296
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 296 |
Rozszerzenie: |
296 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 296 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 296 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
296 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
tytu�: "TANDARADEI!"
autor: Andrzej Sapkowski
Jestem nie�adna - powiedzia�a p�g�osem Monika Szreder, patrz�c w lustro. Monika Szreder mia�a racj�. Co wi�cej, w poruszonej kwestii pogl�d Moniki Szreder i zdanie otaczaj�cego j� �wiata by�o absolutnie zgodne. Nie, Monika nie by�a brzydka. By�a po prostu nie�adna. By�a kwintesencj� nie�adno�ci, promienia�a nie�adno�ci�, zdoln� przy�mi� wszystko, co mog�oby u�adni� ka�d� inn�, nawet brzydsz� dziewczyn�. W jaki� niepoj�ty spos�b konglomerat element�w, samych w sobie atrakcyjnych, �adnych, ma�o tego - nawet pi�knych, stawa� si� w przypadku Moniki nijaki, nieatrakcyjny i md�y. Jej w�osy, kt�re powinny by� w�osami ciemnoblond, by�y w samej rzeczy szare i matowe. Ich naturalna tendencja do puszysto�ci, ich pe�na indywidualno�ci i uroku tendencja do niepos�usze�stwa wzgl�dem wszelkiego typu grzebieni i szczotek w istocie sprawia�y, �e wygl�da�y zaniedbanie i nieporz�dnie, a starania, by to zmieni�, nic nie dawa�y. Nie pomaga� najkunsztowniejszy makija� - nawet za pomoc� drogich kosmetyk�w niczego nie dawa�o si� zrobi� z oczami, kt�re zza grubych soczewek okular�w zawsze wygl�da�y nijako i blado. Na jej sylwetce, og�lnie rzecz ujmuj�c normalnej, wszelki dob�r gustownych i atrakcyjnych rzeczy tworzy� w po��czeniu efekt, kt�ry przy najlepszych ch�ciach nie m�g� by� uznany za ciesz�cy oko.
Fakt, �e o wszystkich wspomnianych czynnikach Monika Szreder doskonale wiedzia�a, jeszcze spraw� pogarsza�. �wiadoma jak gdyby, �e nie jest w stanie si� upi�kszy�, od czasu osi�gni�cia pe�noletno�ci Monika programowo i konsekwentnie robi�a wszystko, by si� nie wyr�nia�, zla� z t�em, umysi� i uszarzy�. Ta swoista mimikra maj�ca w za�o�eniu maskowa� i ukrywa� nie�adno��, mia�a, rzecz jasna, skutek dok�adnie odwrotny. Teraz w�a�nie, o pi�tej nad ranem, stoj�c przed nadt�uczonym lustrem w poprzecinanym smugami �wiat�a p�mroku domku kempingowego, Monika silniej ni� kiedykolwiek czu�a swoj� nie�adno��. �a�owa�a, �e wyjecha�a na te wczasy, na ten turnus w g�uszy, w braku komfortu, kt�ry mia� jakoby by� romantyczny, a okaza� si� wy��cznie uci��liwy. Biuro Us�ug Turystycznych "Rommar Travels", przypomnia�a sobie. "Jeste� samotny? Podaj nam sw�j wiek, zaw�d, wykszta�cenie, zainteresowania. Napisz, o czym marzysz, a zorganizujemy ci wakacje twoich marze�."
Wakacje moich marze�...
Wyjecha�a, bo by�a sama, a nie chcia�a samotnie sp�dza� lata w mie�cie. "Rommar Travels" nie k�ama�o ani nie przesadza�o, og�lnie rzecz bior�c, chocia� w swojej ankiecie rubryk� "Wykszta�cenie" preferowa�o nader wyra�nie przy doborze. Dooko�a roi�o si� od z�aknionych doktorantek i rozwiedzionych docent�w.
Wakacje moich marze�...
Wyjazd mia� dla Moniki by� jeszcze jedn� pr�b� udowodnienia sobie, �e lubi towarzystwo. Pr�ba, jak wiele poprzednich, by�a nieudana. Monika po raz kolejny nie udowodni�a sobie niczego poza faktem, �e nienawidzi samotno�ci.
A by�a sama. Wci�� sama. Jej przypadkowa wsp�lokatorka, Elka, z niewiadomych powod�w nazywana Pardw�, przez kilka pierwszych dni turnusu denerwuj�ca szczebiotem, beztrosk� i czynionym dooko�a ba�aganem, ostatnio zwyk�a by�a znika� wieczorami i wraca� p�n� noc�. A niekiedy - jak dzi� - dopiero rano. Monika nie mia�a �adnych w�tpliwo�ci co do tekstu, jaki Pardwa musia�a wpisa� do kwestionariusza "Rommar Travel" w rubryce "zainteresowania".
Z pocz�tku, Monika by�a przera�ona. Ba�a si�, �e Pardwa nale�y do dziewcz�t traktuj�cych barwn� i szczeg�ow� opowie�� jako swoisty rodzaj gry ko�cowej, jako naturalne i konieczne uzupe�nienie nocnych dozna�. Tego Monika nie znios�aby na pewno. Szcz�liwie, Elka nie by�a opowiadaczk�. Wr�cz przeciwnie, by�a dyskretna. Nie przeszkadza�o jej to jednak w spontanicznym demonstrowaniu zadowolenia i wy�szo�ci, jak� w przyrodzie samica wybrana obowi�zana jest okazywa� samicy wzgardzonej. Monika Szreder nie czu�a si� wzgardzona. Mia�a dwadzie�cia sze�� lat, a za sob� a� dwie powa�ne eksperiencje erotyczne. Charakter i przebieg obydwu sprawia�, �e nie t�skni�a do trzeciej.
A jednak...
- Jestem nie�adna - powiedzia�a do popstrzonego lustra. I nie rozp�aka�a si�. By�a z tego bardzo dumna. Nie ma niczego gorszego ni� zaczyna� dzie� od p�aczu, pomy�la�a.
Dzie�? Trudno to jeszcze nazwa� dniem, pomy�la�a. O�rodek wczasowy �pi w najlepsze, czekaj�c, a� s�o�ce do ko�ca wysuszy ros�, nagrzeje powietrze, wci�� jeszcze ostre, atakuj�ce sk�r� uk�szeniami zimna. Po�o�y�a si�, wysoko ustawi�a poduszk�, si�gn�a po ksi��k�. Pr�bowa�a odnale�� miejsce, w kt�rym sko�czy�a czyta�, wieczorem, senna i zniecierpliwiona oczekiwaniem na Elk�. Zamiast tego wr�ci�a do pocz�tku, do miejsca oznaczonego ma�ym, zasuszonym bratkiem. Do ulubionego miejsca. Tylko kilka strofek, pomy�la�a. Tylko kilka.
Unter den Linden
Bei der Heide,
Wo unser beider Bette gemacht
Da m�gt ihr finden
Wie wir beide
Pfl�ckten im Grase der Blumen Pracht
Vor dem Wald im tiefen Tal.
Tandaradei!
Lieblich sang die Nachtigall.
- Tandaradei - szepn�a w zamy�leniu, opuszczaj�c ksi��k�. Zamkn�a oczy.
- Tandaradei... - powiedzia� minnes�nger.
By� bardzo szczup�y, wr�cz chudy, targany wiatrem p�aszcz, �ci�le oblepiaj�c jego posta�, jeszcze bardziej podkre�la� t� chudo��. Jego cie�, cienki, prosty, niczym czarna krecha k�ad� si� na arrasie, na kt�rym bia�y jednoro�ec wspina� si�, stawa� d�ba, podnosz�c przednie nogi w heraldycznej pozie.
- Tandaradei powt�rzy� minnes�nger. - Ta pie��...
Tyle wspomnie�. Tyle pi�knych wspomnie�. Unter den Linden, bei der Heide... Ty... To w�a�nie ty. P�owow�osa...
Monika poruszy�a r�kami, rozgarniaj�c kwiaty, tysi�ce kwiat�w, w�r�d kt�rych le�a�a. W wi�kszo�ci by�y to r�e, czerwone, mokre, rozwini�te, gubi�ce p�atki.
- Jak wtedy - ci�gn�� cicho minnes�nger, a jego oczy by�y czarne, zimne i g��bokie, jak Ren przy skale Lorelei.
Na zamku w W�rzburgu... A mo�e jeszcze p�niej, w Szwabii, na dworze u Filipa... Pami�tam pe�ne usta Beatrix, c�rki Berengara von Passau. A potem, wiele lat p�niej, s�ysza�em t� pie�� w ober�y nie opodal Worms. Vor dem Wald im tiefen Tal... Budzisz mnie ze snu.
Monika mocno zacisn�a powieki.
Budzisz mnie ze snu. Ta pie��... Przetrwa�a tak d�ugo. Pami�tam, �piewali�my j� w marszu, id�c z Marienburga na spotkanie z komturem Wolframem de Lys, ku przeprawom na Drw�cy. A jeszcze p�niej, wiele lat p�niej, �piewa�em j� wraz z innymi pod Frankenhausen, kiedy to stoki g�ry Hausberg sp�yn�y krwi� zbuntowanego ch�opstwa.
