Hulewicz Witold - Przybłęda boży

Szczegóły
Tytuł Hulewicz Witold - Przybłęda boży
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

Hulewicz Witold - Przybłęda boży PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd Hulewicz Witold - Przybłęda boży pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Hulewicz Witold - Przybłęda boży Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

Hulewicz Witold - Przybłęda boży Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Witold Hulewicz Przybłęda Boży Rozdzielił nas okrutny wrzesień 1939 roku. Nic nie wiedzieliśmy nawzajem o sobie, poszukiwaliśmy się myślą w różnych stronach świata. Dopiero latem 1940 spotkaliśmy się u Władysława Zawistowskiego - ku radości, zdumieniu i zgrozie. Jeden drugiego uważał za z dawna upatrzoną ofiarę Gestapo. Lecz prędko ochłonęliśmy z wszystkich obaw pośród radosnych nadziei. Witold Hulewicz promieniał optymizmem, wymierzonym w cel pewny, choć może nie bliski. Sam żołnierz, znał wybornie i oceniał siłę militarną Niemiec, na którą, wychowany w Wielkopolsce, patrzył od dziecka i z którą się zmagał w powstaniu wielkopolskim. Ale wierzył niezachwianie w ostateczny tryumf nad hitlerowskim szaleństwem i miał swój udział w walce podziemnej. Ani słowem o tym nie wspomniał, lecz to milczenie nikogo nie mogło zmylić, nikogo, kto znał bliżej tego nieodrodnego syna rycerskiego szczepu. O zmierzchu Witold pożegnał się i prędko wyszedł. Widziałem go wtedy po raz ostatni. Kiedy po paru tygodniach spędzonych w Świdrze (nie dla odpoczynku, ale dla bezpieczeństwa) znów zaszedłem do Zawistowskiego, dowiedziałem się, że nasz przyjaciel został aresztowany. I odtąd przez długie miesiące zbieraliśmy wiadomości z więzienia. Były przerażające: pędzono go w aleję Szucha na przesłuchania, bito, torturowano. Wszystko wytrzymał, wierny ojczyźnie i towarzyszom walki. Posyłał matce "grypsy", pełne miłości i wiary. Żona i córka były wtedy również w więzieniu. Po dziesięciu miesiącach heroicznego męczeństwa został rozstrzelany w Palmirach o świcie 12 czerwca 1941 roku. Tak zginął tłumacz i przyjaciel Rilkego, jednego z największych mistrzów mowy niemieckiej, autor pięknej, pełnej uwielbienia książki o jednym z największych kompozytorów niemieckich - Beethovenie. Nikt jak on nie odróżniał dwóch rzeczy: dzikości narodu niemieckiego w jego polityce i w periodycznie nawiedzającym go szaleństwie wojennym od pracy twórczej tych duchów wybranych, które wchodzą do kultury ludzkiej jakby protestem przeciw swemu pochodzeniu i środowisku. Nie pamiętam, czy ktoś wcześniej tłumaczył w Polsce poezje Rilkego, może nie Hulewicz wprowadzał go do naszej literatury, on jednak dał go poznać najpełniej. Spod jego pióra wyszły w języku polskim: "Księga obrazów", "Elegie duinezyjskie", "Księga godzin", antologia pt. "Wiersze nowe". Pracując nad tymi przekładami nawiązał osobistą znajomość, która przerodziła się w przyjaźń z umiłowanym poetą, odwiedzał go, przebywał w jego domu w Szwajcarii, wymieniali częste listy. Ta korespondencja jest niepospolitym zjawiskiem w naszych stosunkach literackich. W wydaniu Insel Verlag, gdzie są również przytoczone urywki listów Hulewicza, Rilke odpowiada swemu przyjacielowi nieraz obszernymi traktatami z zakresu filozofii sztuki, a mówi i o takich rzeczach, jak wykłady Mickiewicza w Coll~ege de France, dzieła Wincentego Lutosławskiego, "Żywe kamienie" Berenta, pojawiają się imiona Słowackiego, Norwida. Hulewicz nie poprzestał na samej poezji Rilkego, dał nam również poznać jego prozę, tak dziwną i wzruszającą w "Malte". Ta książka zrobiła na mnie wielkie wrażenie i gdy dziś o niej myślę, czar jej stronic łączy się w pamięci z dniem, w którym poznałem osobiście Hulewicza, ponieważ oba te fakty - lektura przekładu i spotkanie z tłumaczem - zaszły w tym samym czasie. Było to w Wilnie, dokąd przyjechałem na zaproszenie tamtejszego oddziału Związku Literatów, którego Witold Hulewicz był wówczas prezesem. Miałem odczyt na jednej ze "śród literackich", pamiętnej dla mnie i z tego powodu, że tam po raz pierwszy opracowałem w zalążku to, co z biegiem lat urosło do tomu pt. "Alchemia słowa". Zaprzyjaźniliśmy się z Hulewiczem od pierwszego dnia, do późna w noc przesiadywaliśmy na długich rozmowach w celi Konrada, gdzie Hulewicz kazał dla mnie wstawić łóżko, dając mi spędzić dwie noce wśród ścian, które pamiętały więzienie Mickiewicza i znalazły swą nieśmiertelność w "Dziadach". I w naszych rozmowach był obecny Mickiewicz, była obecna i Polska z patosem jej dziejów. Któż mógł przewidzieć w owej dobie szczęścia, że gospodarz tego spotkania w dziesięć lat później znajdzie się w szeregach męczenników polskich! Niebawem Hulewicz przeniósł się do Warszawy i objął w Polskim Radio stanowisko kierownika literackiego. Nasze stosunki zacieśniły się do codziennego obcowania, mogłem patrzeć, jak wybornie prowadził dział sobie powierzony, ile wnosił inicjatywy, wyobraźni, energii. Był świetnym łącznikiem między literaturą a muzyką i umiał kojarzyć te dwie sztuki w doskonale skomponowanych audycjach. Do najpiękniejszych i najbardziej cenionych należały te, które poświęcił życiu i twórczości Szopena. Nosił się od dawna z zamiarem napisania książki o Szopenie i zarówno te audycje, jak i staranne gromadzenie materiałów, były przygotowaniem do obszernego dzieła. W interesie tej pracy odbył podróż na Majorkę, na kilka dni zamieszkał w klasztorze Valdemosa, gdzie przed stu laty przebywał Szopen z George Sand. W naszej ostatniej rozmowie u Zawistowskiego zapytałem, co słychać z książką o Szopenie. - Jest gotowa, cała już w maszynopisie, wydam, jak tylko wojna się skończy. Maszynopis