Koontz Dean - Złe miejsce

Szczegóły
Tytuł Koontz Dean - Złe miejsce
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

Koontz Dean - Złe miejsce PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd Koontz Dean - Złe miejsce pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Koontz Dean - Złe miejsce Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

Koontz Dean - Złe miejsce Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Strona 1 Strona 2 Dean R. Koontz Zle miejsce The bad place Przelozy l: Miroslaw Koscisk Wy danie ory ginalne: 1989 Wy danie polskie: 1991 Odmienny obraz kazde widzi okoI kazde ucho inny sly szy spiew, A kazde serce, gdy wejrzec gleboko, Ukaze wlasna sromote i grzech. Diably ukry te pod ludzkim przebraniem Na koniec piekiel zasiedla podziemia, Lecz dobroc, przy jazn i milosc powstanie Z dna serca biednego stworzenia. Ksiega Zliczony ch Smutkow 1 Noc by la bezwietrzna i zdumiewajaco cicha, jakby ulica przemienila sie w opuszczona plaze zamarla w oku cy klonu, juz po przejsciu jednej nawalnicy , a przed nadejsciem nastepnej. W nieruchomy m powietrzu unosil sie slaby zapach dy mu, choc samego dy mu nigdzie nie by lo widac.Rozciagniety na zimny m chodniku, twarza ku ziemi, Frank Pollard odzy skal przy tomnosc, lecz nie poruszy l sie, czekajac, az opadnie zen oszolomienie. Zamrugal, usilujac odzy skac ostrosc widzenia. Mial wrazenie, ze gdzies wewnatrz jego oczu trzepocza niezliczone welony . Zaczerpnal gleboki haust chlodnego powietrza, odnajdujac w nim won niewidzialnego dy mu i krzy wiac sie z powodu cierpkiego posmaku. Wokol niego tloczy ly sie cienie, przy wodzace na my sl zgromadzenie ubrany ch w dlugie szaty postaci. Stopniowo wzrok wy ostrzy l mu sie, lecz w slaby m zoltawy m swietle, ktore naply walo gdzies z ty lu, niewiele mogl zobaczy c. Oddalony o jakies szesc czy osiem stop duzy pojemnik na smieci tak niewy raznie ry sowal sie w mroku, ze przez moment wy dal mu sie nieprawdopodobnie obcy , niczy m wy twor pozaziemskiej cy wilizacji. Frank przy gladal mu sie przez dobra chwile, zanim uswiadomil sobie, co to jest. Nie mial pojecia, gdzie sie znajduje ani jak tu trafil. Musial stracic przy tomnosc zaledwie na kilka sekund, bo serce walilo mu, jak gdy by dopiero co uciekal, ratujac zy cie. Swietliki na wietrze... Slowa te przemknely mu przez glowe, ale nie mial pojecia, co mogly znaczy c. Gdy usilowal skoncentrowac sie i wy lowic z nich jakis sens, powy zej prawego oka odezwal sie tepy bol. Swietliki na wietrze... Jeknal cicho. Pomiedzy nim a kontenerem przemknal szy bki, gietki cien. Male, lecz bly szczace zielone oczy popatrzy ly na niego z lodowaty m zainteresowaniem. Przestraszony , podniosl sie na kolana. Wy rwal mu sie mimowolny piskliwy okrzy k, bardziej przy pominajacy stlumione zawodzenie piszczalki niz glos czlowieka. Zielonooki obserwator zniknal. To by l ty lko kot. Zwy czajny czarny kot. Frank stanal na nogi, zatoczy l sie i omal nie potknal o lezacy na jezdni obok niego przedmiot. Ostroznie pochy lil sie i podniosl go: torba podrozna, wy konana z miekkiej skory , zapakowana do pelna i zaskakujaco ciezka. Przy puszczal, ze nalezala do niego. Nie mogl sobie przy pomniec. Z torba w reku podszedl niepewny m krokiem do pojemnika i oparl sie o jego przerdzewialy bok. Obejrzawszy sie spostrzegl, ze znajduje sie pomiedzy rzedami czegos, co wy gladalo na jednopietrowe, ozdobione sztukateria domy czy nszowe. Wszy stkie okna by ly czarne. Po obu stronach, zwrocone przodem do kraweznika, na zadaszony ch parkingach staly samochody mieszkancow. Stojaca na koncu ulicy latarnia rzucala dziwna, zolta poswiate, bardziej przy pominajaca oswietlenie gazowe niz swiatlo zarowki elektry cznej. Jej blask by l zby t slaby , aby odslonic szczegoly okolicy , w ktorej sie znajdowal. Kiedy juz uspokoil przy spieszony oddech, a jego tetno wrocilo do normy , uswiadomil sobie nagle, ze nie ma pojecia, kim jest naprawde. Znal ty lko swoje nazwisko - Frank Pollard - i to by lo wszy stko. Nie wiedzial ile ma lat, z czego sie utrzy muje, skad przy by l, dokad sie udaje i dlaczego. Tak go to zaskoczy lo, ze przez chwile oddech zamarl mu w piersiach, a zaraz potem serce zaczelo tluc sie jak oszalale. Pospiesznie wy puscil powietrze z pluc. Swietliki na wietrze... Coz, u diabla, moglo to znaczy c? Pulsujacy nad prawy m okiem bol przewiercal mu czolo. Goraczkowo rozejrzal sie na lewo i na prawo, szukajac przedmiotu czy widoku, ktory zdolalby rozpoznac - czegokolwiek, co daloby mu punkt zaczepienia w swiecie, jawiacy m mu sie nagle jako calkowicie obcy . Gdy noc nie ofiarowala mu niczego, na czy m moglby sie oprzec, siegnal w glab siebie, desperacko szukajac czegos znajomego. Jego wlasna pamiec okazala sie jednak jeszcze ciemniejsza niz ulica, na ktorej sie znajdowal. Stopniowo zaczal sobie uswiadamiac, ze zapach dy mu oslabl, a na jego miejsce pojawila sie slaba, lecz przy prawiajaca o mdlosci won gnijacy ch w pojemniku smieci. Smrod rozkladu obudzil w nim my sli o smierci, co z kolei niejasno przy pomnialo mu, ze ucieka przed kims lub przed czy ms, co chce go zabic. Kiedy jednak usilowal sobie przy pomniec, dlaczego i przed kim ucieka, nie mogl dotrzec do wlasciwy ch zakamarkow pamieci. Prawde mowiac, o ty m, ze ucieka, wiedzial bardziej insty nktownie niz na podstawie jakiegokolwiek wspomnienia. Owional go leciutki podmuch wiatru. Zaraz potem powrocila cisza, jak gdy by martwa noc usilowala powrocic do zy cia, lecz starczy lo jej sil zaledwie na jedno drzace tchnienie. Poruszony nim zmiety kawalek papieru z szelestem potoczy l sie po chodniku i zatrzy mal przy jego prawy m bucie. Jeszcze jeden podmuch. Papier odfrunal w noc. Strona 3 Znowu zapanowala martwa cisza. Cos sie dzialo. Frank wy czuwal, ze owe krotkotrwale powiewy mialy swoje zlowrogie zrodlo, ze niosly ze soba grozbe. Nie opuszczala go irracjonalna pewnosc, ze zostanie zmiazdzony przez potworna sile. Popatrzy l w bezchmurne niebo, na ponura i pusta czern przestrzeni i uragliwy blask odlegly ch gwiazd. Jezeli nawet cos sie ku niemu stamtad zblizalo, to nie potrafil tego dojrzec. Noc westchnela jeszcze raz. Ty m razem mocniej. Jej oddech by l ostry i wilgotny . By l ubrany w sportowe buty , biale skarpety , dzinsy i koszule w niebieska krate. Nie mial kurtki, a przy dalaby mu sie teraz. Powietrze co prawda nie by lo lodowate, najwy zej rzeskie, lecz wciaz go przesladowal wewnetrzny chlod - zimny , dlawiacy strach. Nie mogl opanowac drzenia, wy stawiony na chlodne pieszczoty nocnego powietrza, rownoczesnie walczac z rozchodzacy m sie gdzies z glebi ciala zimnem. Podmuch zamarl w oddali. Noc odzy skala swoj niczy m nie zmacony spokoj. Przekonany , ze musi sie stad wy dostac - i to szy bko - oderwal plecy od smietnika. Niepewny m krokiem ruszy l wzdluz ulicy , oddalajac sie od konca szeregu palacy ch sie uliczny ch lamp. Podazal w strone ciemnosci, czy niac to zupelnie bezwiednie, przeswiadczony , ze to miejsce nie jest bezpieczne i ze pelne bezpieczenstwo, o ile mozna by lo je znalezc, znajduje sie gdzie indziej. Wiatr ponownie przy bral na sile, a jego podmuchy przy niosly ledwo sly szalny odglos dziwnego gwizdu, przy pominajacego ply naca z daleka muzy ke koscianej piszczalki. Po przejsciu paru krokow, gdy jego nogi nabraly pewnosci, a oczy dostosowaly sie do mroku nocy , dotarl do zbiegu ulic. Z obu stron ciagnely sie kute w zelazie bramy , osadzone w blady ch stiukowy ch lukach. Sprobowal otworzy c najblizsza furtke. Nie by la zamknieta, a jej jedy ne zabezpieczenie stanowil prosty zatrzask. Glosne skrzy pienie zawiasow wy wolalo gry mas na twarzy Franka, ktoremu pozostawalo ty lko miec nadzieje, ze jego przesladowca nie usly szal tego dzwieku. Teraz bowiem, chociaz w zasiegu wzroku nie by lo nikogo, Frank nie mial zadny ch watpliwosci, ze jest scigany . Wiedzial o ty m rownie dobrze, jak zajac wie o ruszajacy m w pole lisie. W plecy uderzy l go kolejny podmuch, niosac ze soba muzy ke fletu, choc ledwie sly szalna i pozbawiona wy raznej melodii, ale natretna. Przenikala go. Wzmagala strach. Za czarna zelazna brama, po ktorej bokach rosly zarosla i kepy pierzastej paproci, biegl chodnik, prowadzacy miedzy dwoma pietrowy mi domami. Posuwajac sie nim Frank dotarl na prostokatne podworze. Mrok rozpraszaly jedy nie rozmieszczone w przeciwlegly ch koncach placu slabe zarowki, wskazujace przejscie. Drzwi mieszkan na parterze wy chodzily bezposrednio na zadaszona promenade; mieszkania na pietrze mialy drzwi ukry te pod balkonem z zelazna balustrada. Ciemne okna wy chodzily na trawniki, rabaty azalii i sukulentow oraz nieliczne palmy . Na jednej z mdlo oswietlony ch scian ry sowal sie desen z cieni ostro zakonczony ch palmowy ch lisci, a wzor ten by l tak nieruchomy , ze zdawal sie wy rzezbiony w kamiennej okladzinie. W ty m momencie znowu zaswiergotal miekko tajemniczy flet, budzac silniejszy niz przedtem wiatr, ktory ozy wil cienie na scianie. Wsrod rozedrgany ch plam swiatla i cienia zjawila sie na krotko znieksztalcona, czarna sy lwetka biegnacego przez podworze Franka. Natknal sie na inna sciezke, minal jakas brame i w koncu wy padl na ulice, na ktora wy chodzil front budy nku. By la to boczna uliczka, pozbawiona jakiegokolwiek oswietlenia. Tu noc panowala wszechwladnie. Powiew, ktory nadszedl, by l jeszcze dluzszy i silniejszy . Kiedy raptownie sie urwal, a wraz z nim zamilklo zawodzenie fletu, zdawalo sie, ze noc zawisla w absolutnej prozni, jakby oddalajacy sie podmuch zabral ze soba kazda czasteczke zdatnego do oddy chania powietrza. Frank poczul klucie w uszach, jak przy gwaltownej zmianie wy sokosci; gdy ruszy l w strone zaparkowany ch po drugiej stronie ulicy samochodow, powietrze naply nelo gwaltownie z powrotem. Obejrzal cztery samochody , zanim natknal sie na otwarte drzwi. Wslizgujac sie za kierownice forda, rozwarl je na cala szerokosc, aby wpuscic do srodka jak najwiecej swiatla. Spojrzal za siebie na przeby ta przed chwila droge. Spowity w mroku, uspiony dom otaczala martwa cisza. Zwy czajny budy nek, a jednak wy gladal zlowieszczo. Nikogo nie by lo widac. A mimo to Frank wiedzial, ze ktos sie do niego zbliza. Siegnal pod deske rozdzielcza wozu, wy ciagnal wiazke przewodow i pospiesznie uruchomil silnik, dopiero wowczas uswiadamiajac sobie, ze taka umiejetnosc sugeruje zy cie na bakier z prawem. Nie czul sie jednak zlodziejem. Nie mial poczucia winy , a poza ty m policja nie budzila w nim niecheci czy obawy . Prawde mowiac, w tej chwili z radoscia powitalby gliniarza, ktory pomoglby mu uporac sie z przesladowca. Nie czul sie jak przestepca, raczej jak czlowiek przez dlugi czas zmuszony do wy czerpujacej ucieczki przed nieublagany m, zawziety m wrogiem. Gdy siegal po klamke otwarty ch drzwi, gdzies nad nim na krotko rozbly slo bladoblekitne swiatlo i w tej samej chwili eksplodowaly wszy stkie szy by forda po stronie kierowcy . Grad drobny ch odlamkow hartowanego szkla zascielil ty lne siedzenie klejaca sie warstwa. Poniewaz przednie drzwi by ly otwarte, eksplodujaca szy ba nie zrobila mu krzy wdy , niemal w calosci spadajac na chodnik. Zatrzaskujac gwaltownie drzwi, spojrzal przez pusta rame na pograzone w ciemnosciach zabudowania, lecz nie dostrzegl nikogo. Frank wrzucil bieg, zwolnil hamulec i mocno wdusil pedal gazu. Odjezdzajac od kraweznika zaczepil o ty lny zderzak stojacego przed nim wozu. Krotki, ostry zgrzy t gietego metalu przeszy l cisze nocy . Atak jeszcze sie nie skonczy l. Na czas nie dluzszy niz sekunda, nad samochodem ponownie rozbly slo iskrzace, blekitne swiatlo, przednia szy ba na calej swej szerokosci pokry la sie ty siacami drobny ch pekniec, choc nie uderzy l w nia zaden przedmiot. Frank odwrocil twarz i mocno zacisnal oczy , w sama pore, by uniknac oslepienia przez rozpry skujace sie odlamki. Przez chwile nic nie widzial przed