Crowley John - Małe duże
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Crowley John - Małe duże |
Rozszerzenie: |
Crowley John - Małe duże PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Crowley John - Małe duże pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Crowley John - Małe duże Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Crowley John - Małe duże Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
1
Strona 2
JOHN CROWLEY
MAŁE, DUŻE
przełożyła
Beata Horosiewicz
2
Strona 3
Wydanie oryginalne
Tytuł oryginału:
Little, Big
Data wydania:
1981
Wydanie polskie
Data wydania:
2008
Wydanie:
II poprawione i uzupełnione
Ilustracja na okładce:
fragmenty obrazów
Sophie Anderson „Take the Fair Face of Woman...”
oraz „The Turtle Dove”
Przełożyła:
Beata Horosiewicz
Wydawca:
Agencja „Solaris”
Małgorzata Piasecka
11-034 Stawiguda, ul. Warszawska 25 A
Tel./fax 089 5413117
e-mail: [email protected]
ISBN 978-83-7590-024-8
Wydanie elektroniczne
Trident eBooks
3
Strona 4
Nieco później, pamiętając o ziemskim pochodzeniu człowieka: „Z
prochu powstałeś i w proch się obrócisz”, wyobrażali sobie, że są
bańkami powietrza. Kiedy byli sami na polu i nikt ich nie widział,
podskakiwali i brykali, ledwie dotykając ziemi i wołając: „Jesteśmy
bańkami powietrza! Bańkami powietrza! Bańkami powietrza!”
Flora Thompson, Lark Rise to Candleford
4
Strona 5
KSIĘGA PIERWSZA
EDGEWOOD
5
Strona 6
I
Mężczyźni są mężczyznami, ale człowiek jest kobietą.
Chesterton
Pewnego czerwcowego dnia roku 19... młody mężczyzna szedł
na północ, z wielkiego Miasta do osady zwanej Edgewood, o której
słyszał niegdyś, ale której nigdy nie odwiedził. Nazywał się Smoky
Barnable, a w Edgewood miał się odbyć jego ślub. Fakt, że szedł, a
nie jechał, był jednym z warunków, które musiał spełnić.
Skądś dokądkolwiek
Choć opuścił swój pokój w Mieście wczesnym rankiem,
dochodziło już południe, kiedy mało uczęszczaną ścieżką przeszedł
przez ogromny most i wyszedł na ciągnące się bez końca osiedla po
północnej stronie rzeki. Przez całe popołudnie przedzierał się przez
miejsca o indiańskich nazwach i nie był w stanie trzymać się
prostego szlaku wyznaczonego przez nieustanny i dominujący ruch
uliczny; spacerował od podwórza do podwórza, zaglądał w alejki i
do sklepików. Dostrzegał niewielu przechodniów, nawet tych
miejscowych, choć dookoła kręciły się dzieciaki na rowerach.
Zastanawiał się, jak żyją w tych miejscach, które wydały mu się tak
ponure i prowincjonalne. Dzieci jednak wyglądały całkiem radośnie.
Regularne aleje handlowe i ulice domów mieszkalnych zaczęły
6
Strona 7
stopniowo tracić symetrię, rzednąć niczym skraj wielkiego lasu.
Pojawiły się przesieki pełne chwastów oraz skarłowaciałe zagajniki i
zapuszczone łąki, których wygląd świadczył o tym, że wkrótce rejon
ten zamieni się w przemysłową pustynię. Smoky powtarzał sobie w
myślach ten zwrot, ponieważ rzeczywiście w tym miejscu na świecie
właśnie się znajdował – przemysłowa pustynia, coś pośredniego
pomiędzy pustynią a polem uprawnym.
Przystanął obok ławki, na której przesiadywali ludzie czekający
na autobusy Skądś Dokądkolwiek. Usiadł, ściągnął mały plecak i
wyjął z niego kanapkę przyrządzoną własnoręcznie – kolejny
warunek, który musiał spełnić – oraz kolorową mapę samochodową.
Nie był pewien, czy posługiwanie się mapą jest dozwolone, ale
ponieważ instrukcja dotarcia do Edgewood wydawała mu się
niejasna, jednak otworzył mapę.
Co teraz? Ta błękitna linia przedstawiała najwyraźniej popękany
makadam, wzdłuż którego wznosiły się puste, ceglaste fabryki. Miał
okazję oglądać je po drodze. Obrócił mapę tak, aby linia ta pobiegła
równolegle do jego ławki, podobnie jak sama droga (odczytywanie
map nie było jego mocną stroną). Gdzieś daleko, po lewej stronie,
odnalazł miejsce, do którego zmierzał. Samego Edgewood nie było
na mapie, ale znajdowało się pośród pięciu osad oznakowanych mało
znaczącymi kółkami. Widniała tam potężna, podwójna czerwona
linia, biegnąca obok, dumna ze swych licznych wjazdów i zjazdów.