zaginął i dzieło najbliższe sercu Witolda Hulewicza nigdy się nie ukazało. Sądzę, że wielu jeszcze pamięta owe piękne audycje szopenowskie i równy, spokojny głos Hulewicza komentującego wybrane utwory wielkiego muzyka. Ten głos we wrześniu odezwał się w innej mowie i w innym tonie: Hulewicz przemawiał przez radio po niemiecku do Niemców w tym samym czasie co Starzyński do Polaków, wśród huku bomb i walących się domów. Sam go nie słyszałem, tylko jeden z towarzyszy naszej tułaczki w domu wiejskim pod Kockiem pochwycił strzęp jednego z tych namiętnych przemówień na krótką chwilę: aparat goniący już resztkami sił zużytej baterii dyszał jeszcze, skrzypiał, wreszcie zamilkł i w tych zgrzytach i świstach przepadł ów głos - rozdzierający krzyk nieugiętej Warszawy. Być może jego kaci na Pawiaku, w alei Szucha i w Palmirach pamiętali ów głos i mścili się na bezbronnym w sposób właściwy tym odczłowieczonym istotom. Kiedy dowiedziałem się o śmierci Witolda, przywoływałem go w książkach, które po nim zostały, a które posiadałem w swej bibliotece. Najpierw sięgnąłem po tom "Przybłęda Boży", ofiarowany mi tak jeszcze niedawno z serdeczną dedykacją - poszedł z dymem, jak wszystkie moje książki. Dziś odczytuję "Przybłędę" w cudzym egzemplarzu, ale z każdą stronicą wraca do mnie czas bolesnej zadumy, z jaką pochylałem się nad rządkami liter, na które padał cień tej okrutnej śmierci. Trudno mi jej dotykać chłodnym osądem. Brak mi wszelkiej wiedzy muzycznej, nie umiem ocenić tej książki tak, jakby to mógł uczynić znawca muzyki Beethovena. Lecz poza wszystkim, co może wzbudzić refleksje fachowców - przypuszczam, że tylko dodatnie - jest wielki obszar myśli, uczuć, obrazów, jest czuła i wnikliwa interpretacja człowieka i twórcy, każda stronica drży wzruszeniem. Jest to książka bardziej liryczna, niżby się oczekiwało od biografii, ale w tej biografii fakty zewnętrzne mają mniejszą wagę niż przeżycia duchowe, przeobrażające się w nieśmiertelne kompozycje, i tym się tłumaczy, dlaczego autor tak często schodzi w czas teraźniejszy, zawiesza swe opowiadanie w chwili jakby wyłączonej ze strumienia czasu, nieprzemijającej, jak nieprzemijające jest dzieło, które z niej powstało. W latach, w których Hulewicz pisał "Przybłędę Bożego", rodziły się liczne vies romanĂc~ees, niejedna z nich zdobywała wielki rozgłos, kusząc naśladowców. Żyły one anegdotą, sekretami salonu, jadalni i sypialni, zdarzały się życiorysy wielkich poetów, gdzie wszystko można było wyczytać oprócz dziejów ich ducha i poezji. Należy uznać za niepoślednią zasługę Hulewicza, że nie poszedł tą drogą, kierowany nie ciekawością szczegółów z życia codziennego, ale miłością i podziwem dla geniuszu i sztuki swego bohatera. Na początku rozdziału "Czas solenny" Hulewicz w nagłej apostrofie wzywa poetów, by zamiast własnych osobistych roztkliwień najwznioślejszym wzruszeniem tworzyli ze słów pomniki wielkich duchów i te parę zdań jest komentarzem do jego pracy, do nastroju, w jakim została podjęta i wykonana. Oczywiście, Hulewicz nie pominął ani dat, ani faktów z życia Beethovena, nakreślił również tło jego czasów i ludzi, ale nie zniżył się do plotek i anegdot, z największą troską opracował to, co najważniejsze w życiu twórcy: dzieła i atmosferę duchową, która je wywołała. Każdą wielką kompozycję Beethovena poddał szczególnej analizie tłumacząc na język obrazów mowę dźwięków, najszerzej, z najgłębszym przejęciem uczynił to przy "Missa Solemnis". Ta książka dziwnie się kończy: urwanym zdaniem, pytaniem zawieszonym w próżni, jakby stłumionym okrzykiem. Niegdyś miałem o to spór z Hulewiczem - akademicki spór epika z lirykiem. Dziś ze ściśniętym sercem patrzę na ten znak zapytania, na te kropki, symbole graficzne niedokończonej myśli, dziś inny w nich czai się symbol: widzę mego przyjaciela z zakneblowanymi ustami, przed lufami karabinów, w Palmirach. Jan Parandowski Wstęp autora do drugiego wydania W przedmowie do pierwszego wydania w r. 1927 pisałem między innymi: Nie ma w tej książce, zakończonej w dniu dziesiątym września 1926 roku, intencji dorzucenia nowego przyczynku do bogatej "literatury beethovenowskiej", lecz niemniej prawda opiera się na wiedzy o bohaterze, podczas gdy zmyślenie nigdzie nie narusza dat ani zdarzeń historycznych. Słowa wypowiadane przez osoby, wszędzie tam, gdzie są dosłownie z historią zgodne, zaopatrzono w cudzysłów. Tak więc w pamiętniku Fanny del Rio fragmenty cytowane odróżniają się cudzysłowami od fragmentów fikcyjnych, stwarzających pomosty w imię prawdy poetyckiej. Głównymi źródłami były dla autora: uczona i fachowa monografia Pawła Bekkera, nowsze i znakomicie pogłębione dzieło Gustawa Ernesta, dokumenty wydane przez Alberta Leitzmanna, prócz tego Thayer, Frimmel, Schindler i Nottebohm. Pierwszym wszakże i najistotniejszym źródłem były dla niniejszej książki, prócz listów Beethovena, jego "Dzieła wszystkie". Odę "Do Radości" Fryderyka Schillera przełożyłem w formie uwzględniającej wymagania śpiewacze. Do tych słów, napisanych dwanaście lat temu, pragnę dodać kilka nowych. Pierwsze wydanie, wypuszczone w świat w czasie, kiedy bynajmniej nie było jeszcze "mody" na tak zwane powieści biograficzne, rozeszło się nadspodziewanie prędko, mimo że nie zaskarbiło sobie życzliwości tej części prasy literackiej, która chce być uznawana za barometr naszej opinii artystycznej. Rzeczowe oceny i uwagi innych krytyków, jako też własny dystans zdobyty w ciągu lat, podyktowały autorowi znaczną ilość poprawek i uzupełnień w niniejsszym drugim wydaniu. Ze wszystkich oddźwięków, jakie znalazła ta książka, najwyżej ceni sobie autor echa ze strony licznych nieznajomych czytelników. One to są dla pisarza koniecznym a miłym sprawdzianem proporcji między intencją książki a jej oddziaływaniem. W. H. Święty Franciszek, gdy oślepł, napisał hymn do Słońca. Dopiero gdy oślepł... Tony budziłaś w dziecku,@ zanim słów nauczyłaś pisanych,@ w muzyce pierwszą nawiązałaś łączność@ wzajemnego zrozumienia.