soba, nie zmniejszy l jednak szy bkosci - wolal narazic sie na zderzenie, niz ry zy kowac hamowanie i schwy tanie przez niewidzialnego wroga. Deszcz szklany ch okruchow zasy pal jego pochy lona glowe, na szczescie tepe krawedzie bezpiecznego szkla nie zrobily mu zadnej krzy wdy . Otworzy l oczy i mruzac je pod naporem wpadajacego do srodka powietrza usilowal cos dojrzec. Pozostawil juz czesciowo za soba obszar zwartej zabudowy i dojezdzal do skrzy zowania. Mocno zakrecil kierownica w prawo, ty lko nieznacznie doty kajac hamulca, i wpadl na jakas lepiej oswietlona ulice. Gdy wy chodzil z zakretu, na chromach auta, niczy m ognie swietego Elma, zalsnilo szafirowoblekitne swiatlo, czemu towarzy szy la eksplozja ty lnej opony . Nie sly szal strzalu. W ulamek sekundy pozniej pekla druga ty lna opona. Samochod zachwial sie, zjechal nieco w lewo, po czy m zaczal zarzucac od kraweznika do kraweznika. Frank goraczkowo krecil kierownica. Obie przednie opony wy buchly jednoczesnie. Samochodem poteznie zatrzeslo, ale ucieczka powietrza z przednich kol powstrzy mala na chwile sunacy w lewo ty l, co pozwolilo Frankowi zapanowac nad rozszalala kierownica. Takze teraz nie padl zaden strzal. Nie mial pojecia, dlaczego to wszy stko sie dzieje - a jednak w jakis sposob wiedzial. To by lo naprawde przerazajace: gdzies w glebi podswiadomosci dokladnie pojmowal, co sie stalo, czy m jest ta dziwna sila, ktora w zastraszajacy m tempie niszczy samochod. Zdawal tez sobie sprawe, ze szanse jego ucieczki sa raczej nikle. Slaby niebieskawy bly sk... Strona 4 Implozja zniszczy la ty lna szy be. Wokol niego przemknela chmura lepkich, a rownoczesnie klujacy ch kawalkow szkla. Odpry ski uderzy ly go w glowe, uwiezly we wlosach. Frank skry l sie za zakretem, jadac dalej na czterech dziurawy ch oponach. Odglos lopoczacy ch gum i grzechot metalowy ch obreczy sly chac by lo pomimo ry ku wiatru rozgniatajacego mu twarz. Spojrzal we wsteczne lusterko. Noc pietrzy la sie za nim niczy m ogromny czarny ocean, a mrok rozpraszaly jedy nie rzadko rozrzucone lampy uliczne, ktory ch nikly blask przy wodzil na my sl swiatla dwoch rzedow statkow, ply nacy ch w konwoju. Gdy wy chodzil z zakretu, mial na liczniku trzy dziesci mil na godzine. Nie zwazajac na zniszczone opony usilowal przy spieszy c do czterdziestu, ale wtedy pod maska cos zagrzechotalo, wsrod zgrzy tow i piskow silnik zaczal sie krztusic i nie dalo sie z niego nic wiecej wy cisnac. W polowie drogi do kolejnego skrzy zowania swiatla wy siadly lub eksplodowaly - Frank nie wiedzial dokladnie. Choc latarnie rozstawiono w znaczny ch odstepach, rzucany przez nie blask starczal, by zapewnic niezbedna widocznosc. Silnik zakaslal ponownie i ford zaczal tracic predkosc. Nie doty kajac hamulca Frank przejechal przez skrzy zowanie na czerwony m swietle, a nastepnie wdusil pedal gazu do oporu, ale bez skutku. Na koniec posluszenstwa odmowila takze kierownica. Bezuzy teczne kolo obracalo sie luzno w jego spocony ch dloniach. Najwidoczniej opony rozlecialy sie ostatecznie. W zetknieciu z nawierzchnia stalowe obrecze krzesaly snopy zloty ch i turkusowy ch iskier. Swietliki na wietrze... Wciaz nie rozumial, co to znaczy . Poruszajac sie z predkoscia dwudziestu mil na godzine samochod sunal prosto na prawy kraweznik. Frank nacisnal hamulec, lecz predkosc ani kierunek jazdy nie ulegly zmianie. Woz uderzy l w kraweznik, przeskoczy l go, z jekiem rozdzierany ch przez stal cienkich blach scial latarnie, by wreszcie z hukiem zatrzy mac sie na pniu olbrzy miej palmy dakty lowej, rosnacej przed bialy m bungalowem. Nim jeszcze chlodne nocne powietrze zdazy lo stlumic echo uderzenia, w domu rozbly sly swiatla. Frank gwaltownie otworzy l drzwi, chwy cil lezaca na siedzeniu obok skorzana torbe i wy skoczy l na zewnatrz, strzasajac z siebie lepiace sie kawalki szkla. Chociaz nie by lo zimno, poczul na twarzy wy razny chlod, wy wolany przez sciekajace z czola struzki potu. Oblizal wargi i poczul smak soli. Jakis czlowiek otworzy l frontowe drzwi bungalowu i wy szedl na werande. Swiatla pojawily sie rowniez w sasiednim domu. Frank popatrzy l za siebie. Mial wrazenie, ze dostrzega mknacy nad ulica niewielki oblok poly skujacego szafirowo py lu. Dwie przecznice dalej wy buchly zarowki uliczny ch latarni, tak jakby nagle przeply nal przez nie bardzo silny prad. Poly skliwe niczy m lod odlamki szkla z chrzestem opadly na asfalt. Wy dalo mu sie, ze w panujacy ch ciemnosciach widzi wy soka, mglista postac, oddalona najwy zej o przecznice, ktora zmierza w jego strone. Nie by l jednak calkiem pewien. Na lewo od Franka mezczy zna z bungalowu ruszy l biegiem w strone palmy , przy ktorej stal ostatecznie znieruchomialy ford. Cos mowil po drodze, lecz Frank go nie sluchal. Sciskajac torbe zawrocil na piecie i zaczal biec. Nie wiedzial dokladnie, przed czy m ucieka, dlaczego jest tak wy straszony i gdzie moze znalezc schronienie, a jednak mimo wszy stko biegl, bo by l pewien, ze jesli pozostanie na miejscu jeszcze pare sekund, zostanie zabity . 2 Pozbawiony okien ty lny przedzial furgonetki rozswietlaly slabe bly ski czerwony ch, niebieskich, zielony ch, bialy ch i burszty nowy ch lampek kontrolny ch elektronicznego sprzetu inwigilacy jnego. Najwiecej swiatla dawaly jednak dwa ekrany komputerowe, ktory ch miekka, zielona poswiata nadawala temu mogacemu przy prawic o klaustrofobie pomieszczeniu wy glad kabiny lodzi podwodnej.Ubrany w sportowe buty , bezowe sztruksy i brazowy sweter Robert Dakota siedzial na obrotowy m krzesle na wprost dwoch blizniaczy ch terminali. Uderzal ry tmicznie stopa o deski podlogi, a prawa reka radosnie dy ry gowal niewidzialna orkiestra. Na glowie mial zestaw zlozony ze sluchawek stereo oraz malego mikrofonu umieszczonego tuz przy ustach. W ty m momencie sluchal wlasnie One O'Clock Jump Benny Goodmana, doskonalej wersji klasy cznej swingowej kompozy cji Counta Basiego, szesc i pol minuty niebianskiego szczescia. Gdy Jess Stacy jeszcze raz zagral na pianinie temat, a Harry James wlaczy l sie ze znakomita partia na trabke, zmierzajac do najsly nniejszego zakonczenia w calej historii swingu, Bobby nie posiadal sie ze szczescia. Rownoczesnie jednak nie spuszczal z oka obu ekranow. Terminal po prawej polaczony by l mikrofalowo z sy stemem komputerowy m Decody ne Corporation, przed siedziba ktorej zaparkowal swoja furgonetke. Dzieki temu mogl na nim obserwowac, czy m zajmowal sie w biurze Tom Rasmussen w czwartek o 1:10 w nocy - a nie by lo to nic dobrego. Rasmussen odszukiwal i kopiowal jeden po drugim zbiory dany ch zespolu zajmujacego sie projektowaniem oprogramowania, ktory ukonczy l ostatnio nowy i rewolucy jny program Decody ne o nazwie "Czarnoksieznik". "Czarnoksieznik" wy posazony zostal w starannie przemy slane instrukcje wzbraniajace dostepu obcy m: elektroniczne zwodzone mosty , fosy i waly . Jednakze Tom Rasmussen by l ekspertem w dziedzinie komputerowy ch zabezpieczen i nie by lo fortecy , ktorej by nie zdoby l, jesli ty lko mial wy starczajaco duzo czasu. Prawde mowiac, gdy by "Czarnoksieznik" nie by l opracowany w sy stemie komputerowy m odizolowany m od swiata zewnetrznego, Rasmussen dobralby sie do zbioru dany ch spoza murow Decody ne, korzy stajac ze swego komputera i linii telefonicznej. Jak na ironie, od pieciu ty godni pracowal w Decody ne w charakterze nocnego straznika. Zatrudniono go na podstawie rozliczny ch, bardzo przekonujacy ch - a, oczy wiscie, falszy wy ch dokumentow. Dzisiejszej nocy sforsowal ostatnie zabezpieczenia "Czarnoksieznika". Za chwile opusci biuro z pakietem dy skietek, warty ch dla konkurencji grube pieniadze. One O'Clock Jump skonczy l sie. -Muzy ka stop - rzucil Bobby do mikrofonu. Ta slowna komenda spowodowala, ze skomputery zowany sy stem compact-discu przerwal prace, otwierajac rownoczesnie kanal lacznosci z Julie, jego zona i wspolnikiem. -Jestes tam, dziecino? Na swy m posterunku, w samochodzie ustawiony m w najdalszy m kacie parkingu z ty lu biurowca Decody ne, przez sluchawki odbierala te sama muzy ke. Westchnela. Czy Vernon Brown gral kiedy kolwiek lepiej na puzonie niz Podczas tego nocnego koncertu w Carnegie? -A co powiesz o Krupie na bebnach? -Ambrozja dla uszu. I afrody zjak. Muzy ka sprawia, ze chce isc z toba do lozka. -Nie chce. Nie jestem spiacy . Poza ty m jestesmy pry watny mi detekty wami, pamietasz? -Wolalaby m, zeby smy by li kochankami. -Kochaniem nie zarobimy na nasz chleb powszedni. Strona 5 -Zaplace ci - odparla. -Tak? Ile? -Och, w kategoriach chleba powszedniego... pol bochenka. -Wart jestem caly bochenek. -Prawde mowiac, wart jestes caly bochenek, dwa rogale i grahamke - zgodzila sie Julie. Miala mily , gardlowy , a zarazem bardzo seksowny glos. Uwielbial jej sluchac, zwlaszcza przez sluchawki, gdy zdawalo mu sie, ze to aniol szepce wprost do jego uszu. By laby doskonala spiewaczka bigbandowa, gdy by zy la w latach trzy dziesty ch lub czterdziesty ch - no i gdy by miala sluch. Znakomicie tanczy la swinga, ale nie potrafila niczego poprawnie zanucic. Kiedy przy chodzila jej ochota, aby pospiewac wspolnie z utrwalony mi na stary ch nagraniach Margaret Whiting, Andrews Sisters, Rosemary Clooney czy tez Marion Hutton; Bobby , przez szacunek dla muzy ki, zmuszony by l opuszczac pokoj. -Co robi Rasmussen? - zapy tala. Bobby rzucil okiem na ekran z lewej strony , sprzegniety z wewnetrzny m sy stemem kamer strzegacy ch Decody ne. Rasmussen uwazal, ze przechy trzy l kamery i nie by l obserwowany . W rzeczy wistosci sledzili go od kilku ty godni, noc po nocy , rejestrujac wszy stkie jego poczy nania na tasmie video. -Stary Tom nadal przeby wa w pokoju George'a Ackroy da, przy jego komputerze. - Ackroy d kierowal projektem "Czarnoksieznik". Bobby przeniosl spojrzenie na drugi monitor, ktory pokazy wal dokladnie to samo, co Rasmussen ogladal na ekranie komputera Ackroy da. - Skonczy l wlasnie kopiowanie ostatniego zbioru dany ch "Czarnoksieznika" na dy skietke. Rasmussen wy laczy l komputer w pokoju Ackroy da. Rownoczesnie zgasl sprzezony z nim ekran na wprost Bobby 'ego. -Skonczy l. Teraz ma juz caly program. -A to glista. Musi by c z siebie zadowolony - powiedziala Julie. Bobby odwrocil sie ku nadal czy nnemu ekranowi po lewej, pochy lil sie i z uwaga obserwowal czarno-bialy obraz Rasmussena siedzacego przy terminalu Ackroy da. -Sadze, ze sie usmiecha. -Zaraz zetrzemy mu ten usmiech. -Zobaczy my , co teraz zrobi. Chcesz sie zalozy c, czy zostanie na miejscu, skonczy sluzbe i wy paruje dopiero rano - czy tez od razu ucieknie? -Od razu - odparla Julie. - Albo wkrotce. Nie bedzie chcial ry zy kowac schwy tania z dy skietkami. Zniknie, dopoki nikogo tam nie ma. -Nie bedzie zakladu. My sle, ze masz racje. Przekazy wany obraz zaczal podskakiwac, ale i tak widac by lo, ze Rasmussen nadal tkwi na krzesle przy biurku Ackroy da. Jakby nieco wy czerpany , odchy lil sie do ty lu, ziewnal i potarl oczy spodem dloni. -Wy glada jakby odpoczy wal, gromadzi energie - powiedzial Bobby . -Czekajac, az sie ruszy , posluchajmy nastepnego kawalka. -Dobry pomy sl. Przekazal kompaktowemu odtwarzaczowi komende "Muzy ka start" - i w nagrode usly szal In the Mood Glenna Millera. Na ekranie Tom Rasmussen podniosl sie z krzesla. Ponownie ziewnal, przeciagnal sie i przeszedl w poprzek slabo oswietlonego pokoju do duzego okna wy chodzacego na Michaelson Drive - ulice, przy ktorej stal woz Bobby 'ego. Gdy by Bobby przecisnal sie do przodu, do szoferki, prawdopodobnie ujrzalby Rasmussena stojacego w oknie na pierwszy m pietrze, podswietlonego przez stojaca na biurku Ackroy da lampe i wpatrzonego w noc. Pozostal na swoim miejscu, zadowalajac sie ty m, co widzi na ekranie. Orkiestra Millera powtarzala sly nny moty w z In the Mood, za kazdy m razem nieco ciszej, tak ze w koncu niemal zupelnie umilkla... by nieoczekiwanie wy buchnac pelna moca i powtorzy c caly cy kl. W biurze Ackroy da Rasmussen odwrocil sie w koncu od okna i spojrzal w strone zamocowanej na scianie pod sufitem kamery . Zdawalo sie, ze patrzy wprost na Bobby 'ego, jakby swiadomy obecnosci sledzacy ch go oczu. Podszedl blizej i usmiechnal sie. Muzy ka stop - polecil Bobby i orkiestra Millera naty chmiast zamilkla. Zwracajac sie do Julie, powiedzial: -Mam tu cos dziwnego... -Klopoty ? Nie przestajac sie usmiechac, Rasmussen stanal dokladnie pod kamera. Z kieszeni koszuli wy ciagnal zlozony arkusz papieru, rozpostarl go i podsunal przed obiekty w. Duzy mi, czarny mi literami wy drukowano na nim dwa slowa: ZEGNAJ DUPKU. -Na pewno klopoty - powiedzial Bobby . -Jak duze? -Nie wiem. W chwile pozniej juz wiedzial. Cisze nocy rozdarl ogien automaty cznej broni. Sly szal jej loskot pomimo zalozony ch sluchawek, ujrzal tez, jak kule dziurawia sciany furgonetki. Julie musiala pochwy cic odglosy kanonady , gdy z zawolala: -Bobby , nie! Strona 6 -Zmiataj stad, dziecino! Uciekaj! Nim skonczy l to mowic, zerwal z glowy sluchawki i padl na podloge, rozciagajac sie tak plasko, jak ty lko potrafil. 