5043

Szczegóły
Tytuł 5043
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

5043 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 5043 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 5043 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

5043 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Kareta Wroc�awski Pandemolium Nocn� cisz�, w kt�rej s�ycha� by�o tylko ci�kie oddechy oraz burczenie w brzuchach, z nag�a zak��ci�y odg�osy krok�w. Towarzyszy� im brz�k �a�cuch�w, skrzyp zardzewia�ych zawias�w, a w ko�cu wrzask protestu. - Gdzie mnie ci�gniecie! Pomocy! Czy mnie kto s�yszy?! Ludzie... Nieprzenikniony mrok rozjani� nieco blask �uczyw spoza drzwi. Kiedy uchylono je na moment, mo�na by�o dojrze� kr�pe postacie. Dwie z nich wepchn�y do rodka kopi�cego na wszystkie strony m�czyzn�. - Masz ci tu tych swoich ludzi! - "Ludzi" zabrzmia�o jednoznacznie ironicznie. A mo�e nawet i pogardliwie. - Bacz jeno, co by ci� kt�ry nie nadgryz�! - wrzasn�� jeden z brodaczy i z hukiem zatrzasn�� zbite z grubych dech drzwi. Zapad�a doskona�a ciemno�. Nowoprzyby�y niepewnie wyci�gn�� przed siebie r�ce, bowiem tylko one mog�y ratowa� przed niespodziewanym kontaktem z innymi przedmiotami. Niestety, te, wrogie i podst�pne, czai�y si� znacznie ni�ej. �omot przewracanego wiadra, plusk wylewanej zawartoci oraz g�uchy odg�os padaj�cego cia�a u�o�y�y si� w kr�tkotrwa��, lecz wymown� sekwencj�. - Zabierzcie mnie st�d, zarazy! Za co? - z lepkiej pod�ogi rozdar�a si� nieco histerycznie ofiara ciemnoci. - Ani s�owa nie powiedzia�em o waszym przyw�dcy! Wrzucacie porz�dnego cz�owieka do jakiej cuchn�cej dziury ze mierdz�cymi szczurami... - Przybysz zerwa� si� na nogi, gdy� wyczu� pod kolanem co mi�kkiego. - Nie depczcie, jeli �aska szczur�w, bo wam jeszcze co nieco odgryz� - dobieg� z k�ta podejrzanie spokojny g�os. - Kto tu?! - zdumia� si� przybysz. - �mierdz�ce szczury, przyjacielu - odpar� kto gard�owo z ciemnoci. - Kim jestecie?! - Oooo... to chyba najlepiej wyjani nasz m�ody przyjaciel, wielce szacowny Waldar z Kresse. W ko�cu to za jego przyczyn� tutaj gocimy - rozleg� si� kolejny, nieco sarkastyczny g�os. - Odczep si� ode mnie, Bokanova - mrukn�a ciemno� - bo znajd� ci� i z�by powybijam. Dobrze wiesz, �e to kochany tatuko nas tak wrobi�. Nie moja wina, �e poczu� zew natury, a i kabz� zechcia� nabi�. Przy tym okazja mu si� nadarzy�a, gdy� wszyscy trzej jak tu stoi... tfu, jak tu le�ymy, zjawilimy si� w najlepszym momencie. Wzi�� dup� w troki i pogna� na dw�r xi�cia Partyka. Dzi�ki tej strasznej zimie odpowiednie rodki b�dzie posiada�, tedy pewnikiem dopiero na wiosn� o nim us�yszymy. A dzi�ki komu to, do diaska, mrozy takie, �e ich najstarsze krasnoludy nie pami�taj�? Co, Bokanova? C�e tak z nag�a zamilk�, wyszczekany to jeste, jak o kogo innego chodzi, nie? - Spok�j, spok�j, bo zaraz si� za �by we�miecie! - zagrzmia�o inaczej, basowo. - Wybaczcie tym nieokrzesanym m�odzie�com, bo mimo ch�odu gor�ca w nich krew. Szlachecka, b�d� co b�d�. Przybysz zobaczy� nagle, �e z okrutnych ciemnoci wy�oni�a si� niska, kr�pa posta�. Uj�a m�czyzn� za r�k� i poci�gn�a pod chropowat� i wilgotn� cian�, gdzie sta�a niska prycza. - Si�d�cie i odpocznijcie, a tymczasem poznajmy si� mo�e, bo chyba przyjdzie nam sp�dzi� ze sob� wi�cej ni� kilka niedziel... - Mo�e targowych, bo co p� roku s� - mrukn�� kt�ry zgry�liwie. - Cicho! Do wiosny jeszcze daleko, a i jej ku nam nie spieszno. Czeka� i harowa� zawsze lepiej w komitywie ni� bocz�c si� na siebie bez nijakiego powodu. Jestem Ruksand, chwilowo towarzysz tych dw�ch zadziornych kogut�w, krasnolud samodzielny i pod nijakim dow�dztwem nie s�u��cy. - Wybaczcie panowie - wyst�ka� zaskoczony przybysz - ale jestem nieco oszo�omiony tym szybkim i niezbyt dla mnie pomylnym obrotem sprawy. Pochodz� z dalekiego kraju Po�udnia. Zowi� mnie De Grand Francisco di Leonardo da Illammpi. Poniewa� jednak w krajach P�nocy nie s� tak istotne nabyte z wiekami przydomki u�ywam w podr�ach znacznie kr�tszego miana, kt�re brzmi Frank Lee. - Frank? - dolecia�o z ciemnoci. - A c� to za imi�? - Noo... U nas w rodzie wszyscy ch�opcy maj� tak na imi�. Od zawsze i do zawsze... - Ha, myl�, �e Frank Lee bardziej nam pos�u�y ni� to pierwsze - odezwa� si� krasnolud. - Pozw�l zatem, �e przedstawi� ci reszt� naszej kompanii. Ten m�ody cz�owiek, kt�rego raczy� rozdepta� na pocz�tku naszej znajomoci to, jak ju� wiesz, wielce szacowny Waldar. Syn i prawowity dziedzic Grahamma z Kresse, w�aciciela tych d�br oraz przybytku, w kt�rym gocimy. Ten pyskaty za, to jego przyjaciel, zacny Bokanova, syn bibliotekarza, niestety wielce oczytany, w zwi�zku z czym cytatami i wierszami nas co i rusz cz�stuj�cy. - No c�, teraz, gdy si� ju� znamy - rzek� Frank Lee - mo�e mi wyjanicie, co si� w og�le dzieje. Tutaj i w tym kraju. Bo - jak wnioskuj� z waszej, hm, kr�tkiej rozmowy - co na ten temat wiecie. - Pozw�l, �e ci to objani� - odpar� z westchnieniem Bokanova. - Ot� wiedz, �e ziemie te bogato przez bog�w w�glem obdarzone zosta�y. By�o to �r�d�o dobrobytu i przyczyna upadku. W�giel bowiem to bogactwo tej ziemi, lecz - jak wida� - bogactwo kapryne, bo od lat kiepskie zyski przynosi. - Czemu� to? - zdziwi� si� Frank Lee. - Drzewiej srogie zimy ten kraj nawiedza�y. W�gla tu zawsze pod dostatkiem by�o i ca�e wieki go dobywano. Co wiatlejsi i obrotniejsi ludzie za handel w�glem si� brali, podatki przednie do kasy odprowadzaj�c. Gdy jednak wybrano z�o�a, kt�re p�ytko pod ziemi� zalega�y, kopa� przysz�o coraz g��biej. Ludziom za nie chcia�o si� w mrocznych sztolniach ku� ska��, wi�c jeden pradziad Waldara umyli� do kopal� krasnoludy sprowadzi�. Co wi�cej, te - w�sk� jeno specjalnoci� si� zajmuj�c - konkurencj� handlu nie psu�y. Oni tedy w�giel dobywali, a lud prosty po ustalonej przez xi�cia cenie go przedawa�. Tak dzia�o si� przez d�ugi czas i ros�a pot�ga tutejszego dworu. Nikt za na przepowiednie kilku astrometryk�w uwagi nie zwraca�. A oni prorokowali, �e klimat mo�e si� zmieni� i tako� si� sta�o. Nasta�y wiosny wczesne, lata upalne, jesienie p�ne, a zimy ciep�e i kr�tkie. Zmala�o tedy zapotrzebowanie na w�giel. Podupad� dw�r i ca�a prowincja. Jeno