@ Na klawiaturze dobre Twoje ręce@ z moimi się splotły@ w pierwszym ślubie sojuszu.@ Dzisiaj, gdy słabe są,@ kładę w nie książkę,@ której Ty pierwsze posiałaś ziarna;@ niczyja jest - tylko Twoja - Matko.@ Czas burzy Rozmyślam nad nieprzejrzanymi obszarami, które nazwy nie mają żadnej, a tylko dla naszych uszu i naszych pojęć noszą nazwę złożoną z dziewięciu głosek jego imienia - i lęk przeze mnie idzie jak dreszcz. Pniemy się z mozołem pod górę. Każdy krok jest chwiejny, a lada kamyk wytrąca nas z tej drobiny równowagi. Wchodzimy w pierzyniastą gęstwę chmury, która jest jak świat i szczyty przesłania. Czujemy jej mokry oddech na rękach i w nozdrzach, smak jej mamy na języku. Otuliła nas, a widzialny świat skurczył się nam do wymiaru wyciągniętego ramienia. Idziemy wyżej, kierując się tętnem krwi, bladymi głosami tych, co wyszli wcześniej, i rozumem, który nas teraz opuszcza zupełnie. Cóż on nam powie? Co nam pomoże, jeśli w tak jedynej chwili odezwie się przemądrzale, że ta góra nazywa się tak, a owa chmura ma owakie składniki! Cóż to wszystko, gdy za nami cicho rośnie przepaść? Co to znaczy, kiedy potrącony kamień gruchnie o skały echem kilkakrotnym, w słabnących dudnieniach zamrze, ale tam leci dalej, prędzej, bez końca i zawsze? Cóż my wiemy o ukrytych w tej chmurze gniazdach gromów, na które natknąć się nagle możemy w cztery oczy, a cofnąć się nie ma jak, ni dokąd... I po pierwszych buńczucznie zdobytych turniach, jakie my pojęcie mamy o dalszych, dziesiątych i setnych, ile ich jest w przestrzeni i czy w ich sferze jeszcze się oddycha? Naszą własnością są tylko sprzeczności, rozterki, walki skłóconych sił, krzyki dążenia i przekleństwa nieosiągnięcia. Oto czym rozporządzać umiemy w rozumie. A gdy nagle jest jeden, który sprzeczności unicestwia, z rozterek tworzy doskonałość, a z walk stawia pełnię, już go nie rozumiemy. Bo on w istocie tam rządzi, dokąd my nie sięgamy. Kto stara się wzrok skierować w jego stronę, ten nieraz tak stromo napinać musi spojrzenia, że pada nagle rażony. Któż z nas mógłby ujrzeć, jak zniża się gęstwa chmury nad czoło takiego Adama i dobrotliwie palcem trąca jego rękę, wzniesioną z niemocy, i daje pomazanie elektrycznej iskry ducha! W takiej chwili milczenie zaślubia samotność. Ziemia w najświętszej komunii wzbiera falą ekstazy. Pod skromną postacią ludzką i śmiertelną przyjęła żywą iskrę Bożą, przybłąkaną jak wędrowna gwiazda. Poczęła się jedna wysoka twórczość. Zrodził się człowiek boski. Wstrzymały się na jedno mgnienie wszystkich gwiazd obroty, wsłuchane w szmer zapłodnienia swojej myśli na nowe wieki. Śluby milczenia z samotnością. Samotny był prawdziwie. A miał duszę taką, która umie i chce gładzić ludziom włosy, patrzeć im w oczy z dobrocią, która pokoju pragnie i pokój czyni. Tylko przyszedł, jak każdy wielki, nie w porę. I dlatego był konieczny. A samotność tę stworzyła, jak mniemał, zawiść losów, którymi był smagany, umocnił ją cień trwałej choroby, który murem przegrodził mu ziemię - na szczęście jego ducha. Bo ten duch musiał być samotny, tak przerastał nie tylko swój czas, ale dotąd w cieniu pogrąża epokę między nami a czasem jego życia. Oto nieubłagana konieczność, zagadka wiecznych tarć. Oto potężne mądre prawo, stwarzające równowagę twórczej woli z ziemską niemożnością. Przyszedł daleką drogą, przez Bacha i Haydna. Ale już w pierwszym etapie drogi wyzbył się wszelkich rodowodów. Miłość i boska tęsknota łączy go z nimi; ale tam gdzie Haydn niewyraźnie przeczuwał i w pierwotnej sile swej muzyki szukał i pytał i nieśmiało się buntował, tam gdzie wielki Bach w potędze rytualnej modlitwy widział Boga na grzmiących tumanach organowych unoszącego się gdzieś w górze - on od zagadki wyszedł, gestem tytana rozwalił bramę, siebie cisnął, przełamał - i stanął wobec Boga twarzą w twarz, w samym sobie. Starego Zakonu Muzyki nie zburzył, ale wywyższył go Nowym Przymierzem. I oto staje się wielkim błogosławiącym, dobrym bogaczem, co rozdaje przez wieki. Imię jego - to nic, tylko kształt dla naszych wyobrażeń. On sam stoi bez imienia, żywą rzeźbą wryty w każdą zasłuchaną duszę. Anegdota jego życia - zwodnicza bajka, pokrywająca wielkie misteria. Tajemnica jego, wielka tajemnica - to niebywałe spięcie dwóch biegunów życia - Bólu i Radości; czyn jego: napięcia dwóch tych biegunów kosmiczne wyładowanie w sile zwartego pioruna. Poczęło się to życie pośrodku bólu, mroku i duszności. Zjawiło się tak nieprzygotowanie, tak blado, że on sam chwili swego przyjścia oznaczyć nie umiał, a pytany, mylił się o dwa lata. Dziad Ludwik van Beethoven, emigrant holenderski, dostojna postać patriarchalna i duchowy ojciec swego wnuka_imiennika, któremu przekazał wielką część przymiotów duszy i charakteru, umierając (1773) zostawił niegodnego syna Jana i godnego wnuka Ludwika, naówczas trzyletniego. Dziad, jak i liczne grono jego przodków, zaprzedał duszę sztuce. Bo i malarzy znajdziesz w poprzednich generacjach i rzeźbiarza, i muzyka. A liczne małżeństwa z córami malarskiej Holandii przyczyniły się znacznie do zamiłowań artystycznych tej rodziny, która dopiero w roku 1733 znalazła stałe siedlisko w nadreńskim mieście Bonn. Próba atawistycznych dedukcyj mogłaby wykazać w największym Beethovenie niejeden pierwiastek o krwi pokrewnej z niderlandzką płaszczyzną, jej czarnymi mokradłami, jej morskim bezmiarem i