Budzisz mnie ze snu.
Monika le�a�a nieruchomo na �o�u z kwiat�w. Patrzy�a prosto w oczy minnes�ngera. Nigdy nie widzia�a tak zimnych oczu. Nigdy nie widzia�a tej twarzy. Tylko u�miech...
Daj r�k�.
Tak, ten u�miech ju� kiedy� widzia�a. Na pewno widzia�a. Ale nie pami�ta�a, gdzie.
- Daj r�k�.
Zza plec�w minnes�ngera wyros�y inne postacie, w groteskowych, futrzanych maskach, trz�s�ce olbrzymimi uszami. Rozleg� si� cichy, rytmiczny, skandowany za�piew, wielog�osowy, be�kotliwy ch�r, pojedyncze, akcentowane, niezrozumia�e s�owa...
Tandaradei!
- Monika! zawo�a�a Elka, zwana Pardw�. Hej, Monika, nie wiesz, gdzie jest cukier?
- Co? - Monika zerwa�a si�, str�caj�c ksi��k� na pod�og�, macaj�c r�koma po po�cieli. - Co? Ela? Zasn�am?
- Nie - powiedzia�a Elka, zamykaj�c drzwi szafki ze straszliwym �oskotem, p�osz�cym resztki dziwnego snu. - Wr�cz przeciwnie. Obudzi�a� si�, akurat w por�. Jest dziewi�ta. S�uchaj, Monika, nie mog� znale�� mojego s�oiczka z kaw�. Chyba go dok�d� wynios�am. Mog� wzi�� troch� twojej?
Monika przetar�a oczy knykciami, si�gn�a po okulary. - Mo�esz, Elu.
* * *
Sygna�y, powtarzaj�ce si� co dnia, co nocy, by�y ciche, pozornie nieznacz�ce, ledwie zauwa�alne. Doktorka z domku na szczycie wzg�rza nie od razu zorientowa�a si� w ich znaczeniu. Znacznie szybciej zorientowa� si� kot - da� zna� zmian� zachowania, niepokojem, niepohamowan� agresj�, wy�adowywan� na czym popad�o. Doktorka zauwa�y�a to, ale nie przej�a si� k�ad�c humory zwierz�tka na karb drapie�nej, nieposkromionej natury. Nie zdziwi�o j� tak�e, �e borsuk, zwykle biegaj�cy za ni� jak pies, zaszy� si� w kom�rce i nie wychodzi� z niej za dnia. Doktorka wyt�umaczy�a to l�kiem przed szale�stwami kota.
Nast�pne sygna�y by�y ju� wyra�niejsze: wieczorne kumkanie �ab, ucinane raptownie, przeplatane d�ugimi okresami przejmuj�cej, pe�nej przera�enia ciszy. Poranne, bezg�o�ne wyloty lelk�w-kozodoj�w, chmarami, od kt�rych a� ciemnia�o w powietrzu. Zmieniony, gniewny bulgot rzeki w�r�d zwalonych drzew.
Co� si� szykuje, pomy�la�a doktorka. Co� si� szykuje. Nast�pnego dnia, na samym skraju lasu, znalaz�a rozszarpan� s�jk�, krople skrzep�ej krwi jak paciorki l�ni�y na rudawych pi�rkach. Doktorka wiedzia�a, �e to nie sprawka kota. Kot, biegn�cy za ni�, na widok zabitego ptaka sycza�, przypada� do ziemi, patrzy� z przestrachem w jej oczy. - Na Bajora i Plosa - szepn�a. Kot miaukn��.
Wr�ci�a na podw�rze, zamy�lona, nieobecna. I wtedy... Kot zasycza�, wygi�� grzbiet.
Na drzwiach domu nie by�o sierpu, kt�ry zawsze tam wisia�, przybrany such� miot�� zi�. Odwr�ci�a si�, w sam� por�, by zobaczy�, jak zakrzywione �elazo leci ku niej, kozio�kuj�c, �wiszcz�c w powietrzu. - Eth! - krzykn�a, przyci�ni�ta plecami do framugi. Sierp zawirowa�, zwin�� si� jak �ywa wst�ga, zboczy� z trasy lotu, z hukiem wyr�n�� w odrapane drzwi, zadygota� w�ciekle, za�piewa� metalowym j�kiem. Doktorka s�ysza�a, jak czarny las, schylony nad urwiskiem, trz�sie si� w z�o�liwym �miechu.
- Deskath - szepn�a. - Ty... Poznaj� ci�...
Kot sycza�.
Sierp dygota�, dr�a� i �piewa�.
* * *
- No nie, Monika - powiedzia�a Elka, zwana Pardw�. Zdj�a okulary przeciws�oneczne i ostro�nie smarowa�a kremem zadarty nos. - Tak naprawd� nie mo�na. Dlaczego nie chcesz jecha� z nami? Z ca�� paczk�? Dlaczego ci�gle siedzisz sama? Co?
- Nie czuj� si� najlepiej.
Wcale nie k�ami�, pomy�la�a Monika. Na sam� my�l o waszej ha�a�liwej paczce czuj� si� �le. Nie rozumiem waszych dowcip�w. Nie zara�a mnie wasza weso�o��, wr�cz przeciwnie, budzi ona we mnie jedynie zak�opotanie. I nie jestem pewna, czy nie jest to aby waszym celem.
- Naprawd�, Monika - papla�a Elka, staj�c tu� obok le�aka, tu� nad ni�. - Powinna� pojecha�. Jak tam jest pi�knie, nad rzek�, to poj�cia nie masz...
Aleksandrze, pomy�la�a Monika, nie zas�aniaj mi s�o�ca. - Jacek, ten historyk, wiesz, ten, kt�ry mieszka sam w dwunastce - Pardwa roztar�a reszt� kremu na d�oniach, roztaczaj�c dooko�a zapach L'Or�alu - kolega tego blondyna, kt�ry mia� granatowe audi, wiesz... Wiem.
- ...On tak ciekawie opowiada.
Wiem.
- ...o historii tej okolicy, o wojnach, o w�dr�wkach lud�w, o sabatach czarownic, o kulcie jakich� tam demon�w, o wykopaliskach, m�wi� ci, Monika, godzinami mo�na s�ucha�. Wiesz, �e pyta� mnie o ciebie? - Kto? - Monika unios�a g�ow�.
- Jacek. Ten historyk.
- O mnie?
- O ciebie. Sk�d jeste�, gdzie pracujesz. Wpad�a� mu w oko, Monika. Szcz�ciara jeste�. Ch�opak jest strasznie fajny.
O, Bo�e.
- Nie udawaj, �e nie zauwa�y�a�, jak patrzy na ciebie. Co, Monika? Zauwa�y�am, zauwa�y�am.
- Nie, Elu. Nie zauwa�y�am.
- Ja naprawd� nie umiem z tob� rozmawia� - nad�sa�a si� Pardwa. - Co ci� gryzie, dziewczyno? Marnie wygl�dasz, wiesz? A mo�e masz okres? Ojej, przepraszam, nie r�b takiej miny. To ja lec�. Um�wili�my si� za p� godziny, id� do nich. Wr�cimy na obiad. Albo na kolacj�. Pa. - Pa, Elu.
Pomi�dzy konarami pokracznej sosny paj�k upl�t� paj�czyn�, regularne, precyzyjne dzie�o. Pi�kno w przyrodzie, pomy�la�a Monika, ma cel, nie jest pi�knem czysto estetycznym. Ma cel, nawet, je�li tym celem jest mord. Na stronicy ksi��ki usiad�a biedronka. Monika str�ci�a j�, potrz�saj�c ksi��k�.
- Le� do nieba - powiedzia�a p�g�osem.
Biedronka nie spad�a na ziemi�, w locie rozwin�a niezgrabne skrzyde�ka, poszybowa�a - prosto w �rodek paj�czyny.
Paj�k, wielki krzy�ak z opas�ym odw�okiem, wyskoczy� z kryj�wki w zrolowanym, oplecionym kokonem li�ciu. Biedronka, nie �piesz�c si�, rwa�a nitki paj�czyny naporem chitynowego pancerza. Jeszcze chwila i wypadnie, pomy�la�a Monika.
Ale paj�k by� szybszy.
Uciekaj, pomy�la�a, zaciskaj�c szcz�ki. Uciekaj, paj�ku. Ju�! Paj�k zaszamota� si� na nitkach, b�yskawicznie ukry� si� w zrolowanym li�ciu.
Wystraszy�am go, pomy�la�a Monika, zdziwiona. Bzdura, pomy�la�a zaraz, paj�k najzwyczajniej na �wiecie nie lubi czerwonych �uk�w, zakutych w chitynowe pancerze. Woli mi�kkie i soczyste muchy. To jasne jak s�o�ce. Drgn�a, s�ysz�c odg�os krok�w, tu� za sob�.
- Dzie� dobry, Moniko.
- Dzie� dobry, Jacku.
O Bo�e.
- Jak zwykle, z nosem w ksi��ce? Moniko, zwracam twoj� uwag�, �e to s� wakacje. Zjawisko, kt�re wyst�puje raz do roku i niestety, przemija tak pr�dko. Naprawd�, szkoda ka�dej minuty. Moniko.