Wędrowanie tą drogą było niemożliwe. Gruba linia w kolorze
niebieskim (patrząc na ten model systemu naczyniowego, Smoky
wyobrażał sobie, że cały ruch uliczny płynący na południe, w stronę
Miasta, porusza się po linii niebieskiej, zaś w kierunku przeciwnym
– po linii czerwonej) znajdowała się nieco bliżej i rozchodziła się na
boki do pozostałych miast i miasteczek. Zasilała ją cienka linia
niebieska; przy niej właśnie siedział. Prawdopodobnie tędy wiódł
szlak handlowy, tu ulokowane było Osiedle Narzędzi, Centrum
Spożywcze, Świat Mebli, Wioska Dywanów. Tak... Ale była tam
jeszcze prawie niedostrzegalna, wąska, czarna linia, po której
mógłby się poruszać. W pierwszej chwili pomyślał, że prowadzi
donikąd, ale nie – ciągnęła się dalej, słaba, prawie zapomniana przez
kartografa w splocie rysunków, by potem znów pojawić się na
7
Strona 8
północnym pustkowiu, podchodząc do miasteczka, o którym Smoky
wiedział, że znajduje się blisko Edgewood.
A więc to ta droga. Wyglądało na to, że można ją pokonać
pieszo. Kciukiem i palcem odmierzył na mapie przebyty dystans, a
następnie sprawdził, jak długa droga go jeszcze czeka (o wiele
dłuższa). Zarzucił plecak na ramię, nasunął kapelusz na czoło i ruszył
w dalszą wędrówkę.
Długi łyk wody
Choć przez ostatnie dwa lata tej miłości prawie nigdy o niej nie
zapominał, podczas swej wędrówki nie rozmyślał o niej zbyt wiele.
Oczyma wyobraźni widział pokój, w którym się spotkali. Kiedyś w
takich chwilach ogarniało go drżenie, teraz – uczucie szczęścia.
Widział też twarz George’a Mouse’a, wyłaniającą się zza szklanki i
fajki, oraz jego dwie wysokie kuzynki: ją i jej nieśmiałą siostrę.
Zdarzyło się to w kamienicy Mouse’a, ostatnim zamieszkanym
domu na tej ulicy, w bibliotece na trzecim piętrze – tam, gdzie okna
zdobione kamiennymi kolumnami zatkane były tekturą, a z ciemnego
dywanu, w miejscach między drzwiami, barkiem a oknami,
wychodziły białe strzępy.
Ona była wysoka. Wysoka na sześć stóp, o kilka cali wyższa od
Smoky’ego. Jej siostra, czternastolatka, dorównywała jej wzrostem.
Miały na sobie odświętne sukienki, krótkie i błyszczące, ona –
czerwoną, a jej siostra – białą. Ich długie, bardzo długie pończochy
lśniły w blasku światła. To niezwykłe, że choć zostały obdarzone
takim wzrostem, wstydziły się wszystkiego – zwłaszcza młodsza,
zawsze uśmiechnięta. Bała się nawet dotknąć dłoni Smoky’ego i
chowała się za siostrę.
Delikatne wielkoludy. Starsza gapiła się na George’a, który
udzielał dobrodusznych porad. Uśmiechała się niepewnie. Miała
kręcone włosy w kolorze starego złota. George powiedział, że na
imię jej Daily Alice.
Ujął jej dłoń i podniósł wzrok.
– Długi łyk wody – odezwał się, a ona wybuchnęła śmiechem.
Jej siostra śmiała się również, a George Mouse pochylił się i
8
Strona 9
poklepał po kolanie.
Nie mając pojęcia, dlaczego tak bardzo ich śmieszy dowcip z
brodą, Smoky przejechał po nich wzrokiem z idiotycznym wyrazem
twarzy. Nie wypuszczał jej dłoni.
Był to najszczęśliwszy moment jego życia.
Anonimowość
Do chwili spotkania Daily Alice Drinkwater w bibliotece
kamienicy Mouse’a nie był zbyt szczęśliwym człowiekiem. Jednakże
jego życie stanowiło jak gdyby przygotowanie do tego właśnie
momentu. Był jedynym dzieckiem z drugiego małżeństwa swego
ojca. Zjawił się na świecie, gdy ojciec dobiegał sześćdziesiątki.
Kiedy matka zdała sobie sprawę, że pokaźny majątek Barnable’ów
skurczył się znacznie pod zarządem jego ojca, stwierdziła, że
niepotrzebnie wyszła za mąż za starca i urodziła mu dziecko.
Odeszła pełna urazy. Był to przykry cios dla Smoky’ego, gdyż ze
wszystkich krewnych ona jedna wydawała się najmniej anonimowa.