niesłychaną sztuką. Syn zatem Ludwika, osiadłego w Bonn w charakterze nadwornego "muzykanta" elektora księcia, Klemensa Augusta, z roczną pensją czterystu reńskich guldenów, niegodnym był synem. Słaby talent miał ów rozleniwiony trzpiot, który wolał wycieczki w wesołej kompanii od żmudnej pracy szkolnej i śpiewów w mrocznej kaplicy. W dwudziestym czwartym roku jego życia ojciec napisał petycję do księcia z prośbą o przyznanie synowi stałej pensji, "jako że przez lat trzynaście bez wynagrodzenia głosem swoim prześpiewał sopran, kontralt i tenor, a i do skrzypiec pojętnym się okazuje". Z dochodem stu talarów rocznie stwarza Jan ognisko rodzinne, poślubiając Marię Magdalenę Laym (z domu Keverich), młodą wdowę po kamerdynerze elektora trewirskiego, córkę naczelnego kuchmistrza na zamku Ehrenbreistein. Niewiasta o cichej, ofiarnej duszy, jedna z tych, które są stworzone do długich, bolesnych dni ciężkiego żywota, do dławionych, przez nikogo nie widzianych łez, do ciężkiego obowiązku rodzenia nowych żywotów i wiecznego ich żegnania. U boku zwierzęcego opoja nabiera wszelkich znamion męczennicy. I taką ją widzi syn: z głęboką zmarszczką wiecznego smutku na czole, co nie śmiało się nigdy, z duszą jasną i cichą. Mówi jej nieraz syn, że tylko w niej ma zwierciadło swoje, że cichy jej profil poniesie z sobą na zawsze przez życie całe... A Jan tymczasem, kurcząc dochody, na trunek wydaje skąpe talary i u księcia łaskawcy żebrze faworu i grosza. W tej atmosferze przychodzi na świat Ludwik van Beethoven. Pierwszych kroków uczyły go brutalność i człowiecze zwierzęctwo. Wśród ciosów krzepnie na zewnątrz już w chłopięcych latach i staje się opiekunem własnego ojca. Do bezwzględności życia przywyka wcześnie i tylko tak niesłychana potencjalność przedrzeć się mogła bez szwanku przez zgniły opar rodzicielskiego pijactwa, przez powabną błyskotliwość laurów "cudownego dziecka", przez ordynarność fałszywych metod pedagogicznych. Od wczesnych lat zwrócony ku nieznanym głębiom, przeocza nieznaczne szczegóły życiowe i niekiedy przy tym skronią uderza o wystające stwardniałości zwyczajów. Stąd poczytywany bywa za roztargnione, nieokrzesane dziecko. Ale oczy ludzkie mimo to wcześnie dostrzegają w nim coś nadnormalnego i mówią: "talent!". Grywanie na akademiach, żebranie o łaskę książąt, dbałość o zarobki - oto sposoby łatwo mogące zasypać popiołem krynicę u samego początku. Od czwartego roku życia wyzyskuje ojciec niezwykły talent dziecka jako źródło dochodu, przewrotnie zapatrzony w karierę cudownego dziecka - Mozarta. Wiele opowiadano o tym wśród znajomych, jak widzieli nieraz Ludwika, "małe chłopię na ławeczce stojące przed fortepianem, nieubłaganą surowością ojcowską tak wcześnie do niego przykute". To wszystko nie skoślawia. To sobie tam którąś drogą mizernie się toczy, a chłopię tu jest i w siebie wpatrywać się poczyna z rozkoszną ciekawością. Już pierwszy zjawia się pedagog i podnieca pierwsze gorączkowo w duszy wibrujące struny. "Rzadko Pfeiffer na flecie grał... Kiedy wszelako grał, a Ludwik na klawikordzie mu przygrywał, to na ulicy ludzie przysłuchiwali się z uwagą i chwalili piękną muzykę." Ów Pfeiffer jednak, śpiewak i zdolny pianista, zaszczycony w historii muzyki tytułem pierwszego nauczyciela Beethovena, przez ucznia swego w późniejszej nędzy wspomagany pieniężnie, w świetle prawdy nie okazuje się godnym tego miana. Raczej był dzielnym towarzyszem pijackim ojca - i dowiadujemy się, że kiedy nieraz po nocnej hulance wracali obaj do domu, wyciągali chłopca z łóżka i do rana znęcali się nad dzieckiem, każąc mu grać na fortepianie. Staje więc dziecko najzupełniej bezradne, zamknięte, brwi marszczy i zaciśnięte piąstki kładzie na klawiaturze, którą mu znienawidzić każe ojciec, każe nauczyciel. A z klawiaturą duszyczka związana raz na zawsze. Wściekłe łzy grożą z oczu rozwartych w przerażeniu. W duszy coś rwie i ściska, w duszy coś tęskni, a nie ma ręki, nie ma pieszczoty, nie ma rady. Pierwsze odruchy życia zatruwa gorycz rozterki, trzymająca się zawsze z dala od dzieci, przetapiająca boleśnie tego już_człowieka. Jakżeż mu teraz dzieckiem być, za motylkami hasać i w mirażach radości się nurzać? Radość zachowają mu losy na kres życia. Teraz krzepnie, odgradza się od ludzi i wesołych żartów dzieciństwa. Zbyt wcześnie życie na jego główce położyło ciężką łapę. A nie był taki z natury. Dzieckiem umiał być przecie i niejeden dziki płatał figiel. Teraz już stroni od gonitw i krzyków, a kiedy wątłe ciałko drży przed głosem ojca i katowską ręką, wzrok poprzez okno utkwiony zatapia się w przestrzeń, smutna myśl trzepoce wkoło skroni, a kiedy go ktoś zawoła, nie słyszy. Tak ciężkie a tak cudowne go zaprzątają obrazy! Powiedzieć tego nie można, bo i w ogóle ludzie nie chcą, by do nich mówić. Ale obrazy gwałtowne zaczynają stukać i walczyć o swój wyraz. Więc mówić - po co? Matce chyba - jej cichemu profilowi, który jest dobry i męczeński. Oto lepiej w oknie zabrudzonym siąść w śpichlerzu (ojciec nie zaraz wróci) i w dół patrzeć na spokojny, dobry Ren i na dalekie, sine szczyty Siedmiogórza. Jaki dobry, głaszczący, zawsze równy, nigdy zły, nigdy pijany - Ren. Mówi ojciec Ren: O, zapomnij, zapomnij! Nie myśl o nocach zgiełkliwych i pijanym wrzasku tych, co pędzą cię do sztuki. O poduszce_powiernicy zapomnij, która tyle skrytych, słonych łez wchłonęła. Patrz, jak płynę beztroskliwie, potężnie, łagodnie i wiecznie. Patrz, jak się w mojej fali załamuje grom i brud, i piana. Jak w niej cicho przegląda się księżyc i zrąb milczących gór, a gładka Loreley włos czesze złocisty na skale i nuci odwieczną pieśń żywota twego. I chmurne góry Siedmiogórza oddzwaniają do