- S�ucham, Jacku.
- Pardwa powt�rzy�a mi, �e nie chcesz jecha� z nami nad rzek�. Mia�a� jakoby odm�wi�, bezlito�nie odrzuci� propozycj�. Jest mi szczeg�lnie przykro, bo to by�a moja propozycja. Przyszed�em wi�c, �eby naprawi� b��d, jakim by�o wykorzystanie Pardwy jako po�redniczki. Powinienem sam ci� poprosi�. Ju� dawno.
Odejd�, prosz�. �le si� czuj�, gdy tak stoisz i patrzysz na mnie. Nie chc� twojego wzroku. Nie chc�, by dotyka� mnie tw�j wzrok. - Jed� z nami, Moniko.
Odejd�, prosz�.
- Nie... Przepraszam. Mo�e innym razem.
- Czy�by lektura, kt�rej si� po�wi�casz, by�a ciekawsza od perspektywy mojego... naszego towarzystwa? Co czytasz, Moniko? - Och... To poezja, Jacku. Dawna poezja niemiecka. - To widz�. Poznaj� po gotyckich literach, kt�rych sam czyta� nie potrafi�, pomimo i� m�j nauczyciel niemieckiego zdo�a� wbi� mi do g�owy podstawy j�zyka Goethego. Czyje to wiersze?
- Nie s�dz�...
- ...�eby by�y to wiersze, kt�re mo�e zna� zwyk�y historyk? Ech, filologowie. Jak wy cz�sto uzurpujecie sobie monopol na wiedz� o literaturze i j�zyku. Czy masz w sobie troch� �y�ki do hazardu, Moniko? Unios�a oczy, b�d�c zupe�nie �wiadoma, �e unosi twarz i okulary. - Nie rozumiem...
- Proponuj� ci ma�� gr� o wielk� stawk�. Co� jak u Puszkina, tr�jka, si�demka, as. Je�li na podstawie jednej, dwu linijek poznam, czyje to wiersze, jedziesz z nami. Je�li si� pomyl�, odejd� z �alem i nie b�d� ci si� wi�cej naprzykrza�.
Zastanowi�a si� chwil�. Niemo�liwe, pomy�la�a. Tak ma�o znane... - Dobrze - powiedzia�a, opuszczaj�c g�ow�, by nie zobaczy� jej u�miechu.
Unter den Linden
Bei der Heide
Wo unser beider Bette gemacht...
- Walther von der Vogelweide, �redniowieczny niemiecki poeta i trubadur, prze�om dwunastego i trzynastego - roze�mia� si�. - Wiersz ma tytu� "Unter den Linden". Przegra�a�, Moniko. Wasza dama ubita, towarzyszu Herman. Zabieram wszystkie ruble ze sto�u. I ciebie tak�e zabieram, Moniko.
U�miechn�a si�, tym razem nie kryj�c tego. C�, pomy�la�a, mo�e... - Mi�dzy nami m�wi�c - powiedzia� - to do ciebie pasuje. - Co?
- Poezja �redniowieczna, pie�ni truwer�w - powiedzia�, patrz�c jej w oczy. W okulary, poprawi�a si� w my�li. - To do ciebie pasuje. Natura poetyczna, uroczo niedzisiejsza, skomplikowane wn�trze, samotnicza natura. Magia. No, p�owow�osy elfie, zbieraj si�. Jedziemy. - Tak - powiedzia�a, nadal u�miechaj�c si� blado. - C�, s�owo si� rzek�o... Za chwil� przyjd� do was. Za chwil�.
- Czekamy.
Nie wsta�a od razu. Siedzia�a z opuszczon� g�ow�, wpatrzona w gotyckie litery, kr�te i chwiejne niczym proporce, wij�ce si� na strzelistych wie�ach. S�ysza�a d�wi�k lutni, daleki i cichy. Bia�y jednoro�ec stawa� d�ba na zielonym arrasie, unosz�c przednie nogi w heraldycznej pozie.
* * *
Szczyt wzg�rza by� r�wny, p�aski, jak �ci�ty �yletk�. Domek o bielonych �cianach, usadowiony w�r�d pokracznych jab�onek, przyci�ga�. Wzywa� j� do siebie.
Sta�a, niezdecydowana, patrz�c, jak ca�a kompania zbiega w d�, nad rzek�, po piaszczystym, nagrzanym s�o�cem zboczu. S�ysza�a okrzyki i �miechy ch�opc�w, dalekie i ciche pobrz�kiwanie kontenera z piwem. Pisk dziewcz�t, wpadaj�cych na podmok�� ��k�.
- Ciekawe wzg�rze, prawda? Na pierwszy rzut oka wida�, �e nie jest naturalne.
- S�ucham, Jacku? Dlaczego nienaturalne?
- Sp�jrz na jego kszta�t, jakie jest regularne. Na po�o�enie. Moniko, tu m�g� by� kiedy� warowny gr�d, strzeg�cy brodu. A mo�e chram jakiej� bogini, czczonej przez Pomorzan. Mo�e miejsce sk�adania ofiar, �wi�te wzg�rze poga�skich Prus�w, Got�w lub zab��kanych tu Celt�w? Tyle lud�w przetoczy�o si� przez t� krain�, tyle jeszcze niezbadanych rzeczy kryje ta ziemia... No, chod�my. Porozmawiamy o tym jeszcze na naszym wspania�ym biwaku.
- Zaraz... zaraz do was przyjd�. Za chwil�.
- Dlaczego?
- Chc� si� przespacerowa� - opu�ci�a g�ow�.
- Czy pozwolisz...
- Nie - powiedzia�a szybko. - Przepraszam ci�. Sama. Dlaczego on tak na mnie patrzy?
- Dobrze, Moniko. Ale pami�taj, czekamy na ciebie. Chcia�bym, �eby� by�a z nami. Ze mn�.
- Przyjd�.
Wzg�rze. Nienaturalne?
Zrobi�a krok do przodu. Nagle poczu�a, �e musi i�� dalej. Bo za plecami mia�a czarn� �cian� boru, mokrego, ciemnego niepokoj�cego, a przed sob� s�o�ce i b�yszcz�c� wst�g� rzeki, w dole, nisko, w�r�d olch. Las odpycha�, szepta� g�osem przejmuj�cym groz�, g�osem, w kt�rym wyczuwa�a gro�b� i z�o��. Bia�y domek nad urwiskiem by� jasny, ciep�y, przyjazny. Wzywa� j�, ci�gn�� ku sobie, namawia�.
- Dzie� dobry... Czy jest tu kto�?
Ciemna sie�, w ciemno�� wbita smuga �wiat�a, nabrzmia�a wiruj�cym kurzem. Wchodz� nieproszona do cudzego domu, pomy�la�a. Zaraz kto� wyjdzie, spojrzy na mnie niech�tnie, a ja poczuj� si� odtr�cona, skrzywdzona. I b�d� mia�a o to �al, chocia� sama sobie b�d� winna. Jak zwykle.
Pokoik, pe�en ciemnych mebli. Ci�ki, mdl�cy zapach zi�. - Dzie� dobry! Przepraszam...
Na stole szklanka w metalowym koszyczku, �y�eczka utkwiona w kawianych fusach, okulary w drucianej oprawce.
I ksi��ki.
Nie wiedz�c, czemu to robi, zbli�y�a si�. Ksi��ki by�y stare, oprawne w z�uszczon� tektur�. Wyt�aczane z�oto litery, m�wi�ce, �e to encyklopedia Orgelbranda, by�y zatarte, ledwo czytelne. Przewr�ci�a ok�adk�, pierwsz� z brzegu.
To nie by�a encyklopedia Orgelbranda.
Ten gotyk nie ni�s� d�wi�ku lutni. Ten gotyk by� z�owrogi i czarny, krzycza� gro�nie i teuto�sko.
"Geheymwissenschaften und Wirken des Teuffels in Preussen", Johann Kiesewetter, Elbing 1792. Na stronie tytu�owej pentagram, znaki Zodiaku, inne, dziwne, niepokoj�ce symbole.
Druga ksi��ka. I znowu, pod fa�szyw� ok�adk� ci�kie, szorstkie od kurzu, po��k�e stronice i prawdziwy tytu�: "Dwymmermorc". Tylko tyle. Nast�pna. Inne pismo, inny druk. Cz�owiek z g�ow� koz�a, krzy�uj�cy na chudej piersi r�ce o d�ugich palcach. "La lettre noire, Histoire de la Science Occulte", Jules de Bois, Avignon 1622.
Kolejna, rozsypuj�ca si� prawie, krzycz�ca jednym zdaniem, wielk�, paj�cz� czcionk� po�rodku zniszczonej strony: Gondelman, "Tractatus de Magis".
I nast�pna.
Gdy si�gn�a, by odwr�ci� k�amliw�, orgelbrandowsk� ok�adk�, jej d�o� dr�a�a, grz�z�a w niepoj�tym oporze, w aurze, broni�cej dost�pu. Jednocze�nie za� inna, przeciwstawna si�a ci�gn�a jej r�k� niby magnes. "Zwierciad�o Magii Czarney Bissurma�skiey, przez Abdula z Hazredu. Spolszczy� I�drzey �leszkowski, iezuita A.M.D.G. W Krakowie, w Drukarni Miko�aia Zborskiego JKM Ord. Tipografa, Roku Pa�. 1696". Ci�kie, pozlepiane, wystrz�pione stronice, wyblak�e, p�zatarte pismo. Chcia�a odwr�ci� stron�.
