5079

Szczegóły
Tytuł 5079
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

5079 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 5079 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 5079 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

5079 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Jacek L. Komuda TAK DALEKO DO NIEBA Ilustracje poetyckie: Francois Villon "Wielki Testament" Sebastian Klonowic "Worek Judaszowy" W mroku przemyka�y dwie postacie, o�wietlaj�c drog� czerwon� latarni�. Rubinowy poblask wydobywa� z ciemno�ci zarysy nagrobnych tablic. Pokryte napisami i p�askorze�bami zdawa�y si� porusza�, jakby �ycie wst�powa�o w kamie� pod wp�ywem purpurowej po�wiaty. Wygas�e, pomarszczone twarze �ci�ga�y wargi ukazuj�c k�y. W�owe smoki i nagrobne bazyliszki wi�y si� na kamiennych obramowaniach p�yt, chc�c odstraszy� �mia�k�w, kt�rzy naruszali spok�j umar�ych. Lecz gdy kr�g �wiat�a przesuwa� si� poza tablice, wra�enie utajonego �ycia mija�o. Pozostawa�y czarne prostopad�o�ciany w srebrnym blasku. Nagie, oszronione drzewa wydawa�y si� w tej po�wiacie bezbronne i skarla�e. Borest kroczy� przodem utykaj�c na lew� nog�. Dla niego to nie by�a pierwszyzna. Jednak przemykaj�cy pomi�dzy mogi�ami Lionel czu� ch��d chwytaj�cy za gard�o. Ba� si�. Lionel by� kar�em, mia� krzywe, kr�tkie nogi, wi�c by nad��y� za towarzyszem, niemal bieg�, skaka� i ko�ysa� si�. W dodatku przygina� go do ziemi ci�ar zawini�tych w p�acht� narz�dzi. Borest zatrzyma� si� nagle, karze� niemal wpad� na niego. Przewodnik nas�uchiwa� chwil�, a potem niby skradaj�cy si� ry�, zdecydowanie i mi�kko zarazem skr�ci� w prawo. Z ciemno�ci wy�oni� si� niewyra�ny kszta�t nagrobka. Ma�� mogi�� usypano niedawno, �wie�� ziemi� grobu pokrywa� szron. - Jest - mrukn�� Borest. - Ma�y, szykuj �opaty! Karze� rzuci� p�acht� na ziemi�, chwyci� r�g materia�u i szarpn��, wywalaj�c zawarto�� na traw�. Oskardy zal�ni�y w �wietle ksi�yca. Borest roz�o�y� p�acht� tu� obok. - Doktor Agryppa b�dzie pi�owa� ko�ci, ile tylko dusza zapragnie - mrukn�� cicho. - I to jakiej� m��dki. Rarytas... - D�ugo tu le�y? - spyta� cicho Lionel. - A niech to jasny szlag! Dawno si� nie czu�em jak dzisiaj. - Dobra, dobywamy twardziela - mrukn�� Borest w �argonie miejskich cmentarnych hien. - Bierz tam, od g�owy. Gdy Borest wbi� �opat� w gr�b, Lionel rozejrza� si�. Odg�os rozszed� si� echem po wszystkich podziemnych kryptach i katakumbach nekropolii. Borest nie rozgl�da� si�. Pracowa�, dysz�c ci�ko. �pieszy� si�; ziemi� z grobu wyrzuca� na p�acht� materia�u. Nie powinni zostawi� po sobie �adnych �lad�w. Kopali d�ugo. Lionel nie czu� ju� potu �ciekaj�cego spod nasuni�tego na oczy kaptura. Wpatrywa� si� w ziemi�, czekaj�c na chwil�, w kt�rej us�yszy �omot �elaza o drewniane wieko trumny. Wr�cz modli� si�, aby nast�pi�o to jak najszybciej. Ale gdy �opata Boresta w ko�cu uderzy�a w co�, co odpowiedzia�o s�abym stukotem, poczu� dreszcz przera�enia. Cmentarz wok� by� tak ponury. Milcz�ce, oszronione drzewa i groby przygl�da�y im si� ze wszystkich stron. Ich cienie, przeplatane pasmami ksi�ycowego �wiat�a, dzieli�y ziemi� na szeregi czarnych i szarych plam. Borest odgarn�� �opat� wilgotn� ziemi� z dw�ch pier�cieni zamocowanych na wieku trumny. Podni�s� grub�, konopn� lin� i prze�o�y� przez oba uchwyty. Szybko wyskoczyli z jamy i chwycili ko�ce sznura. Co� zatrzeszcza�o cicho, gdy poruszyli skrzyni�. By�a ci�sza i bardziej masywna ni� si� spodziewali. Min�a d�uga chwila, nim spocz�a na stercie piasku. D�bowa, solidna trumna z mosi�nymi okuciami w kszta�cie gryf�w i or��w wygl�da�a z�owieszczo. Lionel rozejrza� si� niespokojnie. Wyda�o mu si�, �e krzaki przy �cie�ce, kt�r� przyszli, nie stoj� tak, jak powinny. Jak sta�y za dnia. Albo zbli�y�y si� do siebie, albo by�o ich wi�cej. - Borest! - wykrztusi�. - Co my... Co my robimy? - Przesta� gl�dzi�. Ch�do�y�e� ju� przednich twardzieli! Dob�dziemy i tego. - Tej - szepn�� Lionel. - M�odo sko�czy�a. - Arystokratka, psia j� ma�! - Borest wbi� �om w szczelin� mi�dzy wiekiem a podstaw� trumny. - Chyba sama si� wyko�czy�a, czy jak. Karze� przygryz� wargi. Dostrzeg�, �e i po wysuszonej, pokrytej brodawkami twarzy nieustraszonego Boresta sp�ywaj� grube krople potu. Rabu� schyli� si�, jego wielka, pozbawiona w�os�w i brwi g�owa wychyli�a si� z kaptura. Z ca�ej si�y podwa�y� �omem wieko. Rozleg� si� cichy trzask p�kaj�cego drewna. Lionel poczu� dreszcze. Wbi� oczy w wieko, czekaj�c na to, co mia�o si� spode� wy�oni�. Borest odrzuci� w bok pokryw�. Nic si� nie sta�o. Zmar�a le�a�a cicho, spokojnie, z twarz� okryt� bia�ym welonem i jasnymi w�osami rozrzuconymi wok� g�owy. Przez ciemn� tkanin� Lionel widzia� �mierteln� blado�� jej lica. R�ce skrzy�owane mia�a na piersiach... Te piersi - wyobra�a� je sobie, cho� nigdy ich nie ogl�da� - powinny by� du�e, pe�ne kobiecego powabu, pod tkanin� musia�y kry� ciemne sutki, wznosz�ce si� stromo nad p�askim brzuchem i smuk�� tali�... Lionel patrzy� uwa�nie. Zwykle pragn�� kobiet wydobywanych z tych starych trumien. Wiedzia� dobrze, �e ze swoim pokracznym cia�em nie ma co marzy� nawet o najgorszych z miejskich dziwek, wi�c zamiast �ywych mia� zmar�e. By�y lepsze. M�g� robi� z nimi to, co chcia�. Ale ta... Z ni� by�o inaczej. Cz�sto razem z Borestem gwa�cili martwe cia�a, lecz teraz nie czu� po��dania. - No i co... Martwa. Arystokratka. - mrukn�� Borest. - Dziwne, �e pochowali j� w trumnie. No, wsadzamy j� do worka i sp�ywka! Lionel spojrza� na pi�kn�, blad� twarz zmar�ej. Nie naznaczy� jej jeszcze rozk�ad... R�ce kobiety wyci�gni�te wzd�u� tu�owia by�y szczup�e i smuk�e. Wzd�u� tu�owia... Co� tu nie pasowa�o... - Borest! - wykrzykn��. - Ty stary durniu! - Co tam mamroczesz? - mrukn�� opryszek. Pochyli� si� nad le��c�, a wtedy karze� zrozumia�. Te d�onie... Te martwe d�onie nie powinny, nie mog�y same znale�� si� po obu stronach cia�a, skoro wcze�niej spoczywa�y na piersiach. - Co si�... - zacz�� Borest. Niespodziewanie w oczach zmar�ej zab�ys�y dwa ogniki bia�ego �wiat�a. Lionel odskoczy� dalej, a z martwego cia�a