6737

Szczegóły
Tytuł 6737
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

6737 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 6737 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 6737 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

6737 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Grzegorz Wi�niewski Noel Profesjona� Ghul leniwie opiera� si� o barierk�. Sta� na samiutkim szczycie drewnianych schod�w, kt�re prowadzi�y do wr�t wydr��onej w ska�ach krypty. Starannie wyciosane z d�biny stopnie wspina�y si� od podstawy urwiska kr�tym, stromym w�ykiem, o�wietlonym licznymi pochodniami. Ghul stara� si� nie spuszcza� z nich wzroku. Od czasu do czasu chucha� pieszczotliwie na �arz�c� si� ko�c�wk� �odygi tittunu, by potem zaci�gn�� si� g��boko dymem. Noc by�a zimna, a do ceremonii napojenia �yciem wprost z �y� mistrza pozosta�o jeszcze sporo czasu. Poprawi� jedwabn� apaszk� na szyi, wyg�adzi� �wie�o nabyt� grub� tunik�. �ycie w s�u�bie strzygonia mia�o swoje zalety. Wady niestety te�. Czu� ju� ten narastaj�cy g��d. G��d, kt�rego aromatyczny dym wci�gany do p�uc �adn� miar� nie potrafi� ukoi�. Spr�bowa� si� skoncentrowa�, odgoni� natr�tne my�li. Przebieg� wzrokiem schody od pierwszego stopnia do ostatniego. Nie wolno by�o pozwoli� sobie na nieuwag�. Nie wolno by�o dopu�ci� kogokolwiek niepowo�anego pod wrota krypty mistrza. Na wszelki wypadek musn�� d�oni� r�koje�� miecza, wisz�cego przy pasie. Zaci�gn�� si� tittunem. Z g�ry na jego szyj� opad� cienki arkan, zacisn�� si� i poderwa� raptownie. Ghul zd��y� jedynie wierzgn�� raz i drugi stopami obutymi w b�yszcz�ce eleganckie buty. Mistrz Manolo, wa�na persona w okolicznym �rodowisku nieumar�ych, zamar� nad pergaminem. Uni�s� g�ow� i ws�ucha� w cisz�, zwykle bezkompromisowo zalegaj�c� jego wielokomorow�, ekskluzywn� krypt�. P�omienie �wiec w kandelabrach na moment zafalowa�y. Ze zgrabnie �ci�tej ko�c�wki pi�ra skapn�a kropla atramentu. - Co� s�ysza�em - odezwa� si� niskim, nieprzyjemnym g�osem. Trzej ghulowie z jego osobistej obstawy o�ywili si� w k�cie. Wstali, zrzucaj�c eleganckie, szamerowane srebrem p�aszcze. Dobyli broni. - Gdzie, mistrzu? - najro�lejszy zapyta� kr�tko. Manolo wskaza� jeden z korytarzy. - My�l�, �e mamy nieproszonego go�cia. Ghulowie z pozorn� powolno�ci� odsun�li si� od siebie, by w zasi�gu broni nie znalaz� si� kt�ry� z kompan�w. W lu�nym szyku zbli�yli si� do wylotu korytarza. Wiatr zawy� w nim unisono. - Zr�bcie z nim to, co z ostatnim. Ghulowie skin�li g�owami jak jeden, po czym ostro�nie zanurzyli si� w korytarz. Co� si� sta�o. Manolo, mimo talent�w, jakimi obdarzy�o go jego mroczne dziedzictwo, nie zd��y� nic dostrzec. �wiece zgas�y. Wszystkie naraz, jakby zdmuchn�� je huragan. Co� b�ysn�o. W nozdrza uderzy� go ozon, a w umys� refleks magicznej energii. Przez g��wn� sal� przemkn�� jaki� kszta�t. Porusza� si� tak szybko, �e dla wyczulonych na ciep�o zmys��w strzygonia wygl�da� niemal jak rozci�gni�ta w przestrzeni jednolita czerwona wst�ga. Kszta�t dopad� tunelu, w kt�ry zag��bi�y si� ghulowie. Miecze ze szcz�kiem spotka�y si� w kr�tkim starciu po�r�d ciemno�ci. Ledwie Manolo zastanowi� si�, czy jego s�udzy sprostaj� niezwyk�emu napastnikowi, a ju� szcz�k metalu przeszed� w mlaszcz�ce odg�osy szlachtowania. Dwa, trzy, cztery ciosy - i zapad�a cisza. Zapachnia�o krwi�. Manolo wyt�y� wzrok. Ghulowie le�eli bez ruchu w korytarzu, powyginani ciosami w najr�niejsze pozy. Nie dostrzeg� jednak ani �ladu napastnika. Powolnym ruchem si�gn�� po kord, le��cy na blacie obok ka�amarza. Obudzi� sw�j gniew i zasycza� z�owrogo w ciemno��. Obna�y� �nie�nobia�e k�y. Poruszy� g�ow�, przepatruj�c pomieszczenie i maksymalnie wysilaj�c nadludzkie zmys�y. Zamar�, bo poczu� co�. Kawa� zimnego, ostrego metalu opiera� mu si� o gard�o, a osobnik �ciskaj�cy r�koje�� sta� mu za plecami. - Czego chcesz? - wyszepta� Manolo spierzchni�tymi wargami. Nagle z przera�liw� ostro�ci� zda� sobie spraw� z faktu, �e jest nieumar�ym. Jeszcze. Tamten mia� niski, szorstki g�os. - Podobno oci�gasz si� z p�aceniem za ochron� - odezwa� si� z po�udniowym akcentem. - Nierozs�dnie. Don Leone jest zdania, �e to mo�e zaszkodzi� interesom. G��wnie twoim. - A.. ale� ta kwestia... - Mistrz ostro�nie prze�kn�� �lin�. - S�dzi�em, �e zosta�a wyja�niona. Nawet wys�a�em jednego z moich ghuli z przesy�k�... z um�wion� kwot�... dlaczego don Leone nie uzna� sprawy za za�atwion�? W�a�ciciel ostrza milcza� chwil�. - Nic nie wiem o przesy�ce - rzek� szorstko. - Musisz zrozumie�, �e rodzina Leone jest tutaj bardzo szanowana. Nie mo�e sobie pozwoli�, by publicznie j� lekcewa�ono. Manolo poczu� ch��d sp�ywaj�cy wzd�u� kr�gos�upa. - Obiecuj�, �e jeszcze dzisiaj wyja�ni� nieporozumienie i ureguluj� ca�� nale�no��! - wykrztusi� nieledwie falsetem. - I b�d� dumny, je�eli b�d� m�g� prowadzi� z ni� interesy... nadal... Napastnik pozosta� niewzruszony. - Don Leone kaza� si� upewni�, �e rozumiesz, co to znaczy robi� interesy z jego rodzin� - powiedzia�. - Rozumiesz? - Oczywi�cie, �e rozumiem. Jak najbardziej - Manolo zapewni� gorliwie. - Na pewno? - Na pewno. Na zawsze. Zn�w chwila milczenia. - Dobrze - o�wiadczy� tamten w ko�cu. - Don Leone kaza� przekaza� ci jeszcze to. I najbezczelniej ugryz� Manola za uchem. * W "Nowym Narakorcie" by�o raczej pustawo, jak zwykle o tej porze. Wczorajsi biesiadnicy nadal odsypiali batalie odbyte przy kuflu, a nowi jeszcze w progi karczmy nie zawitali. Odpowiednia pora na nierzucaj�cy si� w oczy wczesny posi�ek. Noel wszed� jak zwykle ostro�nie. Wysoki, chudy cie� cz�owieka, owini�ty w czarny p�aszcz. Za progiem skromnie zsun�� z g�owy dziergan� z czarnej we�ny myck�, poprawi� u�o�enie miecza na plecach i przysiad� przy naro�nym stoliku. Schludna pos�ugaczka dostrzeg�a go zza szynkwasu, u�miechn�a si� i skin�a g�ow�. Noel odpowiedzia� skini�ciem, ale nie u�miechn�� si�. Nigdy si� nie u�miecha�. Podali mu to, co zawsze - potraw�, kt�ra kojarzy�a mu si� z domem. D�ugie, w�skie paski ciasta, starannie ugotowane i zwini�te na talerzu, obficie polane ostrym, czerwonym sosem. Zacz�� je��, nie czekaj�c na gospodarza. Bertolli pojawi� si� po chwili. Solidny, by