Co� j� powstrzyma�o. Co�, co uwi�z�o w prze�yku, przylgn�o do podniebienia, co�, co by�o zgroz�, wstr�tem, mdl�cym obrzydzeniem. Mia�a wra�enie, �e lepki kurz ze stronicy zaczyna powoli wpe�za� jej na r�k�. Zamkn�a ksi�g�, wzdrygn�a si�, w uszach, w g�owie eksplodowa� jej niespodziewanie ch�ralny, wielog�osowy za�piew, be�kot, krzyk, niezrozumia�e s�owa.
Wyj��, pomy�la�a. Musz� st�d wyj��.
Wbrew sobie, si�gn�a jednak po kolejn� ksi��k�. "Ph�nomene, D�mone und Zaubereysunden", R. Ennemoser, N �� rnberg 1613.
Odwr�ci�a stronic�.
Bia�y jednoro�ec, staj�c d�ba, unosi� przednie nogi w heraldycznej pozie.
Otworzy�a na chybi� trafi�, po�rodku tomu. Rozmazane, gotyckie litery zdawa�y si� porusza�, cisn�y si� natr�tnie do oczu i do �wiadomo�ci. "...wie lautet der Name des D�mons? Der Hagre Junge, da er unsren geheymen S�nden und unsre Bosheyt frisset und trotzdem hager bleybet. Das Brennende Kind, das mit Hasse brennt. Und der echte Name? Der ist unaussprechlich, schrecklich. Deskath, was zugleych Die Wahrheyt oder Der Betrug bedeutet. Zernebock, der Schwartze Wahnsinn..." Na stronie pad� szybki, ruchliwy cie�, na stole mi�kko, acz ci�ko, wyl�dowa� wielki, czarny kocur. Monika cofn�a si�, t�umi�c krzyk. Kocur zmierzy� j� niech�tnym spojrzeniem z�oto��tych oczu, przeci�gn�� si�, zeskoczy� ze sto�u, by wskoczy� na ��ko.
Staruszka by�a male�ka, ale nie zgarbiona, a jej twarz, poorana zmarszczkami, powa�na i skupiona. Mia�a du�e, niezwykle jasne oczy, tak jasne, �e prawie przezroczyste, niczym soczewki, niczym opale, oszlifowane na kaboszony.
- Przepraszam pani� - wyj�ka�a Monika. - Drzwi by�y otwarte. Ja wiem, �e nie powinnam...
Wykr�ci�a do ty�u r�ce i zacz�a wy�amywa� sobie palce. Jak zwykle. - Nic nie szkodzi - powiedzia�a staruszka, podchodz�c do sto�u. Zamkn�a ksi��k�, rzuciwszy przelotnie okiem na otwart� stron�. - Ten dom jest otwarty dla wszystkich, kt�rzy chc� wej�� powiedzia�a. - S�ucham ci�, dziecko.
- Ja... Ja zupe�nie przypadkowo. Przechodzi�am, i... Ja jestem z tymi, kt�rzy nad rzek�... Widzia�a pani pewnie samochody... - Wcale nie jeste� z tymi, kt�rzy s� nad Rzek� - staruszka pokiwa�a g�ow�. - A powinna�. Powinna� by� z nimi, a tymczasem jeste� tutaj. Dlaczego?
Monika zamilk�a z p�otwartymi ustami.
- Szuka�a� w ksi��ce odpowiedzi na pytanie? To nie jest najlepszy spos�b, dziecko. Zw�aszcza nie radzi�abym ci korzysta� z ksi��ek, kt�re tu le��.
- Ja jeszcze raz przepraszam. Nie powinnam... P�jd� ju�. - Nie zadawszy swego pytania?
- Jakiego pytania?
- A tego, drogie dziecko, to ja nie wiem - jasne oczy staruszki jeszcze bardziej poja�nia�y. - Ja nie mog� przecie� zna� pyta�. Znam wy��cznie odpowiedzi, a i to daleko nie wszystkie.
- Ja... Nie rozumiem. P�jd� ju�.
- Twoja wola. Je�li zechcesz wr�ci� i zada� swoje pytanie, pami�taj, �e dom starej doktorki jest zawsze otwarty.
Jezus, pomy�la�a Monika. Trafi�am na wioskow� babci�. Na aborcjonistk�. Ona my�li, �e ja...
- Dziwne my�li t�uk� ci si� po g�owie, dziecko - powiedzia�a ostro staruszka. - Szalone, dziwne, nieodpowiednie my�li. Nie podobasz mi si�. Podejd� do mnie.
Nie, pomy�la�a Monika, nie podejd�. I zrobi�a krok do przodu. A potem drugi. I trzeci.
- Bli�ej.
Nie!
Jeszcze jeden krok. Wbrew swej woli.
- M�w.
Monika bezg�o�nie poruszy�a ustami. Oczy, oczy jasne, prawie przezroczyste...
- Zapomniana - mrukn�a doktorka.
Be�kotliwy ch�r, pojedyncze, niezrozumia�e, przera�liwe s�owa, wykrzykiwane w rytmicznym za�piewie...
- Nie - powiedzia�a nagle staruszka. - Nie podchod�. Ani kroku dalej. Monika zatrz�s�a si� z zimna, kt�re nag�� fal� sp�yn�o jej po karku i plecach.
- Zapomniana - powt�rzy�a doktorka, mru��c jasne oczy. - Tak, bez w�tpienia. Przyci�ga was Rzeka, przyci�ga was to wzg�rze. Przyci�gaj� was te ksi�gi, ci�gn�, jak magnes.
Kot, przyp�aszczony do poduszki, zasycza�, unosz�c g�ow�. - Id� - powiedzia�a doktorka. - Wracaj do tamtych. Czekaj� na ciebie. Nale�ysz do nich. Nale�ysz ju� do ich �wiata, czy tego chcesz, czy nie. Monika dr�a�a.
- Id� ju�.
* * *
B�l g�owy, kt�ry dopad� j� po po�udniu, kr�tko po powrocie z wycieczki, trwa� i wzmaga� si�, mrocz�c oczy, a� do wieczora. Nie ust�pi� po dw�ch gardanach, nie zel�a� po dw�ch pyralginach. Zwali� j� z n�g, przyklei� twarz do poduszki. Ws�uchuj�c si� w t�pe t�tnienie w skroniach, Monika Szreder czeka�a na sen.
* * *
Sta�a, nieruchoma, w�r�d pokracznych jab�onek, wewn�trz rozszala�ego Maelstromu szarych, bezg�o�nych ptak�w, w samym �rodku ciszy, wiruj�cej od bezszelestnych uderze� ostrych, ko�czystych skrzyde�, w�r�d tysi�ca rozp�dzonych, szarych p�ksi�yc�w, z kt�rych ka�dy zdawa� si� godzi� prosto w ni�, ale w ostatniej chwili zmienia� kierunek, muska�, ale nie uderza�, nie rani�.
�wieca, otoczona widmow� aureol� za�zawionego �wiat�a rozja�nia�a wn�trze, pe�ne ciemnych mebli. Patrz�ce na ni� oczy by�y jasne, prawie przezroczyste, jak soczewki, jak kaboszony opali.
- Zadaj swoje pytanie. Wezwa�am ci�, by� zada�a swoje pytanie. Kiwn�a potakuj�co g�ow�. Wolno unosz�c r�ce, dotkn�a nimi w�os�w, odsuwaj�c je z ramion, przesun�a palcami po czole, policzkach, ustach. Doktorka nie patrzy�a na ni�. Nie unios�a wzroku znad ksi�gi, trzymanej na kolanach.
Opuszczaj�c r�ce, post�pi�a krok do przodu. Kot parskn��. Spojrza�a w d�, pod nogi, na bia��, nieprzekraczaln� lini�, nakre�lon� na pod�odze. Doktorka unios�a g�ow�.
- Zapomniana - powiedzia�a cicho. - Jeste� Zapomniana. Nie my�l nawet o powrocie, nie ma powrotu dla takiej, jak ty. Jeste� Zapomniana, lepiej b�dzie dla ciebie, je�li tak� pozostaniesz. Dla wszystkich b�dzie lepiej.
Pokr�ci�a przecz�co g�ow�, przesuwaj�c d�o�mi po szyi, sun�c nimi w d�.
- Nie - rzek�a ostro doktorka. - Nawet o tym nie my�l. Taka my�l nie rozbudzi ciebie. Mo�e jednak rozbudzi� kogo� innego. Tego, kt�ry jest Prawd� i Zdrad�. Karmisz go, wiecznie Wychud�ego, swoimi marzeniami. Budzisz go swoim �piewem. Strze� si�. On przychodzi w snach, kt�rych nie zapami�tasz. Ale on nie zapomni. Strze� si�.