wtóru. Wysłany w dale wzrok wchłania obrazy i myśli pchają się tłumnie, bezładnie, i ból rozsadza, i rozkosz przenika wszystko - i żadnej rady nie ma, i nie wiadomo, co jest, co być może, co ma być i co będzie. Przyjdzie ojciec okrutny i znowu będzie twardy, ciemny dzień - mój dzień. A potem - jednak coś, jednak inny świt, inna dola i los więcej bolesny, ale wielki, ale mój! W takich momentach zapatrzenia się w Ren, poufnego gadania ze szczytami Siedmiogórza, w takich momentach czasu naprędce wtłoczonego między dwie lekcje z obmierzłymi nauczycielami - jest się nie dzieckiem bitym, ale człowiekiem, nie głupim popychadłem, ale - na wszystkich piorunów błysk!! - czymś małym jeszcze, ale czymś, ale potworkiem godnym uwagi, u_wa_gi!!! Tak rodzi się duma. Straszna, cierpliwa, zacięta duma uciemiężonego ducha. To dobrze, to ma tak być, że się materiał wybuchowy więzi w ciemnym lochu - bo czasu potrzeba, bo to jeszcze przyjść nie może, bo na Boga! wszystkie żyły świata pęknąć by mogły - gdyby przedwcześnie, gdyby... Cicho - cicho... Mimo pozory i mimo złe zakusy otoczenia jednak dobre duchy oszczędziły mu kariery "dziecka cudownego", by go nie uśmiertelnić, by nie zmącić gotowania się w sobie. Wcześniej niż mowa, wcześniej niż pierwsze majaczenia zmysłowej świadomości, jest w nim ton. W domu Beethovenów od czasów dziada muzyki zawsze było wiele. Współczesne rękopisy bońskie barwnie opowiadają o tym: "Corocznie w święto Magdaleny dzień imienia i urodzin pani Beethoven obchodzony bywał świetnie. Z chóru kościelnego pulpity znoszono i baldachim w komnacie budowano, kędy dziada Ludwika wisiał konterfekt, i przyozdabiano liściem i kwiatami. Poprzedniego wieczora "Madam van Beethoven" zawczasu położyć się musiała, do godziny dziesiątej wszystko było zgotowane w ciszy największej. Oto strojenie instrumentów rozpoczęło się, zbudzono panią i pod baldachimem usadowiono na fotelu pięknie przybranym. I rozpoczęła się muzyka cudowna, rozbrzmiewająca w całej okolicy; a kto się do snu ułożył, wraz trzeźwiał i weselił się. Kiedy kończyła się muzyka, nakrywano, a potem jadło się i piło, i skoro wreszcie rozweseliły się głowy i tańczyć im się zachciało, buty zdejmowano, iżby w domu łoskotu nie czynić i w pończochach tańczono - i tak się wszystko w weselu kończyło". Więc były w jego dzieciństwie aksamitne chwile, więc nie mogła mu być obca dłoń matki. Tylko że wcześnie matka odchodzi i młody "wikariusz" przy organach nadwornych staje się ojca swego opiekunem. Skołatana, szamocząca się w niewiadomych mrokach dusza dziecka była zupełnie pozbawiona silnej, ciepłej, dobrej dłoni, która by ją chciała prowadzić i umiała. Po śmierci matki cały ten byt zdany jest na pijaną łaskę głupiego ojca. Tylko najelementarniejszych początków uczy się Ludwik w szkole, a wykształcenia nie otrzymuje żadnego. Za to wysila się ojciec, aby w najmłodszych latach przymusem i surowością bez miłosierdzia z wątłego dziecka wycisnąć takie umiejętności techniczne, które by zadziwiły świat i wzbogaciły kieszeń pijaka. Ojciec, Jan Beethoven, stoi w szeregu najciemniejszych postaci dziejów ducha ludzkiego; jest jednym z tych brudnych narzędzi, które z kryształu obciosują szorstkie powłoki. Niepodatnym, opornym tworzywem był młody Ludwik. Małe rokował nadzieje na młodocianego wirtuoza. Występ ośmioletniego pianisty pod kierunkiem ojca w Kolonii nie pozostawił po sobie wspomnień. Nie pomogło dla większego efektu pomniejszenie wieku dziecka. Nie pomagają później tortury stosowane przez ojca w nauce na skrzypcach i na fortepianie. Ojciec poznaje, że jego wiedzy nie wystarcza na dalsze kształcenie Ludwika - i zaczyna nowym systemem: bezplanowym rzucaniem chłopca w metody coraz to nowych nauczycieli, którzy to tylko mają wspólnego, że w sponiewieranym organizmie artystycznym zgodnie szerzą spustoszenie. Wycieczka Ludwika do Holandii w jedenastym roku życia również zawiodła, przynajmniej materialnie. W tym chaotycznym lesie błędów, uprzedzeń, ciosów i sprzeczności mogła zaiste najbardziej gorzka rozterka szarpać skłócone myśli, skręcać uczucia w piekielny wir zatracenia orientacji i na usta wywołać tragiczne przekleństwo: Dość! Zginąć, byle bez muzyki! Ale w chwili najcięższego zwątpienia pojawia się mądry, pełen zrozumienia i miłości nauczyciel. Christian Gottlob Neefe. I kto wie, czy ten właśnie Neefe nie ma w obliczu tworu Beethovena głównej zasługi osłonięcia skatowanego dziecka przed ostatecznym zgorzknieniem. (W roku 1782 ukazała się, sztychowana w Mannheinie z inicjatywy Neefego, pierwsza kompozycja dwunastoletniego artysty, dziewięć wariacyj na temat marsza Dresslera skomponowanych "par un jeune amateur Louis van Beethoven ~ag~e de dix [!] ans". Robota banalna, szablonowa, zdradzająca niezgrabną rękę adepta.) Neefe to pierwszy nauczyciel. Przynosi dziecku objawienie ewangelii Bacha. Rozumnym wzrokiem i subtelną intuicją ogarnął cały ogrom tkwiących w małym chłopcu, ukrytych, zdeptanych pierwiastków geniuszu. W nim zjawia się uczniowi ta moc dająca nadzieję, której nie dawał mu nikt, ta mądra i świadomie kierowana dobroć, o której zwątpił, że jest na świecie - ta zdolność męskiego nakierowania, której się poddać nie mógł nigdy przedtem, ta nie zaznana nigdy radość nieskrępowania. Pierwszy rozumiejący przyjaciel, po ojcu Renie pierwszy powiernik gadający głosem zrozumiałym. Sam po dwunastu latach pisał do Neefego: "Dzięki Panu za radę, jakiej tak często zaznawałem przy postępach w mojej boskiej sztuce. Jeśli kiedyś będę wielki, to i Pana w tym będzie udział". A Neefe tak się wyraził o swoim uczniu: "...chłopiec jedenastoletni o wielce obiecującym talencie. Gra bardzo biegle i z siłą