nie powiedzie� oty�y, m�czyzna w lu�nych szarawarach i bogato zdobionej tunice. Czarne k�dziory na g�owie mia� starannie przystrzy�one, a w�sy zawadiacko wywini�te. - Smakuje? - zapyta� siadaj�c naprzeciw Noela - Smakuje ci? Kaza�em Luigiemu przyrz�dzi� tak, jak robi�a to mamma. Wiesz, du�o czosnku i bazylii, a do ciasta wrzuci� cztery jajka. - Smakuje. - Nowa knajpa zobowi�zuje - Bertolli zagrzechota� grub� z�ota bransolet� na nadgarstku. - Nie powt�rzy si� historia ze starej, �e przylezie byle kto od Powro�niczej Bramy i paroma ci�ciami miecza, ot tak, zrujnuje wieloletni� renom�. Noel jad�. - Co� szybko wr�ci�e� - Karczmarz wyprostowa� si� na �awie. - A sprawa naszego przyjaciela Manolo - za�atwiona? - Za�atwiona - rzuci� Noel i z mla�ni�ciem wci�gn�� pasemko ugotowanego ciasta. Bertolli z ca�ych si� usi�owa� nie wygl�da� na szcz�liwego. - �wietnie! Wybornie! Re-we-le-we-la-cyj-nie! - wycedzi� tonem, kt�ry wydawa� mu si� ch�odny i wyprany z emocji. Nies�usznie. - Don Leone jeszcze dzisiaj o tym us�yszy. I b�dzie ze mnie zadowolony, Noelu. To znaczy... z nas. Zadowolony z nas. - A co z pieni�dzmi? Bertolli przeczesa� w�osy d�oni�. Na ka�dym palcu nosi� po kilka z�otych pier�cieni. - Jak to co... jak zwykle. Przechowam je dla ciebie. Noel rzuci� karczmarzowi spojrzenie dw�ch zw�onych �renic. - No, wiesz... - Bertolli zmiesza� si�. - Je�eli potrzebujesz, to st�wk� mog� ci da� do r�ki. Wied�min bez s�owa prze�kn�� kolejny k�s. - Dobrze doprawione? - Zainteresowa� si� karczmarz. - Nie do�� ostre. - Naprawd�? - Bertolli zdziwi� si� niezwykle szczerze jak na siebie. - Polenta! - Si!? - dolecia�o zza szynkwasu, gdzie� z g��bi karczmy. - M�j przyjaciel m�wi, �e ma�o ostre! - Karczmarz obr�ci� si� w tamta stron�. - Na przysz�o�� pami�taj, �e dla niego dawa� wi�cej zmielonych czerwonych owoc�w. Z prze�witu kuchni wynurzy�a si� zgrabna r�ka z kciukiem i palcem wskazuj�cym po��czonymi w zgrabne "o". Bertolli zerkn�� na wied�mina. - Je�eli jeste� zainteresowany, dosta�em nowe zlecenie. Z ulicy wprawdzie, zwykle takich nie bior�, ale bardzo prosili... - Kto? - Tacy tam... posp�lstwo targowe. Publiczna ha�astra, co to przedstawieniami si� po jarmarkach ekscytuje. - A kt� m�g� im zale�� za sk�r�? - Trafi�o na jednego, co si� pisaniem sztuk do jarmarcznego teatrum zajmowa�... Nas�ucha� si�, m�wili, legendy wspania�ej, co to o Bia�ym Wilku by�a, a potem przedstawienie wedle niej wysmarowa�. Rzecz ca�� podobno zohydzi�, przyp�aszczy�... a potem si� nawet przyzna� nie chcia�, �e to spod jego pi�ra... No to si� posp�lstwo normalnie, po publicznemu, wnerwi�o i zrobi�o zrzutk�, coby problem na przysz�o�� rozwi�za�. Noel sko�czy� je�� i wytar� usta r�kawem. - To cz�owiek? - W�a�ciwie tak, ale tak o nim m�wili, �e ani chybi jaki� potw�r w nim siedzi. - Znasz zasad�. Bertolli skin�� g�ow� z rezygnacj�. - �adnych kobiet, dzieci i nieudacznik�w - wyrecytowa�, kiwaj�c g�ow� przy ka�dym s�owie, po czym familiarnie mrugn�� do Noela. - Na m�j gust nieco przyd�uga. Nie mo�na by jej skr�ci� chocia� o to ostatnie? - Nie - Wied�min nieznacznie, acz kategorycznie, pokr�ci� g�ow�. - Ten wied�mi�ski kodeks to jakie� straszne brednie - karczmarz spojrza� Noelowi w twarz i nawet przez chwil� zdo�a� wytrzyma� spojrzenie zw�onych �renic. Zapewne dzi�ki okularom o przydymionych szk�ach, kt�re go�� nosi� na oczach. - Czasami mam wra�enie, �e nikt ci go nie wpoi�, ale sam wymy�li�e�. I to po pijaku. - Nie zabij� go. Nie ma mowy. Bertolli wzni�s� oczy ku powale, rozk�adaj�c r�ce. - Ale kto tu m�wi o zabijaniu. Czy ja m�wi�em co� o zabijaniu? Nie m�wi�em. O co innego chodzi - a p�aci� chcieli srebrem. Z g�ry. Noel opar� �okcie na stole. Wymownym spojrzeniem zach�ci� do kontynuacji. - No wi�c - Bertolli �ciszy� nieco g�os. - Umy�lili sobie rzecz ca�� tak. Pisarczyk �w konia ulubionego posiada, bia�ego rumaka szlachetnej krwi, kt�rego nie wiedzie� jak� sztuczk� naby�. Trzeba konia onego ubi�, �eb sprawnie oder�n�� i o �witaniu na pos�anie pisarczyka podrzuci�. To ma by� taka, no... jak jej tam... �aluzja... - G�os os�ab� mu zupe�nie, gdy po rozm�wcy nie by�o wida� �ladu entuzjazmu. A nawet wr�cz przeciwnie. - Bertolli - Noel strzeli� kostkami palc�w. - Ty potrzebujesz rze�nika, nie wied�mina. Karczmarz wzruszy� ramionami. - Tak sobie tylko... pomy�la�em - mrukn�� pojednawczo. - �e mo�e ci� zainteresuje. �atwy pieni�dz, niewielkie ryzyko. Chwil� milczeli. W milczeniu wied�mina pobrzmiewa�y nutki dezaprobaty. - To wszystko? - odezwa� si� na koniec. Bertolli zab�bni� zadban� d�oni� w wytarty do czysta, �le oheblowany blat. - Z istotnych spraw tak. Poza tym zn�w odwiedzi�o mnie kilku pacho�k�w szeryfa, hrabiego Stansfield. Upewniali si�, �e handel fizzem na tym terenie na pewno mnie nie interesuje. Noel poprawi� myck�. - A wiesz, ten ciemny, z dredami - Bertolli pozwoli� sobie na pe�n� pasji dygresj� - to mnie naprawd� wkurza. - Id� - Wied�min wsta� i poprawi� miecz na plecach. Bertolli kaszln�� z pewnym zak�opotaniem. - Odwiedzi�a mnie te� Matylda. Noel zatrzyma� si� w p� obrotu. - Matylda? - Obr�ci� nieco g�ow�. - Czego chcia�a? - Tego co zawsze - Karczmarz wzruszy� ramionami. - �eby nauczy� j� sprz�ta�. - I co? - Wr�czy�em jej cebrzyk i szmat�... ale chyba nie zrozumia�a... �aluzji. - Jak pozna�e�? Bertolli zrobi� kwa�na min�. - Rzuci�a we mnie jednym i drugim. Chybi�a. Noel pokr�ci� g�ow� i rzuci� pod nosem co� o fuszerce. Ruszy� w kierunku drzwi. - Do wieczora - karczmarz po�egna� go jak zwykle. Wied�min jak zwykle nie odpowiedzia�. To w �adnym razie nie by�a klasycznie podejrzana, zapyzia�a dzielnica, pe�na z rozsypuj�cych si� chat o podgni�ych strzechach. Nie le�a�a daleko poza obr�bem mur�w miejskich, ani nieopodal wzg�rza szubienicznego czy starego drewnianego szafotu. Jej ulice nie roi�y si� od �ebrak�w i ladacznic, nie by�o tu wychudzonych i zdesperowanych dzieci, napadaj�cych watahami na przechodni�w. Nie wy�y tu bezpa�skie psy, �ywi�ce si� tym, co da�o si� wygrzeba� z przepe�nionych rynsztok�w. �aden ambitny handlarz fizzem nie pozwoli�by sobie na podobne s�siedztwo. A innych ni� ambitni w tej profesji nie by�o. Noel w milczeniu nie dziwi� si� tej