3 Frank Pollard sprintem pokony wal kolejne ulice, przemy kal sie z alejki w alejke, od czasu do czasu przecinajac trawniki przed ciemny mi domami. Na ktory ms z podworzy zaatakowal go duzy czarny pies o zolty ch oczach. Ujadajac i klapiac zebami gonil go az do plotu, a gdy Pollard zaczal sie wspinac, nagle schwy cil go za nogawke spodni. Frankowi serce tluklo sie bolesnie w piersi, gardlo mial rozpalone i wy schniete, bo oddy chajac wciagal otwarty mi ustami ogromne hausty chlodnego, suchego powietrza. Nogi przeszy wal bol. Zawieszona na prawy m ramieniu podrozna torba ciagnela w dol, jakby by la z zelaza, i przy kazdy m gwaltowny m kroku wy woly wala piekace klucie w nadgarstku i stawie barkowy m. A jednak nie przy stanal, nie spojrzal za siebie. Czul bowiem, ze po pietach depcze mu cos potwornego, stworzenie, ktore nigdy nie potrzebuje wy poczy nku, ktore obroci go w kamien, jesli osmieli sie podniesc na nie oczy .Przebiegl na druga strone szerokiej ulicy , opustoszalej o tak poznej porze, i pomknal w kierunku najblizszego zespolu zabudowan. Przez brame dostal sie na podworze, posrodku ktorego znajdowal sie pusty basen ze spekana i pokrzy wiona cembrowina. Najblizsze otoczenie pograzone by lo w ciemnosciach, ale wzrok Franka juz dostosowal sie do otaczajacej nocy . Widzial dostatecznie wy raznie, by ominac niecke basenu. Poszukiwal schronienia. Moze bedzie tu wspolna pralnia, do ktorej moglby sie wlamac. Uciekajac przed nieznany m przesladowca, dowiedzial sie o sobie jeszcze czegos: mial trzy dziesci czy czterdziesci funtow nadwagi i brakowalo mu kondy cji. Rozpaczliwie potrzebowal chwili spokoju, by zlapac oddech - i zastanowic sie. Przemy kajac wzdluz drzwi mieszkan na parterze zauwazy l, ze niektore z nich by ly otwarte, luzno zwisajac na rozbity ch zawiasach. Przy jrzawszy sie dokladniej dostrzegl pokry wajace wiele szy b siateczki spekan, dziury , a nawet powy bijane cale tafle szkla. Trawa na podworzu by la martwa, krucha niczy m stary papier. Zarosla przeksztalcily sie w platanine martwy ch bady li, a obumarla palma pochy lala sie nad nimi nienaturalnie. Osiedle by lo opuszczone i zapewne czekalo na przy by cie ekipy rozbiorkowej. Podszedl do kruszacy ch sie betonowy ch schodow w polnocnej czesci podworza i popatrzy l za siebie. Ktokolwiek... cokolwiek go scigalo, by lo jeszcze niewidoczne. Sapiac wspial sie na biegnaca wzdluz pierwszego pietra galerie i ruszy l od mieszkania do mieszkania, az wreszcie napotkal uchy lone drzwi. By ly wy paczone, zawiasy obracaly sie z trudem, lecz nie robily zby t wiele halasu. Wslizgnal sie do srodka i mocno ciagnac, zamknal za soba drzwi. Mieszkanie by lo prawdziwa studnia cieni, oleiscie czarny ch i nieskonczenie glebokich. Slaba popielata poswiata wskazy wala, gdzie znajduja sie okna, nie dawala jednak ty le swiatla, by rozjasnic wnetrze. Nasluchiwal w napieciu. Cisza by la rownie gleboka jak ciemnosc. Zachowujac ostroznosc, Frank skierowal sie do najblizszego okna, z ktorego widac by lo galerie i podworze. W ramie tkwilo zaledwie kuka odlamkow szkla, za to pod nogami chrzescily i zgrzy taly liczne okruchy . Staral sie isc jak najwolniej, aby nie pokaleczy c stop i uniknac zbednego halasu. Przy samy m oknie zatrzy mal sie i ponownie zamienil w sluch. Cisza. Niczy m lodowata ektoplazma ospalego ducha naply nal do srodka niemrawy strumien zimnego powietrza, podzwaniajac lekko paru wy szczerbiony mi kawalkami szy by , ktore nie zdazy ly jeszcze wy pasc z ramy . Przy kazdy m oddechu z ust Franka ulaty waly w mrok blade pasemka pary . Nie zmacona niczy m cisza trwala dziesiec sekund, dwadziescia, pelna minute. Moze udalo mu sie uciec. Mial wlasnie odwrocic sie od okna, gdy na zewnatrz usly szal czy jes kroki. Dzwiek dobiegal z odleglego konca podworza, od strony chodnika prowadzacego do ulicy . Ciezkie, podkute buty dzwonily o beton, a kazdy krok odbijal sie gluchy m echem od stiukowy ch scian okoliczny ch budy nkow. Frank zamarl w bezruchu, oddy chajac cicho przez usta, jakby w obawie, ze jego przesladowca moze by c wy posazony w sluch dzikiego kota. Po wejsciu na podworze obcy przy stanal. Minela dluzsza chwila, zanim podjal marsz. Chociaz z powodu nakladajacego sie echa dzwieki by ly zwodnicze, wy gladalo na to, ze powoli kieruje sie wzdluz cembrowiny basenu na polnoc, ku ty m samy m schodom, po ktory ch przed chwila Frank dostal sie na pierwsze pietro. Kazdy zdecy dowany , stawiany z dokladnoscia metronomu krok rozbrzmiewal niczy m donosny dzwiek ty kajacego katowskiego zegara, stojacego obok giloty ny , ktory odmierza ostatnie sekundy , jakie pozostaly do wy znaczonego momentu opadniecia ostrza. 4 Dodge, niczy m zy wa istota, jeczal za kazdy m razem, gdy kula przeszy wala jego blaszane sciany . Ran przy by walo po kilkanascie naraz, a zadawano je z tak zajadla furia, ze pociski pochodzic musialy z co najmniej dwoch automatow. Rozplaszczony na podlodze Bobby Dakota usilowal zwrocic na siebie uwage Pana Boga za pomoca zarliwy ch, zwrocony ch ku niebu modlitw. W ty m samy m czasie nieustannie zasy py wal go grad kawalkow metalu. Jeden z ekranow implodowal, za chwile jego los podzielil drugi terminal. Pogasly takze wszy stkie lampki kontrolne, a jednak wewnatrz furgonetki nie by lo zupelnie ciemno; w miare jak jedna za druga opancerzone stala kule walily w obudowe aparatury , z niszczony ch podzespolow try skaly snopy burszty nowy ch, zielony ch, karmazy nowy ch i srebrny ch iskier. Lecialo na niego szklo i kawalki plastiku, drewno i strzepki papieru. W wozie rozszalal sie istny huragan smieci. Najgorszy ze wszy stkiego by l jednak halas. Oczami duszy widzial siebie zamknietego w ogromny m zelazny m bebnie, wokol ktorego ustawilo sie szesciu wielkich motocy klistow, tlukac w sciany jego wiezienia metalowy mi obreczami kol. Wielcy faceci o potezny ch miesniach, by czy ch karkach, zmierzwiony ch, gesty ch brodach i wsciekle kolorowy ch trupich glowkach wy tatuowany ch na ramionach, a nawet - niech to diabli - na twarzach; rosli jak Thor, bog wikingow, lecz o plonacy ch, oblakany ch oczach.Bobby mial zy wa wy obraznie. Zawsze my slal, ze jest to jedna z jego najwazniejszy ch zalet, zrodlo sily . Nie bardzo potrafil jednak wy obrazic sobie, w jaki sposob mialby wy dostac sie z tego piekla. Z uply wem kazdej sekundy , gdy grad kul powiekszal dzielo zniszczenia, roslo jego zdumienie, ze nie zostal jeszcze trafiony . Przy warl do podlogi nie mniej scisle niz dy wan, usilujac wy obrazic sobie, ze jego cialo ma cwierc cala grubosci, ze jest celem o niewiary godnie niskim profilu, ale i tak spodziewal sie, iz lada moment odstrzela mu ty lek. Nie przewidzial potrzeby uzy cia broni; to nie by la sprawa takiego rodzaju. W kazdy m razie nie wy gladala na sprawe takiego rodzaju. Rewolwer kalibru 38 spoczy wal w schowku przy kierownicy , daleko poza jego zasiegiem, co jednak nie martwilo go zby tnio, gdy z z pojedy nczy m rewolwerem przeciwko dwom automaty czny m karabinom nie mial zadny ch szans. Kanonada urwala sie. Po niszczy cielskiej kakofonii nastala cisza tak doskonala, ze Bobby 'emu wy dalo sie, ze ogluchl. W powietrzu unosil sie smrod goracego metalu, przegrzany ch podzespolow elektroniczny ch, spalonej izolacji, a takze... benzy ny . Widocznie ktory s pocisk musial uszkodzic zbiornik. Silnik nadal pracowal na jalowy m biegu, a z pogruchotanej aparatury wokol Bobby 'ego wciaz jeszcze wy skakiwaly iskry . Szanse ucieczki z plomieni by ly o wiele mniejsze niz prawdopodobienstwo wy grania piecdziesieciu milionow dolarow w stanowej loterii. Goraco pragnal wy jsc na zewnatrz, gdy by jednak wy padl z furgonetki, moglby trafic prosto pod lufy automatow czekajacy ch na niego zbirow. Z drugiej strony , jezeli w dalszy m ciagu bedzie tkwil na podlodze w kompletny ch ciemnosciach, liczac na to, ze bez sprawdzania uznaja go za martwego, dodge moze sie zajac plomieniem, niczy m polane benzy na obozowe ognisko, a on sam upiecze sie jak fry tka. Bez trudu wy obrazil sobie jak wy chodzi z wozu i naty chmiast wita go grad kul, jak podskakuje i skreca sie w spazmaty czny m tancu smierci na asfalcie ulicy , niczy m polamana marionetka miotajaca sie w plataninie nitek. Jeszcze latwiej przy szlo mu jednak wy obrazic sobie zwijajace sie w ogniu platy skory , pokry te bablami dy miace cialo, plonace jak pochodnia wlosy , wy topione oczy , poczerniale na wegiel zeby czy spopielajace jezy k plomienie, ktore wraz z oddechem, poprzez gardlo, docieraja do pluc. Czasami nadmierna wy obraznia staje sie prawdziwy m przeklenstwem. Strona 7 Opary benzy ny zgestnialy do tego stopnia, ze oddy chanie przy chodzilo mu z najwy zszy m trudem, totez zaczal sie podnosic. Gdzies na zewnatrz zatrabil samochod. Sly szal zblizajacy sie szy bko, pracujacy na wy sokich obrotach silnik. Ktos krzy knal i automat znowu plunal ogniem. Bobby grzmotnal o podloge, zastanawiajac sie, co, u diabla, moze sie tam dziac. Jednak w miare jak trabiacy bez przerwy samochod by l coraz blizej, uswiadomil sobie, co musialo sie zdarzy c: Julie. Zdarzy la sie Julie. Czasami by la niczy m jakis naturalny zy wiol. Zjawiala sie jak burza, jak przecinajaca ciemne niebo bly skawica. Powiedzial jej, zeby sie wy nosila, chcial ja ocalic. Nie posluchala go. Mial ochote dac jej solidnego kopniaka za upor, ale takze kochal ja za to. 5 Odsuwajac sie od wy tluczonego okna, Frank usilowal zgrac swoje kroki z ry tmem stop mezczy zny na podworzu w dole, majac nadzieje, ze w ten sposob zagluszy towarzy szacy im chrzest szkla. Wy dawalo mu sie, ze jest w salonie, calkowicie pusty m, jesli nie liczy c piasku pozostawionego przez ostatnich lokatorow czy tez naniesionego oknami przez wiatr. I rzeczy wiscie, nie my lil sie. Idac w poprzek pokoju dotarl do kory tarza, przeby wajac te droge wzglednie cicho i na nic nie wpadajac.Po omacku, pospiesznie pokonal hol, ciemny niczy m nora drapieznika. Otoczy l go zaduch wilgoci, plesni i moczu. Minal wejscie do pokoju, w najblizszy ch drzwiach skrecil na prawo i znalazl sie przy nastepny m zdewastowany m oknie. Ty m razem rama by la zupelnie pusta. Okno nie wy chodzilo na podworze, lecz na oswietlona, opustoszala ulice. Cos zaszelescilo za jego plecami. Obrocil sie, bezradnie mrugajac nie widzacy mi w ciemnosciach oczami i z trudem tlumiac okrzy k. To musial by c przemy kajacy pod sciana szczur, ktory natrafil na zeschle liscie lub skrawki papieru. To ty lko szczur. Frank nasluchiwal odglosu krokow, lecz jesli nawet przesladowca by l blisko, to sciany skutecznie tlumily wszelkie dzwieki. Jeszcze raz wy jrzal przez okno. W dole rozciagal sie martwy trawnik, suchy jak piach, lecz bardziej od niego brazowy , ktorego zwiedle