O szyb� okna stukn�a �ma, wielka, szara, rozedrgana. - Strze� si�, Zapomniana. Prawda i Zdrada nie r�ni� si�, s� jedno�ci�. Obie przyb�d� jednocze�nie na tw�j krzyk, je�li zakrzyczysz. A w�wczas d�o� wyci�gnie si� ku tobie z mroku. Je�li dotkniesz tej d�oni, nie b�dzie powrotu. Odrodzi si� P�on�ce Dzieci�, odrodzi si� �ar, kt�ry gorzeje nienawi�ci�. Odrodzi si� znowu Czarny Ob��d, Zernebock, na o�tarzu z kwiat�w.
Doktorka zamilk�a, opu�ci�a g�ow�, wyci�gn�a r�ce. - Strze� si� d�oni, kt�ra wyci�gnie si� z mroku. Gdy jej dotkniesz, nie b�dzie powrotu. Va sivros onochei! Je�li wr�cisz �m�, sp�oniesz. Je�li wr�cisz p�omieniem, zga�niesz. Je�li wr�cisz ostrzem, prze�re ci� rdza. Odejd�.
Poczu�a na policzku ciekn�c� �z�, dra�ni�c�, natr�tn�. Niechcian�. - Odejd�.
Pytanie?
- Nie. Nie odpowiem.
Nag�y rozb�ysk, erupcja si�y...
- Nie! - w jasnych oczach przera�enie. - Nie...
Pytanie.
- Dobrze. Dobrze, Zapomniana. Je�li tak bardzo tego chcesz... Chc�.
- Odpowied� brzmi: tak. B�dziesz. Ale tylko w oczach innych. A teraz odejd�. Zostaw mnie. Odejd�.
* * *
Monika obudzi�a si�, usiad�a na ��ku, spojrza�a w okno, w mrok, niebieszczej�cy zapowiedzi� �witu. Elka, zwana Pardw�, chrapa�a leciutko, le��c na wznak, zgi�tym ramieniem obejmuj�c poduszk�.
Monika dotkn�a ksi��ki, zagrzebanej w ko�drze, wciskaj�cej si� w udo twardym kantem ok�adki. Zasn�am, czytaj�c, pomy�la�a.
I mia�am... dziwny sen.
Nie pami�ta�a, jaki.
* * *
- Odnosz� wra�enie, �e mnie unikasz, Moniko.
Tak, unikam, pomy�la�a odwa�nie, nie mog�c si� zdecydowa�, w kt�r� stron� skierowa� wzrok. Po chwili wahania, ostatecznie zwyci�y�y czubki tenis�wek.
- Nie, sk�d�e - wymamrota�a. - Wcale nie.
- Pozwolisz sobie potowarzyszy�?
Kiwn�a g�ow�, przestraszona, czy nie nazbyt wiele zapa�u wk�ada w to kiwni�cie.
Szli wolno wzd�u� szpaleru bia�opiennych brz�zek, le�n� dr�k�, w�r�d ciemnozielonych k�p wrzosu, jak parkan wytyczaj�cych szlak, niekiedy rozros�ych, tarasuj�cych drog�.
Oczywi�cie, potkn�a si�, nie trzeba by�o d�ugo czeka�. Podtrzyma� j�, wzi�� pod r�k�, a dotkni�cie jego ramienia wstrz�sn�o ni�, jak wy�adowanie elektryczne. Przyjemne wy�adowanie.
- Lato si� ko�czy - przerwa� cisz� trywialnym stwierdzeniem. - Ko�cz� si� wakacje.
- Mhm.
- Trzeba b�dzie wraca�. Do miasta. Do ksi��ek, do doktoratu. Szkoda. - B�d� wakacje i w przysz�ym roku - wyj�ka�a, zastanawiaj�c si�, jaki spos�b wyzwolenia r�ki spod jego ramienia mo�e nie by� poczytany za obcesowy, agresywny i niegrzeczny.
- Fakt, b�d� - u�miechn�� si� �adnie, mocniej przyciskaj�c jej rami�. - Ale to, �e lato si� ko�czy, smuci mnie. Nie lubi� zako�cze�. Zako�czenie, to koniec fabu�y. A ja w fabule ceni� sobie epizody. Pi�kne epizody, ratuj�ce przesm�tn� fabu��, n�dzny scenariusz, jakim jest nasze �ycie. Filozofuj�. Nie nudz� ci�, Moniko?
Nie odpowiedzia�a. Wypatrywa�a odpowiedniej k�py wrzosu, by potkn�� si� o ni� i uciec przed ciep�em, kt�rym promieniowa�.
- Moniko?
- S�u... cham? - potkn�a si�, ale zbyt wymuszenie, zbyt sztucznie, podtrzyma� j� bez trudu, nie pu�ci� r�ki.
- Ca�y czas my�l� o... O tym wierszu, kt�ry czyta�a�. O "Unter den Linden" Walthera von der Vogelweide. Jest w tej balladzie co� dziwnego, co�, czego nie umiem wyja�ni�... Moniko, chcia�bym ci� o co� prosi�. Nie odmawiaj, je�li to mo�liwe.
- S�ucham ci�, Jacku.
- Poczytaj mi wiersze Walthera von der Vogelweide. Prosz�. - Teraz?
- Nie. Nie teraz. Po kolacji, kiedy b�dzie cicho i spokojnie, kiedy zapadnie mrok. Wydaje mi si�, �e ta poezja mo�e brzmie� dobrze tylko o wieczorze, ch�odnym i mrocznym jak kamienny, raubritterski zamek. Wpadn� do ciebie zaraz po kolacji, na chwil� po�wi�cimy si� Minnesangowi, pie�niom trubadur�w.
- Jacku, ja...
- Nie odmawiaj, prosz�.
Monika zatrzyma�a si�, zdecydowanie, ale nie gwa�townie, wyzwoli�a r�k� spod jego ramienia.
Spojrza�a mu prosto w oczy. �mia�o, cho� nie wyzywaj�co. Naturalnie. Szczerze. Odwa�nie.
Powiedz mi, czego ode mnie oczekujesz. Czego chcesz ode mnie, w�a�nie ode mnie, kiedy dooko�a roi si� od dziewcz�t, kolorowych i pi�knych jak kolibry, weso�ych, rozszczebiotanych, ch�tnych je�li nie do flirtu, to przynajmniej do zabawy we flirt. One wszystkie patrz� na ciebie i �adna nie czu�aby si� nieswojo, mog�c spacerowa� z tob� po lesie i s�ucha� twoich s��w. Ka�da z nich cieszy�aby si� my�l� o wieczorze, sp�dzonym z tob� na czytaniu wierszy. �adna nie dr�a�aby w �rodku, tak, jak ja dr�� teraz. Powiedz wi�c, otwarcie i szczerze dlaczego w�a�nie ja? Przecie� ja...
Jestem nie�adna!
Spu�ci�a oczy, chowaj�c g�ow� w ramiona. Jak ��w, pomy�la�a. Boj� si�.
- Moniko?
- Dobrze, Jacku.
* * *
Co ja robi�, pomy�la�a, schylona nad ksi��k�. Co ja robi� najlepszego. Przecie� mo�na by�o wykr�ci� si� b�lem g�owy, zaraz po kolacji znikn��, wr�ci� p�no, zamkn�� drzwi na klucz, udawa�, �e mnie nie ma. Mo�na by�o zrobi� cokolwiek. A teraz siedz� tu z nim i... - Czytaj dalej, Moniko. Prosz�.
* * *
Ich kam gegangen
Hin zur Aue,
Mein Trauter harrte schon am Ort,
Wie ward ich empfangen
O Himmelsfraue!
Dass ich bin selig immerfort,
Ob er mich k�sste? Wohl manche Stund.
* * * Tandaradei!
* * * Seht, wie ist so rot mein Mund.
* * * - Masz pi�kny g�os, Moniko.
Nie. Nie. Nie chc� tego, co ju� kiedy� by�o. Nie znios�, nie chc� znosi� upokorzenia, �alu, pustki, samotno�ci. Nie chc� obwinia� ani szuka� winy w sobie. Czemu on tak na mnie patrzy? Patrzy tak, jak gdybym by�a... (�adna?)
- Czytaj, Moniko.
* * * Da t�t er machen
Uns ein Bette
Aus Blumen mannigfalt und bunt,
Darob wird lachen
Wer an der St�tte
Vor�berkommt, aus Herzensgrund.
An den Rosen er wohl mag
* * * Tandaradei!
* * * Sehen, wo das Haupt mir lag...
* * * - W rzeczy samej, to pi�kna pie��, Moniko. S�ycha� nieledwie brz�k strun lutni trubadura. Czy kto� prze�o�y� "Under den Linden" na polski? - Tak. Leopold Staff.
- Nie pytam nawet, czy znasz ten przek�ad. Wiem, �e znasz. Powiedz, prosz�. Te dwie ostatnie strofki.
- Jacku... Nie pami�tam...
- �licznie si� czerwienisz. Ale ja wiem, �e pami�tasz. Prosz�, Moniko.
* * * Gdym por� nocn�
W to ustronie
Przysz�a, m�j mi�y ju� tam by�
Tuli� mnie mocno
Na swym �onie
Dot�d mam s�odycz w g��bi �y�
Czy ca�owa�? Rozdzia� z chust?