jeszcze dostawy na dw�r xi���cy sytuacj� ratowa�y, bowiem obowi�zek dostaw edyktem kr�lewskim by� na�o�ony, ale nawet dziesi�tej cz�ci tego co uprzednio nie dostawano. Pr�dzej to zapomog� przypomina�o i nikomu nie by�o w smak. Nawet krasnoludy burzy� si� pocz�y. - Co: krasnoludy, krasnoludy!.. - warkn�� z mroku Ruksand. - Ka�dy wie, �e ojciec Waldara to sk�piec i dusigrosz. Dukaty za w�giel bra� od kr�la, ale dzieli� si� nimi nie zamierza�. Jeno tylko wypomnienia od niego wszyscy s�yszeli, �e krasnoludzka robota nikomu niepotrzebna i jeno z �aski ich utrzymuje. A kto, jak nie my, tu fedrowa�? - Hola, hola! - przerwa� mu Waldar. - Teraz ty zapominasz, �e te biedne krasnoludy, nad kt�rymi si� tak roztkliwiasz, wielce sobie �ywot wr�d ludzi chwalili i nie szykowali si� do powrotu w rodzinne strony. Na szcz�cie, jeszcze pradziad m�j, znany z oszcz�dnego trybu �ycia... - Ze sknerstwa, rzec chcia�e chyba... - wtr�ci� Bokanova ze miechem. - Skromnoci, jako rzek�em! - przerwa� mu Waldar podniesionym g�osem. - Dzi�ki kt�rej od�o�ywszy zapasik niewielki mia� jak przetrwa� pierwsze lata ca�orocznych upa��w i spiekoty. Przetrwalimy, gdy inni stracili swe w�oci. Wkr�tce za okaza�o si�, �e dalej w�giel jest potrzebny, cho�by do ku�ni, piekarni czy �a�ni i gdy zapasy si� poko�czy�y mo�na by�o znowu wydobycie skromne wznowi�. W ten to w�anie spos�b stalimy si� jedynym lennem, w ca�ej prowincji, w kt�rym czynne s� kopalnie i pami�taj� jak dobywa� czarny kruszec. Inaczej dawno bymy tu zamarzli. Tylko dzi�ki zamkowym piecom mo�emy tutaj wytrzyma�. - Jednak tegoroczna gwa�towna zima, pierwsza od tylu lat, powinna by�a nastroje odmieni�? - zdumia� si� Frank Lee. - Moci panie Lee, sta�o si� tak jak to zawsze, gdy w kabzie pusto, a w �o��dku i we �bie groch z kapust� - westchn�� Bokanova. - Kiedy z nag�a sroga zima nasta�a i jeszcze nikt nie zoczy� z�amanego szel�ga za w�giel, kt�ry ha�dami wok� zamku zalega�, k��tnie si� pocz�y o to, jak zarobek dzieli�. Ze wszech stron pilne proby o w�giel nap�ywa�y, jednak nikt z okolicznych w�ocian du�ych zapas�w na handel nie mia�. Tedy nie maj�c konkurencji ojciec zwleka�, nie wiedz�c komu pilnowanie interesu powierzy�. Na wszystkie strony pisma rozes�a� bymy do zamku wracali, po czem rozleniwione krasnoludy do roboty w kopalni zap�dzi�. Nasza tr�jka dw�r xi�cia Partyka po�egna�a, akurat gdy pierwsze niegi spad�y. Gdymy wi�c tu dotarli jego ojciec od razu Waldara swym namiestnikiem og�osi�. Nas dw�ch za na doradc�w naj��, po czym ca�y zapas w�gla na wszystkie wozy z okolicy zebrane zapakowa� i z m�odszym bratem Waldara wyruszy� do dworu xi�cia, gdzie pewnie odbierze bie��c� i zaleg�� zap�at�. Potem niezawodnie ruszy po kraju, aby reszt� zapas�w przeda� i po tylu latach chudoby nieco zasmakowa� radoci tego wiata. Zapad�a g��boka i znacz�ca cisza. - Co do radoci wiata, to znam dykteryjk� jedn�... - zacz�� Bokanova. Dwa g�osy odezwa�y si� jednoczenie: - Akurat czas dobry na dykteryjki! - No to dawaj - nic innego nie mamy do roboty! Bokanova nie mia� w�tpliwoci do kt�rej proby si� przychyli�. - By�o tak. Jad� w karocy dziadek z wnuczkiem, a wo�nica do dyszlanta rzecze: "W tym miecie po�owa dziewek ma dychawic�, a druga po�owa france!" Na to dziadek budzi si�. "Co on powiedzia�?", pyta wnuczka. "Cicho, dziadku", ten odpowiada, "M�wi, �eby rempa� ino te, co kaszl�!" Mrok zrodzi� dwa pogardliwe kaszlni�cia. - Jeli co mog� rzec - odezwa� si� po chwili Frank Lee - w tak m�odym wieku namiestnikiem zosta�, nie ka�dego ta �aska spotyka.... - �aska! A niech j� licho porwie z tatukiem i braciszkiem kochanym! - wrzasn�� Waldar. - Nie do�, �e wi�kszo� woj�w do ochrony ze sob� zabrali, to jeszcze og�osili, �e nasza tr�jka to jedyna si�a, kt�ra nad porz�dkiem i sprawnym wydobyciem b�dzie czuwa�. A krasnoludy do pracy goni� przykaza� i norm� wydobycia utrzymywa�. Waldar westchn�� ci�ko. - Niestety, krasnoludy postanowi�y wykorzysta� okazj� i przej�� kopalni�. A poniewa� zamek na starych chodnikach stoi, nie mieli z tym trudnoci. Ju� w drug� noc po wyje�dzie ojca przeku�y si� do piwnic zamku, zerwa�y wieloletni sojusz, a w efekcie ka�dy z nas dosta� pa�k� po �bie i obudzi� si� w tej norze. - No nie ferowa�bym tak szybko srogich wyrok�w - zagrzmia� z ciemnoci g�os Ruksanda. - Przez te lata sojuszu, jak go nazwa�e, wykorzystywalicie moich braci i dorabialicie si� na ich pracy. Waldar rozemia� si� gorzko. - Droga wolna, wracaj do swoich rodak�w i pokajaj si� przed ich Rad� i Eggarem. Zobaczysz, �e ciebie pierwszego batogiem zap�dz� do roboty. Chcesz, pomog� ci: hej!? Stra�e! Hej! Hej! - Do�! - Do wrzask�w, kt�re zabrzmia�y w mroku do��czy� si� Bokanova. - Przesta�cie do diaska, bo znajd� was obu i ka�demu dam po �bie. Pami�taj Waldar: Ruksand to nasz towarzysz, a ty Ruksand bacz, �e niekt�rzy twoi ziomcy razem z nami pod ziemi� tyraj� i na szcz�liwych nie wygl�daj�. - Ha - sapn�� krasnolud. Odczeka� chwil� uspokajaj�c oddech i burkn��: - Co racja to racja. Ca�y ten przewr�t to robota kilkunastu staruch�w z Rady, a najpewniej samego Eggara. Gdyby tw�j ojciec pozwoli� krasnoludom zarobi�, nigdy by im jakie rewolty do g�owy nie przysz�y. - Chwila, Ruksandzie! - wykrzykn�� Waldar - Kto m�wi, �e zap�aty by nie dostali? Wszak pierwej ha�dy nale�a�o sprzeda� i to szybko, p�ki niegi dr�g nie zawal�. Niechby ojciec si� wda� w rachunki z tutejsz� krasnoludzk� Rad� to do wiosny by nie wyjecha�. - Znowu zaczynacie? - wycedzi� Bokanova. - Pami�tajcie jedno. Wszyscy razem po kolana wdepn�limy w to g�wno, co nam ostatnio unaoczni� moci Lee wylewaj�c zawarto� kub�a. Eggar szybko kopalni twemu ojcu nie odda i dalej b�dzie nas p�dzi� do roboty. - Ale� po co? - zdumia� si� Lee. - Wszak sami m�wicie, �e w�gla st�d nie wywioz�. - Domylam si� - mrukn�� Ruksand - �e Rada chce jak najwi�cej w�gla wybra�, do czasu gdy mr�z niegi do reszty skuje i saniami b�dzie mo�na w�giel wozi�. Wtedy, gotowizn� maj�c, za kt�r� i bro� kupi� mo�na i najemnik�w op�aci�, b�d� si� mogli z xi�ciem targowa�, kto nad kopalniami piecz� ma sprawowa�. Szcz�liwie dotkn�� ich jednak brak drewna na szalunki, a tak�e �uczyw i �agwi. Gdyby nie to, dzie� i noc w kopalni bymy tyrali. Nie martwcie si� jednak, was to pewnikiem te� z rana czeka. Dodatkowe r�ce do roboty to dla nich zbyt wielka pokusa. - S�dz�, �e los m�j szybko si� odmieni - odpar� weso�o potencjalny kandydat na g�rnika. - Najpierw si� wystraszy�em, gdy w gospodzie swoj� ofert� handlow� krasnoludom wy�uszczy�em, a ci za kark mnie ucapili i do lochu wtr�cili - przez chwil� sapa� oburzony.