2794
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 2794 |
Rozszerzenie: |
2794 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 2794 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 2794 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
2794 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
TERRY PRATCHETT
Zbrojni
(Prze�o�y� Piotr W. Cholewa)
Kapral Marchewa ze Stra�y Miejskiej Ankh-Morpork (nocna zmiana) usiad� w koszuli nocnej przy blacie, wzi�� o��wek, possa� koniec i zacz�� pisa�:
"Kochana Mamo i Tato,
Zdarzy� si� kolejny pi�kny pzrypadek do zanotowania, gdy� zosta�em, Kapralem! To znaczy dodatkowe pi�� dolar�w miesi�cznie plus mam te� now� kurtk� z, dwoma paskami. I now� odznak�. To wielka odpowiedzialno��. A wszystko z powodu tego, �e�my pzryj�li nowych rektut�w, bo Patrycjusz kt�ry, jak wcze�niej powiadamia�em, jest w�adc�, zgodzi� si�, �e Stra� musi odbija� etniczne odcienie Miasta..."
Marchewa przerwa� na chwil�. Spojrza� przez niewielkie, zakurzone okno swego pokoiku na zachodz�ce s�o�ce nad rzek�. Potem zn�w schyli� si� nad kartk�.
"...czego w pe�ni nie poj��em, ale ma to chyba co� wsp�lnego z kosmetykami z fabryki krasnoluda Grabpota Gromowego Decha. Tak�e, kapitan Vimes, o kt�rym cz�sto wam pisa�em nied�ugo, opuszcza Stra� bo si� �eni i b�dzie Eleganckim D�entelmenem. My, wszyscy �yczymy mu jak najlepiej. To on nauczy� mnie Wszystkiego Co Wiem, poza tym, czego sam si� nauczy�em. Zrobili�my sk�adk� �eby mu, kupi� Prezent Po�egnalny, my�la�em o jednym z tych nowych Zegark�w, co to nie potzrebuj� demon�w do chodzenia i mogliby�my wyry� na nim co� w rodzaju "Na pami�tk� wszystkich szcz�liwych Godzin w Stra�y ", to taki �art, bo zegarek odmierza godziny. Nie wiemy kto, b�dzie nowym kapitanem. Sier�ant Colon m�wi, �e odejdzie, jakby na niego pad�o, kapral Nobbs..."
Marchewa zn�w wyjrza� przez okno. Jego szerokie, szczere czo�o zmarszczy�o si�, gdy szuka� czego� dobrego, co m�g�by napisa� o kapralu Nobbsie.
"...chyba najlepiej si� czuje na Obecnym Stanowisku, a ja jestem w Stra�y za kr�tko. Musimy wi�c zaczeka�..."
***
Zacz�o si�, jak wiele spraw, od �mierci. I pogrzebu wiosennym rankiem, z mg�� nad gruntem tak g�st�, �e wlewa�a si� do grobu, wi�c trumn� opuszczono w chmur�. Niedu�y szary kundel, siedlisko tylu psich chor�b, �e otacza�y go ob�okiem kurzu, z kopczyka ziemi oboj�tnie przygl�da� si� ceremonii. Rozmaite krewne szlocha�y, jednak Edward d'Eath nie p�aka� - z trzech powod�w. By� najstarszym synem, trzydziestym si�dmym lordem d'Eath, a d'Eathowie nie p�acz�. By� - od niedawna, dyplom zachowa� jeszcze sztywno�� - skrytob�jc�, a skrytob�jcy nie p�acz� przy �mierci, inaczej nigdy by nie przestawali. I po trzecie, by� z�y. W�a�ciwie nawet by� w�ciek�y.
W�ciek�y, �e musia� po�yczy� pieni�dze na ten n�dzny pogrzeb. W�ciek�y na pogod�, na ten n�dzny cmentarz, na fakt, �e gwar miasta nie zmieni� si� cho�by o ton, nawet przy takiej okazji. W�ciek�y na histori�. Nie tak to mia�o wygl�da�. Nie tak to powinno wygl�da�.
Spojrza� za rzek�, na pos�pn� bry�� pa�acu patrycjusza, a jego gniew podkr�ci� si� jeszcze i zogniskowa�.
Edwarda pos�ano do szko�y Gildii Skrytob�jc�w, poniewa� by�a to najlepsza edukacja dla tych, kt�rych status spo�eczny jest nieco wy�szy od inteligencji. Gdyby szkoli� si� na b�azna* [przyp.: Oczywi�cie, �aden d�entelmen nawet by nie pomy�la� o zostaniu b�aznem.], wymy�li�by satyr� i powtarza� niebezpieczne dowcipy o patrycjuszu. Gdyby zosta� z�odziejem, zakrad�by si� do pa�acu i ukrad� patrycjuszowi co� bardzo cennego.
Jednak�e... pos�ano go do skrytob�jc�w...
Tego popo�udnia sprzeda� wszystko, co pozosta�o z maj�tku d'Eath�w, i raz jeszcze zapisa� si� do szko�y gildii. Na kurs podyplomowy.
Dosta� najwy�sze oceny, co przydarzy�o si� po raz pierwszy w historii gildii. Nauczyciele opisywali go jako cz�owieka, kt�rego nale�y pilnie obserwowa�. A poniewa� mia� w sobie co�, co nawet w skrytob�jcach budzi�o niepok�j - obserwowa� raczej ze sporej odleg�o�ci.
***
Na cmentarzu samotny grabarz zasypa� d�, kt�ry by� miejscem ostatniego spoczynku d'Eatha seniora. I nagle zda� sobie spraw� z czego�, co uzna� za my�li we w�asnej g�owie. M�wi�y co� takiego:
B�dzie szansa na kawa�ek ko�ci? Nie, przepraszam, to by�o w z�ym gu�cie, zapomnij, �e o tym wspomnia�em. Ale masz kanapki z bekonem w swoim, jak mu tam, tym pude�ku na kanapki czy co. Dlaczego by nie da� jednej temu mi�emu pieskowi? Grabarz opar� si� na �opacie i rozejrza� uwa�nie. Szary kundel obserwowa� go czujnie.
- Hau - powiedzia�.
***
Edward d'Eath po�wi�ci� pi�� miesi�cy na znalezienie tego, czego szuka�. Co by�o tym trudniejsze, �e naprawd� nie wiedzia�, czego szuka. Tyle tylko �e kiedy znajdzie, natychmiast si� dowie. Edward g��boko wierzy� w Przeznaczenie. Tacy ludzie cz�sto wierz�.
Biblioteka Gildii Skrytob�jc�w nale�a�a do najwi�kszych w mie�cie. W pewnych szczeg�lnych, specjalistycznych dziedzinach wr�cz by�a najwi�ksza. Te dziedziny dotyczy�y zwykle nieszcz�snej ulotno�ci ludzkiego �ywota oraz �rodk�w jej wywo�ania.
Edward sp�dza� du�o czasu w�r�d rega��w, cz�sto na szczycie drabiny, cz�sto w ob�oku kurzu.
Przeczyta� wszystkie znane teksty o uzbrojeniu. Nie wiedzia�, czego szuka, ale znalaz� to w notce na marginesie nudnej poza tym i bardzo niedok�adnej pracy na temat balistyki kuszy. Skopiowa� wszystko starannie.
Du�o czasu po�wi�ci� te� na ksi��ki historyczne. Gildia Skrytob�jc�w by�a towarzystwem d�entelmen�w z dobrych rodzin, a tacy ludzie cz�sto traktuj� ca�� spisan� histori� jak list� inwentarza. Biblioteka Gildii posiada�a mn�stwo takich ksi��ek, a tak�e ca�� galeri� portret�w kr�l�w i kr�lowych* [przyp.: Cz�sto z dyskretnymi tabliczkami u do�u, skromnie rejestruj�cymi dla potomno�ci imi� osoby, kt�ra ich zabi�a. W ko�cu by�a to galeria portret�w nale��ca do Gildii Skrytob�jc�w.]. Edward d'Eath pozna� ich arystokratyczne twarze lepiej ni� w�asn� - w galerii sp�dza� przerwy na drugie �niadanie.
M�wiono potem, �e na tym w�a�nie etapie znalaz� si� pod z�ym wp�ywem. Ale tajemnica historii Edwarda d'Eatha polega na tym, �e nie ulega� �adnym zewn�trznym wp�ywom, chyba �e policzy� wszystkich tych martwych kr�l�w. Po prostu znalaz� si� pod w�asnym wp�ywem.
Tego ludzie zwykle nie rozumiej�. Pojedyncze osobniki nie s� w naturalny spos�b etatowymi cz�onkami ludzkiej rasy - najwy�ej biologicznie. Musz� by� popychani dooko�a przez brownowskie ruchy spo�ecze�stwa, b�d�cego mechanizmem, dzi�ki kt�remu istoty ludzkie ca�y czas przypominaj� sobie nawzajem, �e s�... no... istotami ludzkimi. D'Eath tak�e kr��y� po spirali - w g��b, co cz�sto si� zdarza w takich przypadkach.
