadczenia, bumażki, w której po-Iwicrdza, że on, ów Rosjanin, spędził noc w tym domu, w tej to a tej wsi. Znów otrzymałem dowód li u to, że „pismo" było ważne dla Rosjan, owa bu-mazka, tajemnicza rzecz, litera. Starsza pani na próżno tłumaczyła mu, że wydane przez nią zaświadczenie nie będzie miało żadnej wartości; w istocie, irutlno było zrozumieć, jakie nadzieje łączył z tym papierkiem ów żołnierz, który oderwał się od swego oddziału, w czym mogło mu pomóc wobec władz łowieckich zaświadczenie napisane ręką wrogiej obywatelki, i to po niemiecku. Ale nie było jak targować się z gościem, nie ustąpił, póki nie otrzymał papierka. Wówczas pożegnał się z zadowoleniem, a 37 na znak wdzięczności położył przed zdumionymi kobietami na kuchennym stole kilka deka cukru w papierowej torebce. Byli dziecinni, czasem dzicy, czasem rozdrażnieni i smutni — i zawsze nieobliczalni. Ponieważ i tak nie mogłem uczynić nic innego, postanowiłem dalej wykonywać swoją profesję; po ust�

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!