zdzbla nie zapewnialy najmniejszej amorty zacji. Spuscil na dol torbe. Wy ladowala z gluchy m loskotem. Krzy wiac sie na my sl o czekajacy m go skoku, wspial sie na parapet i przy kucnal w wy bity m oknie z rekami zacisniety mi na oscieznicy . Zawahal sie. Podmuch wiatru zwichrzy l mu wlosy i zimna pieszczota przejechal po twarzy . By l to zwy czajny wiatr, nie majacy nic wspolnego z nienaturalny mi podmuchami, ktory m towarzy szy la nieziemska, niezwy kla muzy ka odleglego fletu. Nagle z salonu za plecami Franka wy leciala blekitna, pulsujaca bly skawica i pomknela kory tarzem w strone drzwi. W chwile pozniej nastapila eksplozja, a rozprzestrzeniajaca sie fala uderzeniowa wstrzasnela scianami. Wy dawalo sie, ze powietrze zestalilo sie w twarda substancje. Drzwi wejsciowe rozsy paly sie na kawalki. Sly szal jak ich fragmenty spadaja na podloge kilka pokoi dalej. Skoczy l naty chmiast. Udalo mu sie wy ladowac na stopach, jednak kolana nie wy trzy maly obciazenia. Jak dlugi rozciagnal sie w zeschlej trawie. W ty m momencie zza rogu pojawila sie duza ciezarowka. Naczepa miala sciany z listewek i drewniane drzwi z ty lu. Kierowca sprawnie zmienil bieg i minal blok, nieswiadomy obecnosci Franka. Poderwal sie na nogi, zlapal torbe i wy biegl na ulice. Po wy jsciu zza zakretu ciezarowka nie nabrala jeszcze szy bkosci, totez Frank wolal uchwy cic sie drzwi z ty lu naczepy , po czy m podciagnal sie na jednej rece, az stanal na ty lny m zderzaku. Gdy ciezarowka przy spieszy la, popatrzy l za siebie, na niknace w oddali zabudowania. W zadny m z okien nie poly skiwalo tajemnicze blekitne swiatlo; wszy stkie by ly ciemne i puste, jak ziejace w czaszce oczodoly . Na najblizszy m skrzy zowaniu pojazd skrecil w prawo, mknac coraz szy bciej w pograzona we snie noc. Wy czerpany Frank przy warl do drzwi. By loby mu wy godniej, gdy by pozby l sie skorzanej torby podroznej, sciskal ja jednak mocno, bo podejrzewal, ze jej zawartosc pomoze mu dowiedziec sie kim jest, skad przy by l i przed czy m ucieka. 6 -Wy lacz sie i uciekaj! Bobby naprawde my slal, ze rzuci wszy stko i ucieknie, kiedy ty lko zaczely sie klopoty . "Zmiataj stad, dziecino! Uciekaj!" Miala uciekac ty lko dlatego, ze on jej tak kazal, jakby by la posluszna zoneczka, a nie pelnoprawny m wspolnikiem, cholernie dobry m detekty wem. Bral ja za mieczaka, ktory peknie, gdy ty lko zrobi sie goraco. No coz, do diabla z ty m.Przed oczami stanela jej ukochana twarz - wesole niebieskie oczy , usiany piegami zadarty nos, pelne usta - obramowana gesty mi wlosami o barwie zlotego miodu, zmierzwiony mi (jak to najczesciej by walo) niczy m u malego chlopca, ktory wlasnie ocknal sie z drzemki. Chciala zlapac go za ten perkaty nos, scisnac na ty le mocno, aby w jego blekitny ch oczach zalsnily lzy , zeby wiedzial, jak bardzo ja rozzloscil sugerujac ucieczke. Prowadzila obserwacje ze stanowiska z ty lu budy nku Decody ne, z samochodu ulokowanego w odlegly m koncu nalezacego do korporacji parkingu, ukry tego w glebokim cieniu rozlozy stego indianskiego laurowca. W momencie, gdy Bobby powiedzial o klopotach, uruchomila silnik toy oty . Nim w sluchawkach rozbrzmialy strzaly , wrzucila bieg, zwolnila reczny hamulec, wlaczy la reflektory i wdusila do oporu pedal przy spieszenia. Z poczatku jechala w sluchawkach i wy woly wala Bobby 'ego, lecz z drugiej strony docieral do niej jedy nie ogluszajacy loskot. Potem w sluchawkach zapanowala martwa cisza, wiec sciagnela je z glowy i rzucila na ty lne siedzenie. Wy lacz sie i uciekaj! A niech go diabli! Gdy zblizala sie do konca ostatniego rzedu stanowisk, zdjela prawa noge z gazu, wciskajac rownoczesnie lewa pedal hamulca. Maly samochod wpadl w poslizg, ktory wy rzucil go na biegnaca wokol biurowca droge dojazdowa. Zakrecila ostro kierownica i dodala gazu, zanim jeszcze ty l wozu przestal sciagac na bok. Zapiszczaly opory . Z wy ciem silnika, z jekliwy m grzechotem torturowanego metalu, samochod skoczy l do przodu. Strzelali do Bobby 'ego, a Bobby prawdopodobnie nie mogl sie nawet bronic, gdy z nie troszczy l sie zby tnio o noszenie pistoletu przy kazdej robocie. Zabieral bron ty lko wtedy , gdy charakter sprawy wskazy wal na mozliwosc uzy cia sily . Zlecenie Decody ne wy gladalo bezpiecznie, szpiegostwo przemy slowe potrafi czasami by c nieprzy jemne, lecz w ty m przy padku mieli przeciwko sobie Toma Rasmussena, komputerowca, chciwego sukinsy na, cwanego jak pies czy tajacy Szekspira, rekordziste w kradziezach komputerowy ch, ale rownoczesnie czlowieka, ktorego rece nie by ly splamione czy jas krwia. Rasmussen stanowil zy jacy w wieku wy sokiej technologii odpowiednik potulnego urzednika-defraudanta, a przy najmniej takie sprawial wrazenie. Natomiast Julie zabierala bron na kazda robote. Bobby by l opty mista; ona - pesy mistka. Bobby oczekiwal, ze ludzie beda dzialac we wlasny m interesie i zachowaja sie rozsadnie, zas Julie kazdego z pozoru normalnego czlowieka podejrzewala o utajona psy chopatie. W glebi schowka przy kierownicy tkwil przy piety do scianki smith wesson 357 magnum, a uzi z dwoma zapasowy mi magazy nkami, po trzy dziesci nabojow kazdy , lezal na fotelu obok. Z tego, co usly szala w sluchawkach zanim zamilkly , wy nikalo, ze bardziej przy datny bedzie wlasnie uzi. Toy ota doslownie przefrunela wzdluz sciany Decody ne i gwaltownie skrecila w lewo, w Michaelson Drive, niemal stajac na dwoch kolach i prawie wy my kajac sie spod kontroli. Z przodu, przy krawezniku na wprost budy nku, stal dodge Bobby 'ego, a na jezdni obok zatrzy mala sie inna furgonetka - ciemnoniebieski ford - z szeroko otwarty mi drzwiami. Dwoch mezczy zn, ktorzy najwidoczniej wy siedli z forda, stalo o cztery czy piec jardow od dodge'a i prulo do niego z automatow tak zawziecie, ze mozna by lo pomy slec, iz nie interesuje ich tkwiacy wewnatrz czlowiek, ze chca uregulowac jakies dziwaczne osobiste porachunki z sama furgonetka. Przerwali ogien i zwrocili sie w jej strone, gdy wy padla z podjazdu na Michaelson Drive, po czy m pospiesznie zalozy li nowe magazy nki. Najwlasciwsza rzecza by loby przeby c dzielace ja od tamty ch dwiescie jardow, zjechac na bok, wy slizgnac sie z wozu i poslugujac sie nim jako oslona podziurawic opony forda, a nastepnie przy trzy mac ich pod ogniem do czasu przy by cia policji. Niestety , nie miala na to wszy stko czasu. Wlasnie unosili lufy karabinow. Przerazala ja pustka panujaca noca na ulicach stolicy Okregu Orange, pozbawiony ch wszelkiego ruchu, zalany ch swiatlem sodowy ch lamp w zolty m kolorze moczu. Znajdowali sie w dzielnicy bankow i biur - zadny ch domow, restauracji czy barow nie by lo w obrebie kilku przecznic. Rownie dobrze mogloby to by c miasto na Ksiezy cu badz tez wizja swiata po przejsciu apokalipty cznej zarazy , z ktorej ocalalo bardzo niewielu. Strona 8 Nie miala czasu, zeby ty ch dwoch potraktowac zgodnie z zaleceniami podrecznikow, nie mogla tez liczy c na zadna pomoc, dlatego musiala zrobic to, czego sie najmniej spodziewali: wy stapic w roli kamikadze, posluzy c sie samochodem jako bronia. Kiedy ty lko odzy skala pelna kontrole nad toy ota, wgniotla w podloge pedal gazu i pomknela prosto na nich. Otworzy li ogien, lecz ona zeslizgnela sie juz z siedzenia i przesunela nieco w bok, usilujac nie wy chy lac glowy ponad deske rozdzielcza, a rownoczesnie w miare nieruchomo trzy mac kierownice. Zajeczaly uderzajace w samochod kule, posy palo sie szklo. W sekunde pozniej woz Julie uderzy l jednego ze strzelcow z taka moca, ze impet zderzenia rzucil jej glowe do przodu, prosto na kierownice, rozcinajac czolo, sciskajac szczeki az do bolu. W ty m samy m momencie, w ktory m poczula piekacy bol twarzy , usly szala, jak cialo odskakuje od przedniego zderzaka i spada na maske. Krwawiac obficie z rany na czole, Julie wcisnela hamulec i rownoczesnie usiadla. Na wprost siebie ujrzala szeroko rozwarte oczy nieboszczy ka wcisnietego w pusta rame przedniej szy by . Jego twarz znalazla sie tuz nad kierownica - roztrzaskane zeby , rozdarte wargi, rozciety podbrodek, porozbijane policzki. Nie mial lewego oka, a jedna ze zlamany ch nog wsunela sie do wnetrza wozu, wy gieta dziwacznie na desce rozdzielczej. Julie ponownie odszukala hamulec i nadepnela go z calej sily . Nagla zmiana szy bkosci poruszy la zwlokami. Bezwladne cialo przetoczy lo sie przez maske i gdy woz podskakujac zatrzy mal sie, spadlo pod przednie kola. Z rozkolatany m sercem, ciagle mrugajac, aby usunac zalewajaca prawe oko krew, chwy cila z sasiedniego fotela uzi, gwaltownie pchnela drzwi i wy padla na zewnatrz. Pobiegla szy bko, nie zapominajac o ty m, by trzy mac sie blisko ziemi. Drugi strzelec siedzial juz w niebieskiej furgonetce. Dodal gazu, zapomniawszy zmienic bieg, totez poruszal sie ze straszliwy m piskiem opon, ktore zaczely juz dy mic. Julie puscila dwie krotkie serie, dziurawiac obie opony forda od swojej strony . Kierowca nie zatrzy mal sie. Wrzucil w koncu wlasciwy bieg i probowal wy minac ja, jadac dalej na ocalaly ch oponach. Ten facet by c moze zabil Bobby 'ego; teraz uciekal. Jesli Julie go nie powstrzy ma, prawdopodobnie nigdy nie zostanie odnaleziony . Przezwy ciezajac wewnetrzny opor uniosla uzi wy zej i oproznila magazy nek w boczne okno szoferki. Furgonetka przy spieszy la, po czy m zwolnila raptownie i ze stale spadajaca predkoscia skrecila w prawo, poruszajac sie po dlugim luku w strone dalszego kraweznika, na ktory m wreszcie sie zatrzy mala. Nikt z niej nie wy siadl. Nie spuszczajac wozu z oczu, Julie siegnela w glab swojej toy oty , zlapala z siedzenia zapasowy magazy nek i przeladowala automat. Ostroznie podeszla do samochodu, ktorego silnik wciaz pracowal na wolny ch obrotach, i otworzy la drzwi. Czujnosc by la w ty m przy padku zbedna, gdy z czlowiek za kierownica nie zy l. Walczac z mdlosciami siegnela do stacy jki i wy laczy la silnik. Zostawila forda za soba i pospieszy la do podziurawionego jak rzeszoto dodge'a. Jedy ny m odglosem, jaki do niej docieral, by l szelest poruszany ch slaby m wiatrem bujny ch zarosli, oddzielajacy ch teren korporacji od ulicy , przery wany od czasu do czasu lagodny m poszumem palmowy ch lisci. Pozniej usly szala rowniez pracujacy na luzie silnik dodge'a, poczula smrod benzy ny , wiec naty chmiast krzy knela: -Bobby ! Nim dobiegla do bialej furgonetki, ty lne drzwi rozwarly sie z trzaskiem i stanal w nich Bobby , strzasajac z siebie kawalki metalu, strzepy plastiku, odlamki szkla, drzazgi drewna i skrawki papieru. Z trudem lapal oddech, co by lo zrozumiale, gdy z opary benzy ny usialy wy przec niemal cale powietrze z ty lnego przedzialu dodge'a. Z oddali dobiegl ry k sy ren. Oboje odeszli pospiesznie od samochodu. Zrobili zaledwie pare krokow, kiedy rozbly slo pomaranczowe swiatlo i z glosny m "fuuuum" nad rozlana na chodniku benzy na uniosly sie plomienie, ktore bly skawicznie otoczy ly furgonetke rozedrgana zaslona. Wy szli z rozciagajacej sie wokol dodge'a strefy goraca i mruzac oczy przez chwile wpatry wali sie w ogien, po czy m spojrzeli na siebie. Sy reny dzwieczaly nieco blizej. -Krwawisz - powiedzial. -Troche otarlam skore na czole. -Jestes pewna? -To nic wielkiego. A co z toba? Zrobil gleboki wdech. -Wszy stko w porzadku. -Naprawde? -Tak. -Nie jestes ranny ? -Najmniejszego drasniecia. Istny cud. -Bobby ? -Tak? -Nie znioslaby m, gdy by s tam zginal. -Nie zginalem. Czuje sie swietnie. -Dzieki Bogu - powiedziala. A potem kopnela go w prawa kostke. -Au! Co jest, do diabla? Kopnela go w lewa kostke. -Julie, do cholery ! -Nigdy mi nie mow, zeby m uciekala. -Co? Strona 9 -Jestem pelnoprawny m wspolnikiem we wszy stkim. -Ale... -Jestem tak samo jak ty spry tna, tak samo szy bka... Popatrzy l na martwego czlowieka na jezdni, na drugiego w fordzie czesciowo widocznego przez otwarte drzwi, i powiedzial: -To pewne, dziecino. -... rownie