ambicji. Sam ch�tnie by tu zamieszka�. Owini�ty w sw�j gruby sukienny p�aszcz przemierza� w�a�nie r�wny bruk jednej z mieszcza�skich dzielnic, tej naj�adniejszej. Mija� starannie cembrowane studnie, r�wne mury niewielkich ogrod�w, g�adkie fronty mieszcza�skich czynsz�wek, niezdarnie pr�buj�cych udawa� skromne pa�ace. W mie�cie by�o wiele bardziej godnych zaufania miejsc, ale renoma tej dzielnicy wystarcza�a ludziom, prowadz�cym p�legalne b�d� ca�kowicie nielegalne interesy. Wielu z nich by�oby pewnie sta� na nabycie nieruchomo�ci nawet i w ksi���cym kwartale, w okolicy rezydencji rodziny Leone - jednak to mog�o by zosta� poczytane za nadmierne zuchwalstwo i raczej skomplikowa� interesy ni� je u�atwi�. Nic dziwnego, �e co rozs�dniejsi z tych ambitnych trzymali si� tego miejsca. Los innych, r�wnie ambitnych, cho� mniej rozs�dnych, by� wystarczaj�c� przestrog�. W leniwe, ciep�e przedpo�udnie po ulicach nie kr�ci�o si� wielu ludzi. Tu i �wdzie pod drzwiami kamienic sta�a lektyka albo niewielki pow�z, oczekuj�c na w�a�cicieli za�atwiaj�cych interesy wewn�trz. S�u��ce wybiera�y si� w�a�nie, b�d� wraca�y z targowiska, nios�c ze sob� r�nie zape�nione kosze z wiktua�ami. Gdzieniegdzie parobek zamiata� bruk pod bram�. Nad jakim� parkanem stary ogrodnik, stoj�c na drabinie, przycina� zadbany �ywop�ot. Noel szed� przed siebie bez po�piechu, ale i bez wahania. Bertolli dok�adnie przekaza� mu s�owa dona Leone, opisa� dom i osoby, kt�re wied�min mia� w nim zasta�. Don Leone jak zwykle prosi� o przys�ug�, Bertolli jak zwykle namawia� wied�mina. Noel jak zwykle si� zgodzi�. Dom sta� dok�adnie tam, gdzie powinien. Dwupi�trowa kamieniczka o spadzistym dachu, pobielona starannie a� po gonty i odgrodzona od ulicy niezbyt wysokim murem. Nieco ku ulicy wystawa� z niego niewielki, parterowy pawilon z szerok� witryn�, z�o�on� z drobnej mozaiki kwadratowych szkie�. Na szyldzie, ko�ysz�cym si� nad ulic�, na bia�ym tle wymalowano udatn� podobizn� ody�ca. Noel zatrzyma� si� niedaleko, w plamie cienia rzucanej przez wysokie �ciany pobliskiego sk�adu egzotycznego drewna. Przyjrza� si� rezydencji przez szeroko�� opustosza�ej ulicy. Nie dostrzeg� �adnego ruchu, �adnej ochrony, kt�ra zdradza�aby, �e gospodarze czuj� si� niepewnie. Mimo �e powinni. Przetar� oczy, ale nie zdj�� przydymionych szkie�. Strasznie lekkomy�lni bywali ludzie w tym mie�cie. Rezygnowa� z p�acenia za ochron� w tak niebezpiecznym miejscu. Jeszcze raz omi�t� spojrzeniem ulic�, po czym przemierzy� j� zdecydowanie i wszed� do pawilonu. Gdy otwiera� drzwi, wewn�trz odezwa� si� dzwonek, zawieszony u futryny. Nim umilk�, Noel przeszed� ju� przez izb� z takim impetem, �e zako�ysa�y si� haftowane zas�ony w witrynie. - S�ucham szanownego pana - zacz�� schludnie odziany m�ody cz�owiek za kontuarem, podni�s� g�ow�, przerywaj�c kaligrafowanie cyfr w grubej ksi�dze. Noel nie da� mu doko�czy�. Machn�� kr�tkim sejmitarem, pod�wiadomie rozlu�niaj�c nadgarstek dla zwi�kszenia impetu. Krew bryzn�a wysoko, wprost na p�ki, po sufit zastawione s�ojami w r�nych rozmiarach. Nim cia�o m�odzie�ca zdo�a�o opa�� z �omotem na pod�og� z jasnych, sosnowych desek, Noel przesadzi� ju� kontuar. Pokona� zas�on� z hebanowych kulek, g�sto nanizanych na sznurki, wype�niaj�c� kontur �ukowo sklepionego wej�cia i znalaz� si� na zapleczu. Zasta� tam labirynt prostych, drewnianych rega��w, kt�re a� skrzypia�y pod ci�arem kolejnych s�oj�w, a tak�e dzban�w, amfor i g�sior�w. - Alejandro, co si� sta�o? - odezwa� si� zaniepokojony g�os gdzie� zza p�ek. - Co to za ha�as? Noel zamar� na chwil�, nadstawiaj�c uszu i staraj�c si� nie kichn��. Kurzu w powietrzu by�o tyle, jakby nie sprz�tano co najmniej od za�o�enia miasta. - Alejandro? - rozleg� si� ponownie g�os. Potem do��czy�y do niego cichutkie szepty, ostro�ne szuranie licznych n�g i delikatne pobrz�kiwanie �elaza. Byli tutaj, dok�adnie tak, jak powiedzia� don Leone. Noel rozszerzy� maksymalnie �renice i rozejrza� si� po pomieszczeniu. Zza s�oj�w i dzban�w, zalegaj�cych p�ki po lewej, ledwie wida� by�o �un� �wiat�a z lamp oliwnych. Stamt�d te� dochodzi�y coraz ostrzejsze i mniej ostro�ne szmery. Wied�min odrzuci� po�y p�aszcza, upewniaj�c si�, �e ma �atwy dost�p do broni obwieszaj�cej pas i prz�d sk�rzanego kubraka. Potem bez skr�powania ruszy� przed siebie. Kiedy wynurzy� si� spomi�dzy rega��w w kr�gu przyt�umionego �wiat�a, wzbudzi� niema�� konsternacj�. Tamtych by�o pi�ciu. Stali bez�adnie na niewielkiej pustej przestrzeni, wygospodarowanej mniej wi�cej po �rodku pawilonu. Pr�bowali zas�oni� stoj�c� na ma�ym stoliku otwart� szklan� szkatu��, po szczyt wype�nion� bia�ym jak �nieg fizzem. Noel nie zna� �adnego z nich, ale zupe�nie siwy, acz pot�nie zbudowany m�czyzna w bogatych, niebieskich szatach musia� by� w�a�cicielem ca�ego interesu. Towarzyszy� mu butny m�odzian o starannie ogolonej g�owie, kt�rej szczyt zdobi�a zadbana kita czarnych w�os�w. Dwaj nast�pni wygl�dali na jego ochroniarzy, byli ostrzy�eni na podobn� mod��, ale ju� nie tak dobrze ubrani. Ostatnim by� ciemnosk�ry m�czyzna z dredami, smuk�y i przystojny, chocia� z oczu �le mu patrzy�o. Na widok Noela wszyscy jak jeden wyci�gn�li ostrza. A ka�dy inne, zauwa�y� wied�min z przek�sem. - Kto� ty? - odezwa� si� ostro siwy. - Jak Alejandro ci� wpu�ci�? - Nigdy nie widzia� tak ostrego wej�cia - o�wiadczy� wied�min z twarz� jak kamienna maska. - Jestem pos�a�cem. - Czyim? - To nieistotne - Noel nie zmieni� wyrazu twarzy. - Mam przekaza� nast�puj�ce s�owa: "Widzisz teraz pata�achu, dlaczego w tym niebezpiecznym mie�cie nie da si� nie p�aci� za ochron�?" Wystudiowanym ruchem si�gn�� g�owicy miecza. Oczy starego rozszerzy�y si� ze strachu i zrozumienia. - Zabijcie go! Zabijcie! - wrzasn��. Dali si� sprowokowa�, jak zwykle. Ochroniarze pierwsi. Rzucili si� naprz�d, nieg�upio markuj�c ciosy w r�ne partie cia�a. Jednak byli nieprzygotowani, zmylili kroki. Przemkn�� mi�dzy nimi gwa�townym piruetem i ci�� dwa niezdarnie ods�oni�te karki. P�ytko, bez zamachu i w�a�ciwe samym impetem. Martwi r�bn�li w pod�og� dok�adnie wtedy, gdy siwy wielkolud zdecydowa� si� zaszar�owa�. Noel bez zw�oki nadzia� go na ostrze, po czym wyrywaj�c