wzbi�y si� w g�r� bia�e p�omienie. - Pali!!! Pali mnie! - zawy� Borest. Bia�y niby rozgrzane �elazo p�omie� spowi� jego posta�. P�aszcz i wytarty kubrak zaj�y si� w jednej chwili jasnym ogniem. Lionel krzykn��. O�lepiony, skoczy� za najbli�szy nagrobek. Potem wyjrza�, os�aniaj�c twarz d�o�mi. Borest p�on��. Z cia�a, z ubrania, wydobywa�y si� poskr�cane j�zyki bia�ego ognia. Rabu� nie krzycza�. Lionel czu� mdl�cy sw�d pal�cego si� mi�sa. Borest pad� na kolana, a w�wczas karze� odwr�ci� si� i pocz�� biec. P�dzi� co tchu potykaj�c si� o nagrobki, wpadaj�c na kamienne p�yty i tablice. Z ty�u za sob� us�ysza� jeszcze cichy szum, ale wtedy dopad� ju� bramy cmentarza i przemkn�wszy przez ciemn� czelu��, pu�ci� si� p�dem w d� uliczki. W cuchn�cej st�ch�ym piwem i zmursza�ym drewnem gospodzie "U Matjasza" nie by�o tej nocy wielu go�ci. Oczywi�cie gospoda nie �wieci�a pustkami. Dla samego Matjasza bynajmniej pusta nie by�a, bowiem w szynku zebrali si� tej nocy najwi�ksi �otrowie z Rienn. Dziwki i ich kawalerowie, hultaje, oczajdusze, �wi�tokradcy i cmentarni rabusie. Przy starych, zalanych winem sto�ach rodzi�y si� plany przysz�ych wyst�pk�w, wszystkich w�ama�, kradzie�y, napad�w. G��wn� osob� w towarzystwie by�a okaza�a posta�. Na stole, pogwizduj�c beztrosko, siedzia� puco�owaty grubasek w porwanym kubraku. Jego rumiana, poznaczona bliznami twarz wygl�da�a jeszcze m�odo, cho� oszpecona by�a opuchlizn� i czerwona z pija�stwa. Gdy rabu� gwizda�, spoza jego warg ukazywa�y si� po�amane, ��te z�by. Kiedy odrzuca� z czo�a rzadkie w�osy, ods�ania� czerwonawe blizny, jakby po dawnym, �le zagojonym poparzeniu. Znudzony bezczynnym siedzeniem si�gn�� po le��c� na stole lutni� i uderzy� w struny. Brzd�ka� do�� udanie i w gwar rozm�w, w pijackie chrapanie �pi�cego pod sto�em brodatego rzezimieszka wdar�y si� nagle s�owa piosenki: Przyszed� do mnie �otr w �upanie podartym Ojca nie mia� jako �yw, jest w�asnym b�kartem K�dy s�u�y� - kijem dawano mu myto Jego matk� dwa razy u pr�gierza bito Wychowanie takie mia�, jako si� urodzi� Wszystko w browarze lega� albo dziady wodzi� Ukrad�szy k�s rzemios�a, w�druje po �wiatu Nie godzien tylko wisie� albo oddan katu. - Przesta�by� muzykowa�, Villon - odezwa� si� starszy m�czyzna w koronkowym �abocie pod szyj�, z resztkami w�os�w przyklepanymi do pomarszczonej czaszki. - O sobie samym �piewasz? Przecie twoja matka by�a kurw�, nie?! - Od mojej matki to ty si� odwal, Sporton. W ko�cu nie spu�ci�a mnie do rzeki. - Co i gorzej, gdy� z�odziej z ciebie �aden, Villon - stary podni�s� do twarzy praw� r�k�. Zamiast d�oni, uci�tej za kradzie�, gdy mia� dziesi�� lat, widnia� szeroki, ostry hak. Dlatego wszyscy rabusie z Rienn zwali Jeana Sportona po prostu Hakiem. - Spartoli� robot�. Mia�e� taki dom do och�do�enia... - My�la�em, �e stra� nadesz�a. Mia�em czeka�, a� wielebny kat Piotrek Kr�ciko�o mi po�wieci? Ty by� mo�e sta� i czeka�, a� ci� przydybi� g��by?! Hak u�miechn�� si� chytrze. Jego ma�e przekrwione oczka patrzy�y uwa�nie na m�odego rzezimieszka. Villon spojrza� na Carnasa i Hansa. Sporton zaczyna� go denerwowa�. Po raz kolejny w ci�gu ostatnich dni. Tak... Czy aby nie pr�bowa� podwa�y� jego pozycji w towarzystwie? Mo�e powinien z nim sko�czy�? Odruchowo dotkn�� r�koje�ci tkwi�cego za pasem sztyletu. M�g� poczeka�, rozprawi� si� z Hakiem cho�by za tydzie�. A mo�e zreszt� tamten mia� racj�? Ostatnia robota posz�a fatalnie. Nie do��, �e nie obrobili domu bogatego kupca, to jeszcze Villon stoj�c na lipie narobi� rabanu, my�l�c, �e nadchodzi stra� miejska. Uciekali jak ostatni g�upcy. I pomy�le�, �e tak naprawd� us�ysza� tylko kilku sp�nionych tragarzy. Wprawdzie wcze�niej popili t�go u Matjasza, ale do tej pory nie m�g� darowa� sobie b��du. Cholerny �wiat - pomy�la� - znowu b�d� trupy. Ale z Hakiem mog�a by� trudna sprawa... My�l�c o tym wszystkim zapragn�� wyj�� na �wie�e powietrze. Opu�ci� cuchn�c� nor�, wzbi� si� gdzie�, da� sobie spok�j z �yciem. Ostatniego cz�owieka zabi� trzy miesi�ce temu. To by�o na rynku, w awanturze. Teraz znowu szykowa�a si� rze�nia. Od �ycia si� nie ucieknie - przemkn�o przez g�ow� Villona. - Trzeba przyj�� je takim, jakim jest. Wspomnia� swoj� jedyn� pr�b� opuszczenia tego pado�u, kiedy by� jeszcze ch�opcem. Stary strych, konopna p�tla i chyboc�cy sto�ek. Nie by� dobrym katem dla siebie. Odratowali go bez trudu. Potem matka �a�owa�a, �e to zrobili. Mia�a g�b� wi�cej do wykarmienia. Kto� ci�gn�� Villona za r�kaw. Otworzy� oczy. Obok niego sta� stary Matjasz. - Co, ju� sko�czyli�cie? Chyba jest warta tych pi�ciu rojali? - Do�� �wie�a jak na kurw�. Chod� ze mn� do sieni. - A co jest? - Nie wiem - szepn�� Matjasz. - Lionel przyszed�. P�acze. - Carnas - szepn�� Villon w stron� siedz�cego nie opodal m�odego z�oczy�cy o �niadej, cyga�skiej cerze - chod� ze mn�. M�ody rzezimieszek b�ysn�� w u�miechu bia�ymi z�bami. Villon by� go ca�kowicie pewien. Carnas nie cierpia� Haka. Przy tym by� dobrze wprawiony w walce na sztylety. Bez s��w pod��yli za ober�yst�. Matjasz wprowadzi� ich do mrocznej sieni. Cuchn�o st�chlizn� i wilgoci�. W s�abym blasku przes�czaj�cym si� z g��wnej izby Villon dostrzeg� postrz�piony, skulony �achman na �awie w k�cie. Potem us�ysza� szloch. K��b szmat poruszy� si� ukazuj�c blad� twarz. Co� mokrego skapn�o na stare deski pod�ogi. - Lionel? - Villon przyjrza� si� uwa�niej pokracznemu kar�owi. - Co si� dzieje? - Boresta zabili... - wyszlocha� kaleka. Carnas wypu�ci� z sykiem powietrze. Villon poruszy� si� niespokojnie. - Co�cie robili? Ch�do�yli�cie trupy?! - Jak co tydzie� - wyj�cza� Lionel. - Villon. Otworzyli�my rympel. Znaczy si� trumn� po waszemu. Mieli�my doby� twardziela... A ona... martwa, sztywna znaczy, jak nie wybuch�a p�omieniami. I Boresta, Boresta... spali�o. Villon obejrza� si� na Carnasa. Tamten po�o�y� d�o� na r�koje�ciach sztylet�w. - Borest by� dobry z�odziej - mrukn��. - Nie raz stawia�. Nie mo�na ostawi� tak przyjaciela. - To i nie ostawim, cholera! Lionel, co si� sta�o? Kogo�cie dobywali? M�w�e ja�niej. - Arystokratk�... Odwalili�my wieko, a