twarda... -Wiem, wiem. Nie kop mnie wiecej. -Co z Rasmussenem? - zapy tala. Bobby popatrzy l na budy nek Decody ne. -My slisz, ze nadal tam jeszcze jest? -Jedy ny wy jazd z parkingu laczy sie z Michaelson Drive, a on sie tam nie pokazal, wiec jezeli nie uciekl na piechote, ciagle jest w srodku. Musimy go dopasc, zanim wy slizgnie sie z pulapki razem z dy skietkami. -Tak czy inaczej, nie ma na nich niczego wartosciowego - powiedzial Bobby . W Decody ne mieli oko na Rasmussena od chwili, gdy zaczal ubiegac sie o prace, a to dlatego, ze agencja Dakota and Dakota Investigations - ktora podpisala z kompania kontrakt na ochrone firmy - dokladnie zbadala doskonale podrobione dokumenty oszusta. Zarzad Decody ne postanowil grac z Rasmussenem w kotka i my szke dopoki nie wy da sie, komu przekaze "Czarnoksieznika", kiedy juz wejdzie w jego posiadanie; zamierzali wy stapic na droge sadowa wobec czlowieka, ktory wy najal Rasmussena, gdy z bez watpienia jego pracodawca musial by c jedny m z powazniejszy ch konkurentow Decody ne. Pozwolili Tomowi Rasmussenowi dojsc do przekonania, ze unieszkodliwil dy zurne kamery , podczas gdy w rzeczy wistosci objeto go ciagla obserwacja. Pozwolili mu rowniez przelamac zabezpieczenia biblioteki programow i odnalezc potrzebne informacje, wsrod ktory ch - o czy m nie mogl wiedziec - umiescili tajne instrukcje powodujace, ze kazda skopiowana przez niego dy skietka stanie sie bezwartosciowy m smieciem, pelny m falszy wy ch dany ch. Plomienie z ry kiem i trzaskiem pochlanialy furgonetke. Julie obserwowala, jak ich odbicia plasaja, chwiejnie wznoszac sie w gore szklany ch scian i slepy ch, czarny ch okien Decody ne, jakby pragnely siegnac dachu i tam zasty gnac w formie gargulcow. Podnoszac nieco glos, tak aby pokonac huk ognia i wy cie zblizajacy ch sie sy ren, powiedziala: -No tak, my slelismy , ze uwierzy l, iz przechy trzy l zabezpieczajacy sy stem zapisu video. Ty mczasem najwy razniej wiedzial, ze jest obserwowany . -Na pewno wiedzial. -Wiec rownie dobrze mogl sie okazac na ty le by stry , aby odszukac powty kane w zbiorach komendy uniemozliwiajace kopiowanie, a nastepnie w jakis sposob je obejsc. Bobby zmarszczy l brwi. -Masz racje. -Wiec prawdopodobnie na ty ch dy skietkach ma pelnowartosciowego "Czarnoksieznika", bez zadny ch przeklaman. -Niech to diabli, nie mam zamiaru tam wchodzic. Dosy c juz dzisiaj do mnie strzelano. Policy jny woz patrolowy wy padl zza rogu dwie przecznice dalej i pedzil w ich kierunku z wy jaca sy rena i wlaczona sy gnalizacja, wy sy lajaca na przemian fale niebieskiego i czerwonego swiatla. -Nadciagaja zawodowcy - odezwala sie Julie. - Dlaczego nie pozwolimy im zalatwic reszty ? -Zostalismy wy najeci do wy konania tej roboty . Mamy zobowiazania. Poza ty m honor pry watnego detekty wa to rzecz swieta. Co by o nas pomy slal Sam Spade? -Sam Spade moze nam nagwizdac - odparla. -Co sobie pomy sli Philip Marlowe? -Philip Marlowe moze nam nagwizdac. -Co o nas pomy sli nasz klient? -Nasz klient moze nam nagwizdac. -Kochanie, "nagwizdac" nie jest wy razeniem powszechnie uzy wany m. -Wiem o ty m, ale jestem dama. -Z pewnoscia nia jestes. Gdy czarno-bialy samochod zahamowal tuz przed nimi, druga policy jna maszy na pojawila sie z ty lu, a trzecia wy padla na Michaelson Drive z jeszcze innej strony . Julie polozy la uzi na chodniku i uniosla rece do gory , chcac uniknac nieszczesliwej pomy lki. -Naprawde sie ciesze, ze zy jesz, Bobby . - Bedziesz mnie jeszcze kopac? -Na razie nie. 7 Strona 10 Frank Pollard wisial uczepiony naczepy . Przejechal w ten sposob dziewiec czy dziesiec przecznic, nie zwracajac na siebie uwagi kierowcy . W trakcie jazdy spostrzegl znak witajacy podrozny ch w Anaheim, zorientowal sie wiec, ze znajduje sie w poludniowej Kalifornii, choc w dalszy m ciagu nie wiedzial, czy tutaj mieszka i czy pochodzi z tego miasta. Sadzac z przenikajacego powietrze chlodu, by la zima - niezby t chlodna, dokladnie taka, jaka powinna by c w ty m klimacie. Przy gnebila go swiadomosc, ze nie zna daty ani nawet aktualnego miesiaca. Drzac na caly m ciele zeskoczy l z ciezarowki, gdy zwolnila i skrecila w droge dojazdowa biegnaca przez dzielnice magazy now. Duze, obudowane pofaldowana blacha budy nki - niektore swiezo pomalowane, inne upstrzone smugami rdzy , oswietlone lub nie - majaczy ly na tle wy gwiezdzonego nieba.Sciskajac torbe podrozna zaczal sie od nich oddalac. Wzdluz ulic biegly rzedy obskurny ch bungalowow. W wielu miejscach spoty kalo sie nadmiernie rozrosniete krzewy i drzewa: nie przy cinane palmy z koronami pelny mi zeschly ch lisci; krzaczaste hibiscusy o na wpol zamkniety ch blady ch kwiatach, poly skujacy ch lagodnie w mroku; zy woploty tak stare, ze wiecej w nich by lo galezi i paty kow niz zieleni; udrapowana na dachach i plotach bougainvilla, zjezona ty siacami sterczacy ch na wszy stkie strony odrosli. Buty na miekkiej podeszwie nie robily najmniejszego halasu. Gdy szedl, jego cien wedrowal od przodu do ty lu, w miare jak zblizal sie, a nastepnie mijal kolejne latarnie. Samochody , przewaznie starsze modele, czestokroc ze sladami rdzy lub stluczek, staly przy kraweznikach i na podjazdach. Mozliwe, ze w niejedny m z nich w stacy jce tkwily kluczy ki. W dowolnie wy brany m wozie mogl zreszta i tak spiac zaplon na krotko. Jednakze na laczacy ch poszczegolne domy murach z pustakow, a takze na scianach zdewastowany ch budy nkow dostrzegl wy konane farba w aerozolu, poly skujace fosforescency jny m blaskiem graffiti laty noskich gangow, totez nie chcial brac sie za samochod, ktory mogl nalezec do ktoregos z ich czlonkow. Ci chlopcy nie zawracali sobie glowy szukaniem telefonu, zeby zadzwonic na policje, kiedy przy lapali kogos na probie kradziezy jednego z ich samochodow - po prostu rozwalali mu glowe lub pakowali noz w szy je. Frank i tak mial dosy c klopotow, nawet z cala glowa i nie przekluty m gardlem, dlatego tez szedl dalej pieszo. Po przejsciu dwunastu przecznic znalazl sie w otoczeniu dobrze utrzy many ch domow i lepszy ch samochodow, i dopiero teraz zaczal sie rozgladac za latwa zdoby cza. Dziesiaty m samochodem, do ktorego podszedl, by l roczny zielony chevrolet, zaparkowany opodal latarni. Mial otwarte drzwi; kluczy ki by ly wsuniete pod fotel kierowcy . Chcac jak najbardziej oddalic sie od opuszczonego bloku, gdzie po raz ostatni natknal sie na nieznanego przesladowce, Frank uruchomil chevroleta i pojechal z Anaheim do Santa Ana, a potem na poludnie, jadac Bristol Avenue w strone Costa Mesa. By l zaskoczony swoja znajomoscia ulic. Wy gladalo na to, ze znal te strony bardzo dobrze. Rozpoznawal budy nki, centra handlowe, parki i podworza, obok ktory ch przejezdzal, chociaz ich widok nie potrafil rozniecic najslabszego plomy ka w jego wy palonej pamieci. W dalszy m ciagu me pamietal kim jest, gdzie mieszka, z czego sie utrzy muje, przed czy m ucieka, a takze skad wzial sie noca w opustoszalej alei. Doszedl do wniosku, ze nawet o tak poznej porze - zegar w samochodzie wskazy wal 2:48 - najwieksze mozliwosci napotkania policji drogowej ma na autostradzie, dlatego trzy mal sie drog lokalny ch, przejezdzajac przez Costa Mesa oraz wschodnie i poludniowe obrzeza Newport Beach. W Corona del Mar wy skoczy l na Pacific Coast Highway i dotarl nia az do Laguna Beach, napoty kajac po drodze rzadka mgle, ktora gestniala w miare posuwania sie na poludnie. Laguna, malownicza miejscowosc wy poczy nkowa i miejsce zamieszkania wielu arty stow, opadajaca ku morzu ze stromy ch zboczy okoliczny ch wzgorz i scian kanionu, teraz skry la sie w gestej mgle. Z rzadka mijaly go pojedy ncze samochody , a nadciagajace znad Pacy fiku kleby wilgoci staly sie wy starczajaco zwarte, by zmusic go do zmniejszenia szy bkosci do pietnastu mil na godzine. Ziewajac i pocierajac piekace oczy , skrecil na odchodzaca na wschod od szosy boczna droge i zaparkowal przy krawezniku naprzeciwko ciemnego, dwupietrowego domu w sty lu Cape Cod, ktory wy dawal sie nieco nie na miejscu na Zachodnim Wy brzezu. Chcial wy najac pokoj w motelu; przed podjeciem proby zameldowania sie musial jednak wiedziec, czy ma jakies pieniadze badz karty kredy towe. Po raz pierwszy w ciagu tej nocy mial takze czas na to, by poszukac dokumentow. Sprawdzil kieszenie dzinsow, lecz niczego w nich nie znalazl. Zapalil gorne swiatlo, wzial na kolana skorzana torbe podrozna i rozpial zamek. Jej wnetrze by lo calkowicie wy pelnione oklejony mi banderolami paczkami dwudziesto - i studolarowy ch banknotow. 8 Klebiaca sie nieustannie cienka zupa szarej mgly przechodzila stopniowo w znacznie gesciejszy gulasz. Pare mil dalej w kierunku oceanu mgla by la zapewne tak gesta, ze nocne powietrze musialo wy gladac jak zawiesista kasza.Chroniony od chlodu nocy ty lko przez sweter, lecz rozgrzany faktem unikniecia niemal pewnej smierci, Bobby oparl sie o jeden z wozow patrolowy ch stojacy ch przed Decody ne i obserwowal Julie chodzaca tam i z powrotem z rekami w kieszeniach brazowej skorzanej kurtki. Patrzenie na nia nigdy go nie meczy lo. By li malzenstwem od siedmiu lat i przez caly ten czas razem mieszkali i pracowali, spedzajac ze soba doslownie dwadziescia cztery godziny na dobe przez siedem dni w ty godniu. Bobby nigdy nie nalezal do mezczy zn, ktorzy razem z kolegami przesiaduja w barze lub godzinami graja w pilke - po czesci dlatego, ze trudno by lo znalezc trzy dziestokilkuletnich facetow o zblizony ch do jego zainteresowaniach: muzy ka big-bandow, sztuka i popkultura lat trzy dziesty ch i czterdziesty ch oraz klasy czne komiksy Disney a. Julie rowniez nie szukala towarzy stwa przy jaciolek, gdy z bardzo niewiele trzy dziestoletnich kobiet pasjonuje sie epoka big-bandow, kreskowkami Warner Brothers, sztukami walki czy cwiczeniami strzeleckimi dla zaawansowany ch. Pomimo ze przeby wali razem tak dlugo, ich zwiazek nadal tchnal swiezoscia, a ona w dalszy m ciagu pozostawala najbardziej interesujaca i pociagajaca kobieta, jaka kiedy kolwiek spotkal. -Dlaczego zabiera im to tak wiele czasu? - spy tala, spogladajac na oswietlone obecnie okna Decody ne, ry sujace sie we mgle zamazany mi prostokatami. -Okaz im cierpliwosc, kochanie - powiedzial Bobby . - Nie maja przeciez dy namizmu Dakota and Dakota. To ty lko skromna ekipa SWAT, specjalny ch oddzialow policji. Michaelson Drive zostala kompletnie zablokowana. Wzdluz ulicy stalo osiem policy jny ch wozow - samochodow i furgonetek. Chlodna noc rozdzieraly co chwila doby wajace sie z zamontowany ch w pojazdach radiotelefonow spokojne, metalicznie brzmiace glosy . Policjant siedzial za kierownica jednego z wozow, inni funkcjonariusze w mundurach tkwili rozstawieni po obu koncach przecznicy , jeszcze dwoch widac by lo przy samy ch drzwiach wejsciowy ch biurowca Decody ne. Reszta by la wewnatrz, zajeta poszukiwaniem Rasmussena. W ty m samy m czasie ludzie z laboratorium policji i biura koronera zawziecie fotografowali i mierzy li, nim wreszcie zezwolili zabrac zwloki oby dwu przestepcow. -Co bedzie, jesli wy mknie sie z dy skietkami? - zadala kolejne py tanie Julie. -Nie uda mu sie. Skinela glowa. -Jasne, wiem o czy m my slisz... "Czarnoksieznik" zostal opracowany na komputerze pracujacy m w sy stemie zamkniety m, bez jakichkolwiek polaczen zewnetrzny ch. Ale kompania ma przeciez jeszcze jeden sy stem, wy posazony we wszy stkie urzadzenia umozliwiajace wy jscie na zewnatrz, prawda? Co sie stanie, jesli umiesci dy skietke w jedny m z tamty ch terminali i przesle zapis telefonicznie? -Nie moze. Ten drugi, polaczony ze swiatem sy stem rozni sie calkowicie od tego, w ktory m stworzono "Czarnoksieznika". One nie sa kompaty bilne. -Rasmussen jest cwany . -Ponadto dziala jeszcze zabezpieczenie wy laczajace na noc sy stem otwarty na zewnatrz. -Rasmussen jest cwany - powtorzy la. Podjela swoja wedrowke bez celu. Rozciecie na czole, w