je gwa�townie i po �uku rozp�ata� przeciwnika niemal na p�. Przed ciosem m�odziana z kit� uchroni� go kolejny piruet. Okaza� si� tak gwa�towny, �e znak cechowy wymkn�� si� Noelowi spod kaftana. Kiedy zawis� swobodnie na rzemieniu, m�ody i ostrzy�ony dostrzeg� czarny �eb wilka. - Jeste� wied�minem? Noel nie odpowiedzia�. - O co ci chodzi, wied�minie!? Wasz cech powo�ano do zabijania potwor�w! A my lud�mi jeste�my! Lud�mi! Dyskusje filozoficzne. Rany, chyba nie istnia�o nic nudniejszego. - Dla mnie nie jeste�cie. Ludzie nie handluj� narkotykami. Widzia�em, co fizz robi z cz�owieka. �yrytwy zostawiaj� wi�cej. Ostrzy�ony spurpurowia� na twarzy. Poprawi� uchwyt na r�koje�ci miecza i wskazuj�c wied�mina palcem drugiej d�oni, wrzasn��: - Teraz ci� za�atwi�! A jak ju� ci� za�atwi�, to pojad� do ca�ego tego Kaer Morhen i zrobi� z tego afer�! Bo to jest kurwa skandal! Rzucili si� na siebie, wznosz�c ostrza. �cieli. Potem wied�min zrobi� krok wstecz i spojrza�, �eby upewni� si�, czy ryzyko wp�yni�cie za�alenia do Kaer Morhen na pewno spad�o do zera. Ostatni z tamtych gdzie� znikn��, ale kiedy Noel si�gn��, by poprawi� na g�owie we�nian� myck�, co� zaszele�ci�o za rega�em. Nie trac�c czasu, bezszelestnie ruszy� w tamt� stron�. Z g�ow� pochylon� do przodu i nieco na bok przesun�� si� wzd�u� �ciany pawilonu. Zabrzmia� jaki� niezrozumia�y okrzyk bojowy i kto� rzuci� si� na wied�mina z ostrzem pa�asza wystawionym do sztychu, przewracaj�c przy tym rega� z glinianymi amforami. Noel zbi� kling�, po czym musn�� d�o� tamtego. M�czyzna zawy� i wypu�ci� bro�. Nim jednak dosi�g�o go kolejne ci�cie, zd��y� wyprostowa� si� nagle, ukazuj�c ciemnosk�r� twarz i w�osy upi�te w dredy. Noel zawaha� si�. Zamiast ci��, dotkn�� tylko szyi kling�. - Spo... spokojnie stary... - Tamten uni�s� r�ce wy�ej, by dobitniej pokaza�, i� nie ma ju� broni. - Jeste�my po tej samej stronie. Ostrze napar�o na jego krta�. - Jestem od Stansfielda, cz�owieku... - wyszepta� zwil�aj�c wargi. - Od Stansfielda... - �adnych kobiet, dzieci i nieudacznik�w - wycedzi� Noel beznami�tnie, po czym waln�� go w skro�. P�azem. W ko�cu cz�owiek, kt�ry nie przestrzega w�asnego kodeksu, niewiele sob� reprezentuje. Krytycznie obrzuci� wzrokiem efekt, po czym schowa� miecz. Dla pewno�ci przespacerowa� si� jeszcze po pobojowisku, staraj�c nie po�lizn�� si� na krwi. Upewniwszy si�, �e wszystko wygl�da jak trzeba, wr�ci� do izby z witryn�, a potem wyszed� na ulic�. Nic si� na niej nie zmieni�o. Przechodni�w by�o mo�e i nieco wi�cej, ale na zamieszanie w pawilonie nikt nie zwr�ci� uwagi. Noel owin�� si� na powr�t p�aszczem i ruszy� do siebie. Kiedy dochodzi� do aktualnej meliny, ze szczytu pag�rka dostrzeg� na alei po�udniowej, tu� przed rogatkami podgrodzia, d�ugi szereg ci�gn�cych ku miastu woz�w. Wszystkie by�y solidne, du�e i mia�y praktyczny, niespecjalnie bogaty wygl�d. Wszystkie w czarno-granatowych barwach, zaprz�gni�te w kare konie i oznaczone jakimi� proporcami na wysokich tyczkach. Nilfgaardczycy. S�dz�c z rozmachu jaka� oficjalna wyprawa, mo�e nawet misja dyplomatyczna. Noel czu� przez sk�r�, �e w mie�cie mia�o si� wkr�tce zrobi� du�o ciekawiej. * Ku zaskoczeniu nie tylko Noela, ale i wi�kszo�ci mieszka�c�w miasta, Nilfgaardczycy okazali si� nie by� przejazdem. �ci�lej, nie tylko przejazdem. Bertolli wypapla� pow�d ich przybycia w pierwszych czterech s�owach, jakie wyrzuci� z siebie przy kolejnym spotkaniu. - Szlak handlowy t�dy poci�gn�! Drewniane sztu�ce w d�oniach wied�mina zamar�y nad misk�. - Szlak? - Porz�dny, z bit� drog� - Bertolli nie powstrzyma� si� przed seri� energicznych gest�w, kt�re w zamierzeniu mia�y podnie�� wag� jego s��w. - Tak�, jakie po�udniowcy ju� w staro�ytno�ci umieli budowa�. - Dlaczego t�dy? - A kto to wie - Karczmarz opar� si� �okciami o st� i uciek� wzrokiem. Noel zrozumia�, �e wie, lecz nie chce powiedzie�. A rzadko mu si� to zdarza�o. - Wa�ne, �e pieni�dze t�dy pop�yn�. Z ca�ego po�udnia. - Dlaczego nie przez Cintr�, kt�ra jest wi�ksza, bezpieczniejsza i bardziej po drodze? - Pytasz, jakbym wiedzia� o wszystkim, co si� w tym mie�cie dzieje i rozpowiada� bez opami�tania - Bertolli za�o�y� r�ce na piersi i zrobi� prawie zagniewan� min�. - Kogo to obchodzi? Tak b�dzie lepiej dla nas. Co mnie tam jaka� Cintra... Noel prze�kn�� kolejny kawa�ek ciasta z mi�snym sosem. Tym razem by�o smaczniejsze ni� poprzednio. - Kuchnia ci si� poprawi�a - zauwa�y� pojednawczo. - I dobrze. Trzeba si� rozwija�, polepsza� obs�ug� - o�wiadczy� karczmarz z emfaz�. - S�dzi�e�, �e my tu b�dziemy zawsze tkwi� w miejscu i serwowa� ca�y czas to samo? Nie rozwija� si�? Nie inwestowa� w renom�? Noel prawie si� zakrztusi�. Od dawna zna� odpowiedzi na te pytania. Bertolli spojrza� na niego krzywo. - Ten orszak - wyszepta� pochylaj�c si� ku wied�minowi - to nie jest tylko misja handlowa czy dyplomatyczna. To ariergarda. Cesarska ariergarda. Enron var Emrais osobi�cie chce z�o�y� przyjacielsk� wizyt� w krainach p�nocy. I w�a�nie tutaj zanocuje - ba! - mo�e nawet zatrzyma si� na d�u�ej - rozejrza� si� po izbie i doda� z naciskiem. - Musz� by� na to przy-go-to-wa-ny... Odchyli� si� z powrotem. Chrz�kn��. - Rozumiesz - zako�czy� p�g�bkiem. Noel nieznacznie skin�� g�ow�. - A wracaj�c do meritum - karczmarz przeczesa� d�oni� w�osy. - Don Leone jest zachwycony rozwi�zaniem dr�cz�cej go kwestii. Powiedzia�bym nawet, �e jest wdzi�czny. Przekaza� pieni�dze, kt�re oczywi�cie zachowam dla ciebie w bezpiecznym miejscu. Nabra� do nas takiego zaufania, �e zechcia� powierzy� nam naprawd� powa�ny problem... * Zajazd pod obco brzmi�c� nazw� "Mururoa" znajdowa� si� na po�udniowo-wschodnim skraju przedmie��. Z dala od podgrodzia, nieledwie na prowincji. Sk�ada� si� z rozleg�ego, cho� niskiego, budynku, pobielonego do po�owy wapnem oraz kilku solidnych stajni i szop, w kt�rych sypia�a s�u�ba. Ku go�ci�cowi zajazd si�ga� du�ym dziedzi�cem, starannie wysypanym piaskiem. Dziedziniec �w, jak i ca�� posesj�, otacza� niewysoki kamienny mur. Wzd�u� tego muru wznosi�y si� r�wnie� w niebo niewidzialne �ciany magicznej energii, stworzone specjalnie dla tych, kt�rzy z jakich� powod�w zdecydowali si� omin�� bram�. Noel