* * * Tandaradei!
* * * Patrz na czerwie� moich ust!
* * * - Czytaj, Moniko. Nie przestawaj. Prosz�.
* * * I poszed� �o�e
Popod lasem
Z przer�nych kwiat�w us�a� nam
�mia�by si� mo�e
Ktoby czasem
Przechodzi� i przystan�� tam
Zaraz by po r�ach zgad�
* * * Tandaradei!
* * * Mej le��cej g�owy �lad.
* * * - Pi�knie, Moniko. Naprawd� pi�knie. Tylko, wybacz, tego wiersza nie mo�na deklamowa� z g�ow� na kolanach, ani takim grobowym g�osem. Sama wiesz, �e Walther von der Vogelweide odrzuca w tej pie�ni bezsensowny kanon Minnesangu i mi�o�ci rycerskiej, egzaltacj� i westchnienia do nieosi�galnej damy serca. To jest, Moniko, pie�� o mi�o�ci spe�nionej, o jedynej mi�o�ci, jaka ma sens, jaka jest radosna. Pi�kny epizod, opisany w pi�kny spos�b. T� pie�� �piewa dziewczyna, kt�ra le�a�a razem z ukochanym na �o�u z kwiat�w... Bo�e, jak ty �licznie si� czerwienisz. By�a z ukochanym i jest szcz�liwa, i chce o tym g�osi� ca�emu �wiatu, chcia�aby, aby wszyscy widzieli odci�ni�ty w kwiatach �lad jej g�owy, by wszyscy dowiedzieli si� o jej szcz�ciu.
- Ju� strasznie p�no, Jacku. I troch� boli mnie g�owa... - Ostatnia strofka, Moniko.
- Nie pami�tam przek�adu, naprawd�...
- Przeczytaj w oryginale. Ale przeczytaj g�osem dziewczyny szcz�liwej. Prosz�.
* * *
Wie ich bei ihm ruhte
Wenn jemand es w�sste
Du lieber Gott - ich sch�mte mich.
Wie mich der Gute
Herzte und k�sste
Keiner erfuhr
es als er und ich
Und ein kleines V�gelein
* * * Tandaradei!
* * * Das wird wohl verschweigen sein!
* * * - Fascynujesz mnie, Moniko.
- Przesta�, Jacku. Prosz� ci�.
- Jeste� urocza, wiesz? Masz w sobie mn�stwo czaru. Zaczynam wariowa� z twojego powodu. Nie wiem, jak to si� sta�o, Moniko, ale nie mog� przesta� my�le� o tobie.
- Jacku... Wprawiasz mnie w zak�opotanie.
- Moniko... Gdy zamykam oczy, widz� twoj� twarz, tw�j u�miech. Czuj� w�wczas, jak co� we mnie drga, jak co� �ciska mi gard�o... - Prosz�, nie. Id� ju�. Jest ju� bardzo p�no, Ela zaraz wr�ci. - Jeszcze chwil�...
- Nie, prosz�. Do jutra. Jacku.
- Powiedz mi to.
- Co?
- �e mnie lubisz, Moniko.
(Ja?)
- Moniko.
- Lubi� ci�.
* * *
Minnes�nger jest szczup�y, drobny, delikatny, wiatr szarpie jego czarn� peleryn�. Sk�d ten wiatr, tutaj, w sali tronowej, gdzie nie dr�� nawet p�omyki �wiec, ani pow��czyste welony na szpiczastych czepcach zas�uchanych, pogr��onych w d�wi�ku lutni dam? Ale za plecami minnes�ngera nie ma ju� arrasu z jednoro�cem, nie ma kolumn i ostrych �uk�w witra�owych okien. Za jego plecami jest urwisko i czarny las. Oczy minnes�ngera p�on� w p�mroku, �arz� si� czarnym ogniem. W jego twarzy nie ma niczego, niczego, co nie jest tymi oczami, tym �arem. Daj r�k�.
Zapomniana. Nie ma w�tpliwo�ci. Przyci�ga ci� Rzeka, przyci�ga ci� to wzg�rze. Daj r�k�. Seht, wie ist so rot mein Mund.
Na pierwszy rzut oka wida�, �e to nie jest naturalne wzg�rze. Tu, w dominuj�cym miejscu, by� z pewno�ci� gr�d, strzeg�cy przeprawy. �wi�tynia, �wi�ty chram, ofiarny o�tarz...
Nie, krzyczy Elka, zwana Pardw�. Nie, nie p�jd� tam za nic w �wiecie, patrzcie, jaki okropnie ciemny jest ten las, jak tam mokro, tam s� paj�ki, boj� si� paj�k�w.
Daj r�k�. Fascynujesz mnie. Pozostali �miej� si�, klaszcz�, futrzane maski na ich g�owach �miesznie kiwaj� olbrzymimi uszami. Zernebock, der Schwartze Wahnsinn, krzyczy Elka, naga do pasa.
Daj r�k�.
Nie! Uciekaj! Oczy jasne, prawie przezroczyste. Nie wracaj tu, bo sp�oniesz, zga�niesz, prze�re ci� rdza.
Moniko, Moniko, dot�d mam s�odycz w g��bi �y�. Jeste� urocza, wiesz?
Wiem.
Zapomniana. Bo�e, jak ty �licznie si� czerwienisz. Gdy zamykam oczy, widz� tw�j u�miech. Czerwie� twoich ust.
Daj r�k�.
Bagno, czarne, l�ni�ce grz�zawisko, poro�ni�te rz�s�, rozchodz�c� si� wolno w�r�d baniek, p�kaj�cych na oleistej powierzchni. Otch�a�, w g��b kt�rej wiedzie Tysi�c Stopni. A na dnie otch�ani co�, co jest nieodgadnion� tajemnic�, co�, co drga, pulsuje i t�tni. I czeka na wezwanie.
Tandaradei!
Sp�oniesz. Zga�niesz. Prze�re ci� rdza.
* * *
Obudzi�a si�.
Le��c na mokrym od potu, starganym, zmi�tym prze�cieradle, d�ugo nie mog�a usn��, na pr�no staraj�c si� poskleja� w jedn� ca�o�� urywki snu, kt�rego nie pami�ta�a.
* * *
Nast�pnego dnia ca�a kompania, jak zwykle, rado�nie i weso�o za�adowa�a si� do samochod�w, by tradycyjnie zawie�� rejwach, ha�as i zamieszanie w jaki� odleg�y zak�tek, gdzie by�o cicho i spokojnie. Ca�a kompania, opr�cz Moniki, kt�ra tym razem zdecydowanie i przekonywuj�co symulowa�a migren�. Oczywi�cie, namawiano j�. On j� namawia�. Oczywi�cie, odm�wi�a. Chcia� zosta� z ni�. Odm�wi�a r�wnie�. Dlaczego, zastanawia�a si� p�niej, spaceruj�c sama, bez celu, nie zwracaj�c uwagi ani na okolic� ani na snuj�cych si� szlakiem �cie�ek i deptak�w innych wczasowicz�w. Dlatego odm�wi�am? Czego ja si� boj�, my�la�a, gn�c d�ugi patyk, znaleziony przy drodze. Czego ja unikam? �ycia? Dlatego, �e �ycie nie jest poezj�?
B�d� tak spacerowa� do wieczora, my�la�a. A wieczorem... Wieczorem g�owa b�dzie mnie bola�a naprawd�. Ju� czuj� b�l. Co� niedobrego dzieje si� ze mn�. Co� bardzo niedobrego.
Malec, przemoc� odci�gany przez matk� od kiosku, pe�nego kolorowych wspania�o�ci, spojrza� na przechodz�c� Monik� i rozkrzycza� si� ostrym, nag�ym, niepohamowanym krzykiem.
Nie zwr�ci�a uwagi.
Czego ja si� obawiam, my�la�a. Rozczarowania? A czy to, co teraz robi�, nie jest rozczarowaniem? Co b�d� czu�a, je�li dzisiaj wieczorem schowam si�, zamkn� przed nim na klucz? Spe�niona mi�o��, o kt�rej �piewa kochanka Walthera von der Vogelweide, mo�e rzeczywi�cie jest w tym sens? I mo�e nie kryje si� on w s�owie "mi�o��", ale w s�owie "spe�nienie"? Mo�e rzeczywi�cie nazajutrz, pomy�la�a, coraz to silniej wyginaj�c sw�j patyk, mo�e rzeczywi�cie nazajutrz by�abym w stanie rozejrze� si� dumnie dooko�a i krzykn��, patrzcie wszyscy, patrzcie na czerwie� moich ust! Mo�e.
Wiem, czego si� boj�, pomy�la�a, przechodz�c przez most. W�asnej s�abo�ci.
Ile� ja bym da�a, my�la�a, gn�c patyk, za to, �eby sta� si� siln�. Nie, nie pi�kn�, chocia�...
Ale siln�.
Patyk z�ama� si� z trzaskiem.
Pod mostem, na zalewie, jeden z przep�ywaj�cych tamt�dy kajakarzy zakl�� plugawie, w os�upieniu patrz�c na dwa u�omki wios�a, kt�re zosta�y mu w r�kach.