Co więcej, była to jedyna osoba powiązana z nim więzami krwi,
której twarz, nawet w dojrzałym wieku, doskonale pamiętał, mimo że
miał zaledwie kilka lat, kiedy matka ich opuściła. Po swej rodzinie
Smoky odziedziczył przede wszystkim dziwną nieokreśloność
postaci i charakteru, od matki przejął odrobinę konkretności. Tak
twierdzili ci, którzy go znali. Jednak cecha odziedziczona po matce
roztapiała się w anonimowości Barnable’ów.
Stanowili ogromną rodzinę. Jego ojciec miał pięcioro dzieci –
synów i córki z pierwszego związku. Wszyscy mieszkali na
przedmieściach wielkich miast, w stanach, których nazwy zaczynają
się na literę I. Nawet przyjaciele Smoky’ego z Miasta nie potrafili
tych miejsc odróżnić. Od czasu do czasu Smoky gubił się w tym
również. Dzieci przypuszczały, że ojciec ma sporo grosza, a
ponieważ nie były pewne, co zamierza zrobić ze swoim majątkiem,
często zapraszały go do siebie. Po odejściu żony postanowił sprzedać
dom rodzinny Smoky’ego i odwiedzić potomstwo. Zabrał ze sobą
najmłodszego syna, kilka psów i siedem kufrów wykonanych na
zamówienie, zawierających całą jego bibliotekę. Barnable był
9
Strona 10
człowiekiem wykształconym, lecz ta wiedza, zdobyta wiele lat temu
i nieco przestarzała, wcale nie pozwoliła mu nabyć ogłady
towarzyskiej i nie zmieniła ani trochę wrodzonej nieokreśloności
charakteru. Jego synowie i córki nie przepadali za tymi kuframi
pełnymi książek tak samo jak za praniem jego skarpetek razem z
własną bielizną.
(Później Smoky starał się jakoś odróżnić przybrane rodzeństwo
oraz ich domy, przypisując ich odpowiednim miastom i stanom.
Oddawał się temu zajęciu, ilekroć siedział na sedesie. To właśnie w
toaletach czuł się najbardziej anonimowy, anonimowy tak bardzo, że
aż niewidzialny. Tak czy owak, musiał spędzać w nich czas i tasował
wtedy swoich braci i siostry oraz ich dzieci niczym talię kart,
próbując powiązać twarze z odpowiednimi werandami i trawnikami.
Miał nadzieję, że w jesieni życia dojdzie w tym do perfekcji. Dawało
mu to tę samą nikłą satysfakcję, co rozwiązywanie krzyżówek,
wywoływało podobne wątpliwości – co z tego, że odgadnięte wyrazy
pasowały do krzyżówki, jeśli jej twórca miał na myśli inne słowa?
Rozwiązania wydrukowane w następnym tygodniu nigdy nie
docierały do Smoky’ego).
Odejście żony nie pozbawiło Barnable’a radości życia, umocniło
tylko jego anonimowość. Kiedy stawał się coraz bardziej
nieokreślony, jego dzieciom zdawało się, że niknie z dnia na dzień.
Jedynie Smoky’emu ofiarował coś konkretnego: swą wiedzę.
Ponieważ często zmieniali miejsce pobytu, Smoky nigdy nie chodził
do zwykłej szkoły. Gdy w jednym ze stanów, którego nazwa
zaczynała się na literę I odkryto, co przez te wszystkie lata ojciec
wyczyniał ze Smokym, było już za późno, by posłać chłopca do
szkoły. I tak w wieku lat szesnastu Smoky znał klasyczną i
średniowieczną łacinę, grekę oraz arytmetykę; potrafił też zagrać na
skrzypcach. Przeczytał niewiele książek oprócz klasycznych dzieł
ojca w skórzanych okładkach; umiał wyrecytować dwieście
wersetów Wergiliusza; miał piękny charakter pisma.
Właśnie w tym czasie zmarł jego ojciec, przekazując synowi całą
swą energię. Przez kilka następnych lat Smoky kontynuował
wędrówkę. Bez dyplomu trudno mu było znaleźć pracę. W końcu w
jakiejś nędznej szkole biznesu poznał tajniki maszynopisania (było to
10
Strona 11
gdzieś w South Bend) i tak oto został urzędnikiem. Mieszkał na
przedmieściach trzech różnych miast, które w każdym z nich nosiły
taką samą nazwę. Jego krewni nazywali go na trzy różne sposoby –
imieniem nadanym mu po urodzeniu, nazwiskiem ojca oraz
imieniem Smoky. To ostatnie tak dobrze pasowało do jego
efemeryczności, że postanowił je zachować. Kiedy miał dwadzieścia
jeden lat, otrzymał jakiś zapomniany spadek po ojcu. Wsiadł do
autobusu jadącego do Miasta, zapominając natychmiast o wszystkich
miastach, w których mieszkali jego krewni i również o samych
krewnych. Zapomniał o nich do tego stopnia, że po jakimś czasie,
aby przypomnieć sobie ich twarze, musiał odtwarzać najpierw w
pamięci trawniki i werandy, z którymi były powiązane. Gdy dotarł
do Miasta, zatopił się w nim z radością i bez reszty, niczym kropla
deszczu w otchłani oceanu.