wyczuwa� je nawet z odleg�o�ci, gdy kr�ci� si� niepostrze�enie obok wal�cej si� drewnianej chaty w op�otkach. Przyprawia�y go o ostrzegawcz� g�si� sk�rk�, brz�cza�y w uszach podprogowymi wy�adowaniami. Ozon a� kr�ci� w nosie. Nowy czarodziej w mie�cie. Niewzywany, niespecjalnie lubiany, nazbyt niepokorny, za to got�w do obrony. Mo�e liczy� si� z tym, �e kto� zawrze na niego kontrakt. A mo�e by�o to jego typowe zachowanie, wynikaj�ce z do�wiadczenia w kontaktach z lud�mi lub innymi czarodziejami. Sam fakt, �e jak dot�d prze�y� na �wiecie, dobrze �wiadczy� o jego mo�liwo�ciach. Czarodzieje s�yn�li wszak nie tylko z umiej�tno�ci post�powania ze zwyk�ymi lud�mi, ale te� i z nader �atwego czynienia sobie �miertelnych wrog�w z tych mo�niejszych. Szczeg�lnie ten. Wied�min wygrzeba� z pami�ci jego imi� - Aquafortz. Podobno m�odszy brat jakiego� innego, bardzo znanego maga. To by�o wyzwanie, z jakim Noel dawno si� nie spotka�. W powszechnym mniemaniu najlepszy wied�min w swoim czasie zosta� pokonany przez najlepszego czarodzieja. Grunt to si� nie zra�a�. Niepostrze�one przenikni�cie do zajazdu zapewni wystarczaj�c� przewag�. Noel rozmy�la� nad sposobem przej�cia przez bram�. Problem stanowi�o dw�ch Wcielonych maga, kt�rzy stali w rozwartych wrotach i uwa�nie ogl�dali wszystkich wchodz�cych. Dw�ch nast�pnych pilnowa�o drzwi zajazdu, frontowych i gospodarskich. Jeden taki cz�ekokszta�tny cielesny byt, wykreowany i ca�kowicie kontrolowany przez Aquafortza, by� w stanie dor�wna� naj�wietniejszym szermierzom �wiata. Czterech w jednym miejscu by�o jak ma�a armia. W�a�ciwie to nawet �rednia armia. Zanim zacz�� na dobre rozwa�a�, czy jest jaki� spos�b na niepostrze�one wtargni�cie do �rodka, rozwi�zanie znalaz�o si� samo. Od strony placu, b�d�cego w�a�ciwie ogrodzonym kawa�kiem pola, na kt�rym wzniesiono ko�law� bud� jarmarcznego teatru, zbli�a�o si� powoli kilka postaci. Czterech zgrzebnie odzianych, kr�pych m�czyzn, podtrzymuj�cych si� wzajemnie i pr�cych przed siebie go�ci�cem niczym karawela, halsuj�ca po nieprzyjaznych wodach. Darli si� jeden przez drugiego, upici w�a�ciwie na weso�o, ale okrutnie z czego� niezadowoleni. Z og�lnego kierunku marszu mo�na by�o zgadn��, dok�d ich nios� nogi. Gdy min�li wal�c� si� drewnian� chat�, by�o ich ju� pi�ciu. Kiedy mieli jeszcze kawa�ek do przej�cia, z bramy na go�ciniec kto� wyszed�. Drobna, chuda posta� w wyci�gni�tej sukmanie. Rozejrza�a si� wok�, zarzuci�a grzywa czarnych w�os�w, po czym ruszy�a go�ci�cem do miasta, trzymaj�c si� blisko muru zajazdu. Sz�a skulona, ukrywaj�c w d�oniach ma�y przedmiot, kt�ry - chocia� grubo owini�ty szalem - �wieci� jasnym �wiat�em. Cokolwiek to by�o, z daleka cuchn�o magi�. Noel czu� to z odleg�o�ci wielu metr�w, mimo interferuj�cej magii z zajazdu. Przez chwil� si� nad tym zastanowi�, bo zna� t� drobn� posta�. Matylda. Jej rodzic�w i rodze�stwo podobno wyko�czyli ludzie szeryfa. Od tamtej pory marzy�a tylko o zem�cie. D�ugo zam�cza�a Noela, by nauczy� j� jakich� wied�mi�skich sztuczek. Ci�gle gada�a o tym, �e sprawiedliwo�ci musi sta� si� zado��. Nawet w to wierzy�a, jak kto� pozbawiony elementarnej wiedzy o �wiecie. W ko�cu by�a tylko dzieciakiem. A teraz by�a dzieciakiem, kt�ry po�o�y� r�ce na magicznym artefakcie. Noel m�g� si� za�o�y�, �e nie by� to mi�kki gadaj�cy mi�. Kompania niespiesznie, acz z �elazn� determinacj�, podesz�a do bramy zajazdu. Na kilkana�cie krok�w przed progiem spocz�y na nich baczne oczy Wcielonych, kt�rym nadano form� paskudnych z twarzy ros�ych drab�w. Ich sk�rzane pendanty, zapi�te na karacenowych zbrojach, by�y do przesady obwieszone broni�. Jednocze�nie w g�owach zbli�aj�cej si� grupy telepatycznie rozejrza� si� obcy umys�. Wobec rozlewaj�cej si� aury upojenia by� jednak zupe�nie bezradny. - Znaaaaaaajdzie si� k�onicaaaaa... - zaintonowa� pijackim g�osem Noel, chc�c u�pi� ewentualne podejrzenia. Jego nowi druhowie natychmiast do��czyli: - ...na duuuuup�...! Przeszli. Przez dziedziniec dotarli do go�cinnej izby zajazdu, umiarkowanie zape�nionej podr�nikami. Pod wysokim sufitem, na poziomie drewnianej galerii podtrzymywanej przez grube belki, p�on�y w prostych �yrandolach �wiece. Ludzie gwarzyli sobie tu i �wdzie, pili spokojnie piwo z obt�uczonych kufli, pa�aszowali porcje mi�siwa, donoszone zza szynkwasu przez s�u�ebne dziewki. Tylko w jednym rogu nic si� nie dzia�o. Przy d�ugiej, pustej �awie, wsparty plecami o nieotynkowan� �cian�, siedzia� samotny cz�owiek z opuszczonym na twarz kapturem. Na blacie przed nim sta� kielich z polerowanego szk�a, do po�owy nape�niony winem, a obok le�a�a d�uga laska, okuta �elazem. Noel opu�ci� swoich towarzyszy, kt�rzy nagle zacz�li go gor�czkowo namawia�, by zosta�. Przecisn�� si� mi�dzy sto�ami do cz�owieka w kapturze i zaj�� miejsce na �awie naprzeciw. Gwar za plecami zmieni� ton, ale nie ucich�. - Dosiadaj�c si� do mnie demonstrujesz kompanom, jaki jeste� odwa�ny? - zapyta� Aquafortz, nie podnosz�c wzroku. - Nie. - Czego wi�c chcesz? Ja�mu�ny nie rozdaj�. - Ciebie, panie, nazywaj� Aquafortz? Czarodziej odrzuci� kaptur i spojrza� na Noela. Mia� m�odzie�cza twarz o zdecydowanych rysach, b��kitne oczy i r�wno przyci�te, trefione w�osy. Wygl�da� chyba najbardziej kiczowato ze wszystkich czarodziej�w, kt�rych dane by�o Noelowi spotka�. Mo�e si� przynajmniej nie u�miechnie... Aquafortz b�ysn�� w u�miechu pora�aj�c� biel� z�b�w. Wygl�da� teraz r�wnie intryguj�co jak przeci�tny landszaft. - A czemu� interesuje to wied�mina? - Niewielu ludzi dokona�o tyle, co �w Aquafortz - zauwa�y� Noel ch�odno. - W delcie Mefingu dalej ludzie umieraj� z g�odu. Nic nie chce tam rosn��. Pomara�czowy proszek czarodzieja wyko�czy� buntownik�w razem z lasami i zasiewami. W Dol Blathanna Aquafortz podobno zatru� wodne cieki. A w Mahakamie to z jego wie�y rozesz�a si� po okolicy zaraza gor�czki kostnej. Czarodziej zmru�y� oczy. - Dobrze radz�, nie wtykaj nosa w cudze sprawy! - Niczego nie wtykam. Na razie. Przyszed�em co� przekaza�. Teraz Aquafortz zrobi� si� kiczowato nieufny. - Co takiego? - Pozdrowienia od dona Leone. Jeste� mu co� winien... - k�tem oka Noel zarejestrowa�, jak d�o� czarodzieja podskakuje