miejscu, gdzie uderzy la sie o kierownice, kiedy nacisnela hamulec, przestalo krwawic, choc nadal by lo czerwone i wilgotne. Wy tarla twarz papierowy mi chusteczkami, lecz smugi wy schnietej krwi, wy gladajace prawie jak blizny , pozostaly pod prawy m okiem i na szczece. Za kazdy m razem, gdy wzrok Bobby 'ego spoczy wal na ty ch plamach lub zraniony m czole, odczuwal uklucie niepokoju, uswiadamiajac sobie, co moglo ja spotkac, co moglo spotkac ich oboje. Nie by l zaskoczony , ze skaleczenia i krew na twarzy podkreslaly ty lko jej urode, sprawiajac, ze wy dawala sie bardziej krucha, a ty m samy m cenniejsza. Julie by la piekna, choc Bobby zdawal sobie sprawe, ze by la taka bardziej w jego oczach niz dla inny ch ludzi, co jednak ostatecznie nie powinno dziwic, bo jego oczy by ly jedy ny mi, przez ktore mogl ja ogladac. Choc teraz pozlepiane przez unoszaca sie w nocny m powietrzu wilgoc, jej kasztanowobrazowe wlosy by ly na co dzien geste i lsniace. Miala szeroko rozstawione oczy , ciemne jak polslodka czekolada, gladka skore w naturalny m odcieniu karmelowy ch lodow i pelne usta, ktore zawsze wy dawaly mu sie slodkie. Ilekroc obserwowal ja, a ona nie zdawala sobie sprawy z jego napietej uwagi, lub kiedy by l z dala od niej i usilowal wy wolac w duszy jej obraz, wowczas zawsze przy chodzily mu na my sl okreslenia arty kulow spozy wczy ch: kasztany , czekolada, toffi, smietana, cukier, maslo. Wy dawalo mu sie to zabawne, lecz rownoczesnie rozumial gleboki sens nasuwajacy ch sie porownan: kojarzy la mu sie z jedzeniem, gdy z ona, bardziej niz jedzenie, utrzy my wala go przy zy ciu. Jakies poruszenie przy oddalony m o szescdziesiat stop wejsciu do Decody ne, na koncu obsadzonego palmami chodnika, przy ciagnelo uwage obojga Dakotow. Do drzwi podszedl ktos z ekipy SWAT i rozmawial krotko ze stojacy mi tam policjantami. Po chwili jeden z nich machnieciem reki przy wolal Julie i Bobby 'ego. Kiedy do niego podeszli, powiedzial: -Znalezli tego Rasmussena. Chcecie go zobaczy c i upewnic sie, czy ma wlasciwe dy skietki? -Tak - potwierdzil Bobby . -Koniecznie - dodala Julie, a jej gardlowy glos wcale nie brzmial sexy , lecz twardo. 9 Strona 11 Nie przestajac wy patry wac nocny ch patroli, Frank Pollard wy ciagnal z torby paczki pieniedzy , po czy m ulozy l je w stos na siedzeniu obok. Naliczy l pietnascie paczek banknotow dwudziesto-dolarowy ch i jedenascie paczek setek. Sadzac po ich grubosci, kazda zawierala okolo stu banknotow. Kiedy skonczy l rachowac w pamieci, okazalo sie, ze ma przy sobie sto czterdziesci ty siecy dolarow. Nie mial pojecia, skad pochodzily te pieniadze ani tez, czy nalezaly do niego.Pierwsza z dwoch boczny ch, zapinany ch na zamek kieszeni odslonila kolejna niespodzianke - portfel, co prawda bez gotowki czy kart kredy towy ch, ale za to z dwoma wazny mi dokumentami stwierdzajacy mi tozsamosc: karta ubezpieczeniowa i wy dany m w Kalifornii Prawem jazdy . Razem z portfelem znajdowal sie tam paszport Stanow Zjednoczony ch. Fotografie w paszporcie i prawie jazdy ukazy waly tego samego czlowieka: trzy dziestokilkuletniego, z brazowy mi wlosami, kragla twarza, wy datny mi uszami, piwny mi oczami, lagodny m usmiechem i dolkami na policzkach. Uswiadomiwszy sobie, ze nie pamieta wlasnego wy gladu, przesunal ty lne lusterko w takie polozenie, ze mogl zobaczy c czesc swojej twarzy i porownac ja z jedny m z dokumentow. Problem polegal na ty m... ze prawo jazdy i paszport by ly wy stawione na nazwisko Jamesa Romana, a nie Franka Pollarda. Rozpial druga z boczny ch kieszeni i znalazl w niej jeszcze jedna karte ubezpieczeniowa, paszport i kalifornijskie prawo jazdy , wszy stkie na nazwisko George'a Farrisa, choc z fotografia Franka. Nazwisko James Roman nic dla niego nie znaczy lo. George Farris by l rowniez pusty m dzwiekiem. A Frank Pollard, za ktorego sie uwazal, stanowil ty lko zlepek liter przy pisany ch czlowiekowi niezdolnemu przy pomniec sobie wlasnej przeszlosci. -W co sie, u diabla, wplatalem? - powiedzial glosno. Zapragnal usly szec wlasny glos, aby sie przekonac, ze istnieje naprawde, ze nie jest jedy nie oporny m duchem, ktory nie chce opuscic tego swiata i przeniesc sie do innego, przeznaczonego mu przez smierc. Gdy gesta mgla spowila zaparkowany samochod, odgradzajac go calkowicie od zewnetrznego swiata, odczul przy gniatajaca, straszliwa samotnosc. Nie przy chodzil mu do glowy nikt, do kogo moglby sie zwrocic, zadne miejsce, gdzie moglby sie ukry c i poczuc bezpiecznie. Czlowiek bez przeszlosci nie widzial przed soba rowniez przy szlosci. 10 Gdy Bobby i Julie w towarzy stwie policjanta nazwiskiem McGrath wy siedli z windy na drugim pietrze, ujrzeli Toma Rasmussena siedzacego na wy polerowanej podlodze z szary ch winy lowy ch ply tek. Opieral sie plecami o sciane kory tarza i mial rece skute przed soba, polaczone dodatkowo dlugim lancuchem z kajdankami krepujacy mi kostki nog. Najwy razniej by l obrazony . Usilowal ukrasc oprogramowanie wartosci dziesiatkow, a moze setek milionow dolarow i z okna biura Ackroy da z zimna krwia dal sy gnal do zabicia Bobby 'ego, a teraz dasal sie jak dziecko, poniewaz zostal zlapany . Wy krzy wil szczurza twarz i wy dal dolna warge, a jego zoltobrazowe oczy zwilgotnialy , jakby gotow by l wy buchnac placzem, gdy by ty lko ktos sprobowal na niego nakrzy czec. Juz sam jego widok doprowadzil Julie do furii. Miala ochote wy bic mu zeby i wtloczy c w glab gardla, az do zoladka, tak by mogl przezuc ostatni posilek.Gliniarze znalezli go wreszcie za pudelkami, ktore poustawial, aby zamaskowac swa zalosna kry jowke. Widocznie obserwujac fajerwerki z okna w pokoju Ackroy da zostal zaskoczony pojawieniem sie toy oty Julie. Julie wjechala na parking Decody ne znacznie wczesniej w ciagu dnia i caly czas trzy mala sie z daleka od budy nku, pozostajac w cieniu galezi lauru, dzieki czemu nikt jej nie zauwazy l. Zamiast uciekac w chwili, gdy zginal pierwszy z bandy tow, Rasmussen zawahal sie, niewatpliwie rozwazajac, kto jeszcze moze znajdowac sie na zewnatrz. Potem usly szal sy reny i nie pozostalo mu nic innego, jak ty lko ukry c sie w nadziei, ze policja pobieznie przeszuka budy nek i dojdzie do przekonania, iz zdolal uciec. Majac do dy spozy cji komputer, Rasmussen by l geniuszem, kiedy jednak trzeba by lo robic chlodne kalkulacje w wirze walki, stawal sie znacznie mniej bly skotliwy , niz mu sie wy dawalo. Pilnowalo go dwoch uzbrojony ch po zeby policjantow. Wy gladali nieco smiesznie, gdy tak stali nad zwiniety m w klebek, roztrzesiony m, bliskim placzu facetem, ubrani w kuloodporne kamizelki, z karabinami automaty czny mi w garsci, z ponury m wy razem twarzy wpatrzeni w zatrzy manego. Julie znala jednego z nich, Sampsona Garfeussa, jeszcze z czasow pracy w biurze szery fa, gdzie Sampson takze by l na sluzbie, zanim przeniosl sie do policji w Irvine. Czy to jego rodzice by li bardzo przewidujacy , czy tez on sam staral sie ze wszy stkich sil dorosnac do swego imienia, dosc ze by l wy soki i zwalisty jak skala. Trzy mal w dloni otwarte pudelko, zawierajace cztery male dy skietki. Pokazal je Julie i zapy tal: -To z powodu tego szukalismy go? -Mozliwe - odparla. Odbierajac od zony dy skietki Bobby powiedzial: -Bede musial zejsc pietro nizej do biura Ackroy da, uruchomic komputer, wlozy c dy skietki i sprawdzic, co na nich jest. -Prosze bardzo - zgodzil sie Sampson. -Bedzie pan musial mi towarzy szy c - rzekl Bobby , zwracajac sie do McGratha, policjanta, ktory przy jechal z nimi winda. - Ktos powinien mnie kontrolowac, upewnic sie, ze nie robie z ty m zadny ch numerow. - Wskazal na Toma Rasmussena. - Nie chcemy , zeby ten gnojek twierdzil potem, ze to by ly czy ste dy skietki i ze to ja chcialem go wrobic, kopiujac wlasnorecznie program. Gdy ty lko Bobby i McGrath weszli do winy i zjechali na pierwsze pietro, Julie przy kucnela na wprost Rasmussena. -Wiesz, kim jestem? Rasmussen popatrzy l na nia w milczeniu. -Jestem zona Bobby 'ego Dakota. Bobby by l w tamtej furgonetce, ostrzelanej przez twoich najemny ch zbirow. To wlasnie mojego Bobby 'ego probowales zabic. Odwrocil od niej wzrok i wbil go w swoje skute nadgarstki. -Wiesz, co by m chciala ci zrobic? - Zblizy la dlon do jego twarzy i poruszy la dlugimi paznokciami. - Na poczatek zlapalaby m za gardlo, przy cisnela glowe do sciany i wsadzila ci dwa z ty ch sliczny ch, ostry ch paznokci prosto w oczy , gleboko, tak gleboko, zeby dosiegnac twojego szalonego mozdzku, po czy m wiercilaby m nimi, by sprawdzic, czy nie da sie tam zrobic nieco porzadku. -O Jezu, prosze pani - odezwal sie kolega Sampsona. Nazy wal sie Burdock i gdy by nie Sampson, wy gladalby naprawde poteznie. -No coz - powiedziala - on jest zby t pokrecony , by mogl mu pomoc wiezienny psy chiatra. -Nie rob glupstw, Julie - wtracil Sampson. Rasmussen spojrzal na nia, na sekunde ich oczy spotkaly sie, lecz to wy starczy lo, by pojal, jak jest wsciekla, i wy straszy l sie. Rumieniec dzieciecego zaklopotania i zlosci ustapil miejsca bladosci. Zwracajac sie do Sampsona, glosem o wiele bardziej piskliwy m i drzacy m, niz tego pragnal, powiedzial: -Zabierzcie ode mnie te szalona dziwke. -Wlasciwie to ona nie jest szalona - wy jasnil Sampson. - Przy najmniej nie w sensie kliniczny m. Obawiam sie, ze w dzisiejszy ch czasach bardzo trudno zrobic z kogos wariata. Wiesz, cale to zamieszanie z prawami oby watelskimi. Nie, nie powiedzialby m, ze jest szalona. Nie spuszczajac oczu z Rasmussena Julie powiedziala: -Stokrotne dzieki, Sam. -Zwroc uwage, ze nic nie mowilem o drugiej czesci jego okreslenia - dobrodusznie odparl Sampson. -Tak. Rozumiem, co masz na my sli. Strona 12 Rozmawiajac z policjantem bacznie obserwowala Rasmussena. Kazdy piastuje w sobie jakis szczegolny strach, pry watnego dreczy ciela uwzglednionego w planie budowy organizmu, ktory czai sie w ciemny ch zakamarkach umy slu. Julie wiedziala, czego Tom Rasmussen bal sie najbardziej na swiecie. Nie wy sokosci. Nie zamkniety ch przestrzeni. Nie bal sie rowniez tlumu, kotow, latania, robakow, psow czy ciemnosci. W ciagu ostatnich ty godni Dakota and Dakota zgromadzili bogaty zbior dany ch na jego temat i po ich przejrzeniu okazalo sie, ze cierpi na lek przed slepota. W wiezieniu, co miesiac, z obsesy jna wrecz regularnoscia domagal sie badania oczu, skarzac sie na slabnacy wzrok, a ponadto okresowo kazal sobie robic testy na sy filis, cukrzy ce i inne choroby , ktore, nie leczone, moga doprowadzic do oslepniecia. Gdy przeby wal poza wiezieniem - a mial juz dwie odsiadki - raz w miesiacu odwiedzal okuliste w Costa Mesa. Wciaz kleczac przed Rasmussenem, Julie schwy cila go za podbrodek. Gwaltownie szarpnal glowa, lecz w koncu zwrocila jego twarz ku sobie. Dwoma palcami drugiej dloni przejechala wzdluz policzka z taka sila, ze na jego wy blaklej skorze powstaly czerwone pregi, choc nie tak mocno, by go zadrapac do krwi. Krzy knal piskliwie i sprobowal uderzy c ja skuty mi rekami, lecz strach i lancuch mocujacy nadgarstki do kostek skutecznie opoznily jego ruchy . -Co robisz, u diabla? Rozcapierzy la palce, ktory mi przed chwila go podrapala, i dzgnela prosto w twarz, zatrzy mujac je najwy zej dwa cale od jego oczu. Rasmussen drgnal, wy dal kwilacy dzwiek i ze wszy stkich sil staral sie wy rwac, jednak Julie pewny m chwy tem sciskala jego podbrodek, zmuszajac do trzy mania glowy prosto. -Ja i Bobby jestesmy razem od osmiu lat, pobralismy sie ponad siedem lat temu. To by ly najlepsze lata mojego zy cia. Nagle zjawiasz sie ty i my slisz, ze mozesz go rozgniesc, jakby s rozgniatal pluskwe. Powoli zblizy la koniuszki palcow do jego oczu. Poltora cala. Cal. Sprobowal odsunac sie do ty lu, lecz za soba mial sciane. Nie mial gdzie sie cofnac. Ostre czubki wy manikiurowany ch paznokci dzielilo od oczu nie wiecej niz pol cala. -To jest brutalne dzialanie policji - zaprotestowal Rasmussen. -Nie jestem glina - odparla Julie. -Ale oni sa - powiedzial, wskazujac wzrokiem Sampsona i Burdocka. -Lepiej zabierzcie ode mnie te dziwke, bo was zaskarze. Czubkami paznokci dotknela jego rzes. Cala uwaga Rasmussena skupila sie na Julie. Oddy chal szy bko, zaczal sie tez pocic. Jeszcze raz musnela jego rzesy i usmiechnela sie. Ciemne zrenice zoltobrazowy ch oczu Rasmussena by ly szeroko otwarte. -Wy sukinsy ny , lepiej mnie posluchajcie. Przy siegam, ze zloze skarge, a wtedy wy wala was ze sluzby ... Ponownie dotknela jego rzes. Mocno zacisnal powieki. -... zabiora wasze przeklete mundury i odznaki, wsadza was do wiezienia, a wiecie co czeka eks-gliny w wiezieniu. Bija ich tak, ze rzy gaja gownem, lamia kosci, morduja, gwalca! - Jego wznoszacy sie coraz wy zej glos zalamal sie na ostatnim slowie, niczy m glos dorastajacego chlopca. Rzuciwszy okiem na Sampsona, aby sprawdzic, czy ma jego cicha, jesli nie jawna, zgode na zrobienie nastepnego kroku i przekonawszy sie, ze Burdock nie jest tak spokojny jak Sampson, ale ze prawdopodobnie jeszcze przez chwile bedzie sie trzy mal na uboczu, Julie wbila lekko paznokcie w powieki Rasmussena. Zareagowal jeszcze mocniejszy m zamknieciem oczu. Zwiekszy la sile nacisku. -Chciales zabrac mi Bobby 'ego, teraz ja zabiore ci oczy . -Jestes stuknieta! Cisnela coraz mocniej. -Powstrzy majcie ja - zazadal Rasmussen od policjantow. -Jezeli ty chciales uniemozliwic mi ogladanie Bobby 'ego, dlaczego ja mam pozwolic, aby s jeszcze na cokolwiek patrzy l? -Czego chcesz? Pot sciekal mu obficie po twarzy ; wy gladal jak wrzucona do ognia swieca. -Kto ci polecil zabic Bobby 'ego? -Polecil? O co ci chodzi? Nikt. Nie potrzebuje... -Nawet by s go nie dotknal, gdy by twoj pracodawca nie wy dal ci polecenia. -Wiedzialem, ze mnie sledzi - goraczkowo tlumaczy l Rasmussen, a poniewaz nie zmniejszy la nacisku paznokci, spod jego powiek poply nely lzy . - Wiedzialem, ze tam jest. Odkry lem go przy padkowo piec czy szesc dni temu. Nie dalem sie nabrac, choc uzy wal rozny ch furgonetek i ciezarowek, a raz nawet przy jechal pomaranczowy m wozem z emblematem okregu. Wiec musialem cos zrobic, no nie? Nie moglem zrezy gnowac z tej roboty , w gre wchodzily zby t wielkie pieniadze. Nie moglem po prostu dac sie zlapac, gdy bede juz mial "Czarnoksieznika", wiec musialem cos zrobic. O Jezu, sluchaj, przeciez to jasne. -Jestes komputerowy m geniuszem, wy najety m zlodziejem, amoralna miernota, ale nie jestes twardy . Jestes mieczak, cholerny mieczak. Sam nie zaplanowalby s takiego numeru. Twoj szef ci kazal. -Nie mam zadnego szefa. Jestem wolny m strzelcem. -Ktos ci jednak placi. Strona 13 Zary zy kowala mocniejszy nacisk, ty m razem jednak nie koncami, ty lko cala powierzchnia paznokci. Rasmussen tak bardzo stracil glowe ze strachu, ze nadal mogl wy obrazac sobie, jak zaostrzone pilnikiem krawedzie pograzaja sie stopniowo w delikatnej tkance powiek. Musial juz widziec gwiazdy , kolorowe plamy i spirale, i zapewne odczuwal nieco bolu. Trzasl sie na caly m ciele; jego kajdanki dzwonily i pobrzekiwaly . Spod powiek wy ply walo coraz wiecej lez -Delafield. - Wy rzucil z siebie to slowo, jakby rownoczesnie usilowal je zataic i wy krzy czec pelny m glosem. - Kevin Delafield. -Co to za jeden? - zapy tala Julie, nadal trzy majac podbrodek Rasmussena jedna reka, a druga naciskajac oczy . -Microcrest Corporation. -To on wy najal cie do tej roboty ? Siedzial szty wno, bojac sie przesunac chocby o ulamek cala, przekonany , ze najmniejsza zmiana pozy cji spowoduje wy klucie oczu. -Tak. Delafield. To wariat. Renegat. W Microcrest jeszcze sie na nim nie poznali. Wiedza ty lko, ze ma osiagniecia. Kiedy ta sprawa sie rozejdzie, beda zaskoczeni i zalamani. Pusc mnie. Czego jeszcze chcesz? Puscila go. Naty chmiast otworzy l oczy i zamrugal, sprawdzajac, czy moze widziec. Potem oklapnal, lkajac z ulga. Ledwie Julie zdazy la wstac, drzwi najblizszej windy otworzy ly sie i wy szedl z nich Bobby w towarzy stwie policjanta, z ktory m przed chwila zjechal na dol do biura Ackroy da. Bobby popatrzy l na Rasmussena, porozumiewawczo skinal glowa Julie, cmoknal jezy kiem, po czy m powiedzial: -Cos mi sie wy daje, ze by las niegrzeczna, kochanie. Czy nigdzie nie mozna cie zabrac? -Odby lam ty lko pogawedke z panem Rasmussenem. To wszy stko. -Wy glada na to, ze rozmowa by la dla niego bardzo pobudzajaca. Rasmussen siedzial pochy lony do przodu, mial przy cisniete do oczu dlonie i glosno szlochal. -Nie moglismy sie zgodzic w pewnej kwestii - powiedziala Julie. -Kino, ksiazki? -Muzy ka. -Ach, tak. Sampson Garfeuss odezwal sie miekko: -Dzika z ciebie kobieta, Julie. -Probowal zabic Bobby 'ego - to by lo wszy stko, co miala mu do powiedzenia. Sampson skinal glowa. -Nie mowie, ze czasami nie podziwiam dzikosci... troche. Ale na pewno winna mi jestes jednego. -Jestem - przy taknela. -A mnie znacznie wiecej - dodal Burdock. - Ten facet zlozy skarge. Ide o zaklad. -I na coz bedzie sie skarzy c? - zapy tala Julie. - Nawet nie jest drasniety . Slabe pregi na policzku Rasmussena by ly juz niemal niewidoczne. Pot, lzy i ustepujace drzenie stanowily jedy ne swiadectwo przeby ty ch opresji. -Posluchaj - zwrocila sie Julie do Burdocka - facet sie zalamal, poniewaz przy padkiem znalam dokladnie jego slaby punkt, w ktory wy starczy lo lekko uderzy c. To tak, jak z cieciem diamentow. Udalo mi sie, poniewaz mety jego pokroju biora wszy stkich wokol za takie same mety , a wiec my sla, ze zdolni jestesmy zrobic to, co oni by zrobili w podobnej sy tuacji. Nigdy nie wy drapalaby m mu oczu, lecz on moglby wy drapac moje, gdy by role sie odwrocily . Dlatego by l przekonany , ze zrobie z nim to, co on zrobilby ze mna. Wszy stko, co zrobilam, to wy korzy stalam przeciw niemu jego wlasne zwichrowane zachowania. Psy chologia. Nie mozna nikogo zaskarzy c z powodu uzy cia odrobiny psy chologii. - Obrocila sie do Bobby 'ego i zapy tala: - Co by lo na ty ch dy skietkach? -"Czarnoksieznik". Bez falszy wy ch dany ch. Caly program. To wlasnie te zbiory musial skopiowac. W czasie, gdy go obserwowalem, zrobil ty lko jedna kopie, a kiedy zaczela sie strzelanina, nie mial czasu na wy konanie nastepny ch. Rozlegl sie dzwonek windy , a na tablicy zaplonal numer ich pietra. Kiedy otworzy ly sie drzwi, na kory tarz wy szedl znany im detekty w, Gil Dainer. Julie wy jela paczke dy skietek z rak Bobby 'ego i przekazala ja Dainerowi. -Oto dowod - powiedziala. - Mozna na nim oprzec cala sprawe. My slisz, ze sobie z ty m poradzisz? Dainer wy szczerzy l zeby . -Do licha, prosze pani, sprobuje. 11 Frank Pollard - alias James Roman, alias George Farris - zajrzal do bagaznika skradzionego chevroleta i w schowku na kolo zapasowe znalazl filcowy futeral z narzedziami. Poslugujac sie srubokretem zdjal tablice rejestracy jne.W pol godziny pozniej, objechawszy pare nizej polozony ch i spokojniejszy ch dzielnic spowitej mgla Laguny , zaparkowal na ciemnej, bocznej ulicy , po czy m przelozy l tablice chevroleta na stojacego w poblizu oldsmobila, zabierajac jego numery ze soba. Przy odrobinie szczescia wlasciciel oldsmobila nie zauwazy nowy ch tablic przez pare dni, moze nawet przez ty dzien lub dluzej. Dopoki tego nie zglosi, chevrolet nie trafi na policy jne listy poszukiwany ch wozow i w zwiazku z ty m poruszanie sie nim bedzie wzglednie bezpieczne. Tak czy inaczej Frank zamierzal pozby c sie samochodu najblizszej nocy i albo ukrasc nastepny , albo posluzy c sie pieniedzmi z torby , aby kupic woz legalnie. Chociaz by l wy czerpany , uwazal, ze madrzej zrobi unikajac na razie moteli. Wpol do piatej nad ranem to bardzo dziwna pora na wy najmowanie pokoju. W dodatku by l nie ogolony , mial rozczochrane, przetluszczone wlosy , a zarowno dzinsy , jak i niebieska flanelowa koszula w krate po ostatnich przejsciach by ly wy miete i brudne. Chcial jak najmniej zwracac na siebie uwage, totez postanowil przedrzemac pare godzin w samochodzie... Skierowal sie bardziej na poludnie, do Laguna Niguel, gdzie zaparkowal na spokojnej uliczce pod ogromna palma dakty lowa. Wy ciagnal sie na ty lny m siedzeniu jak ty lko mogl najwy godniej, na ile pozwalal na to brak poduszki i miejsca Strona 14 na wy prostowanie nog, po czy m zamknal oczy . Na razie nie obawial sie nieznanego przesladowcy , bo czul, ze nie ma go w poblizu. Udalo mu sie na jakis czas zgubic przeciwnika i nie musial teraz czuwac, drzac ze strachu, ze w oknie zobaczy nagle wroga twarz. Zdolal takze wy przec ze swiadomosci wszelkie py tania, ktore wiazaly sie ze znaleziony mi w torbie dokumentami i pieniedzmi; by l tak zmeczony - a przy ty m umy sl mial na ty le zacmiony - ze jakiekolwiek wy silki, zmierzajace do odkry cia odpowiedzi, z gory skazane by ly na niepowodzenie. A jednak nie mogl zasnac, wciaz powracajac pamiecia do niezwy kly ch wy darzen w Anaheim sprzed kilku godzin. Poprzedzajace wszy stko podmuchy wiatru. Dziwaczna muzy ka fletu. Implodujace okna, wy buchajace opony , uszkodzone hamulce, odmawiajaca posluszenstwa kierownica... Kto wszedl do tamtego mieszkania, poprzedzany przez niebieskie swiatlo? Czy "kto" by lo wlasciwy m slowem... a moze nalezalo py tac, c o go poszukiwalo? Podczas pospiesznej ucieczki z Anaheim do Laguny nie mial nawet chwili czasu, aby zastanowic sie nad ty mi dziwaczny mi zdarzeniami, teraz jednak nie mogl przestac o nich my slec. By l przekonany , ze wie, co to wszy stko znaczy , i ze jego amnezja zostala wy wolana przez glebokie pragnienie, zeby o ty m zapomniec. Wkrotce jednak nawet pamiec o ty ch nadprzy rodzony ch zajsciach nie by la juz w stanie obronic go przed sennoscia. Ostatnia rzecza, jaka mu przy szla do glowy , zanim dal sie porwac fali snu, by la owa skladajaca sie z trzech slow fraza, ktora wy chy nela z glebi jego swiadomosci zaraz po ty m, gdy odzy skal przy tomnosc na opustoszalej ulicy : Swietliki na wietrze... 12 Bobby i Julie wrocili do domu na krotko przed switem. Ty le czasu zajelo im skladanie wy jasnien policji, ustalenie losu zniszczony ch pojazdow, a takze rozmowa z trzema urzednikami, ktorzy nieoczekiwanie zjawili sie w Decody ne. Policy jny woz patrolowy podwiozl ich pod same drzwi, a gdy wy siedli, Bobby z przy jemnoscia rozejrzal sie wokolo.Mieszkali we wschodniej czesci Orange, w zbudowany m w pseudo-hiszpanskim sty lu domu z trzema sy pialniami. By l zupelnie nowy ; kupili go zaledwie dwa lata temu, traktujac zakup przede wszy stkim jako lokate kapitalu. Nawet w nocy wy glad okolicy zdradzal mlody wiek osiedla. Zadne krzewy nie osiagnely jeszcze pelny ch rozmiarow, ani jedno drzewko nie wy rastalo powy zej poziomu, na ktory m biegly okalajace dachy pobliskich domow ry nny . Bobby otworzy l drzwi, wpuscil Julie do srodka i wszedl za nia. Odglos ich krokow w wy lozony m parkietem holu odbil sie gluchy m echem od nagich scian przy legajacego don living-roomu, calkowicie pustego - co swiadczy lo, ze nie zamierzaja osiasc w ty m domu na dluzej. Chcac zaoszczedzic pieniadze, niezbedne, by moglo spelnic sie Marzenie, pozostawili salon, jadalnie i dwie sy pialnie zupelnie nie umeblowane. Ograniczy li sie jedy nie do zakupu tanich dy wanow i firanek. Nawet cent nie zostal wy dany na inne sprzety . By l to zaledwie przy stanek na drodze do Marzenia, nie widzieli wiec sensu w szastaniu pieniedzmi na wy stroj wnetrz. Marzenie. Wlasnie tak o nim my sleli - przez duze M. Utrzy my wali wy datki na najnizszy m z mozliwy ch poziomie. Niewiele wy dawali na ubranie czy wakacje i nie kupowali szalowy ch samochodow. Ciezka praca, z zelazna konsekwencja rozbudowy wali Dakota and Dakota Investigations w powazna firme, ktora kiedy s bedzie mozna z zy skiem sprzedac, totez wiele z tego, co zarobili, pakowali z powrotem w interes, zeby przy spieszy c jego rozwoj. Wszy stko to dla Marzenia. Ty lko kuchnia i