* * *
P�omienie. Rozjuszone p�omienie, opasuj�ce j� ze wszystkich stron, �ar, roztapiaj�cy oczy, dym, pozbawiaj�cy tchu. �a�cuch, w�arty w cia�o, bezlito�nie wi���cy... Ryk p�on�cego pieca, gotowego bluzgn�� ogniem i w�glami...
S�o�ce. I wiatr. Wiatr od Rzeki, furkot olchowych li�ci. Obejmuj�ce j� rami�, emanuj�ce ciep�em i si��. Jeste� urocza, wiesz? Masz w sobie mn�stwo czaru. Gdy zamykam oczy, widz� twoj� twarz.
Och, Jacku.
Nie chc� do lasu, krzyczy Elka, zwana Pardw�. Nie, tam s� paj�ki! Boj� si� paj�k�w! Umar�abym chyba, gdyby...
Tandaradei! Oczy jasne, prawie przezroczyste. Je�li wr�cisz �m�, sp�oniesz.
Powiedz, �e mnie lubisz. Oczy minnes�ngera s� czarne i ogromne. Powiedz to g�osem dziewczyny szcz�liwej, kt�ra spoczywa�a wraz z ukochanym na �o�u z kwiat�w. I tam, na �o�u z kwiat�w... Sp�oniesz. Zga�niesz. Prze�re ci� rdza.
Gdzie ja widzia�am ten u�miech?
Czarny b�r, ogromne, pokrzywione d�by, ich ciemna kora pokryta naro�lami, wygl�daj�cymi jak wrzody. Gromada ludzi, wszyscy w futrzanych maskach z wielkimi, stoj�cymi uszami. Dziewczyna, naga do pasa. Kamie�, czarny, p�aski. Na nim... R�e?
An den Rosen er wohl mag Sehen, wo das Haupt mir lag... Tandaradei!
Zernebock, krzyczy Elka, zwana Pardw�. Ci�gnie was Rzeka, ci�gnie, jak magnes. Oczy jasne, prawie przezroczyste. Jednoro�ec, unosz�cy przednie nogi w heraldycznej pozie.
Daj r�k�. To minnes�nger. Nie, nie, krzyczy Elka, zabierzcie go, jest obrzydliwy, wiecie, �e boj� si� paj�k�w.
Budzisz mnie... Pami�tam pe�ne usta Beatrix, c�rki Berengara von Passau.
Zernebock, krzyczy p�naga dziewczyna, ciskaj�c r�� na p�aski, czarny kamie�. Der Schwartze Wahnsinn!
Daj r�k�. Wsta�. P�jdziesz ze mn�, by pozna� prawd�. M�dro�� nie niesie zdrady, nie wierz temu. M�dro�� daje si��. Prawda jest si��. A ty przecie� pragniesz by� silna, pragniesz si�y i w�adzy. Daj r�k�. Nie! Oczy jasne, prawie przezroczyste.
Wsta�. P�jd� ze mn�, by pozna� prawd�. Poka�� ci, jak wygl�da prawda. - Daj r�k�.
Obudzi�a si�.
* * *
Mam wsta� i wyj��, pomy�la�a trze�wo, natychmiast. Musz� wsta� i wyj��. W�wczas poznam prawd�. Tak powiedzia�...
Nie. On powiedzia�: Die Wahrheit.
(Die Wahrheyt?)
Monika Szreder wsta�a, st�pn�a prosto w ka�u�� rozlanego na pod�odze ksi�ycowego �wiat�a.
* * *
- No, i jak by�o?
- Pr�bujesz wymusza� na mnie komplementy?
- Aha.
- M�skie ego, prawda? Dobrze wi�c by�o bosko. Taka odpowied� mie�ci si� w konwencji, jak s�dz�? Aj, przesta�! Co robisz, wariacie? - Zmieniam konwencj�.
- Aj! To ma by� zmiana, wed�ug ciebie? Nie czuj� r�nicy. - Robisz si� nieprzyzwoicie nieprzyzwoita.
- Przygania� kocio� garnkowi. Mmmm. Lubisz tak?
- Mam odpowiedzie� zgodnie z konwencj�?
- Mo�esz w og�le nie odpowiada�. Niech czyny m�wi� za ciebie. - My�lisz, �e co ja jestem? Clockwork lover? Na zawo�anie? - Stara�e� si�, jak mog�e�, �ebym tak w�a�nie o tobie my�la�a, wi�c si� teraz nie wykr�caj. Ja zreszt� i tam wezm� sobie, co chc�, taka ju� jestem. Nie ruszaj si�.
- Tak?
- Mmmm. Ooooch!
- Co?
- Komar ugryz� mnie w ty�ek.
- Zaraz go z�api� i rozgniot� rozpustnika. Co on sobie my�li, �e to jest menage a trois? Gdzie ci� ugryz�? Tu? Nieg�upi owad. - Ajjjj!
- Ela?
- Mmmmm?
- Czemu nazywaj� ci� Pardw�?
- Kiedy�, w poci�gu, rozwi�zywali�my krzy��wk�, by�o tam has�o, z kt�rym nikt nie m�g� sobie poradzi�. Poziomo, sze�� liter. Ptak, zamieszkuj�cy mszary i tundry P�nocy. I ja zgad�am.
- Ela...
- Och... Mmmm... Jacek...
(Monika, przytulona do muru tu� obok uchylonego okna, dygota�a z obrzydzenia. Chcia�a odej��. Nie mog�a.)
- Jacek?
- Mhm?
- A Monika?
- Co, Monika?
- Dobrze wiesz, o co mi chodzi. My�lisz, �e nikt nie widzi, jak j� czarujesz? Jak ko�o niej skaczesz?
- O Bo�e, Pardwa. Nie wyci�gaj po�piesznych i banalnych wniosk�w. �al mi jej, to wszystko. Chc�, by mia�a mi�e wakacje. Takiej jak ona potrzebne jest troch� adoracji. Co jaki� czas trzeba takiej jak ona powiedzie�, �e jest pi�kna, w�wczas faktycznie pi�knieje. W miar� skromnych mo�liwo�ci. - Jeszcze lepiej si� z tak� przespa�, wtedy pi�knieje jeszcze bardziej. To mia�e� na my�li?
- Ha! �e te� ja si� od razu nie domy�li�em. To temu zawdzi�czam t� sympatyczn� przygod�, Elu? Doprawdy, podtekst nietrudny do rozszyfrowania. - No, no, teraz ty jeste� banalny, pos�dzaj�c mnie o zazdro��. Gorzej, o zawi��. I o kogo? O tak� myszk�. Bo�e. Nie odgrywaj tu Pygmaliona. Znalaz� si� dobroczy�ca. M�wi� ca�kiem powa�nie, prze�pij si� z ni�. Je�li tego nie zrobisz, zepsujesz jej wakacje. Pozostawisz uczucie niedosytu. Prze�pij si� z ni�, Jacek.
- S�k w tym, �e nie chc�. Nie czuj� do niej woli bo�ej. - Co to ma zatem by�, sztuka dla sztuki? M�wi�am, Pygmalion. Profesor Higgins dla ubogich.
- Ona jest... Ona jest nie�adna. Po prostu nie�adna. I aseksualna. - Egoista. Po�wi�� si� i zr�b to tylko dla niej. Zamknij oczy i my�l o Anglii. Ale ja my�l�, �e k�amiesz. W�a�nie ta jej myszkowato�� ci� podnieca.
- Ela, czy naprawd� nie znajdziemy wdzi�czniejszego tematu do rozmowy?
- S�dz�, ch�opczyku, �e w og�le tracimy za du�o czasu na gadanie. - Elka!
- Mmmmmm.
* * *
Bieg�a przed siebie, na o�lep przez las, obija�a si� o pnie drzew, pl�ta�a w szponiastych �odygach je�yn, potyka�a w wykrotach, na korzeniach, na zwalonych pniach. Bieg�a, chc�c jak najdalej za sob� zostawi� wstr�t, upokorzenie, od kt�rego puch�a twarz, wstyd, od kt�rego t�tni�o w skroniach. Chc�c jak najdalej za sob� zostawi�... Nie b�d� p�aka�. Nie b�d�. Nie. Nie. Nie.
Ga���, elastyczna i jadowita jak pejcz, smagn�a j� przez policzek, wype�niaj�c oczy mokrym, o�lepiaj�cym b�lem, usprawiedliwiaj�cym... Daj�cym pretekst...
Na kolanach, t�uk�c pi�ciami o pie� olchy, Monika Szreder wybuchn�a �zami, zatrz�s�a si� w t�umionym, rz꿹cym krzyku.
* * *
W bia�ym domu na p�askim szczycie wzg�rza, omywanego niespokojnym, rozgadanym nurtem Rzeki, doktorka unios�a g�ow� znad po��k�ych stronic. Przez chwil� przys�uchiwa�a si� ciszy, jaka niespodziewanie zapad�a nad okolic�. Czarny kot, zwini�ty w k��bek na haftowanej poduszce, otworzy� z�ociste oczy i zasycza�, wpatrzony w mrok.
Doktorka wr�ci�a wzrokiem do ksi�gi.