w pojedynczym pstrykni�ciu - ... za ochron� - doko�czy�, stoj�c ju� na dziedzi�cu zajazdu. Aquafortz telepatycznie skrzykn�� swoich Wcielonych. Nadbiegali ze wszystkich stron, jak nieub�aganie schodz�ce si� szcz�ki poczw�rnego imad�a. W bia�ym b�ysku na opustosza�ym nagle dziedzi�cu pojawi� si� sam czarodziej. - Ile razy mam powtarza�! - wrzasn��, wymachuj�c lask� w takiej furii, �e a� trysn�a b��kitnymi wy�adowaniami. - Mam w�asn� ochron�! Noel zlekcewa�y� szans� na rzucenie dowcipn� ripost�. Ruszy� biegiem po �uku, mierz�c wzrokiem najbli�szego z Wcielonych. Jak oni wszyscy i ten by� pot�nie zbudowanym drabem o zdecydowanie nadnaturalnie umi�nionych ko�czynach. Szar�owa� na wied�mina z lodowatym spokojem, wznosz�c do ciosu p�torak o szerokim ostrzu. Odziany by� w inkrustowan� srebrem karacen�, na�o�on� wprost na nieludzko bia�e cia�o. Na takie stworzenia nie by�o �atwego sposobu. Bezradna by�a zar�wno wysoka magia, jak i wied�mi�skie Znaki. Jak wszystkie twory cz�owieka, mieli jednak s�aby punkt. Noel ju� wcze�niej oceni� ich ch�odnym okiem. Zaszczepiono w te stworzenia naj�wietniejsze umiej�tno�ci i instynkty szermiercze, jednak jak ka�dy szukaj�cy pot�gi czarodziej, Aquafortz nigdy nie nada�by im pe�nej samodzielno�ci. Lubi� dzier�y� w�adz�. Lubi� kierowa� osobi�cie. Po prostu nie by� w stanie odm�wi� sobie mo�liwo�ci pos�u�enia si� Wcielonymi jak d�o�mi, kt�re jednym kla�ni�ciem zmia�d�� dokuczliwego owada. I sta�o si� tak, jak chcia�. Wcieleni osaczyli wied�mina przy kamiennym murze zajazdu. Cztery ostrza opad�y jednocze�nie ze �mierteln� precyzj�. Noel by�by w tej samej chwili martwy, gdyby nie znajdowa� si� akurat nad nimi, wypchni�ty kilka dobrych �okci w g�r� moc� Znaku Aard. Spad� na karki przeciwnik�w, nim ktokolwiek si� zorientowa�. �ci�� cztery g�owy, ci�ciami tak szybkimi, �e zmienia�y kling� w rozmazan� plam�. Potem starannie wdepta� w piach klejnoty wcielenia, kt�re wypad�y przeciwnikom z ust. Odwr�ci� si�. Aquafortz przygl�da� mu si� z wyrazem twarzy, w kt�rym zaskoczenie toczy�o walk� z niezadowoleniem. - Wiesz, ile mnie kosztowa�o wcielenie czterech? - odezwa� si� do wied�mina, kiedy niezadowolenie wygra�o. - Pewnie nie i nic ci� to nie obchodzi - zakr�ci� powolnego m�ynka swoj� okut� metalem lask�. - Trudno. Nale�no�� i tak musz� jako� odebra�. Je�eli twoja �mier� mnie dostatecznie nie usatysfakcjonuje, udam si� do dona Leone. Noel zdecydowa� si� co� powiedzie�. - Nas�ucha�e� si� kiepskich ballad. Aquafortz uni�s� brwi. - To znaczy? - Chcesz obi� wied�mina t� lask�? Czarodziej wzruszy� ramionami. - M�j brat, posiadaj�c ledwie cie� mojej pot�gi, w swoim czasie bez trudu tak w�a�nie za�atwi� jednego wied�mina. Podobno mistrza waszego fachu. - Poka� mi. Bez magii. - Bez magii? - Aquafortz zafrasowa� si�. - Nie da si�. Wtedy to nie b�dzie takie zabawne. Wyprostowan� lask� przycisn�� sobie do piersi, zgarbi� si�, zmru�y� oczy. Wyszepta� co� pod nosem. Noel na wszelki wypadek przemie�ci� si� o kilka krok�w raptownym piruetem. To by�a s�uszna decyzja. Czerwona b�yskawica, kt�ra wystrzeli�a z laski, przeszy�a miejsce, w kt�rym sta� przed chwil�. Potem pojawi�a si� nast�pna. I nast�pna. Powietrze nad dziedzi�cem zaskwiercza�o od magii, zabuzowa�o energi�, pociemnia�o, jakby nagle przesta�o tak dobrze przepuszcza� �wiat�o. P�niej gdzieniegdzie zmieni�o konsystencj�, a miejscami zab�ys�o gam� zmieniaj�cych si� kolor�w. - Poka� mi co potrafisz, wied�minie - Czarodziej u�miechn�� si� paskudnie, a jego sylwetk� op�yn�� ledwie widoczny kontur aerozbroi. Noel uni�s� kling�. - Ju� jeste� zgubiony - Aquafortz wyszczerzy� z�by. Mieni�ce si� barwami powietrze w b�yskach pod�wietla�o jego twarz jaskrawymi kolorami. - Cho�by uda�o ci si� mnie pokona�, jestem wystarczaj�co mocny, by poci�gn�� ci� za sob�. Wied�min nie czeka� na dalsze enuncjacje. Rzuci� si� biegiem w bok, p�niej ku czarodziejowi, a na koniec zn�w w bok. Wymanewrowa� dwie b�yskawice. �okciem wpad� najpierw w stref� dotkliwego zimna, a zaraz potem przera�liwego gor�ca. Skoczy� przed siebie przez niemal nieprzejrzysty pas powietrza, w kt�rym unosi�y si� czarne pasma czego� przypominaj�cego wodorosty. Zapiek�o go w twarz i d�onie, ale mia� Aquafortza w zasi�gu miecza. Czarodziej by� szybki, owszem. Mo�e nawet szybszy ni� wszyscy przeciwnicy, jakich Noel spotka� w �yciu. Ale od ostatniego podobnego spotkania wied�min nie spoczywa� przecie� na laurach. �wiczy�. Rozwija� si�. Czeka� na tak� w�a�nie chwil�. Miecz i laska zwar�y si� w b�yskawicznym starciu. Zad�wi�cza�y gradem g�o�nych cios�w tak g�sto, jak krople deszczu o dach podczas ulewy. Nigdy dotychczas nikt w takim starciu nie sprosta� czarodziejowi. Ale czasy si� zmieniaj�. Kolejny bia�y b�ysk rozdzieli� walcz�cych. Wied�mina odrzuci�o kilkana�cie �okci w ty�, na plecy. Poderwa� si� jednak szybko i poprawi� uchwyt na r�koje�ci miecza. Rozejrza� si�. Powietrze wok� krzep�o w m�tn� galaret�. Aquafortz zatacza� si� ze strzaskan� lask� w d�oni, nieporadnie pr�buj�c zatamowa� krew p�yn�c� z czo�a. Raz za razem ciska� na o�lep b�yskawice, kt�rych wied�min unika� w�a�ciwie bez trudu. Nadal par� do przodu, starannie omijaj�c strefy spienionej magii, gdzie energia buzowa�a jak miniaturowe sztuczne ognie. Jednak jak poprzednio - �atwego doj�cia do Aquafortza nie by�o, bo fale uwolnionej magii przemieszcza�y si� wok� niego zbyt chaotycznie. Dopiero po d�u�szej chwili Noel dostrzeg� szans�. Cofn�� si� kilka krok�w dla rozp�du, potem ruszy� biegiem. Wskoczy� na zr�b krokwi, kt�ry wystawa� ze s�upa stajni zajazdu, odbi� od niego z ca�ej si�y i przelecia� nad magiem - wprost za niego. Z �atwo�ci� sparowa� cios laski, odwin�� si� i chlasn�� z impetem z lewej do prawej. Poczu�, jak op�r aerozbroi ust�puje, i zobaczy�, �e czubek ostrza wlecze za sob� w zg�stnia�ym powietrzu bryzg czerwieni. Aquafortz zawy� telepatycznie i zatoczy� si�. Na wargach pojawi�a mu si� krew. Wied�min spojrza� w jego nabieg�e nienawi�ci� oczy i zrozumia�, co si� zaraz stanie. Kopn�� czarodzieja jak m�g� najmocniej i rzuci� si� do ucieczki. Aquafortza odrzuci�o mocno wstecz. Nie z�apa� ju� r�wnowagi i, staraj�c si� utrzyma� na nogach, cofa� ku