Nazwisko i numer
Znalazł pokój w budynku dawnego probostwa przy bardzo
starym, zrujnowanym kościele. Z okna widział przykościelny
cmentarz, na którym drzemali wygodnie w starych grobach ludzie o
holenderskich nazwiskach. Rano budził go zgiełk wielkiego miasta.
Nie mógł spać, gdyż tuż pod oknem przetaczały się z łomotem
pociągi jadące na Środkowy Zachód. Potem wychodził do pracy.
Pracował w szerokim, białym pokoju. Najmniejsze dźwięki
ulatywały tam pod sufit i odbijały się echem. Gdy ktoś cicho
zakaszlał, odgłos ten był zwielokrotniony. Przez cały dzień Smoky
przesuwał szkło powiększające po drobnym druku, kolumna po
kolumnie, sprawdzając dokładnie każde nazwisko, towarzyszący mu
adres i numer telefonu. Czerwony znak stawiał przy tych, które nie
zgadzały się z nazwiskiem, adresem i numerem telefonu wypisanymi
na stertach kartek, ustawianych co rano na biurku Smoky’ego.
Początkowo nazwiska, które odczytywał, były dla niego
całkowicie pozbawione znaczenia, tak samo anonimowe jak numery
telefoniczne. Jedyne, co je wyróżniało, to przypadkowe, choć
nieuniknione miejsce w porządku alfabetycznym. Smoky
11
Strona 12
otrzymywał pensję za wykrycie wszystkich idiotycznych błędów
popełnionych przez komputer. (Smoky’ego nie dziwił fakt, że
komputer mylił się bardzo rzadko, zdumiewał go raczej jego
przedziwny brak inteligencji; nie wiedział na przykład, że „St.”
oznacza „street” oraz „saint” i rozwijał te skróty, w wyniku czego
powstał Bar i Grill Siódmego Świętego oraz Kościół Wszystkich
Ulic).
Mijały tygodnie. Smoky wypełniał puste wieczory, spacerując po
ulicach Miasta (nie wiedząc, że inni ludzie po zmroku nie wychodzą
z domów), poznając bliższą i dalszą okolicę, bary i werandy.
Nazwiska, które wyglądały na niego spod szkła powiększającego,
zaczęły przybierać twarze, wiek, postawę; ludzie widywani w
autobusach, pociągach i cukierniach, ludzie pokrzykujący na siebie w
podwórzach czynszowych kamienic, gapiący się na wypadki
drogowe, kłócący się z kelnerami i sprzedawczyniami – wszyscy ci
ludzie zaczęli przesuwać się po jego cienkich kartkach. Książka stała
się wielkim poematem epickim z życia Miasta, z jego gwarem,
tragediami i farsami, zmiennym i pełnym dramatyzmu. Natrafił na
owdowiałe damy o starych, holenderskich nazwiskach, mieszkające
przy wspaniałych alejach, w domach z wysokimi oknami. Ich
mężowie zarządzali kiedyś wielkimi posiadłościami, a ich synowie
nosili imiona Steel lub Eric, byli lekarzami i mieszkali wśród
cyganerii artystycznej. Poznał ogromną rodzinę o dziwacznie
brzmiących greckich nazwiskach. Ludzie ci mieszkali w kilku
budynkach przy gwarnej ulicy, którą kiedyś spacerował. Rodzina
rozrastała się, a jej członków odnajdywał pod innymi adresami –
doszedł do wniosku, że to Cyganie. Znał mężczyzn, których żony i
nastoletnie córeczki miały prywatne telefony (aby móc gruchać ze
swoimi ukochanymi), podczas gdy oni dzwonili do licznych firm
noszących ich nazwiska. Nie ufał ludziom korzystającym z inicjałów
i drugich imion, gdyż najczęściej byli oni prawnikami bądź
komornikami, a adresy ich firm odpowiadały adresom zamieszkania.
Mogli też okazać się urzędnikami miejskimi, handlującymi na boku
starymi meblami. Stwierdził, iż każdy o nazwisku Singleton albo
Singletary mieszka w północnej dzielnicy dla czarnych; tam, gdzie
mężczyźni noszą imiona białych prezydentów, a kobiety – imiona
12
Strona 13
brzmiące jak nazwy szlachetnych kamieni: Pearl, Ruby i Opal,
poprzedzone dumnym „Mrs”. Wyobrażał je sobie jako wyniosłe i
ciemne, promieniejące kobiety, krzątające się po mieszkaniu i
chuchające na gromadkę wymytych dzieciaków. Znał tych ludzi: od
dumnego kowala, który w nazwie swego mikroskopijnego warsztatu
miał tak wiele liter A, że znalazł się na początku listy, do
Archimedesa Zzzyandottie, znajdującego się na ostatnim miejscu
(był to uczony staruszek, żyjący samotnie, czytający greckie gazety
w swym ubogim mieszkanku). Pod jego szkiełkiem pojawiło się
maleńkie nazwisko i numer, by opowiedzieć swoją historię, niczym
szczątki okrętu wyrzucone na plażę przez morskie fale. Smoky
natężył słuch, rzucił okiem na kartę, porównał ją z nazwiskiem i
numerem, nie dostrzegł żadnych różnic, odwrócił kartę. Szkiełko
zaczynało już kolejną opowieść. Siedzący obok niego korektor
westchnął z przejęciem, a jego westchnienie odbiło się od sufitu.