Nie mia� �adnego planu. Wycofa� si� tylko - jak ludzie, kt�rzy czuj�, �e s� atakowani - na pozycj� �atwiejsz� do obrony, to znaczy w przesz�o��. A potem wydarzy�o si� co�, co podzia�a�o na niego tak, jak na badacza dawnych gad�w podzia�a�oby odkrycie plezjozaura w sadzawce ze z�otymi rybkami.
Pewnego upalnego popo�udnia, mru��c oczy, wyszed� na dw�r po ca�ym dniu sp�dzonym w towarzystwie minionej chwa�y. I nagle zobaczy� twarz przesz�o�ci, id�cej niespiesznie i przyja�nie kiwaj�cej g�ow� do przechodni�w.
Edward nie potrafi� si� opanowa�.
- Hej, ty! - zawo�a�. - Kim j-este�?
- Kapral Marchewa - odpowiedzia�a przesz�o��. - Nocna stra�. Pan d'Eath, prawda? Mog� w czym� pom�c?
- Co? Nie! Nie. Masz p-ewnie wa�ne sprawy.
Przesz�o�� skin�a g�ow�, u�miechn�a si� i posz�a dalej, w przysz�o��.
***
Marchewa przesta� wpatrywa� si� w �cian�.
"Wyda�em tzry dolary na ikonograf kt�ry, jest takim pude�kiem ze skzratem w �rodku co maluje obrazki r�nych rzeczy, to straszny sza� ostatnio. Do��czam obrazki mojego pokoju i moich pzryjaci� ze Stra�y. Nobby to ten, co robi Zabawny Gest, ale to Nieoszlifowany Diament i w g��bi serca dobra dusza."
Zn�w przerwa�. Pisywa� do domu co najmniej raz w tygodniu - krasnoludy zwykle tak robi�. Marchewa mia� dwa metry wzrostu, ale zosta� wychowany jako krasnolud, a dopiero potem jako cz�owiek. Wyczyny literackie nie przychodzi�y mu �atwo, jednak si� nie poddawa�.
Pisa� bardzo powoli i bardzo starannie:
"Pogoda wci�� jest Niezwykle Upalna..."
***
Edward nie m�g� uwierzy�. Sprawdzi� zapisy. Potem sprawdzi� jeszcze raz. Zadawa� pytania, a poniewa� by�y to pytania w zasadzie niewinne, ludzie udzielali mu odpowiedzi. W ko�cu pojecha� na wycieczk� w Ramtopy, a tam ostro�ne �ledztwo doprowadzi�o go do kopalni krasnolud�w pod Miedziank�, a nast�pnie na niczym si� niewyr�niaj�c� polank� w bukowym lesie, gdzie - rzeczywi�cie - kilka minut cierpliwego kopania pozwoli�o mu odkry� �lady zw�glonego drewna.
Sp�dzi� tam ca�y dzie�. Kiedy sko�czy� o zachodzie s�o�ca, starannie zasypa� miejsce pr�chnem. Wreszcie zyska� pewno��.
Ankh-Morpork znowu mia�o kr�la.
A on, Edward, mia� Racj�. To "los" pozwoli� mu odkry� ten fakt "akurat" w chwili, kiedy mia� ju� Plan. I "s�usznie" uwa�a�, �e to "Przeznaczenie" i �e miasto zostanie "Zbawione" z niegodnej tera�niejszo�ci przez sw� "chwalebn�" przesz�o��. Mia� "�rodki" i mia� "Cel". I tak dalej.
My�li Edwarda cz�sto bieg�y takimi drogami.
Potrafi� my�le� "kursyw�". Takich ludzi trzeba obserwowa� uwa�nie.
Najlepiej z bezpiecznej odleg�o�ci.
***
"Zainteresowa� mnie wasz list, gdzie piszecie �e, pzryje�d�ali ludzie i pytali o mnie to zadziwiaj�ce, jestem tu ledwie Par� Minut, a ju� zdoby�em S�aw�. Bardzo si� ucieszy�em, �e otworzyli�cie sztolni� 7. Musz� Warn pzryzna�, �e cho� jestem tu bardzo szcz�liwy, t�skni� za Domem. Czasami, kiedy mam Wolne, schodz� i, siadam w piwnicy i, bij� si� po g�owie tzronkiem topora, ale to Nie To Samo. Mam nadziej�, �e cieszycie si� dobrym zdrowiem. U�ciski
Wasz kochaj�cy syn (adoptowany) Marchewa"
Z�o�y� list, wsun�� do �rodka ikonografie, zapiecz�towa� kulk� �wiecowego wosku wci�ni�t� na miejsce kciukiem, po czym schowa� list do kieszeni. Krasnoludzia poczta do Ramtop�w dzia�a�a w miar� pewnie. Coraz wi�cej krasnolud�w szuka�o pracy w mie�cie, a poniewa� s� to osobniki bardzo odpowiedzialne, wielu z nich posy�a�o pieni�dze do domu. Dzi�ki temu przesy�ki by�y bardzo pewne, gdy� silnie strze�one. Krasnoludy s� bardzo przywi�zane do z�ota. Ka�dy zb�jca, wysuwaj�cy ��danie "pieni�dze albo �ycie", powinien si� zaopatrzy� w sk�adane krzese�ko, kanapki i ksi��k� do czytania, by jako� przeczeka� dyskusj�.
Marchewa obmy� twarz, wci�gn�� sk�rzan� koszul�, spodnie i kolczug�, zapi�� p�pancerz, wzi�� he�m pod pach� i wyszed� na ulice - z u�miechem, got�w na spotkanie wszystkiego, co mog�a mu nie�� przysz�o��.
***
To by� ju� inny pok�j, w innym miejscu. By� troch� ciasny, tynk na �cianach osypywa� si� nieco, a sufit osiada� niczym dolna strona ��ka jakiego� grubasa. Wra�enie ciasnoty powi�ksza�y jeszcze meble.
By�y to solidne stare meble, tyle �e znalaz�y si� w nieodpowiednim dla siebie miejscu. Powinny sta� w rozleg�ych salach, gdzie echo odbija si� od �cian. Tutaj wydawa�y si� st�oczone. By�y tu ciemne d�bowe krzes�a. By�y szerokie kredensy. By�a nawet zbroja. Za to w�a�ciwie nie by�o miejsca dla siedz�cych przy stole kilku ludzi. Nawet na st� w�a�ciwie nie by�o miejsca. Zegar tyka� cicho w mroku.
Okna przes�ania�y ci�kie, aksamitne zas�ony, cho� do zachodu s�o�ca pozosta�o jeszcze sporo czasu. By�o gor�co, zar�wno od upa�u, jak od �wiec w latarni magicznej.
Jedyne �wiat�o rzuca� ekran, kt�ry w tej chwili ukazywa� bardzo dobry profil kaprala Marchewy �elaznyw�adssona.
Nieliczna, starannie dobrana publiczno�� przygl�da�a mu si� ostro�nie, zachowuj�c przy tym oboj�tny wyraz twarzy ludzi, kt�rzy s� niemal pewni, �e ich gospodarz jest odrobin� niespe�na rozumu. Godz� si� z tym jednak, poniewa� w�a�nie zjedli posi�ek i niegrzecznie by�oby wychodzi� zbyt szybko.
- I co? - odezwa� si� jeden z go�ci. - Widzia�em go chyba, jak spaceruje po mie�cie. Co z tego? To zwyk�y stra�nik, Edwardzie.
- Oczywi�cie. Wa�ne, �eby nim by�. Niska pozycja w �yciu. Wszystko p-asuje do klasycznego wzorca. - Edward d'Eath da� znak. Pstrykn�o i kolejna szklana p�ytka wsun�a si� na miejsce. - To nie jest �ywy model. Kr�l Paragore, stary portret. - A ten... - pstryk! - to kr�l Veltrick III. Z innego p-ortretu. To jest kr�lowa Alguinna IV... Zwr��cie uwag� na lini� podbr�dka. Tu mamy... - pstryk! - siedmiop-ensow� monet� z czas�w p-anowania kr�la Webblethorpe'a Nieprzytomnego, p-rosz� znowu przyjrze� si� szczeg�om p-odbr�dka i og�lnej strukturze ko�ci. Tutaj... - pstryk! - odwr�cony obrazek wazonu z kwiatami. Ostr�ki, jak s�dz�. Sk�d si� wzi�y?
- Ehm... Przepraszam, panie Edwardzie. Zosta�o par� szklanych p�ytek, a demony nie by�y zm�czone, wi�c...
- Poprosz� nast�pny obraz. A potem mo�esz nas zostawi�.
- Tak, panie Edwardzie.
- Zg�osisz si� do dy�urnego oprawcy.
- Tak, panie Edwardzie. Pstryk!
- Tu widzimy ca�kiem udany... dobra robota, Blenkin... obraz popiersia kr�lowej Coanny.
- Dzi�kuj�, panie Edwardzie.