drzwiom zajazdu. Noel dopada� ju� kamiennego muru dziedzi�ca. Nie zwalniaj�c, po prostu skoczy� z r�kami przed siebie i przelecia� nad parapetem ogrodzenia, wyko�czonym glinian� ceg��. W tyle jeszcze raz odezwa�o si� wycie, po czym z miejsca, w kt�rym by� zajazd, b�ysn�o ostre �wiat�o ognistej kuli. Niewielka by�a, zaledwie taktyczna. Tak by j� ocenili setnicy co bardziej nowoczesnych armii. Starczy�o jednak, by zajazd i okolice wyparowa�y po�r�d ryku bia�ego ognia, razem z nieszcz�sn� obs�ug�, go��mi i jednym por�banym czarodziejem, kt�ry technicznie by� martwy ju� wcze�niej. Tyle, �e nie zd��y� na czas zda� sobie z tego sprawy. * - Musisz przesta� tu przychodzi� - powiedzia� Bertolli dosiadaj�c si� do Noela. - Ludzie szeryfa pytaj� o ciebie codziennie. Wiesz, z tym zajazdem to troch� przesadzi�e�... Noel wci�gn�� z mla�ni�ciem pasek ciasta. Nie da� po sobie pozna�, �e cokolwiek us�ysza�. - Nie zrozum mnie �le - karczmarz nerwowo spl�t� d�onie. - Chc�, by�my nadal byli przyjaci�mi. Don Leone te� w zasadzie jest z ciebie zadowolony. Ale na jaki� czas powiniene� si� przyczai�. A� sprawa przycichnie. - Tak uwa�asz? - W�a�nie. Zreszt� nie tylko ja. Don Leone tak radzi�. Zreszt�... - Bertolli �ciszy� g�os. - Sam ci to powie. Chce si� z tob� spotka�. Dzi� wieczorem. - Aha. - Czy to znaczy "tak"? Zale�y mi na tym. Powinno zale�e� nam obu. - Aha. - Nie daj si� prosi� - karczmarz poruszy� si� nerwowo. Nowa z�ota bransoleta, grubsza ni� poprzednia, zadzwoni�a mu na nadgarstku. - To musi by� jaka� bardzo wa�na sprawa. Wa�niejsza, ni� wszystkie poprzednie razem wzi�te. Noel prze�kn�� k�s. - Zgoda - oznajmi� kr�tko. - Powa�nie? - wyrwa�o si� Bertolliemu, ale zmitygowa� si� natychmiast. - Wybacz. Wiem, �e nigdy nie �artujesz, gdy rozmawiamy o interesach. Wsta�, po czym rozgl�daj�c si� na boki przesiad� na miejsce obok wied�mina. - Zapami�taj. Dzi�, podczas wieczornej kwarty. P�jdziesz do Villa Lasagna, do bocznego wej�cia. Postaraj si�, aby nikt nie zobaczy�, jak wchodzisz. Noel wyskroba� �y�k� resztk� czerwonego sosu. - B�d� tam. Bertolli u�miechn�� si� i zatar� r�ce. - Zaraz przeka��, �e si� zgadzasz - wstaj�c, klepn�� wied�mina. - Mam bardzo silne wra�enie, �e ta sprawa popchnie nas w g�r�. Otworz� si� przed nami zupe�nie nowe perspektywy. Ruszy� ku szynkwasowi, ale zatrzyma� si� na moment i spojrza� za siebie. - Tylko, Noel... Wied�min podni�s� na niego wzrok. - B�d� grzeczny. Sporo od tego zale�y. * Ledwie niebo pociemnia�o, Noel zawita� pod tyln� furt� rezydencji rodziny don Leone. Otworzy� mu kto� niespecjalnie wygl�daj�cy na s�u��cego - wielki, kwadratowy osobnik, dwa razy szerszy w barach od wied�mina. Jak wie�� nios�a, w domu Rodziny typowi s�u��cy dziwnym trafem wygl�dali nieco inaczej ni� wsz�dzie indziej. Dalej poprowadzono go kr�tymi �cie�kami otaczaj�cego dom labiryntu, starannie wyhodowanego z �ywop�otu. Kluczyli do�� d�ugo po okolicy. nim wreszcie procedura pozwoli� im dotrze� do wysokiej podmur�wki rezydencji. Nie weszli jednak do �rodka ozdobnymi, kaskadowymi schodami, lecz przez niewielkie drewniane drzwi prowadz�ce do piwnic. Sala wewn�trz by�a zaskakuj�co surowa jak na przepych zewn�trznego wyko�czenia rezydencji. S�abo o�wietlona kilkunastoma pochodniami i wyko�czona wy��cznie w kamieniu, by�a w�a�ciwie pusta, je�li nie liczy� d�ugiej drewnianej �awy i nielicznych sto�k�w. Pod �cianami sta�o kilku kolejnych s�u��cych, ubranych elegancko, ale z nie pasuj�cymi do ubior�w dziwnie hardymi minami. Mimo szerokich bar�w i grubych n�g, nie byli w stanie zas�oni� pokrywaj�cych kamienn� �cian� czerwonych plam rozmaitych kszta�t�w. Nawet w mroku plamy owe dawa�y wied�minowi czytelne wskaz�wki. B�d� grzeczny. Nie fikaj. Albo ju� st�d nie wyjdziesz. Podprowadzili go pod �aw�. Siedzia�o za ni� kilku ludzi. W wi�kszo�ci m�odych, kiepsko udaj�cych zainteresowanie. Starsi znajdowali si� najdalej, w cieniu, do kt�rego �wiat�o pochodni nie si�ga�o. Jeden gruby, o zm�czonych oczach i wyra�nie posuni�ty w latach, drugi za� ma�y, szpakowaty, z cwaniactwem wypisanym na twarzy. - Ty jeste� Noel? - zapyta� gruby m�czyzna. M�wi� nieco niewyra�nie. Nabrzmia�e policzki pracowa�y mu jakby z wysi�kiem. Don Leone. Wied�min skin�� g�ow�. - Odpowiadaj, gdy padrone pyta! - wrzasn�� jeden z m�odych, podrywaj�c si� zza �awy. Charakterystyczny zarys szcz�ki i nosa jednoznacznie wyja�nia�, po kim odziedziczy� temperament. - Marco - Don osadzi� syna mi�kkim tonem. - Jestem - odezwa� si� wied�min. - Twoje umiej�tno�ci - don Leone zastanowi� si� sekund� - oszcz�dzi�y nam ostatnio wiele trudu. Jeste� dobry w tym, co robisz. - Dzi�kuj� - powiedzia� wied�min. Rozumia�, jak nieroztropnie by�o by nie podzi�kowa�. - Istnieje jednak pytanie, kt�re chcia�em ci osobi�cie zada� - padrone przewierci� go wzrokiem. - Bo widzisz, ja znam si� na ludziach. Wiem, kiedy nie m�wi� prawdy. Kiedy pr�buj� mnie oszuka�. Noel milcza�. - Powiedz mi, przyjacielu. Z borowikami mia�e� ty kiedy� do czynienia ? - Mia�em. - Z leszymi? Ze strzygami? - Tak�e. - Z politykami? Noel zmru�y� oczy. - Nie. Cisza trwa�a chwil�. - To mnie mimo wszystko dziwi - padrone o�wiadczy� �agodnie. - Ech, wy wied�mini. Powo�ano was, by broni� ludzi przed potworami najprzer�niejszego autoramentu. A nie znacie najstraszliwszego ich rodzaju. Oczy wszystkich obecnych wbi�y si� w wied�mina. - Jaki potw�r bez mrugni�cia potrafi�by po�wi�ci� tysi�c pobratymc�w dla w�asnej korzy�ci? - kontynuowa� don. - Jaki jednym podpisem, jednym poleceniem, jednym u�ciskiem d�oni przypiecz�towa�by �mier� lub cierpienia ca�ych narod�w? Jaki potw�r zdolny by�by do machania t�umom �wistkiem papieru, g�osz�c, �e oto przywi�z� im pok�j, podczas gdy naprawd� otworzy� drzwi najstraszliwszej wojnie w dziejach? A politycy robi� takie rzeczy od zarania czasu. To wszak drugi najstarszy zaw�d �wiata. Noel nie zmieni� wyrazu twarzy. - Poprosz� ja�niej - odezwa� si�. Don Leone pozwoli� sobie na sk�py u�miech. Spl�t� d�onie i opar� si� o �aw�, pochylaj�c ku wied�minowi. - Co by� zrobi�, gdyby� wiedzia�, �e taki osobnik znajduje si� w orszaku z Nilfgaardu? - o�wiadczy� prosto z mostu. - Cz�owiek wys�any specjalnie po to, by