potem... Ona otworzy�a oczy. W nich - sapn�� i roz�o�y� bezradnie r�ce - w nich by�y p�omienie. - Cholera by wzi�a - powiedzia� cicho Villon. Boresta zna� od paru lat. Nie pochwala� jego procederu, ale tamten by� mimo wszystko dobrym kompanem. Cz�sto musia� wys�uchiwa� jego zwierze�. Prawda, �e potem chcia�o mu si� od nich rzyga�, lecz Borest p�aci� bez szemrania za obydwu. Wi�c czu� jakby d�ug wdzi�czno�ci. - Nie chce mi si� wierzy�. Umrzyki nie staj� w p�omieniach. Mo�e trafili�cie na upiora? - To nie m�g� by� upi�r - upiera� si� Lionel. - Sprawdzali�my. To nie martwy. Tylko co� innego. - Ale co? Martwa dziewka zaczyna si� pali�, ni st�d ni zow�d? - Villon, to nie by�y zwyk�e p�omienie. Ja nie widzia�em ziemskiego ognia. Villon, my�l�e rozumniej. Przecie nie zwariowa�em. Grubawy �otr milcza�. Karze� wpatrywa� si� we� z moc�, trudno by�o nie uwierzy� w jego s�owa. - Wiesz co, id� si� napij - mrukn�� do Lionela. - I nie my�l o tym. - Ona go spali�a. Villon, porad� co�. Przecie lubisz zagadki. - Poszed� won!... Carnas! - Jestem. - Wypytaj, kto le�a� w grobie. Ciekawa sprawa. Co ty my�lisz? - Nie wiem. Niczego takiego nigdy nie widzia�em. - Tym lepiej. Id� z nim - wskaza� izb� ruchem g�owy. - Spotkamy si� wieczorem. - A ty? - Ja jeszcze gdzie� zajrz�. Carnas ulotni� si�. Villon wyszed� z sieni, pchn�� niewielkie drzwiczki za kontuarem gospody, pochyli� g�ow� przechodz�c przez pr�g. Ogarn�� jednym spojrzeniem izb� o�wietlon� w�t�ym �wiat�em kaganka i siedz�c� na rozgrzebanym �o�u kobiet�. By�a jeszcze m�oda, nawet �adna. Mia�a regularne rysy, d�ugie, jasne w�osy i wci�� niewinne spojrzenie. Niez�a dziewka - przemkn�o mu przez g�ow�. Naprawd� mog�a zrobi� karier� jako ulicznica. - Zbieraj si�. W milczeniu zakry�a nagie piersi koszul�. Villon zauwa�y� w jej oczach �zy. - Co jest, Margot?! - Dlaczego - spyta�a cicho - dlaczego ty mi kaza�e�... z Matjaszem? - Zamknij g�b�, g�upia dziwko - mrukn�� zez�oszczony. - Musz� wyj��. Zobaczymy si� wieczorem. - Dok�d idziesz? Nie chc�, �eby� mnie tak zostawia�. Villon poczu� narastaj�c� z�o��. Wszystko by�o tego wieczora nie tak. Chwyci� dziewczyn� za jasne w�osy i uderzy� w twarz. J�kn�a, wyrwa�a si�, przycisn�a g�ow� do �ciany. - Masz mnie s�ucha�, g�upia - wycedzi� przez z�by. - A jak do wieczora nie zobacz� paru dukat�w, tak obij� ci �liczn� twarzyczk�, �e b�dziesz straszy� staruch�w w bramach. - Villon - j�kn�a cicho - Villon, ja... - Chcia�a si� zerwa� z legowiska ku niemu, ale odepchn�� j� mocno i ruszy� do wyj�cia. - Masz si� przespa� z Alfredem! - rzuci� przez rami�. - Da ci za to dwa rojale. - Villon! Villon! - krzykn�a, ale ju� jej nie s�ysza�. Wyszed� z izby, skin�� Carnasowi, a potem ruszy� do drzwi. Na progu za�piewa� znowu: Gdy w �o�e wr�ci moja kurwa bez szel�ga Z wciek�o�ci zbiera mnie szale�stwo czyste Chwytam za kiecki, sam chwytam si� dr�ga Wo�am, �e przechlam jej szmaty do nitki A� ona na to - ha, �cierwo sobacze! Krzyczy, przeklina, pod boki si� bierze �e mi tkn�� nie da. W�wczas siniec brzydki Na g�bie pi�ci� sumiennie jej znacz� W burdelu, k�dy mamy zacne �o�e! Gdy Villon wychodzi� z szynku, by� �wit. Obwieszczany turkotem ci�kich, wy�adowanych towarami woz�w zmierzaj�cych na targ. Rozpoczynany ha�asem otwieranych, przegni�ych okiennic i d�bowych wr�t. Na w�skie, cuchn�ce b�otem i �ajnem ulice Rienn wylega� obdarty, wyg�odzony, ha�a�liwy i swarliwy t�um. Przekupnie i kupuj�cy, tragarze i robotnicy, sprzedawcy trutki na szczury i podmiejscy ch�opi. Miejskie kurwy i szlachetne panny, czeladnicy i mularze, stra�nicy i stajenni, poganiacze mu��w, drobni kupcy, �ebracy i szelmy, z�odzieje i paserzy... Pot�ny ko�owr�t rozpoczyna� nowy, kolejny obr�t, jak by�o od niepami�tnych lat. Po dziesi�tkach zim i wiosen, po jesieniach takich jak ta, wypluwa� z siebie zniszczone, z�achmanione istnienia - �ebrak�w, kaleki, zgrzybia�ych starc�w �yj�cych na �asce syn�w i c�rek. Takich jak ci, kt�rzy siedzieli pod �cianami dom�w wyci�gaj�c r�k� po wsparcie. Z�odziei i morderc�w. I ma�e dzieci, kt�re dorasta�y i w��cza�y si� w to od nowa. Cho� w g�rze ch�odny, jesienny wiatr p�dzi� k��by chmur, w w�skiej ulicy pomi�dzy dwoma �cianami domostw, w przesmyku wyznaczonym lini� stromych, opatrzonych sterczynami dach�w, panowa�a duchota. Villon szed� szybko poprzez t�um. W ostatniej chwili uskoczy� przed rozp�dzonym wozem i unikn�� �wiszcz�cego rzemienia, jakim zamachn�� si� wo�nica. Nast�pi� na nog� starej j�dzy d�wigaj�cej zat�uszczony tobo�ek, odskoczy� przed jej zakrzywionymi pazurami. Z lubo�ci� ws�ucha� si� w potok przekle�stw dobywaj�cy si� z ust staruchy. By� u siebie, by� w mie�cie, tchn�cym woni� rozk�adaj�cych si� mur�w i zbutwia�ego drewna, smrodem odchod�w i gnij�cych w nich ludzkich wrak�w. Czasami a� podskakiwa�, ciesz�c si� ze wszystkiego. Z tego, �e �y�, czu� i widzia� wszystko doko�a. Przygl�da� si� t�umom. Z pozoru wydawa�oby si�, �e to miasto - toczone przez zgnilizn� zbiorowisko dom�w z kamienia i drewna - cuchn�cy labirynt ulic, na kt�rych kr�lowa�a zbrodnia i bezprawie, smr�d �ciek�w i od�r nie mytych cia�, zabija�o ludzi, zanim doczekaj� m�odzie�czego wieku. A jednak ulice ci�gle by�y zat�oczone. Cuchn�ce, prze�arte zgnilizn� �ono Rienn rodzi�o coraz to nowe cz�owiecze zast�py. Weso�e to by�o miasto. Ot, kilka krok�w dalej, Villon zobaczy� bram�, w niej za� przekupnia - du�ego, ros�ego o czerwonej g�bie, w futrzanej czapie na g�owie. Id�cy z przeciwka tu� pod murem, bosy, ma�o rozgarni�ty wida� ch�opak nie dostrzeg� straganu. Pewnie by� pierwszy raz w Rienn, bo z otwartymi ustami wpatrywa� si� w fasady miejskich domostw. Potkn�� si�, a potem zaczepi� kolanem o desk� przekupnia. Drewniana konstrukcja rozpad�a si�, a g��wki kapusty i zwi�d�e brukwie posypa�y si� w b�oto. W okamgnieniu podeptali je przechodnie. Sprzedaj�cy nawet nie krzykn��. Bez s�owa chwyci� wyrostka za gard�o, a potem pchn�� pod �cian�, zamachn�� si� i uderzy� pi�ci� w twarz. Bi� d�ugo, do krwi, nie zwracaj�c uwagi na wycie i krzyki. Villon roze�mia� si�. - Na wie�� z hultajem! - zakrzykn�� weso�o. - Wsiok