Rozległ się zwielokrotniony śmiech. Wszyscy podnieśli wzrok.
To śmiał się młody człowiek, który niedawno rozpoczął pracę.
– Właśnie znalazłem taką oto pozycję: Klub Strzelecki przy
Hałaśliwym Moście.
Ledwo był w stanie skończyć, krztusząc się ze śmiechu, a Smoky
zdumiał się, że milczenie pozostałych korektorów nie uciszyło go.
– Nie chwytasz? – młodzieniec zwrócił się do Smoky’ego. – To
dopiero był hałaśliwy most.
Smoky parsknął śmiechem. Ich śmiech wzbił się pod sufit i odbił
od niego echem.
Nazywał się George Mouse. Do szerokich spodni nosił szerokie
szelki, a po skończonej pracy owijał się obszernym wełnianym
płaszczem, którego kołnierz przygniatał jego długie, czarne włosy.
Musiał więc wyciągać je ręką jak dziewczyna. Miał kapelusz taki
sam jak Svengali i takie same jak on oczy – ciemne, przyciągające i
zabawne. Nie minął nawet tydzień, kiedy wylali go z posady, a
wszystkie pary okularów w białym pokoju odetchnęły z ulgą. A
potem on i Smoky stali się serdecznymi przyjaciółmi, o czym tylko
Smoky mógł zaświadczyć z całą powagą.
13
Strona 14
Mysz miejska1
Mając u boku George’a za przyjaciela, Smoky rozpoczął kurs
niewinnej rozpusty, umiarkowanego picia i zażywania narkotyków.
George zmienił jego sposób ubierania i mówienia, a następnie
przedstawił Dziewczynom. Już niebawem anonimowość Smoky’ego
została zamaskowana niczym Niewidzialny Człowiek w swych
bandażach; ludzie przestali wpadać na niego na ulicy i siadać mu w
autobusie na kolanach bez przeprosin, co przypisywał kiedyś swej
nieuchwytnej dla większości osób obecności.
Dla rodziny Mouse’ów – mieszkającej w ostatniej kamienicy,
którą wybudował pierwszy Mouse i która wciąż do nich należała –
przynajmniej istniał. I bardziej niż za nowy kapelusz i nowy język
podziękował George’owi za tę gromadkę niezwykłych i
uczuciowych krewnych. Potrafił godzinami siedzieć niezauważony
pośród ich kłótni, żartów, przyjęć, codziennych zajęć, prób
samobójczych i hałaśliwych pojednań, aż nagle wujek Ray lub Franz
czy też mamuśka, podnosili zdziwiony wzrok i wykrzykiwali:
„Smoky jest tutaj!”. Wtedy się uśmiechał.
– Czy masz jakieś kuzynki z prowincji? – zapytał Smoky
George’a, gdy czekając aż ustanie śnieżyca, siedzieli w ulubionym
barze hotelowym George’a. I rzeczywiście miał.
Od pierwszego wejrzenia
– One są bardzo pobożne – powiedział mu George z
przymrużeniem oka, odciągając go od chichoczących dziewcząt w
stronę ich rodziców, doktora Drinkwatera i jego żony.
– Nie prowadzę już praktyki – poinformował doktor,
pomarszczony człowieczek o kędzierzawych włosach i pozbawionej
uśmiechu wesołości małego zwierzątka.
Nie dorównywał wzrostem swej żonie, której jedwabny szal o
licznych frędzlach falował, gdy ściskała dłoń Smoky’ego i prosiła,
by mówił do niej Sophie. Ona sama nie była tak wysoka jak jej córki.
1 Gra słów, polegająca na tym, że George ma na nazwisko Mouse, czyli
Mysz, a równocześnie jest to odniesienie do bajki o myszy wiejskiej i miejskiej.
14
Strona 15
– Wszyscy z rodu Dale’ów byli wysocy – stwierdziła, podnosząc
wzrok, jakby szukała ich wszystkich gdzieś w górze.