doprowadzi� do naszego konfliktu z Cintr� i Verden. Po to, by skusi� ich, �eby zaatakowali nas. By os�abili w�asne si�y, a przez to stali si� �atwiejsz� zdobycz� dla Nilfgaardu - u�miech zrobi� mu si� bardziej sardoniczny. - Bo przecie� nikt powa�ny nie wierzy, �e cesarstwo wyrzek�o si� ekspansji na zawsze. Noel nie odrywa� od niego wzroku. - Nie chc� by� mnie �le zrozumia�, wied�minie - padrone zn�w si� wyprostowa� na sto�ku. - Nie pr�buj� tutaj przem�wi� do ciebie argumentami narodowymi - co to, to nie. Chodzi mi jedynie o ludzi. Ludzi, kt�rych gierki politycznych potwor�w jak zwykle b�d� kosztowa�y najwi�cej. Noel rozwa�y� jego s�owa. - Powiedzmy, �e si� zgadzam. Don Leone zab�ys� skrywanym zadowoleniem. - Szczeg�y? - Cz�owiek �w nazywa si� var Kohrlin - do rozmowy w��czy� si� ma�y i szpakowaty. Najwyra�niej doradca. - To jeden z licznych sekretarzy cesarza do spraw finansowych. Ostatnimi czasy on i jemu podobni s� najwa�niejszymi postaciami w pa�stwie. Cesarz Enron od koronacji bardzo swobodnie poczyna� sobie z pieni�dzmi, w rezultacie ca�y kraj trawi teraz ostra recesja. Kontakty handlowe z zagranic� postrzegane s� jako najpewniejsza metoda wyj�cia z kryzysu. Urz�dnicy cesarscy, zw�aszcza tak pot�ni jak var Kohrlin, potrafi� zr�cznie zdobywa� przywileje handlowe, korzystne w�a�ciwie tylko dla Nilfgaardu. W naszym mie�cie ta sztuka si� nie uda�a, postanowili zatem zniszczy� je za pomoc� zewn�trznych wp�yw�w. Wywo�a� niewielk� wojn�, by nauczy� nas moresu. Je�eli var Kohrlin nie do�yje jutra, jest szansa, �e reszta delegacji cesarskiej zmieni zdanie. Miasto b�dzie uratowane, a prawdopodobnie zyska kilka bardzo lukratywnych kontrakt�w. Noel wys�ucha� tego w skupieniu. Don Leone nie spuszcza� go z oczu. - Zrozumia�e�? - zapyta� w ko�cu. - Tak. - Zgadzasz si�? - Tak. Twarze siedz�cych przy �awie przesta�y by� napi�te. Pojawi�y si� u�miechy. - M�j ch�opcze - o�wiadczy� don Leone jowialnie. - B�dziemy mie� z ciebie pociech�. Noel sk�oni� si�. - Jeszcze tylko jedna rzecz... - Don Leone spojrza� z trosk�. - Ta sprawa z czarodziejem... czy tym razem m�g�by� zrobi� to dyskretniej? Noel sk�oni� si� ponownie. - M�g�bym. Cz�onkowie Rodziny wstali i zacz�li wychodzi�. M�odzieniec, kt�ry odezwa� si� ostro na pocz�tku, podszed� teraz do Noela. - Ludzie gadaj�, �e jeste� ostatnim wied�minem - mrukn�� p�g�osem. - Na twoim miejscu pilnowa�bym si�, �eby tej sytuacji nie zmieni� na gorsz�. * A tak� mia� nadziej�, �e chocia� tym razem wszystko p�jdzie jak z p�atka... Karczma nie by�a specjalnie strze�ona. Ot, kilku miejskich pacho�k�w na zewn�trz, stoj�cych w przewidywalnych miejscach i jak zwykle lekko zamroczonych gorza�k�. Ostatecznie nie w nich pok�adano nadzieje na odstraszenie intruz�w, lecz w eskorcie naj�wietniejszych �o�nierzy Cesarstwa i Kr�lestwa, kt�rzy towarzyszyli ambasadorowi w podr�y. Miasto, nie b�d�ce jak�� wielk� metropoli�, zosta�o jednak zupe�nie zlekcewa�one, bo jakich to w ko�cu wrog�w Cesarz mo�e mie� na takiej prowincji? Noel w�lizn�� si� do karczmy tak, jak zaplanowa�, tu� przed rozpocz�ciem uroczystej uczty po�egnalnej, kt�r� miasto wyprawi�o na cze�� pos��w. Dzi�ki temu �atwo by�o wykorzysta� chaos, jaki nieuchronnie w takich momentach dotyka ka�dy system bezpiecze�stwa. Bez trudu znalaz� si� na pi�trze i wybra� drzwi wskazanego apartamentu. Var Kohrlin strasznie si� spieszy�, bo, s�dz�c z dochodz�cego z do�u gwaru, uczta ju� si� rozpocz�a. By� wysokim, chudym m�czyzn� o ziemistej cerze. Sko�czy� w�a�nie wyg�adza� wyszywan� tog� i zapi�� na szyi �a�cuch z god�em cesarskiego kwestora. Dlatego do otwieraj�cych si� drzwi odwr�ci� si� z pewnym op�nieniem. - Kim jeste�!? Co tu robisz!? - odezwa� si� ostro, si�gaj�c po par� czarnych, jedwabnych r�kawiczek. - Jestem Noel. Sprz�tam. Kwestor wci�gn�� r�kawiczk� na lew� d�o�. - Dlaczego teraz? - Takie polecenie. - Wi�c r�b szybko, co do ciebie nale�y i precz st�d. Dobrze ci radz�. Noel musia� przyzna�, �e kwestor mia� talent nie tylko do finans�w, ale i do gry s��w. A jednak nie doceni� ochrony urz�dnika. Ledwie cia�o kwestora r�bn�o na przykryte lichym dywanem deski pod�ogi, co� niewidzialnego d�gn�o wied�mina nagle w oczy. Odruchowo odskoczy�, potrz�sn�� g�ow�. Potem dopad� okna. I okaza�o si�, �e nie m�g� wyj��. Zatrza�ni�te okiennice za nic nie chcia�y si� otworzy�. Jednocze�nie wyda�o mu si�, �e s�yszy szeptanie. Z lewej i prawej. Nie, bardziej z lewej. Powodowany niezrozumia�ym impulsem pod��y� za owym ledwie s�yszalnym g�osem. Wprost do g��wnego korytarza, teraz opustosza�ego. Potem schodami w d�, do zamkni�tych odrzwi sali karczemnej. Ze szpar mi�dzy deskami bi�o ciep�e �wiat�o. Dotkn�� drewna d�oni�. Szepty wzmog�y si�, wi�c pchn�� mocno i przest�pi� najpierw pr�g, a potem jeszcze kilka dobrych krok�w. Znalaz� si� w sali, pe�nej ludzi, kt�rzy siedzieli przy suto zastawionych sto�ach, ustawionych w nier�wny p�okr�g. Wszyscy milczeli i wpatrywali si� w niego, nawet b�azen zamar� niemal po�rodku sali. Na wprost, przy szerokim blacie, uginaj�cym si� od wykwintnych pieczeni, sta�a samotna posta� w szarym habicie i z pochylon� g�ow� szepta�a to, co Noel s�ysza� w swojej g�owie. Naraz umilk�a i pstrykn�a palcami, generuj�c w powietrzu fontann� bezd�wi�cznych iskier. Wszyscy obecni o�yli jak na komend�. - Zamachowiec! - Morderca! - Kto za tym stoi! - Powiesi�! G�os czarodzieja w szarym habicie przebi� si� przez zgie�k. - Kwestor var Kohrlin nie �yje. Zza sto�u na wprost wej�cia zerwa� si� na nogi wysoki m�czyzna o r�wno przyci�tej czarnej brodzie. Na tunice mia� wyszyte czarne god�o Cesarstwa, a na szyi rzemie� z �nie�nobia�ym, ostrym k�em. - Cisza! - krzykn�� g�osem jak taran. Obecni umilkli. Noel otrz�sn�� si� z dziwnego parali�u, pokr�ci� g�ow� i ukradkiem poprawi� uchwyt na g�owicy miecza. Dostrzeg�, �e przy przeciwleg�ym ko�cu tego samego sto�u wsta� si� jeszcze kto�. Ni�szy od stanowczego Nilfgaardczyka, ale r�wnie dobrze ubrany. Jego herbem by�a obna�ona klinga. - Dobrze wa�� m�wisz, kapitanie Miradi - odezwa� si� �o�nierz. - Umilknijcie waszmo�ciowie, bo rzec wam co� chcia�em. Oto czyn haniebny m

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!