przyjecha�, nie wie, jak si� chodzi po mie�cie! Nieco dalej, przy jednym z zako�czonych ostro�ukowo portal�w, w podsieniu, jazgota�y swarliwie trzy stare babiny, zgarbione pod ci�arem trzymanych na plecach tobo��w. - Pani, pani, te dzisiejsze ludzie same nie wiedzom, co robiom. Jakie to rzeczy si� w �mieciach znajduje - m�wi�a pierwsza, zgi�ta jak pogrzebacz. - I jak brudzom. Wstydu nie majom - doda�a druga. - Ta Larysa to dziwka. W zesz�ej niedzieli dw�ch gach�w mia�a - doda�a trzecia, przyg�upia, z oczyma wielkimi jak spodki. - I to na raz. To jak oni j� robili? Przez zadek? - Hej, o czym tak rozprawiacie, babiny?! - zawo�a� weso�o Villon. - Ile �mieci ka�da ze�re, zanim p�knie? - Co to? Kto to? - zapyta�a ostatnia, rozgl�daj�c si� g�upawo. - To hultaj - sykn�a jadowicie trzecia i wskaza�a kosturem Villona. - Ty szelmo, ty z�odziejski wyrodku! Obra�asz uczciwych ludzi. - Ciszej, ciszej, stara ruro! - zakrzykn�� weso�o. - Jeszcze tw�j starszy us�yszy i znowu b�dziesz liczy� �ebra na schodach! - To jest Villon! - warkn�a trzecia, najbardziej przygarbiona. - Ty szelmo! Ty �obuzie! Zobaczysz, przyjd�, jak ci� b�d� wieszali na rynku! - To nie tak pr�dko, stara! Pr�dzej kto� ci zrobi b�karta na �mietniku! - To ju� szczyt! Gdzie stra�?! �eby taki szelma obra�a� spokojnych ludzi! - wykrzykn�a w furii. Villon tylko zarechota� i znikn�� w t�umie. Nie min�o wiele czasu, gdy ulica sko�czy�a si� nagle, a przed Villonem otworzy�a si� wielka przestrze� placu zastawionego setkami brudnych kram�w i szop. Przestrze�, ograniczona dot�d dwoma �cianami dom�w z ceg�y i kamienia, nagle rozbieg�a si� na boki, zrobi�o si� lu�niej, przestronniej. Ponad poszarpanymi, nadgryzionymi z�bem czasu dachami dostrzeg� Villon strzeliste, wznosz�ce si� stromo nad miastem g�rskie szczyty i ponure, skaliste turnie. Rienn zbudowane by�o na samym przedg�rzu; od wschodu, po�udnia i p�nocy otacza�y je szare, pos�pne szczyty. Villon ch�on�� wszystko zmys�ami. Przenika� gwar targowiska, krzyki, �miechy ladacznic, wo� b�ota zmieszanego z gnojem i odchodami, t�ok, �cisk, przekle�stwa. Odg�osy targowania, zwady i �oskot ko�skich kopyt. Otworzy� si� na to, ch�on�� ca�� swoj� dusz� zwyk�y, codzienny gwar przekl�tego miasta zgnilizny i ropiej�cych wrzod�w, miasta, kt�re by�o niemal takie samo jak ka�de inne w ksi�stwie Confarrearo. By� jego cz�ci�. Wiedzia� to dobrze. Znienacka co� uderzy�o Villona w g�ow�, w�ar�o si� w jego jestestwo, bole�nie o�lepi�o oczy. To tylko wiatr rozegna� zas�on� chmur, a spoza szarych, ponurych ob�ok�w wyjrza� promie� s�o�ca. Villon zakl��, nie mog�c znie�� �wiat�a. Jego oczy przywyk�y od lat do poruszania si� w p�mroku, wi�c szybko skoczy� w cie� najbli�szego z kram�w. Tu odetchn�� z ulg�. Spojrza� w niebo, deszczowe chmury powoli odchodzi�y w dal. Spoza szczelin w ich szarej pokrywie prze�witywa�y bia�e, puszyste ob�oki, rozja�nione biel� s�o�ca, dalekie, tajemnicze. Nie lubi� ich. C� z tego, �e by�y pi�kne, skoro nikt nie m�g� nigdy dosi�gn�� ich stop�, skoro nigdy nie uczyni�y nic po�ytecznego dla ludzi. Nag�e potkni�cie o rozchybotan�, kamienn� p�yt� - pozosta�o�� po dawnym miejskim bruku Rienn - przywr�ci�o go rzeczywisto�ci. Znowu przemyka� mi�dzy straganami z wtulon� w ramiona, spuszczon� g�ow�. Ukradkiem zerkn�� na �ciany rynku, na wielkie, okaza�e kamienice. No tak. Wszystko, co z�e na tym �wiecie, dzia�o si� z przyczyny bogatych. Villon by� o tym absolutnie przekonany. To oni - patrycjusze s�awetnego miasta Rienn - obdzierali do cna n�dzarzy, wyduszali ostatni grosz z ich sakiewek, a sami bawili si�, pili i hulali za pieni�dze n�dznik�w. Dlatego te� Villon nie mia� wobec nich �adnych skrupu��w. Wiedzia� dobrze, �e podcinaj�c gard�a i obcinaj�c p�kate mieszki, odbiera� tylko to, co ich w�a�ciciele zabrali innym. Obejrza� si� jeszcze na wielkie, okaza�e domy, a potem skr�ci� w w�sk�, opadaj�c� w d� uliczk�. Arfurta obudzi�o s�o�ce. ��te, jesienne, ale jeszcze pi�kne promienie �wiat�a wlewa�y si� do pokoju przez szpar� w �le zaci�gni�tej zas�onie. By� poranek. Pi�kny �wit po mro�nej nocy. Arfurt le�a� przez chwil� w po�cieli. Nie czu� si� �le, b�l, jaki dr�czy� go po odej�ciu Nirweny, nie by� ju� tak dotkliwy. Wszystko przemin�o, ale przecie� tak naprawd� znaczy�o niewiele. Arfurt wsta� z �o�a. Podszed� wolno do ostro�ukowego okna. Przez oprawione w o��w szybki widzia� s�o�ce. Dom, w kt�rym mieszka�, zbudowano w najokazalszej cz�ci rynku, obok sadyb bogatych patrycjuszy i nowobogackich kupc�w. Przed Arfurtem by�a teraz wielka przestrze� miejskiego targowiska, a na wprost okien blask s�oneczny rozszczepia� si� na czarnych, strzelistych wie�ach najwi�kszej katedry Rienn. Poczu� mimowolny dreszcz na widok ostrych, strzelaj�cych w niebo iglic, pot�nych filar�w budowli, ogromnych przyp�r i mrocznych gzyms�w ozdobionych setkami szczerz�cych z�by w u�miechu maszkaron�w. Wielkie, czarne blendy pod zawijasami okap�w spogl�da�y na� niby potworne �lepia ogromnego smoka. Spu�ci� wzrok ni�ej, na umieszczon� nad wej�ciem galeri� dwunastu ojc�w �wiata. Tych, kt�rzy dali niegdy� ludziom woln� wol� wyboru, m�dro�� i rozum. Co przechytrzyli przedwiecznego Boga. Widzia� ich wynios�e, czarne pos�gi, spogl�daj�ce jakby na k��bi�cy si� w dole ludzki t�um. On zna� ich prawdziwe imiona... Asmodeus, Prussar, Avistel, Vobis, Balthin, Lurey i wszyscy pozostali. Kiedy�, kiedy� ta katedra by�a inna. Jeszcze zanim Alfred de Vary og�osi� si� herezjarch�, zanim kr�l Francji zosta� odparty spod miasta, zanim wybuch�a wielka wojna Francji z Angli�, czczono tutaj imi� Boga. Katedr� Rienn przej�li nowochrzcze�cy. Ci, kt�rzy pozostali wierni naukom Ko�cio�a, korzystali ze �wi�tyni poza miastem. A czas przemin��, nawet papie� przesta� upomina� si� o swoje, wida� mia� wa�niejsze sprawy na g�owie. Zreszt� kt�ry papie� mia�by upomina� si� o zbawienie mieszka�c�w Rienn? Ten z Awinionu czy ten z Rzymu? A mo�e ten trzeci, wykl�ty przez obydwu? Nigdzie, dos�ownie nigdzie nie by�o spokoju. Ca�ym �wiatem wstrz�sa�y wojny. Anglicy wyci�li po�ow� rycerstwa francuskiego pod