Dlatego przekazała swe panieńskie nazwisko wyrośniętym
córeczkom, Alice Dale i Sophie Dale Drinkwater. Ale matka była
jedyną osobą, która tych imion używała, z jednym wyjątkiem – w
dzieciństwie Alice Dale nazwana została przez jakieś inne dziecko
Daily Alice i tak już zostało, Daily Alice i po prostu Sophie, i nie
było w tym nic dziwnego, a każdy, kto na nie patrzył, z pewnością
dostrzegał, że pochodzą z Dale’ów. Teraz wszyscy przenieśli na nie
wzrok. Wyznawana religia nie powstrzymywała ich od pykania fajki
z Franzem Mouse’em, który przysiadł u ich stóp, gdyż obie zajęły
całą otomankę; czy też od popijania ponczu rumowego, podawanego
przez matkę, albo od śmiechów z twarzą ukrytą w dłoniach,
śmiechów będących bardziej skutkiem wymienianych szeptów niż
głupich uwag Franza, lub od pokazywania, kiedy tak siedziały ze
skrzyżowanymi nogami, długich ud.
Smoky tylko patrzył. Choć George Mouse nauczył go, jak być
człowiekiem Miasta i nie bać się kobiet, niełatwo było pokonać
życiowe przyzwyczajenie, więc ciągle patrzył. Sparaliżowany przez
jakiś czas niepewnością, zmusił się, by przejść po dywanie do
miejsca, w którym siedziały. Nie chciał wyjść na ponuraka – „Na
Boga, nie bądź takim ponurakiem”, mawiał George – usiadł więc
obok nich na podłodze, z uśmiechem przyklejonym do twarzy, a jego
zachowanie sprawiało, iż wyglądał dziwnie krucho (a był
oszołomiony faktem, że kiedy Daily Alice spojrzała na niego, poczuł,
iż jest dla niej widoczny). Miał zwyczaj obracania kieliszka między
kciukiem a palcem wskazującym, wstrząsając kostkami lodu, który
schładzał napój. Zrobił to i teraz, a lód zadzwonił w kieliszku niczym
dzwon na trwogę. Zapadła cisza.
– Często tu przychodzisz? – spytał.
– Nie – odparła spokojnie. – Nie do Miasta. Tylko czasami,
kiedy tatuś ma jakąś sprawę, albo... coś innego.
– Jest lekarzem.
– Właściwie nie. Już nie. Jest pisarzem. – Uśmiechała się, a
Sophie chichotała u jej boku, ale Daily Alice ciągnęła rozmowę,
jakby chciała sprawdzić, jak długo uda jej się zachować powagę.
15
Strona 16
– Pisze opowieści o zwierzętach, dla dzieci.
– Och.
– Jedną każdego dnia.
Spojrzał w jej śmiejące się oczy, przejrzyste i brązowe jak
butelkowe szkło. Poczuł się bardzo dziwnie.
– Z pewnością nie są zbyt długie – wyjąkał, połykając ślinę.
Co się dzieje? Zakochał się, to oczywiste, od pierwszego
wejrzenia, ale i wcześniej bywał już zakochany, zawsze była to
miłość od pierwszego wejrzenia, a jednak nigdy nie czuł się tak jak
teraz – jakby coś w nim rosło nieubłaganie.
– Pisuje pod nazwiskiem Saunders – powiedziała Daily Alice.
Udawał, że szuka w pamięci tego nazwiska, ale w rzeczywistości
szukał przyczyn swego osobliwego samopoczucia. Teraz przeniosło
się ono na zewnątrz, na jego dłonie. Zbadał je dokładnie, kiedy leżały
na jego kościstych kolanach, sprawiając wrażenie, jakby były
ogromnie ciężkie. Zaplótł niezgrabne palce.
– Wspaniale – odezwał się, a kiedy dziewczyny parsknęły
śmiechem, Smoky zaśmiał się również. Czuł potrzebę śmiechu. To
nie z powodu dymu; dym zawsze wywoływał u niego poczucie
lekkości i przezroczystości. Wprost przeciwnie. Im dłużej na nią
patrzył, tym mocniej to narastało, im dłużej ona patrzyła na niego,
tym silniej odczuwał... ale co? Przez chwilę patrzyli na siebie w
milczeniu, a Smoky, jak rażony piorunem, pojął, zdał sobie sprawę,
co się wydarzyło: nie tylko zakochał się w niej, i to od pierwszego
wejrzenia, ale i ona zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia, i
te dwie okoliczności wywarły na niego taki wpływ, że wyleczył się z
anonimowości. Nie musiał się już maskować, jak radził George
Mouse, wyleczył się, od wewnątrz. To było właśnie to uczucie.
Jakby zmieszała go z mąką kukurydzianą. Zaczął gęstnieć.
Młody Święty Mikołaj
Zszedł wąskimi, tylnymi schodami do jedynej toalety w
budynku, która jeszcze działała, i zapatrzył się w szerokie,
cętkowane lustro wiszące w tym kamiennym miejscu.