- Gdyby�my jednak widzieli wi�ksz� cz�� jej twarzy, z pewno�ci� dostrzegliby�my podobie�stwo. Wystarczy jednak i to. Mo�esz odej��, Blenkin.
- Tak, panie Edwardzie.
- Mo�e troch� przystrzyc przy uszach, jak s�dz�.
- Tak, panie Edwardzie.
S�uga z szacunkiem zamkn�� za sob� drzwi. Ruszy� do kuchni, kr�c�c ze smutkiem g�ow�. Ju� od lat d'Eathowie nie mogli sobie pozwoli� na rodzinnego oprawc�. Dla dobra ch�opca b�dzie musia� spr�bowa� jako� sobie poradzi� no�em kuchennym.
Go�cie czekali, a� gospodarz si� odezwie, ale chyba nie zamierza�. Co prawda z Edwardem czasem trudno by�o si� zorientowa�. Kiedy by� podniecony, nie tyle si� j�ka�, ile raczej m�wi� z nieregularnymi pauzami, jakby m�zg na moment wy��cza� usta.
Wreszcie g�os zabra� jeden z widz�w.
- Doskonale - rzek�. - W jaki celu nam to pokaza�e�?
- Sami widzieli�cie podobie�stwo. Czy to nie oczywiste?
- Och, daj spok�j...
Edward d'Eath przysun�� do siebie zawini�tko ze sk�ry i zacz�� rozwi�zywa� tasiemki.
- Ale... Ch�opiec by� adoptowany przez krasnoludy. Znale�li . go jako niemowl� w puszczy w g�rach, w Ramtopach. By�y tam p�on�ce p-owozy, trupy i takie rzeczy. Najwyra�niej atak bandyt�w. Krasnoludy znalaz�y w�r�d szcz�tk�w miecz. Nosi go teraz. Bardzo stary miecz. I zawsze jest ostry.
- Co z tego? �wiat pe�en jest starych mieczy. I ose�ek.
- Ten miecz by� bardzo dobrze ukryty w jednym z powoz�w, kt�ry si� rozpad�. Dziwne. Nale�a�oby si� raczej spodziewa�, �e zechc� go mie� pod r�k�, prawda? �eby go u�ywa�, prawda? Tam gdzie grasuj� bandyci. A potem ch�opiec dorasta i... Los... sprawia, �e wraz z mieczem trafia do Ankh-Morpork, gdzie zostaje stra�nikiem w nocnej stra�y. Nie mog�em w to uwierzy�!
- To przecie� �aden...
Edward uni�s� d�o�, po czym wyj�� z zawini�tko jaki� niewielki przedmiot.
- P-rzeprowadzi�em staranne �ledztwo, rozumiecie, i uda�o mi si� znale�� miejsce, gdzie nast�pi� atak. Dok�adne przeszukanie gruntu ujawni�o par� starych gwo�dzi z powoz�w, kilka miedzianych monet, a w bryle zw�glonego drewna... to.
Wyci�gn�li szyje.
- Wygl�da na obr�czk�.
- Tak. Oczywi�cie, powierzchnia jest odbarwiona, inaczej kto� by zauwa�y�. Pewnie by�a schowana gdzie� w powozie. Kaza�em j� troch� oczy�ci�, wi�c mo�na przeczyta� inskrypcj�. Natomiast tutaj mamy ilustrowany spis klejnot�w koronnych Ankh, wykonany w roku 907 AM, za panowania Tyrrila. Je�li wolno, pozwol� sobie zwr�ci� wasz� uwag� na t� niewielk� �lubn� obr�czk� w lewym dolnym rogu stronicy. Jak zauwa�ycie, artysta uprzejmie zapisa� inskrypcj�.
Min�o kilka minut, zanim wszyscy obejrzeli obr�czk� i rysunek. Byli lud�mi z natury podejrzliwymi. Byli potomkami ludzi, dla kt�rych podejrzliwo�� i paranoja stanowi�y zasadnicze cechy umo�liwiaj�ce przetrwanie.
A to dlatego, �e wszyscy nale�eli do arystokracji. Nie znalaz�by si� w�r�d nich nikt, kto by nie zna� imienia swego praprapradziadka i nazwy wstydliwej choroby, na kt�r� umar�.
Niedawno spo�yli nie najlepszy posi�ek, kt�ry jednak zawiera� liczne stare i godne uwagi wina. Przybyli na spotkanie, poniewa� wszyscy znali ojca Edwarda, a d'Eathowie byli wspania�ym rodem, cho� obecnie w do�� trudnej sytuacji.
- Widzicie zatem - rzek� z dum� Edward - �e dowody nie pozostawiaj� miejsca na w�tpliwo�ci. Mamy kr�la!
Go�cie starali si� unika� patrzenia sobie nawzajem w oczy.
- My�la�em, �e si� ucieszycie...
Wreszcie lord Rust wyrazi� wsp�ln� opini�. W jego lodowatych, b��kitnych oczach nie by�o miejsca na lito��, kt�ra nie stanowi�a cechy u�atwiaj�cej przetrwanie. Czasem jednak m�g� zaryzykowa� odrobin� �agodno�ci.
- Edwardzie - powiedzia�. - Ostatni kr�l Ankh-Morpork zgin�� setki lat temu.
- �ci�ty p-rzez zdrajc�w!
- Nawet gdyby uda�o si� znale�� potomka, kr�lewska krew nieco by si� przez ten czas rozcie�czy�a, nie s�dzisz?
- Kr�lewskiej krwi nie da si� r-ozcie�czy�!
No tak, pomy�la� lord Rust. Wi�c to taki typ... M�ody Edward wierzy pewnie, �e dotkni�cie kr�la mo�e uleczy� skrofu�y, jakby kr�lewska krew by�a odpowiednikiem ma�ci siarkowej. M�ody Edward uwa�a, �e nie istnieje jezioro krwi zbyt g��bokie, by nie warto by�o przez nie przebrn�� w celu osadzenia na tronie prawowitego kr�la, �e nie ma czynu zbyt haniebnego w obronie korony. W�a�ciwie to romantyk.
Lord Rust nie by� romantykiem. Rustowie dobrze si� przystosowali do postmonarchicznych stuleci w Ankh-Morpork, kupuj�c, sprzedaj�c, wynajmuj�c, szukaj�c kontakt�w i robi�c to, czym zawsze zajmowali si� arystokraci: refowaniem �agli i trwaniem.
- C�, mo�liwe - zgodzi� si� �agodnym tonem cz�owieka, kt�ry pr�buje nam�wi� samob�jc� do zej�cia z parapetu. - Musimy jednak zada� sobie pytanie, czy Ankh-Morpork w obecnym momencie potrzebuje kr�la.
Edward popatrzy� na niego jak na wariata.
- Potrzebuje? Czy potrzebuje? Przecie� nasze wspania�e miasto usycha pod butem tyrana!
- Aha... Masz na my�li Vetinariego.
- Czy nie widzicie, co zrobi� z Ankh-Morpork?
- To rzeczywi�cie bardzo nieprzyjemny cz�owiek, nuworysz - przyzna�a lady Selachii. - Ale trudno mu zarzuci�, �eby realnie kogokolwiek terroryzowa�. W ka�dym razie nie bardzo. Nie w �cis�ym sensie.
- Musisz mu to przyzna� - doda� wicehrabia Skater. - Miasto funkcjonuje, tak? Mniej wi�cej. Posp�lstwo i kto tam jeszcze pracuje.
- Ulice s� bezpieczniejsze ni� za czas�w Snapcase'a Psychoneurotycznego - zauwa�y�a lady Selachii.
- Bezpieczniejsze? Vetinari powo�a� Gildi� Z�odziei! - krzykn�� Edward.
- Tak, tak, naturalnie, bardzo naganna decyzja, nie ma w�tpliwo�ci. Z drugiej strony, skromna roczna op�ata pozwala spacerowa� bezpiecznie...
- Zawsze powtarza - wtr�ci� lord Rust - �e je�li musi ju� wyst�powa� przest�pczo��, niech to przynajmniej b�dzie przest�pczo�� zorganizowana.
- Mam wra�enie - odezwa� si� wicehrabia Skater - �e ludzie z gildii toleruj� go, bo ktokolwiek inny by�by gorszy, tak? Mieli�my przecie� kilka naprawd�... trudnych przypadk�w. Kto� jeszcze pami�ta Windera Morderczego?
- Harmoniego Szalonego?
- Scapul� Weso�ego? Cz�owieka o bardzo ostrym dowcipie?
- Za to Vetinari... to co� niezupe�nie... - zacz�� lord Rust.
- Wiem, co chcesz powiedzie� - wtr�ci� wicehrabia Skater. -Nie podoba mi si�, �e on zawsze wie, co my�lisz, zanim jeszcze zd��ysz o tym pomy�le�.
- Wszyscy wiedz�, �e skrytob�jcy wyznaczyli za niego honorarium w wysoko�ci miliona dolar�w - przypomnia�a lady Selachii. -Tyle by kosztowa�o jego zabicie.