- Ale z tego co m�wicie pewnikiem widz�, �e o lepsz� pozycj� przetargow� im chodzi. Mniemam tedy, �e dwa, trzy dni, cena na moje butleje zostanie ustalona. - Na co? - zdumia� si� Ruksand. - Och, tylko nie to! - wykrzykn�� Bokanova. - Przywioz�e butleje? Czy�by pochodzi� z Laudinum? Jeli tak, to mimo tych ciemnoci jeszcze czarniej widz� nasz� przysz�o�. Teraz te pokurcze wyko�cz� nas wszystkich. - Nie tragizuj Bokanova - upomnia� go Waldar. - Jak zwykle j�czysz bez powodu. Co to za betleje i z czym si� to je? - Matko jedyna, ty zakuta pa�o! - wyst�ka� Bokanova. - BETLEJE to ciasteczka, a on m�wi o BUTLEJACH! Nigdy o nich nie s�ysza�e ty ignorancie? - Zaraz, zaraz! Moci Lee - s�dz�c po odg�osach Ruksand zerwa� si� na r�wne nogi. - Czy�by te wasze butleje to by�y nasze lihbolle? - Owszem - odpar� Frank Lee tonem profesjonalisty. - Butleje i lihbolle to jedno i to samo. Nie chc� by� nieskromny, ale uwa�am, �e egzemplarze wytwarzane w naszej rodzinie nale�� do najlepszych. - Mo�e kto wreszcie wyjani co to za betleje? - przerwa� mu podenerwowany g�os Waldara. - Butleje! BUT-LE-JE! - j�kn�� Bokanova. - To nic innego, kuty afonie, jak wiec�ce butelki. Rozumiesz ju�? - Nieco powierzchowne t�umaczenie, ale oddaje istot� zastosowania. - Kupiec wyra�nie poczu� si� pewniej w znanym sobie temacie. - Na oko to w�aciwie zwyk�e butelki, jeno ze szk�a przedniej jakoci. Jednak w ich wn�trzu zachodzi proces, kt�ry pozwala uzyska� ciep�o i wiat�o. - O bogowie, to koniec z nami!- j�kn�� Ruksand. - Teraz masz racj� - przyzna� poeta. - Maj�c wiat�o twoi pobratymcy b�d� nas p�dzi� do kopalni dzie� i noc, nie daj�c nawet chwili wytchnienia. Tydzie� takiej roboty i ... Us�yszeli d�wi�k udanie naladuj�cy podrzynanie gard�a. - Nie chc� was martwi� - odezwa� si� po chwili Ruksand grobowym tonem - ale Eggar nawet brakiem stempli przejmowa� si� nie b�dzie, a przy takim rabunku chodniki zaczn� si� wali� w kilka dni. Te wzg�rza s� niczym ten drogi ser, jaki widzia�em kiedy na dworze xi�cia. Wi�cej w nich dziur jak ska�y. - Hm... Nie martwcie si� - powiedzia� szeptem Lee. - Za wiele z moich butleji nie skorzystaj�. Pe�nych mam ze sob� co ze trzy tuziny, a i te przecie� szybko si� roz�aduj�. - Jak to?! - z nadziej� w g�osie r�wnie� szeptem zapyta� Waldar. - Wszak sam m�wi�e, �e te butleje wiat�o daj�... - Oczywicie, ale przecie� nie stale. Inaczej dawno bymy z torbami poszli. Nasze do najlepszych nale��, tedy szeciogodzinny certyfikat maj�. - Ale nie wi�cej? - chcia� si� upewni� Waldar. - Nie! - Zapewni� kupiec, aby zaraz doda� ciszej.- Potem na�adowa� je trzeba. - Na�adowa�? - j�kn�y dwa g�osy. - N-no tak... Ale nie martwcie si�! - Z odg�osu s�dz�c plasn�� d�oni� w kolano. - Do tego niezb�dne s� solidne pioruny, a o te raczej trudno w rodku mro�nej zimy. O! - triumfalnie zako�czy�. - Koniec z nami! - wycharczeli unisono trzej wi�niowie. - Co znaczy, koniec? - zaniepokoi� si� Frank. - Panie Lee - niemal�e z p�aczem odezwa� si� Bokanova. - Tyle t�dy w�drujecie i nikt wam nie m�wi� o Wzg�rzu Pi�ciu Piorun�w? - A i owszem, podobno na tym wzg�rzu powieszono przed laty pi�ciu z�oczy�c�w. - Och, nie! - zaj�cza� Waldar. - M�wisz o Drzewie Trzech Pietruk�w, co ich powiesili. A mi chodzi o Pioruny... Pioruny, czyli b�yskawice! - zgrzytn�� z�bami. - Na tym wzg�rzu stoi wie�a magiczna. Podobno przed wielu laty wzni�s� j� czarnoksi�nik Colon Stratos. Specjalizowa� si� w skomplikowanej sztuce wywo�ywania burz. Podobno zniech�cony trudami bada� opuci�... - Srata-tata! Opuci�! - prychn�� krasnolud. - To czemu krwawa sma�enina na cianach do dzi tam po nocy wieci? - No-o... Nie wiem. W ka�dym razie po jakiej burzy ju� go nie by�o i nie ma. Jednakowo� albo w niej co pozostawi�, albo obj�� j� jakim czarem, bo kiedy tylko pe�nia nastaje, przez pi�� dni, ko�o p�nocy, przez godzin� wal� w ni� pioruny. I to nie byle jakie, pono� grzmoty, a� nad Czarnymi Stawami s�ycha�, a to dzie� jazdy koniem st�d. Zreszt�, je�eli si� nie myl�, ku pe�ni idzie to i sami je us�yszycie. Przegapi� tego nie spos�b. - Ale-ale! - krzykn�� Bokanova. - Mo�e nikt z nich o �adowaniu nie wie? Jak si� wszystkie butleje wy�aduj�, to zostawi� je w spokoju i wr�c� do �uczyw. Jako tych kilka dni wytrzymamy, a potem wr�cimy do starej normy. - Bogowie-miejcie-lito�-nad-nami!.. - wyszepta� Frank Lee. - Przecie� nim mnie do lochu wtr�cili sam im wszystkie zalety butleji wy�uszczy�em, o problemie �adowania nie zapominaj�c. Nawet im przyrz�d niezb�dny do tego pokaza�em... I-i- i... - rozp�aka� si� i zacz�� mamrota�: - Tatko drogi, mamo moja... Wszyscy moi krewni. Jeli mnie s�yszycie... - No to koniec z nami!- zawt�rowa� mu Bokanova. Musia� run�� na pod�og�, s�dz�c po �omocie z ciemnoci, a to zla�o si� z j�kiem wydobywaj�cym si� z garde� jego towarzyszy. Nie wiadomo jak d�ugo u�alaliby si� nad sob�, gdyby nie g�one krzyki i zgrzyt otwieranych drzwi. Mrok rozjani� blask ognia niesionego przez brodate postacie. - Nu-o, mo-ci Lee... I-kch! - wymamrota�a pierwsza z nich, przy czym powietrze uderzone woni� fermentuj�cego napitku uciek�o do k�ta i tam trwo�nie wtuli�o si� w szpary muru. - Cz-czas na was. Miesi�cz-czek prawie w pe�ni. Tedy popr�bujem tej nocy, a nu�... I-kch!.. kilka piorun�w na�ap-piecie. No - rusza� si�! Wszyscy! Co se mylicie wyskrobki, �e b�dziecie si� tu do witu wylegiwa�?! J-jip! Jak was wielce szanowny Lee przyucz-czy do roboty, to sami b�dziecie na wie�� chodzi�. Cz!.. Cz!.. Czk! - Zaatakowa�a go ca�a salwa czkawki, ale w ko�cu poradzi� sobie z ni�: - Cz-czas na was! J-jipczk! - Z wysi�kiem podni�s� drug� r�k� i wskaza� Ruksanda: - Ty! Zd! Rajco! Idziesz z na! Mi! Ruksand zerkn�� na Waldara, poruszy� k�p� w�osia pod nosem, ale nie odezwa� si� ani s�owem. Z pochylon� g�ow� wyszed� pierwszy przeciskaj�c