"...wiadomym iest, iako onego, kt�ry wiele ma imion, nie lza przyzwa� ni zawezwa� proprio motu - on przybywa ieno wonczas ie�li taka wola iego. On wyhynie z Otch�ani, imi� ktorey iest Radm- Agakh, st�pai�c po Tysi�cu Stopni. On przyb�dzie na krzyk, nawet ie�li w krzyku tym nie masz imienia iego. On, kt�ry Pluribus Mortis Imago iest i kt�ry Wychud�y iest. Ni ieden, cho�by i naym�drszy, na drodze iego stan�wszy extra periculum liczy� si� nie mo�e. Bo ie�li przyzwa� go nie�atwo, to po stokro� ci�ey zatrzyma�, gdy przyzwany po �er sw�y kroczy, po Tysi�cu Stopni z Otch�ani, imi� kt�rey iest Radm- Agakh..."
O szyb� stukn�a szara �ma. Potem druga. I trzecia.
* * *
Monika zaszlocha�a, obejmuj�c pie� olchy, przytulona policzkiem do mokrej kory. Las, zalany bladym, upiornym �wiat�em ksi�yca, zamar� w nienaturalnej ciszy.
Nag�y rozb�ysk, erupcja si�y. Bia�y jednoro�ec uni�s� przednie nogi w heraldycznej pozie. Monika, czuj�c wzbieraj�c� w sobie moc, wci�gn�a powietrze do p�uc, unosz�c w g�r� obie pi�ci wrzasn�a, wrzasn�a w mrok makabrycznym, nie swoim g�osem.
- Tandaradei!!!
* * *
Doktorka j�kn�a, patrz�c na �my, t�uk�ce o szyby ob��dnym staccato. - Przez �elazo i Mied� - szepn�a. - Przez Srebro. Magna Mater, Magna Mater...
Ksi�yc, do po�owy wysuni�ty zza pod�wietlonych chmur, roze�mia� si� jej prosto w twarz, skrzywiony w obel�ywym, trupim grymasie.
* * *
Zanim wyczu�a obecno��, poczu�a zapach. Zapach czarnego, poro�ni�tego rz�s�, zgni�ego, dysz�cego metanem bagna. Zapach bezdennej otch�ani, w kt�rej co�, co jest tajemnic�, okropno�ci� i zgroz� drga, pulsuje i t�tni. I czeka na wezwanie.
Nie przestraszy�a si�. Wiedzia�a, �e zna tego, kt�ry nadchodzi. Wiedzia�a, �e przyjdzie na jej wezwanie, na krzyk.
Nie zl�k�a si�, s�ysz�c mokre, chlupi�ce kroki, strzykaj�ce wod�, wyciskan� z g�bczastego gruntu.
Monika Szreder unios�a g�ow�.
- Jestem - powiedzia�a minnes�nger.
Poczu�a, jak ogarnia j� spok�j. Przywracaj�cy wiar� w siebie, silny, niezwyci�ony spok�j, spok�j, kt�ry jest ch�odny i b��kitny, jak woda, jak p�omie�, jak...
- Daj r�k� - powiedzia� minnes�nger.
Jak nienawi��.
Spojrza�a.
Minnes�nger - wci�� nie mog�a zdoby� si� na to, by chocia� w my�li nazwa� go jego prawdziwym imieniem - u�miechn�� si�. Monika widzia�a ju� kiedy� taki u�miech. Ju� pami�ta�a, gdzie. Widzia�a taki u�miech na ilustracji Johna Tenniela, przedstawiaj�cej Kota z Cheshire. Zaraz b�d� po drugiej stronie lustra, pomy�la�a niespodziewanie.
Oczy minnes�ngera, wielkie i niezmru�one w u�miechu, by�y czarne i bezdenne. W bezwargich ustach l�ni�y d�ugie z�by, okr�g�e, sto�kowate, jak u drapie�nej ryby.
Nie czu�a l�ku.
- Daj r�k� - powt�rzy� minnes�nger, tchn�c na ni� zapachem mokrad�a. Wyci�gn�a d�o�.
* * *
Tamci, w g��bi ciemnego boru, w kr�gu pot�nych, pokrytych naro�lami d�b�w, czekali, st�oczeni dooko�a p�askiego, czarnego kamienia, us�anego tysi�cem r�. Czekali w zupe�nej ciszy, wysoko unosz�c g�owy, ustrojone w uszate, futrzane maski, w otworach kt�rych p�on�y ob��dem b�yszcz�ce oczy.
* * *
Palce minnes�ngera by�y zimne, przeszy�y j� ig�ami pal�cego mrozu, wybuch�y w ciele miliardem od�amk�w b�lu. B�lu, kt�ry przyj�a z rozkosz�.
* * *
Doktorka, siedz�c na krze�le ustawionym po�rodku pentagramu, wpisanego w ko�o, nakre�lone kred� na pod�odze, odj�a d�onie od skroni, wyrzuci�a w g�r� r�ce w gwa�townym ge�cie. Rozpalony, hucz�cy piec zawy�, zarycza�, o szyby zadudni�y chmary nocnych owad�w. - Deeeeeskaaaaath!!!
Drzwiczki pieca odskoczy�y z trzaskiem, palenisko bluzn�o ogniem i dymem, p�on�ce w�gle zadudni�y po blasze i deskach pod�ogi jak kartacze, siej�c iskrami.
Z ognia wytoczy� si�, jak kula, nagi malec, najwy�ej p�toraroczny. Przeturla� si�, przekozio�kowa�, stan��, zataczaj�c si� na t�ustych, niepewnych n�kach. Jego sk�ra pokryta by�a chropowatymi, szarymi �ladami poparze�. Pojedynczy kosmyk cienkich w�osk�w na �ysej g��wce pe�ga� chwiejnym, kopc�cym p�omieniem.
- Deskath - powiedzia�a doktorka.
Malec dymi�, stoj�c w�r�d rozrzuconych na pod�odze w�gli. - Deskath - powt�rzy�a. - Jeste�...
- Jestem - odrzek� niewyra�nie ch�opczyk. - Jak ci si� podoba�o moje entr�e, starucho? To zawsze robi wra�enie, nieprawda�? O�ywia pewne wspomnienia. Pami�tasz?
- Dosy� - szepn�a doktorka.
Bardzo chudy, czarno odziany m�odzieniec, kt�ry raptownie pojawi� si� w miejscu p�on�cego malca, u�miechn�� si�, ukazuj�c d�ugie, sto�kowate z�by.
- Wolisz mnie w tej postaci? Prosz�, jestem. No, wied�mo, do rzeczy. Wezwa�a� mnie w najmniej sposobnej po temu chwili. Przeszkodzi�a� mi w czym� ogromnie wa�nym. Jak mi si� zdaje, ju� kiedy� zapowiedzia�em ci, co si� stanie, je�li b�dziesz mi przeszkadza�. Je�li jeszcze raz odwa�ysz si� stan�� mi na drodze.
- Zawsze b�d� stawa� ci na drodze, Deskath.
Czarny m�odzieniec przecz�co pokr�ci� g�ow�.
- Nie powiedzia�. - Nie b�dziesz. Za p�no. Dzi� w nocy odrodzi si� P�on�cy, w lawinie ognia, tak, jak to przed chwil� widzia�a�. Wszystko ju� jest przygotowane. My�la�a�, �e tych marnych kilkudziesi�ciu lat wystarczy, by o mnie zapomniano? Myli�a� si�. S� tacy, kt�rzy nigdy nie zapomn�. Pami�� przetrwa przez pokolenia.
Nowe roje owad�w za�upa�y o szyby, pokrywaj�c je grub�, ruchliw� warstw�.
- Przyjdzie ci pogodzi� si� z tym faktem, j�dzo - ci�gn�� m�odzieniec, powolutku obchodz�c kr�g, wewn�trz kt�rego siedzia�a doktorka. - Niczego ju� nie mo�esz zrobi�. Nie pomo�e ci ani tw�j kredowy znak, ani dyletancki przek�ad wiadomej ksi�gi. Za p�no. - Nigdy nie jest za p�no - powiedzia�a wolno doktorka. - Patrz, Deskath.
Unosz�c r�k�, pokaza�a bursztynowy amulet, zwisaj�cy z �a�cuszka, ciasno oplataj�cego ki�� lewej d�oni. Oczy czarnego m�odzie�ca zw�zi�y si�.
- �mie� - stwierdzi�. - Dlaczego nie zawieziesz tego do miasta, nie sprzedasz na pchlim targu? Mo�e masz jeszcze krucyfiks, co? �wi�con� wod�? �mieszysz mnie, wied�mo.
- Przez Powietrze i Wod� - wyrzek�a powoli doktorka. - Przez Wierzby i Oczerety. Deskath! Wracaj na dno moczaru. Wracaj w Otch�a�, kt�ra ci� wyplu�a. Zapadnij si� z powrotem w Bagno, w Bajoro, w Ploso. - S�owa, s�owa, s�owa - m�odzieniec zbli�y� si� do kr�gu i przekroczy� go, staj�c przed staruszk� z u�miechem. - S�owa, kt�re straci�y moc i znaczenie ju� dawno temu, zanim je