- Prze�laduje mnie my�l - doda� lord Rust - �e o wiele wi�cej kosztowa�oby dopilnowanie, by pozosta� zabity.
- Na bog�w! Co si� sta�o z dum�? Co si� sta�o z honorem? Wszyscy wyra�nie drgn�li, gdy ostatni lord d'Eath poderwa� si� na r�wne nogi.
- Spr�bujcie sami siebie pos�ucha�! Sp�jrzcie na siebie! Czy jest tu cho� jeden cz�owiek, kt�ry nie patrzy� na poni�enie swego rodu od czasu kr�l�w? Nie pami�tacie ju� czyn�w swych przodk�w?
Edward zacz�� kr��y� wok� sto�u. Musieli odwraca� g�owy, by go obserwowa�.
Wyci�gn�� r�k�.
- Pan, lordzie Rust! Pa�ski p-rzodek zosta� mianowany baronem, kiedy samotnie, uzbrojony jedynie w szp-ilk�, wybi� oddzia� trzydziestu siedmiu Klatchian. Czy tak?
- Tak, ale...
- Pan... lordzie Monflathers! Pierwszy diuk poprowadzi� sze�ciuset ludzi do chwalebnej i bohaterskiej kl�ski w bitwie pod Quirmem! Czy to ju� nic nie znaczy? Pan, lordzie Venturi, i pan, sir George... Siedzicie w Ankh, w swoich starych rezydencjach, pod starymi nazwiskami, na starych pieni�dzach, podczas gdy gildie... Gildie! Bandy m�t�w i sklepikarzy... Gildie, powiadam, zabieraj� glos w sp-rawach miasta!
W dw�ch krokach znalaz� si� obok p�ki i rzuci� na st� pot�ny, oprawny w sk�r� tom, potr�caj�c nim kieliszek lorda Rusta.
- "Herbarz" Niem�zgiego! - krzykn��. - Wszyscy mamy w nim swoje stronice! Nale�y do nas! Ale ten cz�owiek chyba was zahipnotyzowa�! Zap-ewniam was, �e zbudowany jest z krwi i ko�ci, �e jest �miertelny! Nikt nie �mie go usun��, bo obawia si�, �e sytuacja u�o�y si� wtedy troch� gorzej! Na bog�w!
Go�cie s�uchali ponuro. Mia� racj�, oczywi�cie... je�li tak to uj��. I ocena wcale nie brzmia�a lepiej, wyg�aszana przez tego wzburzonego, patetycznego m�odzie�ca.
- Tak, tak. Dobre, stare czasy. Iglice rosn�ce w niebo, proporce, rycersko�� i takie tam - rzek� wicehrabia Skater. - Damy w spiczastych kapeluszach. Ch�opcy w zbrojach, wal�cy si� czym popadnie. I tak dalej. Ale wiesz przecie�, �e trzeba i�� z duchem czasu...
- To by� z�oty wiek.
O bogowie, pomy�la� lord Rust. On naprawd� w to wierzy.
- Widzisz, m�j ch�opcze... - Lady Selachii spr�bowa�a uspokoi� Edwarda. - Kilka przypadkowych podobie�stw i skromny element bi�uterii nie daj� jeszcze mocnych podstaw, prawda?
- Niania mi opowiada�a - wtr�ci� wicehrabia Skater - �e prawdziwy kr�l potrafi wydoby� miecz z kamienia.
- Tak, tak. I wyleczy� �upie� - mrukn�� lord Rust. - To tylko legenda. Nie naprawd�. Nawiasem m�wi�c, ta opowie�� zawsze mnie dziwi�a. Niby co jest takiego skomplikowanego w wyci�gni�ciu miecza z kamienia? Najwi�ksza trudno�� zosta�a ju� pokonana. Je�li kto� chce si� do czego� przyda�, powinien najpierw poszuka� tego mi�ego cz�owieka, kt�ry wbi� miecz w kamie�, prawda?
Zabrzmia�y pe�ne ulgi �miechy. Tyle Edward zapami�ta�. Wszystko sko�czy�o si� �miechem. Nie z niego, by� mo�e, ale nale�a� do ludzi, kt�rzy �miech przyjmuj� bardzo personalnie.
Dziesi�� minut p�niej dziedzic rodu d'Eath�w zosta� sam.
Byli tacy uprzejmi... I�� z duchem czasu! Oczekiwa� od nich czego� wi�cej. O wiele wi�cej. Mia� wr�cz nadziej�, �e porwie ich za sob�. Wyobra�a� sobie, �e dowodzi armi�...
Blenkin zjawi� si�, z szacunkiem pow��cz�c nogami.
- Odprowadzi�em ich, panie Edwardzie - oznajmi�.
- Dzi�kuj� ci, Blenkin. Mo�esz sprz�tn�� ze sto�u. - Tak, panie Edwardzie.
- Gdzie si� podzia� honor, Blenkin?
- Nie wiem, prosz� pana. Ja go nie bra�em.
- Nie chcieli s�ucha�.
- Nie, panie Edwardzie.
- Nie chcieli s�ucha�...
Edward siedzia� przy gasn�cym palenisku, z wytartym egzemplarzem "Sukcesji Ankh-Morpork" Udgryzjela na kolanach. Martwi kr�lowie i kr�lowe patrzyli na niego z wyrzutem.
I tutaj wszystko mog�oby si� sko�czy�. W�a�ciwie nawet sko�czy�o si� w tym miejscu, w milionie innych wszech�wiat�w. Edwardowi d'Eath przyby�o lat, a jego obsesja zmieni�a si� w rodzaj ksi��kowego szale�stwa z tej odmiany, kt�ra u�ywa r�kawiczek z obci�tymi palcami i ciep�ych bamboszy. Sta� si� ekspertem od kr�lewskich rod�w, cho� nikt o tym nie wiedzia�, gdy� rzadko opuszcza� swoje pokoje. Kapral Marchewa zosta� sier�antem Marchew�, a w odpowiednim czasie - maj�c lat siedemdziesi�t - zgin�� na posterunku wskutek nieprawdopodobnego przypadku, w kt�ry zamieszany by� mr�wkojad.
W milionie jeszcze innych wszech�wiat�w m�odsi funkcjonariusze Cuddy i Detrytus nie wpadli do dziury. W milionie wszech�wiat�w Vimes nie znalaz� rurek. (W jednym dziwnym, ale teoretycznie mo�liwym wszech�wiecie budynek Stra�y Miejskiej zosta� wymalowany w pastelowe kolory przez zab��kan� tr�b� powietrzn�, kt�ra naprawi�a tak�e skobel w drzwiach i wykona�a kilka innych drobnych rob�t). W milionie wszech�wiat�w Stra� Miejska ponios�a kl�sk�.
W milionie wszech�wiat�w by�a to bardzo kr�tka ksi��ka.
Edward zdrzemn�� si� z grubym tomem na kolanach i mia� dziwny sen. �ni� o chwalebnej walce. "Chwa�a" by�a kolejnym bardzo wa�nym poj�ciem w jego s�owniku, podobnie jak "honor".
Skoro zdrajcy i ludzie niehonorowi nie chc� dostrzec prawdy, to on, Edward d'Eath, stanie si� palcem Przeznaczenia.
K�opot z Przeznaczeniem, niestety, polega na tym, �e cz�sto nie uwa�a, gdzie wtyka palce.
***
Kapitan Sam Vimes ze Stra�y Miejskiej Ankh-Morpork (nocna zmiana) siedzia� w wietrznym przedpokoju komnaty przyj�� patrycjusza. Mia� na sobie sw�j najlepszy p�aszcz i wypolerowany p�pancerz, a na kolanach trzyma� he�m.
Nieruchomym wzrokiem wpatrywa� si� w �cian�.
Powinienem by� szcz�liwy, powtarza� sobie. I by�. W pewnym sensie. Stanowczo. Szcz�liwy jak ma�o kto.
Za par� dni mia� si� o�eni�.
Mia� przesta� ju� by� stra�nikiem.
Mia� si� sta� d�entelmenem z towarzystwa.
Zdj�� miedzian� odznak� i odruchowo przetar� j� o skraj p�aszcza. Potem uni�s� j� tak, �e �wiat�o odbi�o si� od pokrytej patyn� powierzchni. SMAM Nr 177. Czasami zastanawia� si�, ilu stra�nik�w nosi�o przed nim t� odznak�.
No c�, teraz kto� b�dzie j� nosi� po nim.
***
Oto Ankh-Morpork, Gr�d Tysi�ca Niespodzianek (wed�ug przewodnika wydanego przez Gildi� Kupc�w). Co jeszcze mo�na doda�? Rozleg�e miasto, dom miliona mieszka�c�w, najwi�ksze na Dysku, po�o�one na obu brzegach rzeki Ankh, tak m�tnej i b�otnistej, �e wygl�da, jakby p�yn�a dnem do g�ry.