na fortepianie, doskonale czyta nuty i, chcąc rzec wszystko w jednym słowie: gra przeważnie "Das wohltemperierte Klavier" Sebastiana Bacha, które mu do rąk dał pan Neefe. Kto zna ten zbiór preludiów i fug we wszystkich tonacjach (który nazwać można prawie naszym non plus ultra), ten wie, co to znaczy. - Młody ów geniusz zasługuje na poparcie, aby mógł podróżować. Stałby się niewątpliwie drugim Mozartem, jeżeli tak będzie postępował, jak zaczął". "Drugi Mozart" tymczasem jeszcze nie znał pierwszego. Pod kierownictwem nauczyciela pracuje ciężko, twardo i radośnie. Wielkimi latarniami w mrokach pierwszej drogi są mu H~andel i Haydn, marmurowym, nieskalanym pod stopami gruntem: Jan Sebastian Bach. Beethoven, Paraklet Nowego Testamentu Muzyki, w którego wedle słów Hansa B~ulowa wierzyć trzeba tak samo jak w jej Mojżesza - Bacha, korną czcią otacza tę wielką puściznę, z okiem natężonym i skupioną brwią, jak się ogląda nieśmiertelność zjawy. Bardziej młodzieńcza, krucha ciekawość pchała go do Wiednia, a tam jeden był cel: największego ujrzeć i usłyszeć muzyka epoki, spojrzeć mu w oczy i na palce z lękliwym podziwem i może tej ręki dotknąć ustami. W siedemnastym roku życia jedzie do Wiednia, by ujrzeć Mozarta. Grą Ludwika sławny mistrz jest zachwycony i palcem nań wskazuje: "Na tego mi zważajcie, o nim kiedyś w świecie głośno będzie".»* Relacje na temat pobytu Beethovena w Wiedniu są rozbieżne. Nie zostało na pewno stwierdzone, czy Beethoven rozpoczął naukę u Mozarta ani nawet, czy słyszał go grającego. Jak ostrzeżenie brzmi to słowo, jak przestroga, bo to mocarz, co bramy wywalić potrafi i murami zatrzęsie. Przestroga przedziwnie prorocza. Salonowa politura wychowania bezskutecznie usiłuje przylgnąć do cierpkiej skóry młodego Ludwika, mimo że już podrastał zastraszająco. Szkolne wysiłki obywają się bez laurów. Walka z ortografią nawet i tabliczką mnożenia przeciąga się poza ławę uczniowską, daleko w ciężkie, chmurne życie. Dzieckiem rokokowej epoki nie był - nie tworzyła go epoka, ale się pod nim gięła i ustępowała. Epokę wykuwać miał on. Sztuka wybujałego, rozleniwionego estetyzmu, bliska prawdzie tej epoki, obłudnie zabijająca prawdę życia, sztuka romansów berżeretowych i pasteli Watteau, wypieszczona paluszkami metres Króla_słońce, prześliczna i gładka, niemocna i anemiczna, płaska, zewnętrzna, lekko łasząca się wkoło herbów i brylantów. Epoka bogatego tłumu, co utonął we krwi rewolucyjnej. Ów natomiast niósł epokę drugą. Najzupełniej komicznie działa na nas opis kostiumu, w jakim Beethoven przedstawić się musiał na dworze książęcym: "zielony frak, biała jedwabna kamizelka w kwiaty, zielone krótkie spodnie ze spinkami, jedwabne pończochy, pantofle o czarnych kokardach, kapelusz składany pod lewą pachą, szpada u boku i włosy ufryzowane w harcap otoczony lokami". Tak pociesznie wystrychnięto tę postać młodzieńca, krępą, o szerokich barach i śniadej cerze, pochyloną naprzód z głębią szukających źrenic, o czuprynie dziko zwichrzonej i z jasnym, spadzistym, burzami otoczonym czołem. Obraz taki to symbol herosa romantyzmu, co nieopatrznym stąpnięciem zgniótł i strącił ze siebie stulecie szminki, pudrowanych peruk i beztroskiego ślizgania się po miłej powierzchni pachnącego życia. Nauka u Mozarta trwała krótko, przerwana niespodzianie wiadomością o ciężkiej chorobie matki i powrotem Ludwika do Bonn, gdzie najbliższą na świecie istotę zastał na łożu śmierci. W liście do doktora Schadena tak opisuje te chwile: "Matkę jeszcze zastałem przy życiu, ale w najgorszych warunkach; miała suchoty i umarła wreszcie, mniej więcej siedem tygodni temu, po licznych przebytych bólach i cierpieniach. Była mi dobrą, miłości godną matką, moją przyjaciółką najlepszą; o! któż był szczęśliwszy nade mnie, kiedym jeszcze wymawiać mógł słodkie imię "matka", a ono słyszane było - i komuż teraz mogę je wołać? Czy niemym tym, jej podobnym obrazom, które mi moja imaginacja gromadzi?" Stanął u zwłok matki i w tej samej chwili uczuł, że ten pierwszy mizerny skrawek ziemi, który zdobył w krwawym trudzie, usuwa mu się spod wątłych stóp. Ciemna opona opadła na jego horyzont. Pochował w ziemi matkę i został sam. Z duchem rozpętanym pierwszymi burzami szerokiego świata. Z krwią w żyłach po raz pierwszy wzburzoną, kipiącą twórczym wrzątkiem, pobudzoną na dalekiej arenie i rwącą się w chmury. Tam być, w Wiedniu, gdzie jest wielka sztuka, gdzie mitry i korony gną się u stóp fortepianu, gdzie nie trony rządzą, ale tony, nie herby pierwszy mają głos, ale symfonie! Pod młodą czupryną, w rozchełstanym kotłowisku fantazji roją się obrazy zawrotne czynów, orgii muzycznych, majaczy w pierwszym przeczuciu dopowiedzenie tego wielkiego słowa, na które czeka wielki Wiedeń, czeka armia zdumionych książąt, markizów i hrabiąt, czeka szeroki, nieznajomy, a piękny i bohaterski świat! Grać i garściami szarpać strzępy niebios, i mizernym ludziom pod nogi je kłaść, i krzyczeć spazmem radości: Bierzcie, wy niewidomi spadkobiercy kapłanów, królów i proroków! Mam tego kruszcu jeszcze oceany całe, bierzcie chciwymi rękami, nie żałuję wam, starczy na kilka tysiącleci! Ooo! I staję przed cichą, małomieszczańską, żółtą mogiłką matki - rodzonej, mojej, własnej matki, i jakby mnie kto kamieniem ciężkim w mój łeb kwadratowy zdzielił. Stoję cicho nad tą mogiłką, a obok mnie podchmielony ojczyna w odświętnym surducie - i - wybaczcie! - na jedną chwilę zrzekam się odpowiedzialności za wszystko, co mi się pod czupryną wylęgło - i na jedną chwilę nie chcę tworzyć, nie chcę pędzić, nie chcę piorunów wykradać, nie chcę grzmieć, nie chcę - nie chcę...! Jestem mizerny, nędzny, rozczochrany, głupi, zapomniany, okradziony