si� szybko przez szpaler wartownik�w. *** Tr�jka ob�adowanych ponad miar� ludzi brn�a przez ci�ki, kopny nieg, zapadaj�c si� w nim po kolana. Wszyscy wraz z przydzielon� im stra�� ci�ko sapali i dyszeli. Wciek�e spojrzenia rzucane na Franka Lee dobitnie wiadczy�y, �e wbrew jego zapewnieniom nadzwyczaj lekki, jak twierdzi�, a zarazem przenony sprz�t mo�e i by� tak oceniany, ale chyba przez juczne konie. Ju� po paru chwilach ka�dy fragment dziwnej konstrukcji ci��y� ponad miar� i wydawa� si� ca�kowicie zb�dny. Co gorsza, marszu bynajmniej nie u�atwia� cienki, lecz jak ju� si� przekonali nadzwyczaj wytrzyma�y sznur, kt�rym byli powi�zani. Tylko ponure miny krasnolud�w powstrzymywa�y wszystkich, a zw�aszcza Bokanov� przed cini�ciem ca�ego �adunku w najbli�sz� zasp�. Stra�nicy co prawda si�gali ludziom tylko do brody, za to w barach przypominali solidne piece kaflowe. Z ponurymi minami ma�o delikatnie zach�cali ich do szybszego marszu, �ypi�c przy tym okiem w stron� zamkowych sal, sk�d dobiega�y odg�osy srogiej pijatyki. Wida� cni�o si� brodaczom za weselszym sposobem sp�dzenia wieczoru, ni� stanie na mrozie i nadzorowanie �adowania butelek. Szczeg�lnie, �e w�anie dzisiaj odkryto jeszcze jedn� piwniczk� z winami. Kransoludy przedosta�y si� tam bynajmniej nie przez drzwi, kt�rych strzeg�a magiczna piecz��, a przez ca�kiem spory wy�om, kt�ry ordynarnie wyku�y od ty�u. Waldar r�wnie� zerkn�� na owietlone okna dworu. Ech, Ruksand skurczybyk, pomyla�. Podaje do sto�u i gary zmywa, ale przynajmniej w cieple. - No, nie popychaj mnie, przykurczu! - warkn�� Frank Lee, d�gni�ty w poladek.- Chcesz, abym butleje pot�uk�? Krasnolud przewierci� go z�ym spojrzeniem, lecz wida� obawa przed Eggerem utemperowa�a jego reakcj�. Nie m�g� jednak cierpie�, �e kto ma ostatnie s�owo w rozmowie: - A chcesz z�by pogubi�, jak tych dziesi�ciu tuzin�w nie na�adujecie? Poziom dyskusji nie wr�y� niczego dobrego i Waldar postanowi� czym zaj�� wzburzonego handlarza. - M�wicie, panie Lee, �ecie obyci z piorunami? Mimo powrozu na szyi, kupiec zwr�ci� g�ow� ku niemu. - W naszej rodzinie fach przechodzi z ojca na syna - powiedzia� p�g�osem ale z wyra�n� dum�.- W p�nocnej cz�ci hrabstwa Kres�w wiedz� o nas w ka�dym miecie, tam butelki piorunowe dobrze si� zna i szanuje. - Splun�� sobie pod nogi. - Ale podstawowa zasada to dobra znajomo� zasad, a nie, psia ma�, jaka magiczna wie�a. Z wyra�n� odraz� machn�� ku samotnej budowli stoj�cej porodku doliny, gdzie w�anie kierowali ich stra�nicy. Nieoczekiwanie odezwa� si� Bokanova, dot�d tylko pobrz�kuj�cy ca�ymi girlandami butleji. - Kogo nie usiecze, temu rzy� przypiecze. Krasnoludy, dla kt�rych szczytem dobrego dowcipu by�o podci�cie stempli w sztolni przyjaciela zarechota�y dobrodusznie. - To takie tutejsze powiedzenie. - Waldar poprawi� z brz�kiem �adunek na grzbiecie.- Podobno uku� je pewien mia�ek, co po pobycie w wie�y musia� zawsze od rodka �aty sk�rzane na portkach mie�. Obejrza� si� za siebie. - Takie mia� blizny na zadku, �e wszystko inne przeciera� w dwa dni - wyjani� widz�c niezrozumienie w oczach handlarza. Ten rozejrza� si� po niebosk�onie. Mr�z nadawa� powietrzu nadzwyczajnej przejrzystoci. - W zimie te� wal�? - Jak m�wilimy - zawsze dwa dni przed pe�ni�, w pe�ni� i dwa dni po niej. Reszt� drogi przemaszerowali w milczeniu i stan�li dopiero, kiedy poczuli pod stopami gruz ukryty pod niegiem. Z�o�yli u podn�a budowli butelki i pakunki z cz�ciami dziwnego przyrz�du obdarzonego przez handlarza mianem letopyrza oraz zw�j d�wiganej przez Waldara cienkiej linki, kt�r� byli powi�zani. Dow�dca stra�y wskaza� pierwsze stopnie okalaj�cych wie�� schod�w. - No, odpoczniecie na wierchu. Tobo�ki w gar� i jazda. My was tu przypilnujem, a jak by kt�ry spada� to go b�dziem �apa�. Wszystkie krasnoludy zgodnie zarechota�y ubawione nadzwyczaj celnym ich zdaniem dowcipem kamrata. - Czycie zwariowali!? - wrzasn�� Bokanova. - Mamy le�� po tej lizgawce, a potem skaka� na szczycie powi�zani jak p�czek rzodkiewek? - Rzodkiewki zim� nie rosn� - zauwa�y� inteligentnie jeden ze stra�nik�w wywo�uj�c kolejn� fal� weso�oci. - Nie mo�e to by� - popar� poet� handlarz. - Musimy mie� swobod� ruch�w. Inaczej nici z �owienia piorun�w. Co innego sterowa� letopyrzem jak si� biega po polu. Ale tutaj ledwie b�dzie si� mo�na ruszy�. Jeden krok i to kt�ry z was b�dzie �owi� pioruny. Dow�dca eskorty zadar� g�ow� i spojrza� na czubek wie�y majacz�cy w srebrzystym wietle ksi�yca. Nast�pnie obrzuci� ponurym spojrzeniem wi�ni�w i le��c� u ich st�p stert� pakunk�w. Z zafrasowaniem podrapa� si� po g�stej brodzie. Wida�, �e argumenty przedar�y si� do jego umys�u, ale walczy�y tam z pos�usze�stwem, a chyba jeszcze bardziej ze strachem. - Eggar rozcina� sznur�w nie kaza� - wymamrota� niepewnie. - Ale i nie zakaza� - wpad� mu w s�owo Bokanova. - A najt�sze umys�y na dworze xi�cia Partyka powiadaj�, �e co nie zakazane to i dozwolone. - Nie doda� jednak, �e slogan ten ukuto na wie� o podbojach i to nie wojennych samego xi�cia. - Niby to i racja - odpar� krasnolud po�echtany nieco przyr�wnaniem do najt�szych umys��w. - Zrobim tak: p�jdziecie wolno, jeno ciebie - wyszczerzy� z�by i grubym paluchem wskaza� na Bokanov� - zostawim na sznurku. Jeden ruch i fruuu... spotykamy si� na dole. - Jak to! - wydar� si� wierszokleta. - Dlaczego ja, mo�e on? - wskaza� na Waldara. - Bo przywi�zany jako ostatni - odpar� krasnolud. - I nie b�dziem si� wi�cej m�czyli ni�li trzeba. - Co to za m�ka? - broni� si� bu�czucznie Bokanova. - Tak� cienizn� jak ten sznurek w mig przetniecie. �miech krasnolud�w nieco go sp�oszy�. - To� to nie zwyczajny konopny sznurek jeno kopalniana lina - odpar� jeden z krasnolud�w ocieraj�c z oczu �zy. - Co takiego? - zdziwi� si� ju� zwyczajowo Bokanova. - To sznur wzmocniony najlepszym drutem w naszych ku�niach kowanym - odpar� z niejak� dum� dow�dca. - Dlatego lina, cho� cienka i lekka, jest w stanie unie� wielkie ci�ary. Potem wyj�� z jednej z przytroczonych do pasa sakw dziwne no�yce o kr�tkich ostrzach i d�ugich r�czkach. Z ich pomoca uwolni� Waldara wraz z handlarzem. - Niech tylko kt�ry spr�buje mign�� w bok, to wasz kole�ka pozna co to ptasie