Przybysze cz�sto pytaj�: Jak mo�e istnie� tak wielkie miasto? Skoro ma rzek�, kt�r� mo�na prze�uwa�, sk�d pochodzi woda do picia? Co jest podstaw� jego gospodarki? Jak to si� dzieje, �e -wbrew wszelkiemu prawdopodobie�stwu - dzia�a?
Szczerze m�wi�c, przybysze nie pytaj� o to zbyt cz�sto. Zwykle m�wi� co� w stylu: "Kt�r�dy do, no wie pan, do... hm... wie pan, m�ode panienki, jasne?".
Ale gdyby zacz�li cho� przez chwil� do my�lenia u�ywa� m�zgu, w�a�nie o to by zapytali.
***
Patrycjusz Ankh-Morpork siedzia� na swym prostym krze�le z dziwnym promiennym u�miechem zapracowanego cz�owieka, kt�ry po ci�kim dniu znajduje w terminarzu notatk�: "7.00-7.05. B�d� weso�y, spokojny i uprzejmy".
- C�, bardzo si� zmartwi�em, kiedy otrzyma�em pa�ski list, kapitanie...
- Tak jest - odpar� Vimes z min� drewnian� jak sk�ad mebli.
- Prosz� usi���, kapitanie.
- Tak jest. - Vimes sta� nadal. To by�a kwestia godno�ci.
- Ale doskonale rozumiem, oczywi�cie. Wiejskie posiad�o�ci Ramkin�w s� bardzo rozleg�e, o ile si� orientuj�. Jestem przekonany, �e lady Ramkin b�dzie wdzi�czna za pomoc pa�skiej silnej prawicy.
- Tak jest. - Kapitan Vimes w obecno�ci w�adcy miasta zawsze kierowa� spojrzenie w punkt o stop� powy�ej i sze�� cali w lewo od jego g�owy.
- Naturalnie, b�dzie pan r�wnie� bardzo bogatym cz�owiekiem, kapitanie.
- Tak jest.
- Mam nadziej�, �e dobrze pan to sobie przemy�la�. Czekaj� pana nowe obowi�zki.
- Tak jest.
Patrycjusz u�wiadomi� sobie nagle, �e sam dba o obie strony konwersacji. Przerzuci� papiery na biurku.
- Ma si� rozumie�, b�d� musia� mianowa� nowego oficera nocnej stra�y - stwierdzi�. - Ma pan jakie� sugestie, kapitanie?
Zdawa�o si�, �e Vimes sfruwa z ob�oku, jaki otula� przed chwil� jego umys�. Wreszcie chodzi�o o stra�nicz� robot�.
- W ka�dym razie nie Fred Colon. On jest urodzonym sier�antem...
***
Sier�ant Colon ze Stra�y Miejskiej Ankh-Morpork (nocna zmiana) spojrza� na promienne twarze nowych rekrut�w. Westchn��. Przypomnia� sobie sw�j pierwszy dzie�. Starego sier�anta Wimblera... Co za dra�! Ci�� j�zykiem jak pejczem. Gdyby do�y� i zobaczy�...
Jak to nazwali? Rekrutacja afirmatywna czy jako� tak. Krzemowa Liga Walki ze Znies�awieniem nachodzi�a patrycjusza tak d�ugo, �e w ko�cu...
- Spr�bujcie jeszcze raz, m�odszy funkcjonariuszu Detrytus - powiedzia� Colon. - Sztuczka polega na tym, �e zatrzymujecie r�k� tu� nad uchem. No ju�, wsta�cie z pod�ogi i spr�bujcie znowu zasalutowa�. A teraz... M�odszy funkcjonariusz Cuddy?
- Tutaj!
- Gdzie?
- Przed panem, sier�ancie.
Colon spojrza� w d� i cofn�� si� o krok. Wypuk�a krzywizna jego bardziej ni� godziwego brzucha usun�a si�, ods�aniaj�c skierowan� ku g�rze twarz m�odszego funkcjonariusza Cuddy'ego, z przyjazn�, inteligentn� min� i jednym szklanym okiem.
- Aha. Rzeczywi�cie.
- Jestem wy�szy, ni� wygl�dam.
O bogowie, pomy�la� sm�tnie sier�ant Colon. Doda� by ich do siebie i podzieli� na p�l, toby si� dosta�o dw�ch normalnych ludzi, tyle �e normalni ludzie nie wst�puj� do stra�y. Troll i krasnolud. To zreszt� jeszcze nie jest najgorsze...
***
Vimes zab�bni� palcami o blat.
- A zatem nie Colon - rzek�. - Zreszt� nie jest ju� taki m�ody. Pora, �eby zosta� na komendzie i zaj�� si� papierkow� robot�. Poza tym i tak sporo mu do�o�yli�my.
- Sier�ant Colon zawsze lubi� dok�adki, o ile wiem - zauwa�y� patrycjusz.
- Mia�em na my�li prac� z nowymi rekrutami - wyja�ni� Vimes. - Pami�ta pan?
To ci, kt�rych kaza� mi pan przyj��, doda� ju� w my�lach. Oczywi�cie, nie trafili na dzienn� rot�. A ci dranie z gwardii pa�acowej te� nie chcieli ich u siebie. Nie, po�lijcie ich do nocnej stra�y, bo ona i tak si� nie liczy, wi�c nikt ich nie zobaczy. W ka�dym razie nikt wa�ny.
Vimes ust�pi� tylko dlatego, �e ju� nied�ugo mia� to by� problem kogo� innego. Nie chodzi o to, �e by� gatunkist�, przekonywa� sam siebie. Ale stra� to praca dla ludzi.
- A mo�e kapral Nobbs? - spyta� Patrycjusz.
- Nobby?
R�wnocze�nie przywo�ali przed oczy wizerunek kaprala Nobbsa.
- Nie.
- Nie.
- Jest te�, oczywi�cie... - patrycjusz u�miechn�� si� lekko - ... kapral Marchewa. Wspania�y m�ody cz�owiek. Jak rozumiem, jest ju� dosy� znany.
- To... prawda - przyzna� Vimes.
- Mo�e wi�c mo�liwo�� dalszego awansu? B�d� wdzi�czny za rad�.
Vimes wyobrazi� sobie kaprala Marchew�...
***
- To - rzek� Marchewa -jest Brama Osiowa. Do ca�ego miasta. Jej w�a�nie strze�emy.
- Przed czym? - spyta�a m�odsza funkcjonariusz Angua, ostatnia z nowych rekrut�w.
- No wiesz. Barbarzy�skie hordy, wojownicze plemiona, bandyckie armie... Takie rzeczy.
- Jak to? My sami?
- My? Ale� nie! - Marchewa roze�mia� si� g�o�no. - To by przecie� by�o niem�dre. Nie. Je�li zobaczysz co� w tym rodzaju, zadzwonisz swoim dzwonkiem, jak najg�o�niej potrafisz.
- I co si� wtedy stanie?
- Sier�ant Colon, Nobby i ca�a reszta przybiegn� jak najszybciej. Funkcjonariusz Angua zbada�a wzrokiem zamglony horyzont.
I u�miechn�a si�.
Marchewa obla� si� rumie�cem.
Funkcjonariusz Angua opanowa�a salutowanie ju� przy pierwszej pr�bie. Nie nosi�a na razie kompletnego munduru - i nie b�dzie, dop�ki kto� nie zaniesie jej... no, co tu ukrywa�, napier�nika do starego p�atnerza Remitta, �eby wyklepa� solidnie tutaj i tutaj. I �aden he�m na �wiecie nie zdo�a�by przykry� tej masy popielato-blond w�os�w. Co prawda Marchewie przysz�o do g�owy, �e Angua wcale tego wszystkiego nie potrzebuje. Ludzie i tak b�d� ustawia� si� w kolejce, �eby da� si� zaaresztowa�.
- Co b�dziemy teraz robi�? - zapyta�a.
- Przejdziemy si� z powrotem na komend� - wyja�ni� Marchewa. - Sier�ant Colon b�dzie pewnie czyta� wieczorny raport.
"Przechadzanie si�" opanowa�a tak�e. By� to specjalny krok, opracowany przez funkcjonariuszy na patrolach w ca�ym multiwersum: lekkie uniesienie podbicia, ostro�ne machni�cie nog� - krok marszowy, kt�ry mo�na utrzymywa� godzina po godzinie, ulica po ulicy. M�odszy funkcjonariusz Detrytus nie zacznie nauki "przechadzania si�" jeszcze przez d�u�szy czas, a przynajmniej dop�ki przy salutowaniu nie przestanie powala� sam siebie na ulic�.
- Sier�ant Colon - powt�rzy�a Angua - to ten gruby?
- Zgadza si�.
- Dlaczego chodzi z t� ma�piatk�?
- Hm - mrukn�� kapral Marchewa. - Wydaje mi si�, �e masz na my�li kaprala Nobbsa.
- Jest cz�owiekiem? Przecie� ma twarz jak te �amig��wki "Po��cz punkty".