Agincourt, Cesarstwo wiod�o wielkie spory wewn�trzne, Polacy wesp� z poga�skimi Litwinami i Tatarami wygubili Zakon Krzy�acki. A wsz�dzie panowa�a jednakowo - n�dza i g��d. Nie by�o dok�d i��. Bazylea, Lion, Mediolan, Rienn... Wsz�dzie by�o tak samo. Dochodz�cy spoza drzwi ha�as sprawi�, �e odwr�ci� wzrok od okna. Us�ysza� czyje� krzyki, biadolenie, a potem trza�ni�cie drzwi, gdzie� na dole, chyba w sieni. - Bruno! Bruno! Na schodach rozleg�y si� szybkie, mocne kroki. Wezwany lokaj wszed� do pokoju. - Co to za awantura na dole? - Jaki� b�kart zamarz� na naszych schodach w nocy, panie. Jasna krew by go zala�a. Mia�a z pi�� wiosen. Teraz przysz�a m�oda dziwka i m�wi, �e to jej dziecko. Z�ota chcia�a, panie. No to j� wygoni�em za pr�g, panie. Przekle�stwo z t� ho�ot�! L꿹 si� ka�dego roku na nowo! Zaraza by ich wydusi�a. - Bruno! - przerwa� lokajowi Arfurt. - To dziecko naprawd� zamarz�o przed naszymi drzwiami? - Sama j� tam zostawi�a. N�dzarki tak zawsze, panie. Do cna by nas rozdrapa�y. Dlatego kaza�em jej i�� precz! - Odejd�! - wyrzuci� z gniewem Arfurt. - Zostaw mnie samego. Gdy Bruno odszed�, Arfurt wr�ci� do okna. Spojrza� w s�o�ce nie mru��c powiek, pozwoli�, aby z�ocisty blask wype�ni� oczy. Potem odsun�� zasuw� i pchn�� oszklone ramy. Wyjrza� na plac targowy, lecz w�wczas w jego oczy uderzy� gwar ulicy, w nozdrza za� wo� zgnilizny i �ajna. Arfurt zadygota�. Mia� do�� tego �wiata. Do�� n�dzarzy, kt�rzy przesiadywali pod �cianami dom�w, do�� tych wszystkich ludzi, dla kt�rych nie m�g� nic zrobi�. Zni�y� wzrok. Dostrzeg� id�cego mi�dzy straganami zgarbionego �aka lub pr�dzej rzezimieszka. Arfurt widzia� ca�� jego n�dz�. Zastanowi� si�, co dla kogo� takiego, jak �w oberwaniec znaczy� mog�o pi�kno. Zapewne kolejn� noc z cuchn�c� dziwk� czy cudze poder�ni�te gard�o. W�tpliwo�ci co do osoby cz�owieka w dole rozwia�y si� w chwili, gdy obszarpaniec podni�s� g�ow�, spogl�daj�c w s�o�ce, a potem, niby d�gni�ty no�em, skoczy� w cie�; pewnie zl�k� si� z�ocistego, padaj�cego z g�ry blasku. Wola� ciemno��. Arfurt zatrzasn�� okno, odcinaj�c si� od smrodu i gwaru targowego placu. Podszed� do inkrustowanego z�otem sekretarzyka i odsun�� g�rn� szuflad�. Si�gn�� po z�o�on� kart� pergaminu. Wspomnienie o Nirwenie powr�ci�o znowu. Wzi�� w r�k� sztylet pokryty arabskimi napisami. Wiedzia�, �e czas jeszcze nie nadszed�, ale nie m�g� wytrzyma�, aby nie pomy�le� o tym, co mia�o si� niebawem wydarzy�. Mia� dosy� tego �wiata. Pragn�� st�d uciec, wzbi� si� w niebo i trafi� tam, hen, w podob�oczne przestrzenie. Przez chwil� pie�ci� ostrze w d�oniach. - Jeszcze nie czas - wyszepta� cicho. Cmentarz po�o�ony by� niemal na samym zboczu skalistego wyst�pu skalnego. W blasku jesiennego s�o�ca wygl�da� na mniejszy, bardziej przytulny. Wiatr szele�ci� �d�b�ami usch�ych traw, podrywa� z ziemi po��k�e li�cie. Ten cmentarz by� stary, prawie zapomniany. Kiedy� chowano tu bogatych mieszczan i kupc�w, pozosta�y po nich tylko stare, pop�kane tablice na rozmytych przez deszcze nagrobkach. Teraz nekropolia s�u�y�a przede wszystkim za miejsce spoczynku biedak�w, samob�jc�w, morderc�w i z�odziei. Villon wyjrza� zza kamiennej p�yty, widzia� ponad dachami dom�w poszczerbione wie�yce Wysokiego Zamku. Przes�ania�y p� horyzontu, straszy�y czarnymi otworami ostro�ukowych strzelnic. Zamek - os�aniaj�cy jedyn� drog� do miasta pomi�dzy zakolami rzeki Aare - od dawna le�a� w ruinie. Jego wymar�e, pozbawione dach�w budowle sta�y si� siedliskiem �ebrak�w i w��cz�g�w. Bajlif Rienn rezydowa� w Zamku Niskim, po�o�onym u st�p skalistego wyst�pu d�wigaj�cego Wysoki, za� ksi��� Confarrearo - Henryk Czarny, mia� sw�j zamek daleko st�d, na po�udniu. Tak... wszystko w tym mie�cie powoli obraca�o si� w gruzy. Nie budowano ju� wielkich dom�w i zamk�w, a miejsce kamienic z dnia na dzie� zajmowa�y �mierdz�ce lepianki. Szybko odnalaz� gr�b rozkopany przez Lionela i Boresta. Nikt tu nie przyszed� od ostatniej nocy. Nikt nie zakopa� ziej�cej w ziemi jamy, z kt�rej wydobyto trumn�. W�r�d trawy le�a�y jeszcze oskardy rabusi�w. Villon zajrza� do grobu. Nigdzie nie by�o trumny. Schyli� si� ni�ej nad rozgrzeban� mogi�� i zamar�. Na piasku le�a�o troch� nadpalonych drzazg, kilka poczernia�ych kawa�k�w drewna. Spojrza� doko�a. Przekrzywiona tablica nagrobna na s�siedniej mogile by�a okopcona. Po drugiej stronie do�u dostrzeg� du�� plam� popio�u. Ostro�nie dotkn�� go d�oni� - szary proch lepi� si� do palc�w. W g�stym pyle dostrzeg� kilka poczernia�ych kawa�k�w ko�ci, jaki� nadtopiony guzik... A wi�c tyle pozosta�o z Boresta. Spali� si� na popi�. Lionel nie �ga�. Szata�ska moc zmar�ej spopieli�a tak�e trumn�. Czu� narastaj�cy zawr�t g�owy. Opar� si� o poblisk� p�yt� nagrobn�. O co tu chodzi�o? Trup staj�cy w p�omieniach po otwarciu trumny? Mo�e to pu�apka? Ale kto zastawia�by tak� pa�� w grobie dziewki pogrzebanej na zapuszczonym cmentarzu? Mo�e wszystko jest bardziej skomplikowane, ni� przypuszcza�? Nie wiedzia�, kim by�a zmar�a. Lionel wspomina� o arystokratce. Szlachetnie urodzona na takim cmentarzu? I co sta�o si� z cia�em? Czy te� zmieni�o si� w popi�? A mo�e zmar�a by�a upiorem? Obszed� gr�b doko�a. Nie znalaz� �lad�w st�p. Lecz nagle w�r�d zdeptanych, uschni�tych chwast�w dostrzeg� pi�ro. Du�e, twarde i mocne. Pora�aj�ce nieskaziteln�, czyst� biel�. Na pewno nie nale�a�o do �adnego ze znanych Villonowi ptak�w. Podni�s� pi�ro i patrzy� na nie oszo�omiony. Sk�d i dlaczego si� tu wzi�o? Wzni�s� wzrok ku s�o�cu. Spali�o nienawyk�e do �wiat�a �renice, wbi�o si� w g��b czaszki tysi�cami k�uj�cych promieni. Pogrozi� pi�ci� niebu, a potem skuli� si�, nasun�� kaptur na g�ow�. Musi rozwik�a� jeszcze niejedn� tajemnic� zwi�zan� z tym grobem. Dowiedzie� si�, co tu si� sta�o i sk�d wzi�o si� pi�ro - klucz do podniebnych przestrzeni. Ten ptasi znak chmur, ob�ok�w i niebieskich otch�ani, kt�rymi tak gardzi�, bo by�y nieosi�galne dla ludzi, doprowadza� go do sza�u. ,..lecia� ku s�o�cu. Podniebne przestrzenie, kt�re ogl�da� kiedy� z ziemi, osza�amia�y bezmiarem. By�y ogromne, puste, ale niesamowicie