loty - doda� na koniec i potrz�sn�� zwojem d�ugiej linki. Jego kamraci, ju� chyba tak z samej radoci �ycia, poszturchiwaniami ustawili ich rz�dem przed wie��. Waldar, przy ka�dej okazji popychany mocniej od innych, zme�� w ustach przekle�stwo, wsta� i otrzepa� si� ze niegu. Chc�c nie chc�c, rozpocz�li sw�j marsz ku wierzcho�kowi Jak na wie�� stawian� przez maga, w zasadzie wygl�da�a typowo. To znaczy schody mia�a na zewn�trz, a wejcie do rodka od g�ry, i ka�dy, kto mia� cho� �ut rozumu, wiedzia�, �e co takiego nale�y omija� sporym �ukiem. Co do schod�w, jeli tu nawet by�a jaka bariera, to lad po niej zagin��, a i stopnie wykruszone s�o�cem, deszczem i mrozami pozostawia�y wiele do �yczenia. Teraz na dok�adk� przypr�szone niegiem dawa�y niepowtarzaln� okazj� do kr�tkiego lotu po stycznej do budowli. Krasnoludy, kr���c wok� wie�y, wiernie odtwarza�y ich spiralny ruch ku g�rze. Wkr�tce dawa�o si� rozr�ni� wydeptan� w niegu cie�k�. Frank Lee zakaszla�. - A w�aciwie dlaczego do tej wie�y nie da si� wej�? Id�cy na czele Waldar zwolni� i wspieraj�c plecy o ospowaty mur, zwr�ci� ku niemu twarz, blad� w wietle ksi�yca. - Wej� si� da, a ka�dy kto wszed�, czy tego chce czy nie, w kawa�kach wylatuje. Handlarz potkn�� si� i gdyby nie r�ka Bokanovy, jak nic spad�by na d�. - Tutejsi m�wi�, �e tam jakie potwory mieszkaj�, co ludzi z�eraj� - jego wybawiciel dmuchn�� d�ugim pi�ropuszem pary. - Ale to bujda. Faktem jest, �e g�ow� jedynego wcibskiego poszukiwacza skarb�w znaleziono spory kawa�ek od jego but�w, ale nawet wilcy jej nie nadgryz�y! Frank Lee dokonywa� teraz cud�w akrobacji, aby nie dotyka� muru wie�y, a zarazem nie zlecie� ze stopnia. Nie wiadomo czym by si� to sko�czy�o, gdyby nie szczyt, kt�ry ukaza� sie za kolejnym zakr�tem. Poszczerbione blanki nadawa�y mu wygl�d monstrualnego, a na dodatek obt�uczonego denka od butelki. Z�o�yli baga� porodku kr�gu, w miar� daleko od klapy w�azu. Bokanova mia� idiotyczne wra�enie, �e s�yszy szepty dobiegaj�ce spod zamkni�cia, lecz nie dzieli� si� z nikim tym spostrze�eniem. Frank Lee trz�s�cymi si� r�kami gmera� w wi�zkach butelek, potem wyszarpn�� ze� dziwne urz�dzenie, kt�re najbardziej przypomina�o nadnaturalnej wielkoci grzebie� ze szpikulcem. Gdy sko�czy�, z cienkich pr�t�w pocz�� sk�ada� letopyrza. - Swoj� drog� pi�kny widok - mrukn�� Bokanova wsparty o zr�b muru. Istotnie mieli st�d panoram� na ca�� dolin� i otaczaj�ce j� wzg�rza. Sk�pane w srebrnym wietle ksi�yca przypomina�y Waldarowi pejza� na jednym z arras�w w bibliotece. Nieartyku�owany ryk z do�u i mocne szarpni�cie sznura targn�o Bokanov� i przywr�ci�o ich do rzeczywistoci. - Dobra, dobra! - krzykn�� Waldar przezornie trzymaj�c druha za r�k�. - Jeszcze nie grzmi! - I po chwili doda� znacznie ciszej.- Durniu.... W tym w�anie momencie r�bn�o, a� skry sypn�y. Bokanova wrzasn�� i wskoczy� przyjacielowi na plecy. Ten zakl�� i wy�o�y� si� jak d�ugi. Kiedy w uszach przesta�o im dzwoni�, us�yszeli nerwowy chichot handlarza. - Wstawa�, zaj�ce - zawo�a� podejrzanie o�ywiony. - Burza idzie! Stoj�c w rozkroku trzyma� w d�oniach linki letopyrza szarpanego nie wiadomo sk�d przyby�ym wiatrem. Jego podmuchy wirowa�y wok� wie�y niczym wied�my na weselu. - Wi�za� link� do szpikulca! - poleci� handlarz wskazuj�c na grzebie�. - A u do�u butelki przystawcie. W miar� sprawnie, rzucaj�c kose spojrzenia w g�r�, wyj�li naczynia z wiklinowych stojade� i ustawili w rz�dzie. Kiedy wi�zali lin�, powietrze wok� szczytu wie�y zacz�o ostrzegawczo trzeszcze�. - Szybciej, do licha, bo nas przysmali! - rykn�� handlarz zmagaj�c si� z cudownie o�ywionym letopyrzem. - Uwaga! Pucili sznur w ostatniej chwili. Od nieba ku ziemi pomkn�a b��kitna jasno�, skowycz�c zata�czy�a na szpikulcu, a potem z pot�pie�czym chichotem sp�yn�a do butelek. Odskoczyli, lecz i tak w ich twarze zion��, g�sty jak sos od�r spalenizny. Frank Lee zachowywa� si� jak okoliczny wariat, jurodliwiec - ta�czy� na kraw�dzi muru i piewa� na ca�e gard�o. Skoczyli ku niemu i nie bacz�c na kopniaki, ci�gn�li na platform�. To go �dziebko otrze�wi�o. - No - spojrza� przytomniej. - Wymieniajcie butelki. Szybko! Nie by�o czasu na wystawianie diagnozy. Za�o�yli r�kawice i ostro�nie wsun�li na�adowane butelki w stojad�a. Kiedy podstawili puste, powietrze znowu za�wierka�o i grzmotn�o tak, �e a� kawa�ki muru prysn�y. Poeta zamamrota� co, co w chwili wzgl�dnej ciszy nie zabrzmia�o jak litania ani cytat z wielkich poet�w. - W mord�, w mord�! - rycza� Frank Lee.- Nie z�apa�em go! Znowu r�bn�o, a� klapa w�azu podskoczy�a. To kolejny piorun trafi� gdzie w wie�� omijaj�c letopyrza. Handlarz, niczym w transie, wygina� si� na wszystkie strony, pr�buj�c nada� mu w�aciwe po�o�enie. Tym razem uda�o si�! Jasno� sp�yn�a wzd�u� sznura i po grzebieniu przeskoczy�a do naczy�. Bokanova chwyci� najbli�sze i zawy�. W�osy stan�y mu na sztorc, a z�by zgrzytn�y tak upiornie, �e nawet szklarz nie zni�s�by tego d�wi�ku. - Za du�y �adunek - rzeczowo stwierdzi� Frank Lee. - Pom� mu, to nadmiar szybciej sp�ynie. Waldar wola�by wsadzi� r�ce do ula, ale rzuci� si� do druha i chwyci� za butelk�. Zatelepa�o nim paskudnie, a potem ze zgroz� poczu� jakby wo� sma�onej wieprzowiny. Szcz�liwie po sekundzie podrygi Bokanovy usta�y. Wcisn�li niesforne naczynie do stojad�a i klapn�li na posadzk�. - Zla�em si� - powiedzia� pisarz ponuro, cho� jego z�by wci�� wystukiwa�y rytm - marzenie ka�dego werblisty. Podni�s� do g�ry r�ce i mogli zobaczy� nadpalone r�kawice. Znowu poczu� szarpanie sznura. To krasnoludy przypomina�y, kto tutaj rz�dzi. Mimo �e mi�nie bola�y jak po srogim obiciu, musieli wsta� i doko�czy� wymiany naczy�. Handlarz w kolejnym napadzie euforii prezentowa� na wie�ycowym parapecie nowe, efektowne taneczne figury. �ups! Nast�pny piorun, kolejne butelki i tym razem Waldarowi sfajczy�o cz�� czupryny. �ups-dups! Znowu podmiana i kolejne �ups! Uszy bol�, w nosie kr�ci, a w g�bie smak, jakby metalowe opi�ki �u�. Z radoci� ustawili ostatni� porcj� butelek. Frank Lee, teraz ju� zm�czony, z trudem manipulowa� letopyrzem. Wyra�nie opuci�y go niezdrowe emocje i jedyne co chcia� to sko�czy� zadanie. Wiotki teraz letopyrz kreli� zawi�e