z wysokich haseł Ludwik Beethoven, który nic nie umie, nic nie wie, przypadkowo był w Wiedniu i mimowolnie słyszał mistrza Mozarta - i coś mu się w tej śmiesznej łepetynie uroiło - a sam jest głupi, kanciasty i nic nie wart. Wybaczcie - w tej chwili stoję nad tą ubogą mogiłką i płaczę na chwilę, na chwilę ryczę od płaczu - bo to moja matka - rodzoniuteńka - więcej - bo to matka_brat - matka_przyjaciel - matka_łza - matka_miłość... Opieram się o surdut podchmielonego ojca, który z handlarzem targuje się o cenę matczynej garderoby - i na ten surdut szanowny padają moje pierwsze, twarde łzy. A te łzy są słone, są brutalne, to są ostatnie, zawzięte łzy bardzo dorosłego smarkacza, to są łzy podnieconej bestii, która oto losowi mówi: Koniec! Łez mi więcej nie wyciśniesz!! Na całe życie zamykam się i ani łzy więcej nie uronię. Że życie będzie kamienne, wiem; że życie będzie długie, wiem; że życie będzie nieraz blednąć od bólu, wiem - i że ja mniej twardy od życia i od ciebie, losie, nie będę - też wiem. Tymczasem ostatni raz, głośno, publicznie, bez wstydu płaczę i opar moich łez miesza się z wyziewem ojcowskiej wódki. Został sam. W pustym sklepieniu jego piersi jeszcze się gruz osypał głucho, poszarpane wichurą drzewa nad głową sterczały nieruchomo. Zaległo milczenie nic nie mówiące, pustka ciszy. Rozpoczęty śpiew bohaterski urwał się nagle, boleśnie. Zwisały krwawe ścięgna potarganych węzłów, brutalne i brzydkie. Otwarła się w całej nagości wyszczerzona nicość i w oświetleniu prawdy odsłoniła przeraźliwą odległość tamtych dni, tamtych wzlotów. Człowiek robi się mały. Wtłacza w siebie gwałtem niesforne chęci szybowania, sam siebie za rękaw ciągnie i pchać się nie pozwala natrętnie między mistrzów. Człowiek mówi sobie w oczy prawdę: świadomość niedorośnięcia bierz na siebie pokornie i podźwigaj się z nią jeszcze przez lat kilka, a może kiedyś godnym się staniesz rozwiązania rzemyka - tamtym - w Wiedniu... Żal jątrzący chwycił go za gardło. Nawiedziła go ciężka choroba duszy. I w piersi osadził się pierwszy kieł choroby fizycznej. "Los tutaj w Bonn nie jest mi łaskawy". ................. W tym czasie Ludwik jeszcze nie ukończył siedemnastu lat życia. Powoli z mroku wyłania się nowa, blada zorza. Serce, które ze śmiercią matki dla niego bić przestało, odnajduje w przyjacielskim domu Breuningów w Bonn. Rodzinę tę, skupioną w serdecznym kole najszlachetniejszych tradycji, poznał jeszcze za życia matki przez przyjaciela swego, studenta medycyny, Franciszka Wegelera. Młoda wdowa z czworgiem dzieci młodszych od Ludwika przyjęła go jak syna. W dorobku kompozytorskim miał wówczas już szereg utworów, między innymi trzy sonaty fortepianowe. W domu Breuningów bywa zrazu tylko jako nauczyciel muzyki panny Eleonory i dziesięcioletniego jej braciszka. Płatne swoje powinności spełnia wzorowo, jak zawsze nachmurzony i małomówny. W owych czasach były jeszcze pałace, w których szlachectwo duchowe dorównywało barwie krwi. Atmosfera przepychu, wypieszczonych rączek i wytwornego rozleniwienia łączyła się w dzisiaj dla nas już nieprawdopodobny akord z najżywszą ruchliwością umysłów, z przestrzennością zainteresowań kulturalnych i z ambitnym kultywowaniem sztuk pięknych. A wskroś komnat tchnąca ciepła, powiewna dobroć, uosobiona w łagodnej sylwetce pani tego domu, smutnej pani, serce we własnej osobie, słodycz chodząca. Szczodrze rozsypywany czar kobiecości. W domu tym, z zapartym oddechem, w ciasnym, aksamitnym kolisku wieczornej lampy, gdy przez otwarte wiosenne okno blade ćmy wnoszą ciężką woń obwisłych kiści bzu, czytuje się na głos poezje Lessinga i Klopstocka. Tu w pochmurne, słotne dni roni się łzy nad nieśmiertelnym, stokrotnie umierającym Wertherem. Tu w cieniutkiej porcelanie zapijanej kawy barwami tęczy załamują się słodkie rymy liryki Mathissona i Ossjanowe fantazje. Plutarch szerokim gestem dłoni odsłania misteria wielkich żywotów. Szekspir przemożnym głosem skanduje samą treść bytu. Poszmery oceanów biją wieczystym rytmem o flanki tułaczej nawy odysejskiej. "Plutarch zaprowadził mnie do rezygnacji" - to słowo o Plutarchu, wiele lat później skreślone ręką Beethovena, jest pomnikiem dla pani Breuning. W jej to domu znalazł ciepło, pogodę i miłość, z dniem śmierci matki wygasłe dlań w rodzicielskim ognisku. Ale znalazł jeszcze więcej. Były to czasy, kiedy wszelakiego autoramentu artystów często traktowano po salonach jak uświęconych dostawców wzruszeń, lejbmedyków do zastrzykiwania poetycznych dawek i artystycznych uniesień, których miejsce jest przy drugim stole czeladzi pałacowej, na łaskawym prawie chlebie wśród subtelnie klasyfikowanej hierarchii, poniżej kamerdynerów, powyżej gminu kuchennego. Mozart sam tej osobliwej delikatności pewnych domów magnackich niemile doświadczył na swej ambicji. Beethoven z krnąbrną swoją, szorstką naturą, deptaną bezustannymi upokorzeniami we własnym domu i w przedpokojach książęcych - u pani radczyni poczuł się otulony nieznaną słodyczą i czymś, co mimo jego lat chłopięcych było chodzeniem na palcach dokoła jego sztuki. A poza tym wszystkim pani domu, rada przyjaźni, jaka zacieśniać się zaczęła między młodym muzykantem a jej dziećmi, umiała w sprytny a kochany sposób wygładzać obyczaje i przytępiać ostrości "narowistego, nieuprzejmego chłopaka". Tak uświadamia się w nim stopniowo poczucie godności ludzkiej, odnajduje się pierwsza nić spólnoty z tym obcym stadem ludzi, co mu jeno krzywdę czynili. Powoli, mgławicowo, tworzą się lekkie zarysy zaufania, umiejętności przemówienia do człowieka bez wstępu, patrzenia na bliźniego nie spodełba - zarysy szczerości i prostoty. Wyhuczały się czasy