majestatyczne, pe�ne wiatru, �wiat�a i chmur. Arfurt mkn�� ku nim. Lecia�, wyzwolony, pe�en �ycia i rado�ci. Powierzchnia gruntu w dole wydawa�a si� szara i smutna, spowita mg�ami, oparami, plamami br�zu. By� ch�odny, jesienny �wit. Szron biela� na �d�b�ach traw, z drzew opada�y ��te li�cie. Wszystko wygl�da�o na skarla�e, zamarz�e i pokurczone. W g�rze by�o inaczej. S�o�ce wzesz�o ponad lini� horyzontu, �wieci�o Arfurtowi wprost w oczy. Napawa� si� z�ocistym blaskiem, mkn��, uniesiony przez podniebne wiry, k�pa� si� w czystym b��kicie spod chmur. Ob�oki, l�ni�ce biel�, kt�rej nie skala�a stopa �mierdz�cego �ebraka z Rienn, kusi�y go lodowymi blankami, wabi�y �wie�o�ci� i nadziej� na odpoczynek. Uleg� im, zmieni� tor lotu i pomkn�� w tamt� stron� prze�cigaj�c w p�dzie wiatr. Arfurt czu�, �e jest czysty. �e nie ma w nim nic ze z�a, kt�rego do�wiadcza� dawno temu, �yj�c w Rienn. Wyzwoli� si� z cielesnej pow�oki, wyzwoli� si� z ohydnego, dusz�cego zew�oku larwy, aby pomkn�� ku podniebnym otch�aniom. Wpad� w chmury niby we �nie. Pozwoli�, by delikatne, wiotkie prz�dze mg�y owion�y jego cia�o, a potem odbi� si� od nich, spocz�� na ob�oku, przekozio�kowa� w�r�d mlecznych k��b�w. Wreszcie osiad�, poderwa� si� do lotu, aby znowu opa�� na chmur�. By� szcz�liwy. By� wolny niczym dziecko, jak nigdy w �yciu. Ka�d� cz�steczk� cia�a czu� swobod�, jakby przemiana, kt�rej podlega�, zdj�a z jego ramion przyt�aczaj�ce brzemi� wszystkich lat �ycia. Wzbi� si� wy�ej, ponad lini� ob�ok�w, trzymaj�c w d�oniach czyst� kul� b��kitu, dotar� do s�onecznych, spokojnych przestrzeni ponad morzem k��biastych kumulus�w. Nie patrzy� ju� na p�ask� i dalek� ziemi�. P�dzi� wci�� w g�r�, chc�c dowiedzie� si�, co by�o tam, na bezkresnych przestrzeniach, na ogromnych polach niebosk�onu. P�dzi� ku s�o�cu, napawa� si� jego z�ocistym blaskiem. Potem poczu�, �e otwar�y si� przed nim wrota. Wyczu� raczej, ni� zobaczy�, obecno�� kogo� bliskiego, kto czeka� na� tutaj, w miejscu nie skalanym ��dz� ani z�o�liwo�ci�. Wyci�gn�� r�ce do tego kogo�, gdy nagle niebosk�on zwali� mu si� na g�ow�. Wszystko rozpad�o si� z brz�kiem na tysi�ce male�kich okruch�w nieba. Arfurt otworzy� opuchni�te powieki. Przez wybite okno wpada� do komnaty �wiszcz�cy, zimny podmuch. Zas�ony przy �o�u �opota�y g�o�no. Dostrzeg� le��cy na pod�odze kamie� - kto� wybi� szyb�, kiedy spa�. Zapewne uczyni� to jeden z tych z�o�liwych w��cz�g�w czy �ebrak�w, kt�rzy nie mieli nic do roboty, poza piciem, p�odzeniem podobnych sobie kreatur i szkodzeniem drugim. Byli nieszcz�liwymi lud�mi. Arfurt pr�bowa� im kiedy� pomaga�. Tylko �e na miejsce jednego, kt�ry dostawa� ja�mu�n�, zjawia�o si� dziesi�ciu innych. Wsta� i zamkn�� okiennic�. Nad pos�pnymi, ostrymi dachami Rienn wstawa� powoli zamglony, deszczowy �wit. Arfurt usiad� przy inkrustowanym z�otem sekretarzyku. �wieca, kt�r� postawi� wieczorem przy papierach, jeszcze si� pali�a. Powoli odsun�� szuflad�. Ozdobny pugina� niemal sam wsun�� mu si� w r�ce. Czas up�ywa�. Arfurt wiedzia� dobrze, �e do nowiu by�o jeszcze tylko kilka dni. Musia� je przetrwa�. A mo�e m�g� spr�bowa� ju� teraz? Ostro�nie rozchyli� koszul� na piersi. Przytkn�� ostrze do cia�a, poczu� ch��d i b�l na sercu. Chcia� nacisn�� mocniej, ale r�ka by�a �liska od potu. Nie m�g�, nie m�g� pchn�� si� tym sztyletem. Wszystko w nim zdr�twia�o. Do wyzwolenia by� tylko jeden krok, ale nie m�g� zdecydowa� si�, by opu�ci� �wiat. Po prostu przeskok od �ycia do wieczno�ci zdawa� si� tak ogromny, �e przerasta� jego si�y. - Ty tch�rzu! - wyszepta�. - Nawet sko�czy� ze sob� nie potrafisz! Dom, przed kt�rym zatrzyma� si� Villon, nie nale�a� do najbogatszych w Rienn. Zreszt�, czy do bogatego domostwa wpuszczono by rzezimieszka, z�odzieja i szelm�? Zamiast przed pa�acem czy wygodn�, kupieck� sadyb� znajdowa� si� przed brudn� ruder�. By� wiecz�r - uliczka ciemna, s�abo o�wietlona. Tylko przez szczeliny w nie domkni�tych okiennicach przedostawa�y si� w�t�e smu�ki blasku. Brama �mierdzia�a moczem i pomyjami. Villon wymin�� oboj�tnie pijanego w��cz�g� trzymaj�cego si� wyst�pu �ciany. Gdy wchodzi� po trzeszcz�cych schodach, us�ysza� piski sp�oszonych szczur�w. Nie ba� si� ich. By�y dzie�mi nocy jak on. Zatrzyma� si� przed pierwszymi drzwiami na pi�trze i zastuka�. Po chwili w mieszkaniu rozleg�y si� ciche kroki. Potem szcz�kn�� rygiel i drzwi otwar�y si�, przepuszczaj�c na korytarz smug� ��tego blasku. Villon u�miechn�� si� do stoj�cej w wej�ciu staruchy. - Czego tak si� drze i ha�asuje? - spyta�a. - Nie mo�e ciszej? - Podajowa nie gada. To ja, Villon. - Aaa... Villon. To pewnie do Malvista. Wejd� i poczekaj... Poczekaj chwil�. Pos�usznie wszed� do ciemnej kuchni. By�o tu parno, gor�co. Ogie� p�on�cy w murowanym palenisku przypomina� p�omienie otch�ani, kt�ra wedle nowochrzcze�c�w czeka�a ka�dego cz�owieka po �mierci, a gdzie wypali� si� mia� z uczu�, kt�re ��czy�y z tym �wiatem, zanim b�ogos�awieni ojcowie nie przyj�li go w poczet swego zgromadzenia. Wedle ko�cio�a miejsce to zwano piek�em. Stoj�ce na p�ycie naczynia wygl�da�y jak l�ni�ce kolumny pe�ne bia�ych, m�tnych zawiesin i z�ocisto��tych proszk�w. Gdy Podajowa wr�ci�a, Villon trzyma� niedu�y s�oiczek z lepk� mazi�. Pow�cha�. - Lepiej niech Villon tego nie bierze. - Tak? A dlaczego? - Bo od tego cz�onek wstydliwy odpa�� mo�e. Villon omal nie wypu�ci� flaszki. Po�piesznie odstawi� j� na p�k�, wytar� r�ce o kubrak. - No, niech wchodzi. Szybko wkroczy� do pokoju. Panowa� w nim ba�agan, jak chyba w ka�dym gabinecie uczonego. Na sto�ach poniewiera�y si� szklane kule, retorty, alembiki. W wielkim atanorze p�on�� ogie�, w aludelach zawieszonych wprost nad p�omieniami wrza�y bia�awe ciecze. Otwarte szeroko, ostro�ukowe okno i za dnia dawa�o ma�o �wiat�a, st�d na stole p�on�y �wiece. �wiat�o ich - chwiejne, md�e i rozmyte - wystarczy�o jednak, aby Villon ujrza� zgarbionego nad ksi�g� Malvisa. Mieszkaniec tego wn�trza te� wygl�da� tak, jak powinien wygl�da� alchemik - przygarbiony, o po��k�ej, prze�artej oparami twarzy, nerwowy i chorowity, cho� by� r�wnolatkiem Villona. - Kr�lestwo