- Ma, biedaczysko, spory zbi�r w�gr�w. Robi z nimi r�ne sztuczki. Nigdy nie stawaj mi�dzy nim a lustrem.
Niewielu ludzi spacerowa�o o tej porze po ulicach. By�o za gor�co, nawet jak na lato w Ankh-Morpork. �ar promieniowa� z ka�dej powierzchni. Rzeka po dnie swego koryta wlok�a si� sm�tnie niczym student oko�o pierwszej w nocy. Ludzie niemaj�cy pilnych spraw czekali w piwnicach i wychodzili jedynie po zmroku.
Marchewa sun�� po przypiekanych ulicach z min� w�a�ciciela oraz lekk� patyn� uczciwego potu. Od czasu do czasu wymienia� z kim� powitanie. Wszyscy znali Marchew�. By� �atwo rozpoznawalny. Nikt poza nim nie mia� dw�ch metr�w wzrostu i p�omiennie rudych w�os�w. Poza tym szed� tak, jakby do niego nale�a�o miasto.
- A kim by� ten z granitow� twarz�, co go widzia�am na komendzie? - wypytywa�a Angua, kiedy przechodzili przez Broad-Way.
- To troll Detrytus - wyja�ni� Marchewa. - Kiedy� by� troch� przest�pc�, ale teraz zaleca si� do Ruby i musi...
- Nie. Pytam o cz�owieka - wyja�ni�a Angua, odkrywaj�c, jak ju� wiele os�b przed ni�, �e Marchewa ma niejakie problemy z metaforami. - Twarz zachmu... jak u kogo� g��boko rozczarowanego.
- Och, to kapitan Vimes. Ale wydaje mi si�, �e on nigdy nie by� zaczarowany. Odchodzi pod koniec tygodnia i �eni si�.
- Nie wygl�da na szcz�liwego.
- Trudno powiedzie�.
- Nie przypuszczam, �eby lubi� nowych rekrut�w.
Kolejn� cech� kaprala Marchewy by�a jego niezdolno�� do k�amstwa.
- Rzeczywi�cie, niezbyt lubi trolle. Kiedy si� dowiedzia�, �e ma da� og�oszenie o poszukiwaniu rekruta trolla, przez ca�y dzie� nie odezwa� si� ani s�owem. Potem musieli�my przyj�� krasnoluda; inaczej by�yby k�opoty. Ja te� jestem krasnoludem, ale tutejsze chyba mi nie wierz�.
- Co ty powiesz? - Angua unios�a g�ow�, �eby mu si� przyjrze�.
- Matka urodzi�a mnie przez adopcj�.
- Aha. Ale przecie� ja nie jestem trollem ani krasnoludem - zauwa�y�a s�odko Angua.
- Nie, ale jeste� ko... Zatrzyma�a si� w miejscu.
- I o to chodzi? Wielcy bogowie! �yjemy przecie� w Wieku Nietoperza. Czy on naprawd� my�li w taki spos�b?
- Jest troch� staromodny...
- Raczej zakrzep�y.
- Patrycjusz uzna�, �e powinni�my mie� reprezentant�w wszystkich grup mniejszo�ciowych.
- Grup mniejszo�ciowych?
- Przykro mi. Zreszt� zosta�o mu jeszcze tylko par� dni...
Z drugiej strony ulicy zabrzmia� trzask �amanego drewna. Odwr�cili si� oboje akurat w chwili, gdy jaka� posta� wypad�a z tawerny i pomkn�a ulic� jak zaj�c, �cigana - przynajmniej przez kilka pierwszych krok�w - przez grubego m�czyzn� w fartuchu.
- St�j! St�j! Z�odziej bez licencji!
- Aha - rzeki z naciskiem Marchewa. Przeszed� przez ulic�. Angua maszerowa�a za nim, a gruby m�czyzna zwolni� do truchtu. - Dzie� dobry, panie Flannel. Jakie� k�opoty?
- Zabra� mi siedem dolar�w, a nawet nie zauwa�y�em z�odziejskiej licencji! - poskar�y� si� pan Flannel. - Co macie zamiar zrobi�? P�ac� podatki!
- Ju� za chwil� podejmiemy nieust�pliwy po�cig - zapewni� spokojnie Marchewa i si�gn�� po notes. - Siedem dolar�w, tak?
- Co najmniej czterna�cie.
Pan Flannel wzrokiem zmierzy� Angu� od st�p do g��w. M�czy�ni rzadko kiedy rezygnowali z takiej okazji.
- Dlaczego ona nosi he�m? - zapyta�.
- To nowy rekrut, panie Flannel.
Angua u�miechn�a si� promiennie. Pan Flannel cofn�� si� o krok.
- Przecie� jest...
- Musimy i�� z duchem czasu, panie Flannel - wyja�ni� Marchewa, chowaj�c notes.
Pan Flannel z pewnym wysi�kiem wr�ci� my�lami do wa�niejszych spraw.
- A tymczasem ucieka gdzie� osiemna�cie dolar�w, kt�rych ju� pewnie nie zobacz� - rzek� ostrym tonem.
- Ale� nil desperandum, panie Flannel, nil desperandum. Chod�my, m�odsza funkcjonariusz Angua. Podejmiemy �ledztwo.
Odeszli. Flannel spogl�da� za nimi z otwartymi ustami.
- Nie zapomnijcie o moich dwudziestu pi�ciu dolarach! - krzykn�� jeszcze.
- Nie masz zamiaru goni� tego cz�owieka? - spyta�a Angua, podbiegaj�c, �eby dotrzyma� kroku Marchewie.
- Nie warto - odpar� i skr�ci� w boczn� alejk�, tak w�sk�, �e prawie niewidoczn�. Szed� dalej mi�dzy wilgotnymi, poro�ni�tymi mchem �cianami, w g��bokim cieniu. - To ciekawe - doda�. - Niewielu ludzi wie, za�o�� si�, �e mo�na dotrze� z Broad-Wayu prosto na Zefir. Zapytaj kogokolwiek. Powie, �e nie przedostaniesz si� z drugiego ko�ca Zau�ka Koszuli. Ale to mo�liwe, poniewa� wystarczy przej�� przez Mormius, potem przecisn�� si� mi�dzy tymi tutaj s�upkami na Alej� Borborygmiczn�... dobre �elazo, trzeba przyzna�... i ju� jeste�my na Wcze�niejszej...
Podszed� do wylotu alejki i zacz�� nas�uchiwa�.
- Na co czekamy? - zainteresowa�a si� Angua.
Zabrzmia� tupot biegn�cych st�p. Marchewa opar� si� o �cian� i wystawi� r�k� na ulic� Zefir. Rozleg� si� g�uchy stuk, a rami� Marchewy nie przesun�o si� nawet o cal. To musia�o przypomina� zderzenie ze stalowym d�wigarem.
Przyjrzeli si� nieprzytomnemu na bruku. Srebrne dolary potoczy�y si� po kamieniach.
- Ojojoj - westchn�� Marchewa. - Biedny Tuiteraz. Przecie� obieca� mi, �e da spok�j. No trudno...
Chwyci� le��cego za nog�.
- Ile pieni�dzy? - zapyta�.
- Chyba trzy dolary - odpar�a Angua.
- Dobra robota. Zgadza si� co do pensa.
- Nie, ober�ysta m�wi�...
- Wracamy na komend�. Idziemy, Tuiteraz. To tw�j szcz�liwy dzie�.
- Dlaczego szcz�liwy? Przecie� zosta� schwytany.
- Tak. Przez nas. Gildia Z�odziei nie dorwa�a go pierwsza. Oni nie s� tacy delikatni jak my.
G�owa Tuiteraz podskakiwa�a na kamieniach.
- Zwin�� trzy dolary i zaraz pobieg� do domu - westchn�� Marchewa. - Ca�y Tuiteraz. Najgorszy z�odziej na �wiecie.
- Ale m�wi�e�, �e Gildia Z�odziei...
- Kiedy popracujesz jaki� czas, zrozumiesz, jak to wszystko dzia�a. - G�owa Tuiteraz odbi�a si� od kraw�nika. - W ko�cu - doda� Marchewa - rzeczywi�cie dzia�a. Zdziwisz si�. Wszystko dzia�a. Wola�bym, �eby nie dzia�a�o. Ale dzia�a.
***
W czasie kiedy Tuiteraz doznawa� lekkich wstrz�s�w w drodze do bezpiecznego aresztu, gin�� klaun. Szed� sobie alejk�, swobodny i pewny siebie jak cz�owiek, kt�ry w pe�ni sp�aci� ten rok u Gildii Z�odziei. I nagle stan�a przed nim zakapturzona posta�.
- Fasollo?
- O, to ty... Edward, prawda? Posta� zawaha�a si�.
- W�a�nie wraca�em do gildii - wyja�ni� Fasollo. Zakapturzona posta� skin�a g�ow�.
- Dobrze si� czujesz? - spyta� Fasollo.