trwożliwego tulenia głowy w barki. Teraz nad wieczorem otworzy się niecierpliwie fortepian, w najciemniejszym rogu czerwonego salonu z chłopcem u kolan zasiądzie smutna pani Breuning, a bliżej o ciemną taflę fortepianu wsparta Eleonora. I zacznę grać, co mi spod pióra wyszło ostatniej nocy przy drganiu nerwowych świec. I gram serdecznie, bez ochrypłych spółdźwięków przepitego gardła, bez zazdrosnego poszmeru mizerniejszych rywali, bez szelestu jedwabiu i najjaśniejszych żabotów... I w trakcie przerywam, mówię, tłumaczę - a czerwień sączy się oknem na jasny warkocz dziewczyny - i gram znowu - a w tej chwili widzę, że wcale nie umiałem wczoraj skomponować tego, co chciałem... Usnął u kolan beniaminek i na dywan pochylił rudawą główkę. Potem chcę wyłożyć smutnej pani, jak mało ta triolami podcieniowana kantylena powtarza z tego, com wczoraj widział w rozżarzonym koniuszku czarnego knota świecy - i trzymając pedał na basowej fermacie, pochylam się ku błyszczącym z głębi czarnej groty źrenicom smutnej pani. A ona poruszyła się zwiewnym szeptem: - To jest takie dziwne, Ludwiku, takie dziwne... Smutny zewłok ojcowski w biały dzień wysypia ostatnie pijactwo. Cisza jest, a o mętne szyby tłucze się wielka niebieska mucha, której śpieszno na rozbrzęczony świat. Łoskoty na schodach w domu tym są najzupełniej niezwykłe. Wychodzimy w sień, na zakręcie ciasnej klatki schodowej widać troje, czworo pleców zgiętych w tragarskich sznurach. Dźwigają ze stękiem ciężar niemały, o ciemnych konturach. Nagła myśl kojarzy się z dotkliwą reminiscencją trumny matczynej. Oczy się mrużą... tak ją tu wynosili... ale w dół - a teraz: pod górę. Już są. Boże wielki! Gdzie? Dokąd? Z trumny robi się fortepian. Prawdziwy, ciemnozłoty, nowiuteńki. Od kogo? (Fortepian...!) Pan jeden młody kupił, a mówił, że z polecenia księcia elektora... Dla nadwornego muzykanta pana Ludwika van Beethovena... Hrabiowski miał na palcu herb... Odchodzą. Stare, żółte, kochane pudło dziada Ludwika w dalszy poszło kąt - nowiuteńki łaskawca rozpanoszył się aż miło. - - - Waldstein! Ten poczciwy łotr fortepian mi przysłał!! - A gdy się go spotkało: - Słuchaj! Skąd to? Miesza się tak wyraźnie, że już wiem. - Co? Fortepian? Nic... nie wiem. Nie ściskaj mnie tak! I odchodzę zbolały, szczęśliwy, zły. I pędzę do nowiutkiego tronu. Jak tu się gniewać na tego Ferdynanda? Czy te dziwne ostatnie łaski elektora, te nieprzewidziane gratyfikacje, te honoraria dodatkowe - czy to... czy to...? Takiż miałby to być łgarz wierutny? Tego samego wieczora, gdy ojciec w szynku był, na nieskalanej, anielskiej drabinie Jakubowej przeczystych klawiszów przez dobre dwie godziny wyczyniałem tak dzikie szaleństwa, że mi się zbiegowisko pod oknami zleciało i byłem potem zły sam na siebie. Smutna pani na pewno by się gniewała, że znowu jestem narowisty. A ten Waldstein... Przyjechał do Bonn na odbycie nowicjatu Zakonu Rycerskiego. Gra na fortepianie znakomicie, komponuje też - pożal się Boże co prawda - serdeczna dusza, serce jakich mało. Wciąż improwizować mi każe i, jak posiwiały mistrz, tematy zadaje. Na Wiedeń ustawicznie namawia. Entuzjasta muzyki, szczery przyjaciel. I fortepian - to na pewno on mi przysłał... Przyznać się nie chciał - a kiedy groziłem napisaniem skryptu dziękczynnego do elektora, to mi Ferdynand "odradzał", to mi tłumaczył, że "nie lubi" elektor tego rodzaju manifestacji, że to już "on sam zrobi" na najbliższej audiencji. Do Wiednia codziennie namawia, abym jechał. Mówi, że się guldeny znajdą, że "dopiero w Wiedniu" - gdzie jest wielki Mozart, gdzie jest muzyka nie taka jak w naszej zagrodzie - że tam dopiero "zabłysnę", pokażę, co to znaczy grać. Nie wierzę... Chyba już pojadę. Bo to jednak - Wiedeń... .......... Ferdynand hrabia Waldstein w kilkanaście lat później zaszczycony został monarszym rewanżem, dedykacją na czele jednego z największych dzieł BeethoĂvena, "Sonaty C_dur" op. 53, do której na zawsze przylgnęło miano "Waldsteinowskiej". Przyjaźń z Wegelerem, Breuningami, a później i z Waldsteinem przypada na czas rozpoczęcia poważnych studiów muzycznych. Neefe, którego wpływy i zakres pracy na dworze elektorskim rozszerzają się znacznie, coraz częściej powierza Ludwikowi zastępstwo przy organach, a nawet na próbach w teatrze nadwornym. Już młodocianego adepta wpisano na listę dworskich muzyków. Aż zmieniły się nagle stosunki w stołecznym Bonn, kiedy w roku 1784 umarł elektor Maks Fryderyk. Trupę teatralną zwolniono, całą rzeszę artystyczną opanowała trwoga na myśl o niepewnej przyszłości, a nad losami Beethovena zawisł znak zapytania. Panowanie objął najmłodszy syn Marii Teresy - Maksymilian Franciszek - i wnet rozproszył obawy swoich poddanych. Zyskali w nowym władcy jednostkę o szerokim widnokręgu i wysokich aspiracjach kulturalnych: podniósł naukę, zreformował oświatę, stał się potężnym i mądrym protektorem sztuki, nade wszystko muzyki orkiestralnej, której kult szybko rozprzestrzenił się wśród szerokich warstw mieszczaństwa. Dwór nadawał ton subtelnej, estetycznej wytworności. Piękne nadreńskie miasto przeżywało swój złoty wiek. Z tych czasów znany jest żart muzyczny, na jaki pozwoliło sobie chłopię przy organach w czasie wielkopostnych śpiewów. Wykonywano ustępy "Lamentacyj Jeremiasza", oparte w partii głosowej bez przerwy prawie na jednej nucie, urozmaicanej wariacjami akompaniamentu organowego. Beethoven filuternie zapytał solisty, czy pozwoli, że on grą organową zbije go z tropu, że "wyrzuci go z siodła". Ów, pełen pewności siebie, przystał, na co nasz organista rozpoczął tak niezwykłe fantazje, że śpiewak stracił kontenans

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!