Diany... - mamrota�, nie zwracaj�c uwagi na nowo przyby�ego. - Jajo p�ka ju� przy Merkurym... A mo�e Azoth jest nie ten... Na Awistela!. - Co, stary? Znowu zbawiasz �wiat?! Alchemik rzuci� kr�tkie spojrzenie. Wsta�, zamkn�� gruby tom. - Ty, Villon? Jeszcze nie dyndasz na wiei? - Ano, jeszcze mnie nie zdyba� Piotrek Kr�ciko�o. A ty, co? �l�czysz nad ksi�gami. Oj, Malvis, Malvis... Poszliby�my lepiej na dziwki. Mam teraz tak� jedn�. Albo - wiesz co! Chod�my na wino do �lepego Hansa! - Na wino. Nie... - Malvis zani�s� si� suchym kaszlem. - Ja ju� nie mog� pi� wina. I mam du�o pracy. Villon spojrza� na ok�adk� woluminu. Czerwone linie tytu�u wi�y si� jak smoki. Grymoar summum perfectionis - przeczyta�. Spojrza� na alchemiczne malowid�a na karcie, na symbol ��czenia si� substancji, czyli sp�kuj�cych Dian� i Azotha. Pokr�ci� g�ow�. - I po co to komu? - Czerwona Tynktura - odpar� ochryple Malvis. - Wszyscy o niej marz�. - Transmutuje ka�dy metal w z�oto, przed�u�a �ycie i jest skarbnic� wszelkiej m�dro�ci... - doko�czy� Villon. - Gdyby transmutowa�a wod� na w�dk�, to by�oby dobrze. A z�ota najwi�cej jest w kieszeniach kupc�w. Tych tam - wskaza� w stron� okna, za kt�rym s�ycha� by�o uliczny gwar. A mo�e powinna transmutowa� sumienia? Mo�e sprawia�, �eby ci, co maj� najwi�cej, dawali troch� ubogim? A mo�e pom�c nam, aby�my wreszcie wyr�n�li wszystkich bogatych? - Je�li wyr�niecie jednych, to wkr�tce pojawi� si� nast�pni. I stan� si� nimi ci, kt�rzy wyr�n�li poprzednich. - Te� racja. Alchemik podszed� do okna. Spojrza� na ulic�. Z tej perspektywy, z samego do�u, niby z dna wielkiej rozpadliny, przypomina�a mroczny, ledwie o�wietlony w�w�z o g�adkich, ceglanych �cianach podziurawionych oknami i okr�g�ymi rozetami. Malvis zatrzyma� wzrok na obdartym t�umie �ebrak�w i stoj�cych pod domami nierz�dnic. - Wszystko si� wali - powiedzia�. - Stary �wiat idzie w gruzy. Na nim zrodzi si� nowy. A ja od lat my�l�, �e alchemia mo�e uzdrowi� ludzi. Uzdrowi� chorych. I da� im szcz�cie, da� co� wi�cej ni� tylko ch��d, brud i rozpust�. Da� bogactwo. - Da� z�oto? - Je�li z�ota b�dzie du�o, to straci ono warto��. A tym samym przestanie by� celem �ycia wielu ludzi. - Gadanie. Nie jestem tu dla filozofowania. Potrzebuj� twojej pomocy. Co wiesz o upiorach? - Upiory!? Wszyscy co� o nich wiedz�, Villon. Nowochrzcze�cy m�wi�, �e umarli wstaj� z grob�w dlatego, �e, jak m�wi� Alfred de Vary, B�g m�ci si� na nas za to, i� nie zostali�my jego niewolnikami. Ksi�a z kolei s�dz�, �e to sprawka diab�a. - A s�ysza�e� kiedy�, �eby z grobu m�g� wsta� lataj�cy upi�r? Co�, co wzbije si� w powietrze... - Lataj�ce upiory? No, niby s�, te latawce. No i czarownice lec� na miot�ach na sabat. Ale umarli? Umarli nie lataj�. Nie mog� lata�. To ju� by�oby blu�nierstwo. - Blu�nierstwo... Wobec kogo? Wobec Boga czy wobec aposto��w? - Wobec ziemskich praw... Nic nie mo�e opu�ci� ziemi. Nic nie mo�e si� od niej oderwa�. Wszystko musi zosta� tutaj. B�g stworzy� nas jako swoich niewolnik�w. Przyku� do tej ziemi. A �eby przyku� w pe�ni, wys�a� do nas Chrystusa, aby�my w niego wierzyli i czekali w pokorze. Sprawi�, �e musimy gni� tu po wieczno��... Nigdy nie wyrosn� nam skrzyd�a! Gdyby nie diabe�, nie byliby�my tym, kim jeste�my. Poczekaj - uciszy� d�oni� Villona, kt�ry ju� otwiera� usta, by wyg�osi� replik� - co� sobie przypominam... Skrzyd�a... Wiesz, widzia�em kiedy� ksi�g�... Autora nie pami�tam... Zwa�a si� chyba "O demonach powietrznych". Poszukaj tam. Mo�e co� ci podpowie. - "O demonach powietrznych"? Znaczy si�, to o sylfach? - Nie tylko. Niewielu czyta dzisiaj ksi��ki. Zdaje si�, �e widzia�em j� w bibliotece naszego uniwersytetu. - Na uniwersytecie? To dobrze - Villon wygl�da� na wielce podnieconego. Jego oczy zab�ys�y dziwnie. Zatar� r�ce i u�miechn�� si� g�upkowato. - Wiesz, co� ci powiem. Ci�ko jest uciec z tego �wiata. Nawet po �mierci. - Ona si� zabi�a, Villon. - Jak to? Sama siebie? - Tak - Carnas splun�� obficie. - To dziwne, nie? C�rka bajlifa Rienn wbija sobie sztylet w serce. I to na najwy�szej wie�y w mie�cie. Na Wysokim Zamku. - Ale dlaczego to zrobi�a? �le jej by�o na �wiecie? - Kto to wie. Ale wiesz co, Villon... Ich by�o wi�cej... - mamrota� Carnas. - Znaczy si� tych samob�jc�w - odcharkn�� zgrabnie w gar��. - Paru bogatych dosta�o sza�u. Poszli na Wysoki Zamek i tam sko�czyli ze sob�. Zaraza... Pom�r na nich czy jak? A wszystkich pogrzebali na starym cmentarzu. Samob�jcy zawsze tam ko�cz�, no nie? Villon nie odpowiedzia�. Poczu� si� tak, jakby od rana nie mia� w ustach ani kropli piwa. Okiennice ust�pi�y z lekkim trzaskiem. Villon rozchyli� je ostro�nie. Pchn�� framug� okna. Wydoby� sztylet, wbi� go w szczelin� pomi�dzy okuciami, a potem podni�s� zasuwk� w g�r�. Zawiasy skrzypn�y, gdy otworzy� okno. Szybko i cicho, jak nietoperz, zsun�� si� na pod�og�. Biblioteka uniwersytetu w Rienn przera�a�a go kiedy� swym ogromem. Villona dawno wykre�lono z regestru student�w, i w Pary�u, i w Rienn, jako notorycznego hultaja i awanturnika, wi�c nie mia� czego szuka� w skryptorium. Aby znale�� to, czego potrzebowa�, musia� zakrada� si� tutaj w nocy i robi� to, co potrafi� najlepiej - kra��. Ostro�nie ruszy� wzd�u� ogromnych rega��w uginaj�cych si� pod ci�arem niezliczonych tom�w. Ksi�gi marnia�y tu, ��k�y i ple�nia�y w kurzu i wilgoci, nikomu niepotrzebne, odrzucone ze wzgard�. W ostatnich czasach niewielu korzysta�o z biblioteki. �akowie woleli pi� i bawi� si� ni� w pocie czo�a wertowa� zapomniane woluminy. Zreszt� bibliotekarze nie wpuszczali nikogo do samego serca gmachu. Lecz kiedy�, nim jeszcze wkroczy� na zdradliw� �cie�k� mordu i bezprawia, Villonowi zdarza�o si� pomaga� rektorowi w odszukiwaniu wytartych, zakurzonych traktat�w. Z tamtych czas�w pami�ta� rozk�ad pomieszcze�. W mroku orientowa� si� doskonale, z koci� zwinno�ci� omija� ogromne rega�y, p�ki, zwalone niedbale stosy ksi�g oraz lu�nych kart. U�miecha� si� mimowolnie, wch�aniaj�c wilgo� i kurz. Gigantyczne, si�gaj�ce stropu p�ki uginaj�ce si� pod przemo�nym ci�arem ju� go nie przera�a�y. Ca�a ich