p�tle, jakby usi�uj�c przechwyci� jeszcze ten jeden, ostatni b�ysk. I tak si� sta�o! Grzmotn�o, lecz jednoczenie, z czystego dot�d nieba sypn�� nieg. Niespodziewana zawierucha przeszy�a ich cia�a tysi�cem lodowych igie�. Handlarz zachwia� si�, a potem wolno, jak na jakim pokazie, zacz�� spada�. Bokanova rzuci� mu si� na pomoc i nietrudno by�o zgadn��, �e sznur po kt�rym sp�ywa�y b�yskawice, spl�cze si� ze sznurem kt�rym by� opasany. Krzykn�� rozpaczliwie, lecz nie by�o czasu na jak�kolwiek reakcj�. P�omie� b�yskawicy sp�yn�� z nieba i cho� cz�� jego skierowa�a si� do butelek, reszta porazi�a obu m�czyzn oraz stoj�cego na dole krasnoluda. Brodacz zawy�, a� wzg�rza odpowiedzia�y echem. Cudem chyba tylko uda�o im si� ca�o opuci� wie��. Potykaj�c si� o spl�tane linki letopyrza, d�wigaj�c na�adowane pojemniki i - poganiani kolejnymi uderzeniami b�yskawic - na p� zeszli na p� zjechali po schodach okalaj�cych wie��. O dziwo, nie t�uk�c �adnej z d�wiganych butlei. Tutaj si�y opuci�y handlarza i Waldar, bez zbytniego entuzjazmu, musia� wzi�� go na plecy. Na szcz�cie zawieja nieco zel�a�a. Krasnoludy, zapomniawszy o swojej roli, wzi�y cz�� baga�u. Jeden z nich, ten trafiony przez piorun, wyra�nie gada� od rzeczy, gdy� pomstowa� na Eggera na czym wiat stoi. Handlarz wt�rowa� mu g�uchymi j�kami. Co jaki czas be�kota� o okowicie, lecz niejasnym by�o, czy zamierza j� pi� czy ok�ady czyni�. Wie�yca za nimi na przemian gin�a i pojawia�a si� w tumanach znowu sypi�cego niegu. Krasnoludy ogl�da�y si� na ni� trwo�liwie. W bia�ym wietle ksi�yca wygl�da�a jeszcze straszniej. Nag�y b�ysk jeszcze jednego sp�nionego pioruna olepi� ich prawie. - Jutro my nie idziem! - Zdecydowa� nagle pokurcz trzymaj�cy ariergard�. - Kolej na tych, co fedrowali dzi piwniczk� janiepa�stwa. - A juci - nie p�dziem! - Pisn�� inny, z ty�u. - Egger tupnie nog� i pierwszy bedziesz lecia�. Bokanova, zawsze skory do j�trzenia, przesta� liza� zakrwawione kostki lewej d�oni i wtr�ci� si�: - Jutro to dopiero b�dzie grzmia�o. Jutro jest pe�nia! - To prawda - do��czy� Waldar. - Jest takich kilka dni w roku, �e pod wie�yc� ci�gn� z okolicy wszystkie koty. Bo jak wali w ni�, tak jak pewnie b�dzie wali� jutro, to ziemia si� nagrzewa a� dymi wko�o i wszystkie szczury, myszy, �aby i inne paskudztwa wygania z dziur. Zwykle tak jest z pocz�tkiem grudnia. Bokanowa obejrza� si� podejrzliwie - sk�d taka fantazja u tego scyzoryka? I nagle wspomnia� sobie trzy koty, kt�re dostrzeg� z wie�y w blasku ksi�yca. - Waldar, ty nie k�amiesz, jutro b�dzie jeszcze gorzej!- niemal krzykn�� ze strachu. - B�dzie. Nie pami�tasz jak kiedy pisa�e ballady przy wietle piorun�w? Nie pami�ta�, lecz to nie znaczy�o, �e nie by�o tego incydentu, ballady rzadko pisze si� o suchym gardle. Przypomnia� sobie jednak co innego - sam kiedy �w fenomen obserwowa� i doliczy� si�, �e w pe�ni� w t� przekl�t� iglic� trafia znacznie wi�cej piorun�w ni� w przeddzie�. - Jutro to nas dopiero przesma�y - j�kn�� w nadziei, �e przyjaciel znajdzie jakie pocieszenie. - B�dzie gor�co, oj bardzo gor�co. Szli chwil� w milczeniu. Wiatr ni�s� zapach ciep�a, dymu i strawy. G��d ponownie mimo b�lu, zm�czenia i ponurych prognoz da� zna� o sobie. W brzuchu Bokanovy co zagra�o. Si�gn�� do kieszeni, gdzie wr�d mieci wyczu� r�k� kilka wyschni�tych na ko� okruch�w chleba. - �eby-� cho� kropla wina - buchn�� z niego �al najszczerszy, wspomnieniem licznych uczt przywo�any. Zrozumia�, �e takie wspomnienia nachodz� prowadzonego na szubienic� z�odzieja, �e to niemal przedmiertne skurcze pami�ci. Poci�gn�� nosem. Czy to mo�liwe, �e dla jego podniebienia sprowadzano zza dalekich wschodnich m�rz traw� cytrynow� i uszate grzyby mu-er, �e ud�ce wielkich kurak�w posypywa� szczodrze i rozrzutnie zmielonym korzeniem galangi, �e przebiera� mi�dzy cukrem palmowym, a miodami? - Wina? - zdumia� si� Waldar. - A co ci do �ba przychodzi, t�uku. Woda i chleb ju� nie starczaj�? Wyczu�, �e z przyjacielem jest niedobrze i prowokowa� go do k��tni, co zawsze poet� wprowadza�o w lepszy humor. Tym razem nie. Bokanova szed� z przymkni�tymi oczami i mamrota� dalej. - Czy wiecie jak przygotowa� na ten przyk�ad grzyby shiitake z czarnymi orzechami? - Nikt mu nie odpowiedzia�. - No wi�c potrzebujemy dwur�czn� gar� grzyb�w shiitake, dwie cebulki dymki, �y�k� wazow� oleju orzechowego, �y�k� sosu sojowego, tak�� sosu rybnego. Albo kura w mleku kokosowym, albo kura z kasztanami wodnymi. - Splun�� w nieg. - Nie, kaczka w sosie korzennym! - zdecydowa�. - Kaczka w sosie korzennym, o ile mamy sok tamaryndowy i dobry korze� galangi... Zapewne pokr�ci� co z korzeniem albo nie trafi� w gusta Waldara, gdy� ten zdzieli� go pot�nie w kark, zmuszaj�c do milczenia. - Patrz, te pokurcze sobie nie po�a�uj�! - wskaza� na majacz�cy w dali w�z. Faktycznie - by� pe�en jaki naczy�. Nie wiedzie� czemu okryty p�acht�. Wiatr targa� ni� na wszystkie strony, ukazuj�c co jaki czas dziwne kszta�ty. Niewiele ich obchodzi�o krasnoludzkie opilstwo. Sznury na ich szyjach szarpn�y, zapowiadaj�c sun�cego chwiejnie w ich stron� samego Eggera. - Jutro to wszystko ma by� porz�dnie na�adowane! - przykaza� staj�c przezornie o kilka krok�w od nich. Bokanowa i Waldar spojrzeli z nienawici�. Frank Lee nagle zacz�� si� szarpa�, wi�c szlachcic z ulg� opuci� go na nieg. Handlarz wsta� zataczaj�c si� jeszcze. - Widz�, �e butle kto powi�za� po szesnacie - krzykn��. - To szale�stwo! - Cz-t! - Czkn�� i wzruszy� barami krasnolud. - Niekt�rzy ca�e �ycie sp�dzaj� w szale - rzuci� filozoficznie. - Panie, do szesnastej butelki to nawet podej� si� nie da - z dwu krok�w w�siskami rusza� zaczyna! - j�kn�� kupiec. - Nie moje zmartwienie. Nie b�d� wszystkie pe�ne, albo b�dzie kt�ra oszukana dacie mi wreszcie dobr� okazj�! - Przejecha� paznokciem kciuka po szyi i odwr�ci� si� na pi�cie. *** Mimo �e wejcie do lochu wyszczerzy�o ku nim ciemn� paszcz�, widok ten przyj�li z ulg�. Tu przynajmniej mieli os�on� przed wiatrem, a i t� odrobn� ciep�a. Krasnoludy odwi�za�y sznury, cisn�y im jedn� butlej� i zatrzasn�wszy z hukiem klapenblok pognali nape�ni� ka�duny piwem, winem i �ar�em. Teraz, gdy mieli wiat�o mogli dok�adniej