Cóż. I kto by pomyślał. Z lustra spoglądała na niego twarz, już
16
Strona 17
naprawdę nieobca, ale jakby ujrzana po raz pierwszy. Okrągła,
szczera twarz, twarz młodego Świętego Mikołaja, jakiego znamy z
wczesnych fotografii: nieco poważna, z ciemnymi wąsami, okrągłym
nosem i drobnymi zmarszczkami w kącikach oczu, a nie skończył
jeszcze dwudziestu trzech lat. Razem wziąwszy, twarz promienna,
choć oczy jeszcze bez wyrazu, niezdecydowane, wyblakłe i puste,
których, jak przypuszczał, nic już nie wypełni. Wystarczy. Prawdę
mówiąc, to jakiś cud. Z uśmiechem pokiwał głową do swego nowego
znajomego, spojrzał na niego przez ramię i wyszedł.
Wracając tylnymi schodami na górę, spotkał na zakręcie Daily
Alice, zupełnie nieoczekiwanie. Idiotyczny grymas zniknął z jego
twarzy; dziewczyna nie chichotała. Zbliżając się do siebie, zwolnili
kroku. Kiedy przecisnęła się obok, nie poszła dalej, ale odwróciła się
w jego stronę. Smoky stał o stopień wyżej, a ich głowy znajdowały
się w idealnym położeniu do filmowego pocałunku. Serce waliło mu
ze strachu i podniecenia, głowę rozsadzała niepohamowana pewność
tylko jednego – pocałował ją. Nie pozostała obojętna, jakby i ją
ogarnęła taka sama pewność, a w potoku jej włosów, ust i
otaczających go długich rąk Smoky dorzucił ten skarb do swego
maleńkiego składu mądrości.
Z góry dobiegł ich jakiś hałas, zadrżeli. Nad nimi pojawiła się
Sophie z szeroko otwartymi oczami, zaciskając usta.
– Muszę siusiu – oznajmiła, przesuwając się obok nich.
– Wkrótce wyjedziesz – odezwał się Smoky.
– Dziś wieczorem.
– Kiedy wrócisz?
– Nie wiem.
Przycisnął ją jeszcze raz. Ten drugi uścisk był łagodny i
zdecydowany.
– Bałam się – rzekła.
– Wiem – powiedział, nie posiadając się z radości.
Boże, ależ ona jest duża. Jak miałby ją objąć, gdyby nie te
schody?
Morska wyspa
17
Strona 18
Jak każdy mężczyzna, który dorastał w anonimowości, Smoky
zawsze uważał, że kobiety wybierają lub odrzucają mężczyzn
według kryteriów, które są mu obce, kierując się kaprysem jak
władcy, gustem jak krytycy; zawsze zakładał, że wybór kobiety,
który padł na niego lub kogoś innego, jest przesądzony, nieuchronny
i nagły. Dlatego usługiwał im jak dworzanin, czekając, aż któraś
zwróci na niego uwagę. Nareszcie, pomyślał, stojąc tej samej nocy
na werandzie George’a, nareszcie jest inaczej; one – a ona z
pewnością – wypełniona jest taką samą pasją i wątpliwościami,
podobnie jak ja jest nieśmiała, przepełniona pragnieniem, a w tym
uścisku serce jej waliło tak jak moje, wiem, że tak było.
Długo stał na werandzie, zgłębiając ten klejnot wiedzy,
wdychając wiatr, który, jak to się rzadko zdarza w Mieście, zmienił
kierunek i wiał od strony oceanu. Czuł zapach fal i wybrzeża, i
morskich odpadów: kwaśny, słony i słodkogorzki. Zdał sobie nagle
sprawę, że Miasto jest morską wyspą, małą wyspą.
Morska wyspa. Mieszkając tu, tak łatwo można było zapomnieć
o tym podstawowym fakcie. Zadziwiającym, lecz prawdziwym.
Zszedł z werandy i ruszył ulicą, sztywny jak posąg, a na chodniku
zastukotały jego kroki.
Korespondencja
Jej adres brzmi „Edgewood, to wszystko”, twierdził George
Mouse. Telefonu nie było i ponieważ Smoky nie miał żadnego
wyboru, kochał się z nią w listach z dokładnością, jakiej już nie
spotyka się na świecie. Jego grube listy dostarczano do Edgewood, a
on czekał na odpowiedź. Kiedy już nie mógł się doczekać, pisał
kolejny list, wtedy ich listy mijały się w drodze, jak to zwykle bywa
z listami prawdziwych kochanków. Ona zbierała je wszystkie,
wiążąc lawendową kokardą, a wiele lat później jej wnuki znalazły je
i przeczytały o tej niesamowitej pasji dwojga ludzi.