- P-rzykro mi - o�wiadczy�a posta�. - Ale to dla dobra miasta. Nic osobistego.
Przesz�a za plecy klauna. Fasollo poczu� chrupni�cie, a p�niej jego osobisty wszech�wiat nagle si� wy��czy�.
Potem Fasollo usiad�.
- Au - powiedzia�. - To bol�... Ale wcale nie bola�o.
Edward d'Eath spogl�da� na niego z g�ry przera�onym wzrokiem.
- Oj... Nie chcia�em uderzy� ci� tak mocno! Chcia�em tylko usun�� ci� z drogi!
- A dlaczego w og�le musia�e� mnie uderzy�?
I wtedy Fasollo dozna� wra�enia, �e Edward nie patrzy w�a�ciwie na niego i z pewno�ci� nie do niego m�wi.
Spu�ci� wzrok i ogarn�o go dziwne uczucie, znane tylko niedawno zmar�ym - groza, gdy patrzy� na to, co le�a�o przed nim, a zaraz potem niepokoj�ce pytanie: kto w�a�ciwie patrzy?
PRZYCHODZI �MIER� DO LEKARZA...
Uni�s� g�ow�.
- A lekarz pyta... - podj��.
Ch��d przeszy� powietrze. Fasollo czeka�. Edward gor�czkowo poklepywa� jego twarz... to, co jeszcze niedawno by�o jego twarz�.
MO�E... CZYMOGLIBY�MY ZACZ�� OD POCZ�TKU? JAKO� NIE UMIEM ZA�APA�, O CO W TYM CHODZI.
- S�ucham?
- Przep-raszam! - j�cza� Edward. - Chcia�em jak najlepiej. Fasollo przygl�da� si�, jak morderca odci�ga jego cia�o... Nie, odci�ga cia�o.
- Nic osobistego, powiedzia� - wymrucza� pod nosem. - Mi�o, �e to nic osobistego. By�oby mi naprawd� przykro, gdyby mnie zabi� z powod�w osobistych.
CHODZI O TO, �E NIEDAWNO ZASUGEROWANO MI, BYM ZACHOWYWA� SI� BARDZIEJ DELIKATNIE.
- Ale dlaczego? My�la�em, �e ca�kiem dobrze si� dogadujemy. W moim fachu trudno znale�� przyjaci�. W twoim te�, jak przypuszczam.
STARAJ SI� PRZEKAZA� IM TO �AGODNIE, O TO CHODZI.
- W jednej chwili cz�owiek idzie sobie spokojnie, a w nast�pnej jest ju� martwy. Dlaczego?
POMY�L, �E JESTE� RACZEJ... WYMIAROWO UPO�LEDZONY.
Cie� klauna Fasollo zwr�ci� si� do �mierci.
- O czym ty gadasz?
JESTE� MARTWY.
- Tak, wiem. - Fasollo rozlu�ni� si� i przesta� zbyt intensywnie my�le� o coraz bardziej niewa�nym �wiecie. �mier� przekona� si�, �e ludzie cz�sto tak robi�, kiedy si� otrz�sn� z pocz�tkowego szoku. W ko�cu najgorsze mieli ju� za sob�... przy odrobinie szcz�cia.
GDYBY� ZECHCIA� P�J�� TERAZ ZA MN�...
- Czy b�d� tam torty? Czerwone nosy? �onglerka? Czy s� szans� na za szerokie spodnie?
NIE.
Fasollo niemal ca�e swoje kr�tkie �ycie prze�y� jako klaun. U�miechn�� si� pos�pnie pod makija�em.
- To mi si� podoba.
***
Spotkanie Vimesa z patrycjuszem sko�czy�o si� tak, jak cz�sto takie rozmowy - go�� wyszed� z niejasnym, ale dokuczliwym wra�eniem, �e ledwie uda�o mu si� uj�� z �yciem.
Vimes powl�k� si� wi�c na spotkanie z narzeczon�. Wiedzia�, gdzie mo�e j� znale��.
Napis nabazgrany w poprzek podw�jnych wr�t przy ulicy Morficznej g�osi�: "Tu �yj� smoki".
Mosi�na tabliczka obok wr�t g�osi�a: "S�oneczne Schronisko dla Chorych Smok�w".
Obok sta� ma�y, pusty w �rodku i �a�osny smok z papier-m�ch�. Trzyma� przykut� ci�kim �a�cuchem do muru skarbonk� z napisem: "Nie pozw�l, by zgas� m�j p�omie�".
Tutaj w�a�nie lady Sybil Ramkin sp�dza�a prawie ca�e dnie.
By�a, jak poinformowano Vimesa, najbogatsz� kobiet� w Ankh-Morpork. W�a�ciwie to by�a bogatsza ni� wszystkie inne kobiety w Ankh-Morpork zlane - gdyby to by�o mo�liwe - w jedn�.
To b�dzie dziwaczny �lub, m�wili ludzie. Vimes traktowa� osoby o wy�szej pozycji towarzyskiej z ledwie skrywanym niesmakiem, poniewa� kobiety powodowa�y u niego b�l g�owy, a m�czy�ni �wierzbienie pi�ci. Natomiast Sybil Ramkin pochodzi�a z jednej z najstarszych rodzin w Ankh. Ale los rzuci� ich razem niczym wir wodny dwie ga��zki, poddali si� wi�c temu, co nieuniknione.
Sam Vimes w dzieci�stwie wierzy�, �e bardzo bogaci jadaj� ze z�otych talerzy i �yj� w marmurowych domach. Teraz nauczy� si� czego� nowego: ci bardzo, bardzo bogaci mog� sobie pozwoli� na ub�stwo. Sybil Ramkin �y�a w n�dzy, dost�pnej tylko bogaczom - w biedzie, do kt�rej podchodzili z przeciwnej strony. Kobiety, kt�rym zwyczajnie dobrze si� powodzi�o, oszcz�dza�y i kupowa�y suknie zdobione koronk� i per�ami; lady Ramkin by�a tak bogata, �e mog�a sobie pozwoli� na chodzenie w gumowych butach i tweedowej sp�dnicy, kt�ra nale�a�a do jej matki. By�a tak bogata, �e stacj� by�o na �ywienie si� sucharkami i kanapkami z serem. Tak bogata, �e korzysta�a tylko z trzech pokoj�w w trzydziestoczteropokojowej rezydencji; w pozosta�ych sta�y bardzo drogie i bardzo stare meble os�oni�te pokrowcami od kurzu.
Powodem, dla kt�rego bogacze s� tacy bogaci, rozumowa� Vimes, jest to, �e mog� wydawa� mniej pieni�dzy.
We�my na przyk�ad buty. Vimes zarabia� trzydzie�ci osiem dolar�w miesi�cznie, nie licz�c dodatk�w. Porz�dna para sk�rzanych but�w kosztowa�a pi��dziesi�t dolar�w. Ale para but�w, na jak� m�g� sobie pozwoli� - ca�kiem przyzwoita na jeden czy dwa sezony, bo potem zupe�nie przetar�a si� tektura, przeciekaj�ca jak demony, to koszt oko�o dziesi�ciu dolar�w. Takie w�a�nie buty zawsze kupowa� Vimes i nosi� je, a� podeszwy by�y tak cienkie, �e w mgliste noce po kamieniach bruku poznawa�, gdzie w Ankh-Morpork si� znajduje.
Jednak dobre buty wytrzymywa�y lata, d�ugie lata. Bogatego sta� na wydanie pi��dziesi�ciu dolar�w na par� but�w, w kt�rych po dziesi�ciu latach wci�� b�dzie mia� suche nogi. Tymczasem biedak, kt�rego sta� tylko na tanie buty, wyda w tym czasie sto dolar�w -a nogi i tak stale b�dzie mia� przemoczone.
To w�a�nie kapitan Vimes nazywa� obuwnicz� teori� niesprawiedliwo�ci spo�ecznej.
W dodatku Sybil Ramkin rzadko w og�le musia�a co� kupowa�. Rezydencja by�a pe�na ci�kich, solidnych mebli kupionych przez jej przodk�w. Nigdy si� nie zu�ywa�y. Mia�a ca�e skrzynie bi�uterii, kt�ra jako� tak si� nazbiera�a przez wieki. Vimes widzia� piwnic� z winem, w kt�rej ca�y regiment speleolog�w m�g�by pi� tak d�ugo, a� przesta�oby im przeszkadza�, �e zagin�li bez �ladu.
Lady Sybil Ramkin mog�a �y� wygodnie z dnia na dzie�, wydaj�c - jak ocenia� Vimes - po�ow� tego co on. Ale o wiele wi�cej wydawa�a na smoki.
S�oneczne Schronisko dla Smok�w mia�o bardzo, ale to bardzo grube mury i bardzo, ale to bardzo lekki dach - architektoniczne dziwactwo, normalnie spotykane tylko w fabrykach fajerwerk�w.