przyjrze� si� miejscu, gdzie ich trzymano. Jeszcze tydzie� temu mieci� si� tu magazyn broni. Po wyje�dzie tatki niewiele tam zosta�o, ale na pocz�tek krasnoludom wystarczy�o, kiedy si� przeku�y z kopalni do sk�adu. Po tym wyczynie pozosta� ziej�cy mrokiem otw�r na cianie. Waldar spojrza� na trzyman� w d�oni butlej�, a potem przeni�s� wzrok na towarzyszy niedoli. - Myl�, �e przed snem mo�na si� jeszcze rozejrze� - stwierdzi�. Gdy zaszli ju� dobre kilkadziesi�t metr�w w g��b, niespodziewanie odezwa� si� handlarz. - Wybaczcie mi. - Co, wybaczcie? - zdumia� si� Bokanova, kt�ry zawsze jako ostatni traci� si�y do gadania. - To ju� nasz koniec. Znam si� na tym, pradziadek i stryj dziadka pr�bowali z chciwoci dokaza� tej sztuki i �adowa� po osiem - dziesi�� butli na raz. Jeno klamry od but�w i sprz�czka od pasa si� po nich osta�y. - Czemu mamy �adowa� na raz, czemu nie tak, jak si� nale�y? - Waldar by� jak zwykle konkretny. - Bo je te, tfu, pokurcze z ��dzy z�ota tak powi�za�y. Wiedz� doskonale, �e wi�cej ni� kilka �yni�� nie schwycimy, wi�c wzi�li si� na spos�b, by zyski pomno�y�... - Ku chwale krasnoludzkiego ludu! - doko�czy� niespodzianie Bokanova. - Ju� ci i ja dostrzeg�em, �e od trzeciej, czwartej butli, niebieskie p�omyki biegaj�, p�ki ich na ziemi nie postawi�. - A gdybymy jako ich oszukali?.. - zapyta� Waldar staraj�c si� co wypatrze� w bocznym korytarzu. Handlarz ci�ko westchn��. - Nie wiem, co by tu wymyle�. - Zastanawia� si� chwil�. - Trzeba by wi�zanie rozcina�, sznury przek�ada�... Czasu nie ma, a i tak ledwo z �yciem z wie�y uszlimy, nie pomotamy ich porz�dnie w tym piekle. Tak spali�o mojego tatulka. Mo�e raczej da si� jako zbiec? - St�d? - Waldar wymownie potoczy� wzrokiem doko�a. Pokurcze wsadzaj�c ich do sk�adu, ��cz�cego si� jeno z kopalni�, doprawdy nie mog�y znale�� pewniejszego zamkni�cia. Inne zamkowe lochy, ��cznie z tym s�u��cym za wi�zienie mia�y kraty w oknach, kt�re zawsze mo�na cho�by pr�bowa� wy�ama�. Tu nie by�o �adnych okien i praktycznie jedno wejcie. By�y jeszcze dwa wy�omy: ten do kopalni i drugi, mniejszy do piwniczki z winami, jaki pokurcze zacz�y dr��y� kilka dni temu. Zawr�cili i poszli go zobaczy�, gdy� by� niedaleko ich legowiska. - Solidna robota - przyzna� Bokanova macaj�c wyg�adzone ciany. Waldar w zamyleniu skubn�� z�bami w�s i splun�� z obrzydzeniem - osmalony i okopcony, smakowa� ohydnie. - Prowadzi do sali balowej, prosto w �apy pokurczy - powiedzia� cicho. - Nam chyba trzeba w drug� stron� - zgodzi� si� Bokanova. - Ale wsz�dzie we dworze pokurcze siedz�... - Nie znacie jakiego zakl�cia, �eby te poczwary pospa�y si�, a my sobie spokojnie przeszli? - zapyta� z nadziej� w g�osie Lee. Obaj miejscowi pokr�cili g�owami. - Ucieka� nie ma gdzie - mrukn�� Waldar. - Ale jakby ich do loszku, a my na pokoje? - zawieci�y mu si� oczy. - Mo�e si� pochlej�? - podsun�� handlarz. - Nie ma tyle wina - kr�tko skonstatowa� Waldar. - Te zakute �by... - machn�� r�k�. - Z r�wnym skutkiem mo�esz wla� butl� wina w krasnoluda, jak i do stawu - ani jedno, ani drugie si� nie upije. Lee oklap�. - To ju� mo�e �atwiej by posz�o z drzwiami od sk�adu...- zacz�� z namys�em Bokanova.- Przynajmniej wyszlibymy od razu tam, gdzie chcemy. Medytowali jeszcze chwil�. Jedyne posuni�cie, jakie mogli wykona�, to ucieczka w g��b kopalni. Ale i tam krasnoludy, dla kt�rych ciemnoci i kamienne korytarze by�y rodzimym �ywio�em, zyska�yby po chwili przewag�. - Id�my lepiej spa� - zarz�dzi� w ko�cu pozbawionym nadziei g�osem Waldar. - Nic z naszego gadania. W ponurych nastrojach wr�cili do komory i u�o�yli si� w bar�ogach. Zapad�a cisza. Nawet nie przewracali si� na swoich legowiskach. S�ycha� by�o tylko kapanie wody i monotonny turkot ko�a w g��bi kopalnianego korytarza. Bokanova i Waldar, przyzwyczajeni do hurkotu, nie s�yszeli ju� tego, niczym m�ynarz turkotu m�yna. Handlarz chwil� wierci� si� na cienkiej warstwie s�omy, potem podni�s� wiec�c� jeszcze butlej� i ruszy� w g��b korytarza. Skr�ci� kilka razy, szum przybli�a� si�, a� zza kolejnego zakr�tu pojawi�a si� maszyneria. W wietle butleji dostrzeg� spor� sal�, kt�rej kra�ce gin�y w mroku. Kr�ci�o si� tam kilka k� tak wielkich, jak najwi�ksze m�y�skie, jakie widywa� w miastach. Ci�gn�y je wielkie pasy. Wspiera�y si� na pomostach podpartych skomplikowanym belkowaniem. Niewiele z tego rozumia�. Wielkie cienie biega�y po cianach mieszaj�c si� z rzeczywistymi obrazami. Patrzy� na to wszystko drapi�c si� po g�owie. W ko�cu podszed� do najbli�szego jarzma, odsup�a� w�z�y pludr�w i z wyra�n� satysfakcj� skierowa� swe wody na �r�d�o ha�asu. Rozleg� si� ledwie s�yszalny trzask, jak pstrykni�cie na paznokciach, a potem pe�ne boleci przekle�stwo. Handlarz, trzymaj�c si� za obola�e przyrodzenie, zbli�y� si� ponownie do ko�a. Wyci�gn�� niepewnie r�k� i pstrykni�cie powt�rzy�o si� ponownie. Frank zn�w podskoczy� jak kolni�ty ig��. Pchni�ty nag�� myl� pobieg� z powrotem. Chwil� p�niej brutalnie szarpa� Waldara za ko�nierz. - Pom�cie panie, jest chyba ratunek. Bogowie nam pomogli, wstawajcie. Cudem by�o, �e wstali i poszli za nim. Kolejnym cudem by�o, �e obydwaj zgodzili si� kr�ci� jak op�tani kieratem, gdy handlarz czyni� jakie uroki przy umocowaniu. Przyk�ada� do niego wierzch d�oni, pasek od pludr�w, ryzykowa� utrat� czupryny i j�zyka. - Szybciej! - dar� si� poprzez hurkot, a obydwaj towarzysze niedoli biegali wko�o a� do zupe�nej utraty tchu. - Dosy�! - wrzasn�� wreszcie ku ich uldze.