m�dro�� rozsypywa�a si� przecie� w proch i py�. Nikt nie potrzebowa� ksi�g. Villon potrafi� kiedy� przesiadywa� nad nimi przez d�ugie godziny. Skrzywi� si� na wspomnienie dawnych czas�w. Dziesi�ciokro� wi�cej nauczy� si�, gdy zosta� z�odziejem. Ale przecie� nie tego, co potrzebne by�o mu teraz. Ostro�nie odgarn�� wilgotne paj�czyny. Dotar� chyba na miejsce. Na p�kach wok� sta�y same czarnoksi�skie i alchemiczne traktaty. Wiedza zgromadzona na p�kach bibiliotecznych by�a przyt�aczaj�ca. Lecz on szuka� tylko jednej, jedynej ma�ej ksi��ki. Klucza do tajemnicy... Zda�o mu si�, �e us�ysza� jaki� szmer. Zamar�. Rozejrza� si� niespokojnie. Cisza. Wydoby� wi�c z kieszeni ogarek �wiecy i zapali�. Przeszed� wzd�u� d�ugiej p�ki z ksi�gami odczytuj�c tytu�y. "Prawdziwy Ognisty Smok, czyli tajemnica wielka, w ksi�gach Salomona zawarta", "O Demonach" "Magia Czarn� zwana albo Tajemnica Tajemnic", "Grymoar Prawdziwy przez papie�a Hadriana uczyniony", "Wielka Xi�ga Alberta Magnusa", "O �ywio�akach". Czyta� tytu�y, jedne po drugich, odgarniaj�c paj�czyny. Ale nie by�o nigdzie "O demonach powietrznych". Nie widzia� tej jednej, jedynej ksi�gi. Zdenerwowany, zrzuci� z p�ki kilka tom�w. Przewali� nast�pne. Ani �ladu poszukiwanego dzie�a... Poirytowany z niepewno�ci, z�erany ciekawo�ci�, wertowa� traktaty, przerzuca� le��ce luzem pergaminy. Kilka razy s�ysza� zduszone piski, a pod palcami przemkn�y mu ma�e, puszyste kszta�ty. W bibliotece by�y szczury, jego sprzymierze�cy. Miejsce poczyna�o dzia�a� Villonowi na nerwy. By� zdezorientowany wielko�ci� biblioteki i zgromadzonego ksi�gozbioru. Gdy wszed� na jedn� z szaf i spojrza� ponad ogromnymi p�kami - otworzy� si� przed nim widok niby na ogromny labirynt, niby na otch�a� zape�nion� ciasnymi zau�kami i w�skimi przestrzeniami utworzonymi przez rega�y. Niemal dosta� zawrotu g�owy. Zeskoczy�, dysz�c ci�ko. Chcia� szuka� w dalszej cze�ci biblioteki, ale raptem wstrzyma� si�. Przecie� ten traktat wcale nie musia� by� oddzielnym woluminem. Przeciwnie - m�g� by� oprawiony razem z innym czarnoksi�skim dzie�em! Chciwie przerzuca� ogromne folia�y. Wr�ci� do tych, kt�re ogl�da� na pocz�tku. Porwa� szybko p�aski, ciemny tom "O �ywio�akach" i otworzy� strony tytu�owe. Mia�! Mia� wreszcie to, czego potrzebowa�! Sk�rzana oprawa kry�a w sobie dwa dzie�a. "O �ywio�akach" Raimonda Lullusa i "O demonach powietrznych", ten drugi bez autora. Villon otworzy� ksi�g� po�rodku na chybi� trafi�. Przerzuca� szybko karty. Najpierw by�o o magii astralnej, potem o czarownicach, dalej o sylfach - �ywio�akach powietrza... A potem... to mog�o by� to. Osadzi� �wiec� w mosi�nym lichtarzu i zag��bi� si� w lekturze. Rzecz by�a po �acinie, spisana wiele lat temu. ,..jest bowiem wiele istot przekl�tymi zwanych, kt�re atoli przez Boga stworzone s�, �yj� w g��binach nieba najwi�kszych, podle S�o�ca, w chmurach i na samym niebie. Angelisy owe z ludzi pono� bior� si�, a ka�den cz�owiek sta� si� takowym mo�e. Anno Domini 1291, wielebny biskup Andreas z Rawenny, b�d�c jako pustelnik w Ziemi �wi�tej, dziwny lud barbarzy�c�w znalaz�, w kt�rym to ludzie ka�dy po �mierci w�asn� r�k� zadanej, czartem powietrznym si� staje, a cia�o jego spala si� w ziemi. Odt�d w niebie mieszka, blu�nierstwo Bogu czyni�c. Poni�ej tedy podaj� i ja, nie inaczej, jak tylko gwoli przestrogi i nauki, formu�� magiczn�, jako sta� si� owym monstrum mo�na. A przestrzec chc� wszystkich, �e jeno cz�ek szalony na umy�le spr�bowa� mo�e tego, bowiem w maleficium owym najpierw sztylet ofiarny wykona� trzeba, po tym za� �mier� sobie samemu zada� nale�y, aby za� ze zmar�ych powsta� do �ycia w niebiesiech... Zajrza� na nast�pn� stron�. Tam znajdowa�y si� ju� rozwa�ania o locie ptak�w. Spojrza� na �rodek ksi�gi. Jedna ze stron, w�a�nie owa strona z zakl�ciem, by�a wyrwana - �wiadczy�y o tym strz�py pergaminu i kilka srebrnych nitek pozosta�ych po usuni�tym arkuszu... A wi�c kto� wyj�� t� jedn�, najwa�niejsz� stron�. - Spodoba�a si� ksi�ga?! Villon odwr�ci� si�. W s�abym blasku �wiecy dostrzeg� stoj�cego na wprost bia�ow�osego starca w sp�owia�ym kubraku, sycz�cego z w�ciek�o�ci�. - Teraz ci� przydyba�em, z�odzieju! Przyszed�e� po t� ksi�g�... Najpierw wyrwa�e� z niej stron�, ale to by�o za ma�o. Wr�ci�e� po reszt�, z�odzieju. Z�odzieju! Rozszarpi� ci� na kole na strz�py! Villon milcza�. Zauroczony wpatrywa� si� w starego. Tamten musia� by� bibliotekarzem albo stra�nikiem. - Kto wyrwa� z tego dzie�a stronic�? Kto? - Ty sam, z�odzieju! Starzec skoczy� na�, a wtedy Villon upu�ci� ksi�g�, rzuci� si� w ty�, unikaj�c zakrzywionych pazur�w. Staruch wrzasn�� powt�rnie, a potem skoczy� w stron� Villona, mierz�c d�oni� w oczy. M�ody z�odziej chwyci� mosi�ny lichtarz z p�ki. Uderzy�! Trafi� prosto w czaszk�. Starzec pad� - twarz� w otwart� ksi�g�. Na pergaminowe stronice sp�yn�a krew z rozwalonej g�owy. Villon przeskoczy� trupa. Rzuci� si� ku oknu. Szybko, nie zwa�aj�c na nic przemkn�� obok ogromnych bibliotecznych rega��w. Wypad� z dusznego labiryntu prosto w ch�odn� ciemno�� nocy. Wskoczy� na parapet, uchyli� okiennic� i chwytaj�c si� liny, szybko zsun�� si� na d�. Wysoki Zamek by� w ruinie. Arfurt b��ka� si� po zaro�ni�tych chwastami komnatach, pod sklepieniem, kt�re tworzy�o wyblak�e, jesienne niebo. Potyka� si� o sterty gruzu i wystaj�ce spod warstwy trawy resztki zbutwia�ego drewna. Przemyka� zrujnowanymi, arkadowymi dziedzi�cami i resztkami kru�gank�w. Ogromne, puste mury wznosi�y si� wok�, zda si� zamykaj�c wszystkie przej�cia. M�g� tylko wzlecie� - wypu�ci� skrzyd�a i wzbi� si� w niebosk�on. Zostawi� za sob� skarla�� ziemi� i ludzi. Niebawem stan�� u st�p najwy�szej z wie�. Strzela�a w niebo - smuk�a, ale zarazem ogromna. Arfurt przekroczy� wej�cie, stan�� na samym pocz�tku wij�cych si� spiralnie wok� �cian schod�w. Wszystkie drewniane pod�ogi pi�ter dawno strawi�y deszcze i wichry. Wn�trze wie�y przypomina�o studni� bez dna lub te� luf� dzia�a wycelowanego w podniebne przestrzenie. Gdy wspina� si� po schodach, znienacka ze

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!