To dlatego, �e naturalnym stanem pospolitego smoka bagiennego jest chroniczna choroba, a naturalnym stanem chorego smoka jest rozsmarowanie si� na �cianach, pod�odze i suficie pomieszczenia, w kt�rym akurat przebywa�. Smok bagienny to fatalnie zorganizowany, ryzykownie niestabilny zak�ad chemiczny, o jeden krok od katastrofy. Ca�kiem ma�y krok.
Istniej� teorie, �e zwyczaj wybuchania w chwili gniewu, podniecenia, strachu czy zwyczajnej nudy to wykszta�cona ewolucyjnie cecha, zwi�kszaj�ca szans� przetrwania* [przy.: Z punktu widzenia gatunku jako ca�o�ci. Nie z punktu widzenia smoka, kt�ry w�a�nie l�duje w ma�ych kawa�kach w najbli�szej okolicy.] - metod� odstraszania drapie�nik�w. Zjedz smoka, g�osi p�yn�ca z niej nauka, a b�dziesz mia� tak� niestrawno��, do kt�rej opisu odpowiednim terminem jest "promie� ra�enia".
Dlatego Vimes bardzo ostro�nie pchn�� drzwi. Owion�� go zapach smok�w. By� to zapach niezwyk�y, nawet jak na standardy Ankh-Morpork - Vimesowi kojarzy� si� ze stawem, gdzie przez kilka �at zatapiano odpady chemiczne, a potem go osuszono.
Ma�e smoki �wista�y i skamla�y na niego ze swoich boks�w po obu stronach przej�cia. Kilka podekscytowanych strug ognia przypali�o mu w�oski na nagich �ydkach.
Znalaz� Sybil Ramkin w towarzystwie kilku m�odych, ubranych w spodnie kobiet, kt�re pomaga�y jej prowadzi� schronisko. Zwykle mia�y na imi� Sara albo Emma i dla Vimesa wygl�da�y identycznie. W tej chwili walczy�y z czym�, co wygl�da�o na rozz�oszczony worek.
Kiedy si� zbli�y�, Sybil podnios�a g�ow�.
- O, jest Sam - powiedzia�a. - Przytrzymaj naszego baranka.
Wci�ni�to mu worek do r�k. W tej samej chwili szpon rozci�� materia� i drapn�� o p�pancerz w entuzjastycznej pr�bie wyprucia Vimesowi flak�w. Ostrouchy �eb wysun�� si� z drugiego ko�ca, para l�ni�cych czerwieni� oczu na moment skupi�a na nim wzrok, z�bata paszcza rozwar�a si� i dmuchn�a cuchn�cym oparem.
Lady Ramkin tryumfalnie chwyci�a doln� szcz�k� ma�ego smoka, a drug� r�k� a� po �okie� wcisn�a mu do gard�a.
- Mam ci�! - Spojrza�a na Vimesa, wci�� nieruchomego z zaskoczenia. - Ten ma�y diabe� nie chce po�kn�� swojej wapiennej tabletki. �ykaj! No, �ykaj! O w�a�nie! Grzeczny maluch. Mo�esz go ju� pu�ci�.
Worek wysun�� si� z r�k Vimesa.
- Paskudny przypadek kolki bezogniowej - wyja�ni�a lady Ramkin. - Mam nadziej�, �e zd��y�y�my na czas.
Smok rozpru� worek i rozejrza� si� za czym�, co m�g�by spopieli�. Wszyscy starali si� zej�� mu z pola widzenia.
Potem zrobi� zeza i czkn��. Wapienna tabletka stukn�a o �cian�.
- Wszyscy padnij!
Skoczyli za os�ony, jakich mog�y im dostarczy� koryto z wod� i stos cegie�.
Smok znowu czkn�� i spojrza� zdumiony.
Po czym eksplodowa�. Kiedy dym si� rozwia�, wystawili zza os�on g�owy i zobaczyli sm�tny, niedu�y krater.
Lady Ramkin wyj�a z kieszeni sk�rzanego kombinezonu chusteczk� i wytar�a nos.
- Biedny g�uptas... -Westchn�a. - No c�... Jak si� masz, Sam? Rozmawia�e� z Havelockiem?
Vimes przytakn��. Nigdy w �yciu, uzna�, nie przyzwyczai si� do my�li, �e patrycjusz Ankh-Morpork ma jakie� imi� albo �e ktokolwiek mo�e go zna� tak dobrze, by si� do niego tym imieniem zwraca�.
- Zastanawia�em si� nad jutrzejszym bankietem - oznajmi� z desperacj�. - Wiesz, naprawd� nie wydaje mi si�, �ebym m�g�...
- B�d� rozs�dny - przerwa�a mu lady Ramkin. - Spodoba ci si�. Najwy�sza pora, �eby� zacz�� spotyka� Odpowiednich Ludzi. Sam wiesz.
�a�o�nie pokiwa� g�ow�.
- W takim razie czekamy na ciebie w domu ko�o �smej - rzek�a. - I nie r�b takiej miny. To ci bardzo pomo�e. Jeste� za dobry, �eby po ca�ych nocach w��czy� si� po ciemnych, wilgotnych zau�kach. Czas, �eby� wszed� w wielki �wiat.
Vimes mia� ochot� odpowiedzie�, �e lubi w��czy� si� po ciemnych i wilgotnych zau�kach, ale uzna�, �e to nie ma sensu. A� tak tego nie lubi�. Po prostu zawsze si� tym zajmowa�. My�la� o swojej odznace tak samo jak o swoim nosie. Nie to, �e j� lubi� albo jej nienawidzi�. Zwyczajnie - to by�a jego odznaka.
- Uciekaj teraz. Zobaczysz, b�dzie �wietnie. Masz chusteczk�? Vimes wpad� w panik�.
- Co?
- Daj. - Podsun�a mu swoj� do ust. - Popluj - nakaza�a.
Po czym star�a mu brud z twarzy. Kt�ra� Wymienna Emma zachichota�a ledwie dos�yszalnie. Lady Ramkin nie zwr�ci�a na to uwagi.
- Dobrze - stwierdzi�a. - Ju� lepiej. Teraz id� i dopilnuj, �eby ulice by�y dla nas bezpieczne. A je�li chcesz naprawd� si� na co� przyda�, to poszukaj Chubby'ego.
- Chubby'ego?
- Wczorajszej nocy znikn�� z boksu.
- Smoka?
Vimes j�kn�� i si�gn�� do kieszeni po tanie cygaro. Smoki bagienne zaczyna�y by� utrapieniem w mie�cie. Lady Ramkin bardzo to irytowa�o. Ludzie kupowali je, kiedy mia�y sze�� cali d�ugo�ci i s�u�y�y jako przymilny przyrz�d do rozpalania ognia, a potem, kiedy przypala�y meble i zostawia�y �r�ce dziury w dywanach, pod�ogach i sklepieniach piwnic pod spodem, wyrzucali je na ulic�, �eby same si� o siebie troszczy�y.
- Uratowali�my go od kowala przy �atwej - wyja�ni�a lady Ramkin. - Powiedzia�am: "M�j dobry cz�owieku, mo�esz przecie� u�ywa� paleniska, tak jak wszyscy". Biedne male�stwo.
- Chubby - powt�rzy� Vimes. - Kto� ma ogie�?
- Nosi niebiesk� obro�� - doda�a lady Ramkin. - Tak, oczywi�cie.
- P�jdzie za tob� jak baranek, je�li pomy�li, �e masz w�glowe ciasteczko.
- Rozumiem. -Vimes poklepa� si� po kieszeniach.
- W tym upale s� troch� pobudzone.
Vimes si�gn�� do zagrody pisklak�w. Wybra� jednego, kt�ry w podnieceniu macha� kr�tkimi skrzyd�ami i dmuchn�� stru�k� b��kitnego ognia. Vimes zaci�gn�� si� szybko.
- Sam, naprawd� wola�abym, �eby� tego nie robi�.
- Przepraszam.
- I gdyby� poleci� m�odemu Marchewie i temu przemi�emu kapralowi Nobbsowi, �eby mieli oko na...
- �aden k�opot.
Z jakiego� nieznanego powodu lady Ramkin, pod ka�dym innym wzgl�dem bystra i rozs�dna, uparcie uznawa�a kaprala Nobbsa za bezczelnego, lecz sympatycznego �obuza. Dla Sama Vimesa by�a to nierozwi�zalna zagadka. Pewnie chodzi o to, �e przeciwie�stwa si� przyci�gaj�. Ramkinowie mieli pochodzenie wy�sze ni� spacer po szczytach, podczas gdy kapral Nobbs w ewolucyjnej rozgrywce zosta� zdyskwalifikowany za faule.
Kiedy Vimes szed� potem ulic� w swojej starej sk�rzanej tunice i zardzewia�ej kolczudze, a bruk wyczuwany przez wytarte podeszwy but�w m�wi� mu, �e jest w Akrowym Zau�ku, nikt by nie uwierzy�, �e oto idzie cz�owiek, kt�ry ju� nied�ugo ma po�lubi� najbogatsz� kobiet� w Ankh-Morpork.
***