- Chyba wiem - owiadczy�. - Trzeba przynie� tej substancji, kt�r� pod pasy podsypuj�, by si� nie lizga�y. Bokanova, rozwalony pod cian�, i Waldar, ci�ko oparty o postument spojrzeli na siebie z rezygnacj�. A wi�c nie by� to jeszcze koniec eksperymentu. Szlachcic, jako mocniejszy, poczu� si� zobowi�zany do wykonania tej pracy, ruszy� na chwiejnych nogach i po chwili przytaszczy� kilka ��to przewiecaj�cych bry�. Handlarz przetar� jedn� r�kawem. - Popatrzcie - zademonstrowa� z tryumfem, jak tajemna si�� przyci�ga jego w�osy na brodzie. - To nam jest potrzebne! Do roboty! - zawo�a� nie widz�c zw�tpienia w oczach towarzyszy. Ponownie ruszyli w kolisty tan. Widzieli przez mgnienia, gdy ods�ania�y go szczeble k�, jak Lee przyk�ada bry�y do pas�w. - Szybciej, nie mo�ecie jeszcze szybciej? - wo�a� z g�ry. Bokanova nie m�g�. Ani szybciej, ani w og�le. Potkn�� si� i rymn�� jak d�ugi, prosto pod nogi Waldara. Ten run�� kolanami na brzuch druha. Rozleg� si� ostry huk, a w oczy uderzy�a niemo�liwa w podziemiach b�yskawica. Waldar przeturla� si� i skoczy� na ratunek przyjacielowi. Pisarz jednak, jak na rozduszonego, doby� z siebie ca�kiem zdrowy potok kl�tw. Obaj spojrzeli w g�r�: handlarz le�a� przy pasach bez ducha. - Zabi�o go? - sykn�� Waldar. - Co mymy... - umilk�, chwil� pomedytowa� i zdecydowa�, �e on nikogo nie zabija�. - Zabi�e go!? - sykn��. - Ja? Odczep si�. - Ty! Kto si� kapuchy ob�ar�? - ukl�k� a potem wsta�, ale zaraz trwo�liwie przykucn�� i rozejrza� doko�a. W powietrzu mierdzia�o, uch jak mierdzia�o... - No wybacz! - oburzy� si� poeta. - Sk�d niby mam wiedzie�, kiedy moje b�dziny mog� kogo... - Wci�gn�� powietrze przez nos. - Co tak mierdzi? Zabity poruszy� si� i kaszln��, a potem potrz�sn�� g�ow�. - �mierdzi gaz przy wy�adowaniach powstaj�cy - wyst�ka�. - �yjecie?! - Tak, ale co to za �ycie, jak zawsze mawia� m�j brat nast�pnego dnia po rozszpuntowywaniu beczek... Przewin�� si� przez rami� i zeskoczy� na d� do Waldara i Bokanovy. Zerkn�� ponad ich g�owami, obejrza� si� do ty�u. - To jest machina, kt�ra jako �ywo pioruny wytwarza - sykn�� przysuwaj�c ich g�owy do siebie. - Moglibymy na�adowa� tu butleje i nie ryzykowa� na wie�y! - zachichota� i zatar� d�onie. - Jak? - No, zwyczajnie. Zamiast w�azi� na wie��, przyniesiemy tu butleje, na�adujemy i krasnoludom damy. Macie, ud�awcie si�! Bokanova szarpn�� si�, odsun�� i soczycie splun�� w bok. - No to wtedy w sztolni zdechniemy! Bo na co innego im si� nadamy? Zapad�a cisza. - Nie zdradzimy jak to robi�... - b�kn�� bez przekonania Lee. - Pierwszy zdradz�! - ostrzeg� poeta. - Jak mi obiecaj� drzazg� pod paznokie�, pierwszy opowiem! - Opowie - potwierdzi� Waldar. - No to nie wiem - Frank oklap�, zmala�, przygarbi� si�. - Szkoda, bo to wielkie odkrycie... Zastosowania niezmierzone... Poeta prychn�� i odsun�wszy stop� kilka wi�kszych okruch�w usiad� na ziemi. - Zastosowanie pierwsze, kurza jego rzy�, to za�atwienie krasnolud�w. - Poci�gn�� nosem i splun�� ponownie. - Za to bym si� wam pok�oni�. Frank Lee umiechn�� si� s�abo. - Jakby tu ich ci�gn��... - powiedzia�. - Jakby si� wzi�li za r�ce, a my tym z kraja dali po... - rozejrza� si� po komorze - ... dalibymy po kawa�ku linki kopalnianej do machiny pod��czonej... - W oczach rozb�ys�y mu iskry. - Och, jakby piz�o po tych krasno... krasnochamach! Poeta zamar� wpatrzony w niego, a potem wolno odwr�ci� g�ow� i popatrzy� na przyjaciela. Tamten odda� mu uwa�ne spojrzenie. Potem obaj wolno odwr�cili si� i wpili wzrok w handlarza. - Co by to da�o? - zapyta� wolno cedz�c s�owa Waldar. - Electricum... A! - Machn�� r�k� widz�c rodz�cy si� ich oczach bunt. - Powiem prosto. Zamiast �adowa� butleje powi�zane, �adowalibymy ich, bobyliby z��czeni. - I wieciliby? - zainteresowa� si� poeta wstaj�c z ziemi. - Co do wiecenie pewny nie jestem - mglicie zacz�� handlarz i zaraz doda�: - Ale przy zacnej dawce electricum d�ugo by si� z ziemi nie podnieli! - Och, chcia�bym to zobaczy�... - wymamrota� Bokanova. - Jak te� - przyzna� Waldar i odwr�ci� si� do Franka. - Poczekajcie, mistrzu - zacz�� przyja�nie. - Powiedzcie jeszcze raz, powoli i prostymi s�owy - czego by nam trzeba, �eby �w s�odki widok ucieszy� nasze oczy? Frank Lee podrapa� si� po czubku g�owy, rozleg�y si� ciche trzaski, wi�c Bokanova i Waldar odruchowo odskoczyli od niego. - Trza by by�o... *** Do z�odziejskiego wy�omu doszli w milczeniu, wymieniaj�c tylko znacz�ce spojrzenia. Ich plan dzia�ania by� w�t�y i cerowany zwrotami: "Jako to b�dzie" i "Potem si� zobaczy" jak kapota dziada podgrodnego. Zapach rozlanego wina i pijackie piewy bawi�cych si� krasnolud�w z pewnoci� nie dodawa�y im otuchy. Stra� w piwniczce z winami, jak si� nale�a�o spodziewa�, chrapa�a spita do nieprzytomnoci. Zreszt� pilnowa� ju� za bardzo czego nie mia�a. Waldar zawaha� si� widz�c potrzaskane beczki i pot�uczone butelki po wiekowych napitkach, ale nie by� teraz czas na emocje. Zaciskaj�c z�by przeszed� przez kolejny wy�om na zamkowy korytarz, zerkaj�c z ironi� na wci�� nienaruszone drzwi z magiczn� piecz�ci�. Tam rozdzielili si�. Bokanova i Frank Lee na palcach, z �omocz�cymi sercami, dotarli do drzwi prowadz�cych na dw�r. Zamie� momentalnie po�kn�a wszelkie odg�osy uczty, odcinaj�c przy okazji wszelakie wiat�o. Macaj�c przed sob� drog�, niemal rysuj�c nosem bruzdy w wie�ym puchu, doszli do stajen, sk�d wyprowadzili dwa zaspane i niech�tne do zimowo- nocnych spacer�w kuce. Przemkn�li z nimi do wr�t prowadz�cych do kopalni, a potem, zagarn�wszy jeszcze p� tuzina butleji w ich widmowym wietle zaprowadzili zwierz�ta do machiny. Tam zaj�li si� wprz�ganiem czworonog�w do kieratu, wymieniaj�c zduszone przekle�stwa. Waldar r�wnie� przygi�ty, przypominaj�c pokracznego garbusa, mkn�� od za�omu do za�omu, od filara do filara, wsz�dzie napotykaj�c lady beztroskiej gospodarki nowych pan�w - obszczane s�upy, zbezczeszczone donice, pochlastane no�ami kurtyny i kilimy. Sami daj�, pomyla�, dow�d na nietrwa�o� tego, co zamylili - post�puj� jakby to mia�o trwa� tylko kilka godzin, a nie - jak gadaj� - na wieki wieczne. Ale - od tego mi nie lepiej: zanim jutrzenka swobody wzejdzie, rosa oczy wy�re. Odskoczy� za wysokiego sp�owia�ego wypchanego nied�wiedzia, kt�rego zad�ga�a kiedy prababka Grilda, a kt�remu dowcipni kurduple doczepili okaza�� marchew do podbrzusza. Po korytarzu w�anie wlok�a si� tr�jka konus�w ledwo przebieraj�cych nogami. - Zaf... Zaf... - gada� jeden, jakby �wiczy� ujadanie - zawsze ta jest, brachu, �e wszystkie s� r�wne... r�wne, ino kilku jest r�wniejszych!.. - doko�czy� i pokr�ci� ze zgroz� g�ow�, przez co straci� r�wnowag� i run�� na plecy. - Ta!.. - zgodzi� si� drugi, nie zauwa�aj�c, �e filozof le�y ju� na pod�odze, Trzeci nie odzywa� si� w og�le ca�� uwag� powi�caj�c problemowi przestawiania n�g. Waldar min�� ich niezauwa�ony i chy�kiem dota

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!