„Odkryłem park – pisał swym czarnym pismem chochlika – na
kolumnie przy wejściu widnieje pamiątkowa płyta z napisem
«Mouse Drinkwater Stone 1900». Czy to o was? Jest w nim mały
pawilon Czterech Pór Roku, i posągi, a wszystkie ścieżki są tak
18
Strona 19
kręte, że prostą drogą trudno dotrzeć do środka. Idziesz, idziesz, aż
docierasz do bramy. Lato jest tam bardzo stare (tego nie widać w
Mieście, tylko w parkach), sumiaste, zakurzone, a sam park jest
maleńki. Ale to wszystko przypomina mi ciebie”.
„Znalazłam plik starych gazet – tak zaczynał się jeden z jej
listów, który minął się z jego listem (dwaj kierowcy ciężarówek
pomachali sobie ze swych wysokich, niebieskich szoferek, mijając
pewnego mglistego poranka rogatki miasta). – Był tam komiks o
chłopcu, który śni. Ten komiks to jego sen, jego Kraina Snów.
Kraina Snów jest przepiękna; pałace i parady maleją i znikają, to
znów rosną do niewyobrażalnych rozmiarów, a kiedy baczniej im się
przyjrzysz, stają się czymś innym – wiesz – tak jak w prawdziwych
snach, tylko zawsze są piękne. Ciotka Cloud mówi, że zachowała je,
gdyż człowiek, który je narysował, a nazywał się Stone, był kiedyś
architektem w Mieście, tak jak pradziadek George’a i mój! Byli
architektami w epoce Beaux-Arts. Kraina Snów to właśnie Beaux-
Arts. Stone był pijakiem – tego słowa używa Cloud. Chłopiec w
snach zawsze jest senny i zdziwiony. Przypomina mi ciebie”.
Po tych nieśmiałych początkach ich listy stały się tak
bezpośrednie, że gdy w końcu się spotkali w barze starego hotelu (za
którego ołowianymi oknami sypał śnieg), oboje zastanawiali się, czy
nie nastąpiła jakaś pomyłka, czy rzeczywiście nie wysyłali swych
listów do niewłaściwej osoby, tej osoby, obcej, roztrzepanej i
zdenerwowanej. Ale to minęło w jednej chwili, choć przez jakiś czas
mówili na przemian, bo tylko tak potrafili. Zaczęła się zamieć
śnieżna, w Café Royal zapanował chłód. Jej zdania napotykały jego
słowa, jego zwroty stykały się z jej słowami, rozmawiali, tak
podnieceni, jakby byli pierwszymi, którzy odkryli tę sztukę.
– Czy nie... hmm... nudzisz się tam, taka sama przez cały czas? –
zapytał Smoky, gdy już trochę poćwiczyli.
– Nudzę się? – zdziwiła się.
Wyglądało na to, że taki stan jest jej obcy.
– Nie. Nie jesteśmy tam sami.
– Nie miałem na myśli... Kim są ci ludzie?
– Jacy ludzie?
– Ludzie... dzięki którym nie jesteś sama.
19
Strona 20
– Cóż... było tam kiedyś wielu farmerów. Na początku imigranci
ze Szkocji: MacDonald, MacGregor, Brown. Teraz nie ma tak wielu
farm. Zostało tylko kilka. Wielu z tych ludzi jest naszymi krewnymi,
w pewnym sensie. Sam wiesz, jak to jest.
Prawdę mówiąc, nie wiedział. Zapadło milczenie, a po chwili
odezwali się w tym samym momencie. I znów cisza. Smoky
przemówił pierwszy.
– To duży dom?
Uśmiechnęła się.
– Ogromny. – Jej brązowe oczy topniały w świetle lampy. –
Spodoba ci się. Każdemu się podoba. Nawet George’owi, choć on
twierdzi inaczej.
– Dlaczego?
– Bo zawsze się w nim gubi.
Smoky z uśmiechem wyobraził sobie, jak George, tropiciel
śladów, przedzierający się nocą przez ponure ulice, gubi się w
zwykłym domu. Próbował przypomnieć sobie, czy w jednym z
listów nie zażartował z myszy miejskich i wiejskich.
– Czy mogę ci coś powiedzieć? – odezwała się.
Serce zabiło mu mocniej, bez wyraźnego powodu.
– Pewnie.
– Znałam cię, kiedy się spotkaliśmy.
– Co masz na myśli?
– To znaczy, rozpoznałam cię. – Opuściła gęste, czerwonozłote
rzęsy, rzuciła mu krótkie spojrzenie, a następnie rozejrzała się po
ospałym barze, bojąc się, że ktoś może podsłuchiwać. – Mówiono mi
o tobie.
– George?
– Nie, nie. To było dawno temu. Kiedy byłam mała.
– O mnie?
– No, może nie o tobie. Albo o tobie właśnie, tylko że o tym nie
wiedziałam, aż do momentu, kiedy się spotkaliśmy.
Oparła łokcie na kraciastej serwecie, wsunęła pod nie dłonie i
pochyliła się do przodu.
– Miałam dziewięć albo dziesięć lat. Padał deszcz. Pewnego
ranka spacerowałam ze Sparkiem po parku...
20