pokoj, znajdujace sie z ty lu domu, oraz rozdzielajaca je niewielka jadalnia by ly umeblowane. Te pomieszczenia oraz glowna sy pialnia na gorze skladaly sie na ich przestrzen zy ciowa. Podloge w kuchni wy lozy li hiszpanska terakota i wstawili ciemne debowe meble z bezowy mi blatami. Nie wy dali ani centa na ozdobne dodatki, ale z racji swej funkcji miejsce to i tak stwarzalo przy tulny nastroj: cebula w siatce, zawieszone na scianie miedziane garnki, przy bory do gotowania, buteleczki przy praw. Na parapecie dojrzewaly trzy zielone pomidory . Julie wsparla sie o szafke, jakby ani chwili dluzej nie mogla ustac o wlasny ch silach. -Napijesz sie? - zapy tal Bobby . -Alkohol o swicie? -My slalem raczej o mleku lub soku. -Nie, dziekuje. -Glodna? Potrzasnela glowa. -Chce ty lko wlezc do lozka. Jestem rozbita. Wzial ja w ramiona, przy ciagnal blizej, wtulil twarz we wlosy . Objela go rowniez. Czas jakis stali w milczeniu, czekajac, az resztki strachu wy paruja w lagodny m cieple, jakie sie miedzy nimi wy tworzy lo. Strach i milosc sa nierozdzielne. Jesli ktos pozwala sobie na uczucie, na milosc, staje sie podatny na ciosy , zas taka podatnosc rodzi strach. Bobby odnalazl sens zy cia w zwiazku z Julie i gdy by ona umarla, ten sens zginalby takze. Nie wy puszczajac zony z ramion, odchy lil sie do ty lu i przy jrzal sie jej twarzy . Smugi zeschlej krwi gdzies zniknely , a skaleczenie na czole pokry lo sie cienka, zolta, krzepnaca blonka. Jednak slady ostatnich przezy c by ly widoczne nie ty lko w postaci tego otarcia. Majac sniada cere, Julie nigdy nie wy gladala blado, nawet w chwilach najwiekszy ch napiec. Jej twarz przy bierala wowczas odcien szarosci. Teraz takze pod cy namonowo-mleczna skora ujawnil sie szary podklad, nadajac jej barwe zblizona do nagrobkowego marmuru. -Juz po wszy stkim - powiedzial uspokajajaco - a nam sie nic nie stalo. -Dla mojej wy obrazni nie jest po wszy stkim. I nie bedzie - przez wiele ty godni. -Wy darzenia dzisiejszej nocy pomoga nam zbudowac legende Dakota and Dakota. -Nie chce by c legenda. Legendy sa martwe. -My bedziemy zy wy mi legendami, a to dobrze zrobi naszy m interesom. Im bardziej je rozkrecimy , ty m szy bciej bedziemy mogli sprzedac firme i urzeczy wistnic Marzenie. - Pocalowal ja delikatnie w kacik ust. - Musze zadzwonic. Zostawie wiadomosc w automacie agencji, tak zeby Clint wiedzial, co robic, gdy przy jdzie do pracy . -Dobrze. Nie chce, zeby telefon zaczal dzwonic zaraz po ty m, jak przy loze glowe do poduszki. Pocalowal ja jeszcze raz i podszedl do telefonu zawieszonego na scianie obok lodowki. Gdy wy bieral numer biura, usly szal, jak Julie wchodzi do lazienki mieszczacej sie w krotkim kory tarzu, laczacy m kuchnie z pralnia. Zamknela za soba drzwi akurat w chwili, kiedy odezwal sie automat zgloszeniowy : "Dziekuje, ze zadzwonil pan do agencji Dakota and Dakota. Nikogo..." Clint Karaghiosis - ktorego grecko-amery kanska rodzina oszalala na punkcie Clinta Eastwooda w czasie, gdy w telewizji pojawil sie Rawhide - by l prawa reka Bobby 'ego i Julie. Mozna mu by lo powierzy c kazdy problem. Bobby przekazal mu dluga informacje, streszczajac zajscia w Decody ne i wskazujac, jakie dzialania nalezy podjac, aby zamknac te sprawe. Odlozy wszy sluchawke przeszedl do sasiedniego pokoju, wlaczy l odtwarzacz kompaktowy i nastawil ply te Benny Goodmana. Pierwsze dzwieki King Porter Stomp tchnely zy cie w martwe sciany . Wrocil do kuchni i wy jal z lodowki puszke kremu jajecznego. Kupili ja dwa ty godnie temu z przeznaczeniem na cichego, spedzonego w domu Sy lwestra, lecz w koncu jej nie otworzy li. Zrobil to teraz, po czy m napelnil do polowy dwie szklanki. Z lazienki dobiegaly wy dawane przez Julie straszliwe odglosy : nareszcie udalo jej sie pozby c zawartosci zoladka. Nie by lo pewnie tego zby t wiele, bo nie jedli od dobry ch dziesieciu godzin, ale skurcze musialy by c gwaltowne. Przez cala noc Bobby spodziewal sie, ze w kazdej chwili moga ja chwy cic mdlosci i dziwilo go, iz tak dlugo potrafila nad soba panowac. Strona 15 Z barku wy ciagnal butelke bialego rumu i wlal do kazdej szklanki podwojna dzialke. Kiedy wrocila Julie, zajety by l delikatny m mieszaniem ly zeczka drinkow. -Nie potrzebuje tego - powiedziala, spostrzeglszy , co robi. -Wiem, czego ci potrzeba. Znam twoja psy chike. Wiedzialem, ze zwy miotujesz po ty m, co dzisiaj zaszlo. A teraz potrzebujesz wlasnie tego. - Podszedl do zlewu i oplukal ly zeczke. -Nie, Bobby , naprawde nie dam rady tego wy pic. - Wy dawalo sie, ze muzy ka Goodmana nie robi na niej zadnego wrazenia. -To uspokoi twoj zoladek. A poza ty m, jesli nie wy pijesz, bedziesz miala klopoty z zasnieciem. - Wzial ja pod ramie, przez jadalnie zaprowadzil do pokoju, tlumaczac: - Bedziesz lezec i zamartwiac sie o mnie, o Thomasa - Thomas by l jej bratem - o caly swiat i kazdego z osobna. Nie zapalajac swiatla usiedli na sofie. Jedy nie z kuchni docieral tu slaby blask. Podwinela nogi pod siebie i lekko zwrocila sie w jego strone. Zamoczy la usta w trunku. Pokoj wy pelnily dzwieki One Sweet Letter From You - jednego z najpiekniejszy ch tematow Goodmana - z partiami wokalny mi w wy konaniu Louise Tobin. Przez chwile sluchali w milczeniu, a potem Julie powiedziala: -Jestem twarda, Bobby , naprawde jestem twarda. -Wiem o ty m. -Nie chce, zeby s my slal, ze jestem slaba. -Nigdy tak nie my slalem. -To nie ta strzelanina przy prawia mnie o mdlosci, ani przejechanie toy ota tamtego faceta, ani nawet my sl, ze moglam cie stracic... -Wiem. To z powodu tego, co musialas zrobic Rasmussenowi. -To smierdzacy dran o szczurzej twarzy , ale nawet on nie zasluguje na takie traktowanie. To, co mu zrobilam, by lo paskudne. -Ale to by l jedy ny sposob na zamkniecie tej sprawy . Nie moglismy jej skonczy c, dopoki nie wiedzielismy , kto go wy najal. Upila nieco ze szklanki. Ze zmarszczony m czolem wpatry wala sie w mleczna zawartosc naczy nia, jakby poszukujac tam rozwiazania jakiejs zagadki. Podazajac za glosem Tobin, Ziggy Elman wlaczy l sie z pelny m wigoru solo na trabke, a zaraz potem zagral klarnet Goodmana. Slodkie tony sprawily , ze zwy kly pokoj przeksztalcil sie w najbardziej romanty czne miejsce na swiecie. -To, co zrobilam... zrobilam dla Marzenia. Ci z Decody ne beda zadowoleni, gdy wskazemy im pracodawce Rasmussena. Ale doprowadzenie go do zalamania by lo w pewien sposob... gorsze niz zabicie czlowieka w uczciwej walce. Bobby polozy l dlon na jej kolanie. Po ty lu latach nadal zdumiewala go jej szczuplosc i delikatna budowa kosci, bowiem zawsze my slal o niej jak o kims silny m na swoj wzrost, solidny m i nieugiety m. -Gdy by s nie uzy la przemocy , naciskajac Rasmussena, musialby m to zrobic ja. -Nie zrobilby s tego. Jestes waleczny , Bobby , by stry i twardy , ale sa pewne rzeczy , ktory ch nigdy nie zrobisz. Ta by la jedna z nich. Nie opowiadaj bajek ty lko po to, by poprawic mi humor. -Masz racje - powiedzial. - Nie moglby m tego zrobic. Ale ciesze sie, ze ty to zrobilas. Decody ne osiagnie sukces, a gdy by smy spaprali te robote, moglo to nas cofnac o wiele lat wstecz. -Czy jest cokolwiek, czego nie zrobimy dla Marzenia? -Jasne - odparl Bobby . - Nie bedziemy torturowac maly ch dzieci rozgrzany mi do czerwonosci nozami i nie bedziemy spuszczac ze schodow niewinny ch staruszek, i nie zatluczemy na smierc zelazna sztaba kosza szczeniat - przy najmniej nie bez istotny ch powodow. W jej smiechu by lo niewiele humoru. -Posluchaj - powiedzial - jestes dobry m czlowiekiem. Masz dobre serce i to, co zrobilas Rasmussenowi, niczego nie zmienia. -Mam nadzieje, ze masz racje. Czasami zy cie jest ciezkie. -Jeszcze jeden drink uczy ni je nieco lzejszy m. -Wiesz, ile w ty m jest kalorii? Bede gruba jak hipopotam. -Hipopotamy sa bardzo mile - powiedzial, zabierajac jej szklanke i kierujac sie do kuchni. - Uwielbiam hipopotamy . -Nie bedziesz chcial kochac sie z czy ms takim. -Dlaczego nie. Wiecej do trzy mania, wiecej do kochania. -Zostaniesz zmiazdzony . -No coz, oczy wiscie zawsze zajmowalby m pozy cje na gorze. 13 Candy zamierzal zabic. Drzac z pozadania, stal w ciemny m salonie obcego domu. Krew. Potrzebowal krwi.Candy zamierzal zabic i nie mogl zrobic niczego, aby sie powstrzy mac. Nawet my sl o matce nie zawsty dzala go na ty le, zeby zdolal zapanowac nad glodem. Na imie mial James, lecz jego matka - ta czy sta dusza, nieskonczenie lagodna, promieniujaca miloscia, swieta - zawsze mowila, ze jest jej maly m cukiereczkiem. Nigdy Jamesem. Nawet Jimem lub Jimmy m. Mowila, ze jest slodszy niz cokolwiek na swiecie i "maly cukiereczek" zostal w koncu "cukiereczkiem", a w czasie, gdy mial szesc lat, przy domek utrwalil sie i zostal wowczas Candy m - "Cukiereczkiem" na dobre. Teraz, gdy mial dwadziescia dziewiec lat, by lo to jedy ne Strona 16 imie, na ktore reagowal. Wielu ludzi uwazalo morderstwo za grzech. Sam o ty m wiedzial. Ale by li tacy , co rodzili sie z pragnieniem krwi. Bog uczy nil ich takimi i oczekiwal od nich, ze beda zabijac wy brane ofiary . By lo to czescia jego misternego planu. Zabojstwo by lo grzechem ty lko wowczas, gdy Bog i matka nie zaaprobowali ofiary , a wlasnie tak by lo ty m razem. Wsty dzil sie. Ale rownoczesnie dreczy lo go pragnienie. Nasluchiwal dobiegajacy ch z domu odglosow. Cisza. Niczy m nieziemskie, mroczne bestie, ze wszy stkich stron otaczaly go spowite w cien meble living-roomu. Oddy chajac z trudem, drzac na caly m ciele, Candy minal jadalnie, kuchnie i pokoj, potem wolno przeszedl kory tarzem prowadzacy m do frontowej czesci domu. Jego wedrowce nie towarzy szy l najdrobniejszy dzwiek, mogacy zaalarmowac spiacy ch na gorze. Zdawal sie raczej szy bowac niz isc, jak gdy by by l widmowa zjawa, a nie czlowiekiem z krwi i kosci. Przy stanal u podstawy schodow i po raz ostatni podjal slaby wy silek stlumienia swoich morderczy ch pragnien. Poddajac sie w koncu, wzdry gnal sie i wy puscil uwiezione w plucach powietrze. Zaczal wspinac sie na pietro, gdzie mieszkancy domu zapewne pograzeni by li we snie. Jego matka zrozumie i wy baczy mu. Nauczy la go, ze zabijanie jest dobre i moralne, jednakze ty lko wtedy , gdy zachodzi taka potrzeba, ty lko wowczas, gdy celem jest dobro rodziny . Strasznie sie na niego zloscila za kazdy m razem, kiedy zabijal z czy stej zadzy krwi, a nie z uzasadniony ch powodow. Nie musiala karac go fizy cznie, gdy z jej niezadowolenie sprawialo mu wiecej cierpien niz dowolna kara, jaka by laby w stanie wy my slic. Caly mi dniami nie odzy wala sie do niego, a to milczenie sprawialo mu bol - tak silny , iz obawial sie, ze peknie mu serce. Patrzy la na niego, jakby by l powietrzem, jakby w ogole nie istnial. Kiedy reszta dzieci zaczy nala o nim rozmawiac, przery wala im, mowiac: -Och, macie na my sli waszego zmarlego brata Candy 'ego, waszego biednego zmarlego brata. No coz, wspominajcie go, jesli chcecie, ale ty lko miedzy soba. Nie robcie tego w mojej obecnosci, nigdy , bo ja nie chce o nim pamietac, o ty m diabelskim nasieniu. On by l niegrzeczny , bardzo niegrzeczny , i nie sluchal matki. Zawsze sie mu zdawalo, ze wie lepiej. Na sam dzwiek jego imienia robi mi sie niedobrze, ogarnia mnie odraza, wiec nie mowcie o nim przy mnie. Za kazdy m razem, gdy Candy przezy wal takie ty mczasowe wy gnanie do krainy zmarly ch, nie by lo dla niego miejsca przy stole. Musial stac w kacie i obserwowac jak inni jedza, jak gdy by rzeczy wiscie by l duchem. W takich momentach matka nie zaszczy cala go nawet najdrobniejszy m usmiechem, nie burzy la mu wlosow ani nie gladzila twarzy cieply mi dlonmi. Nie pozwalala tulic sie do siebie, czy polozy c zmeczonej glowy na swojej piersi. A wieczorem nie towarzy szy ly mu przed zasnieciem bajki i slodkie koly sanki - sam musial odnalezc droge do niespokojnego snu. Podczas takich okresow totalnego wy gnania dowiedzial sie - dokladniej, niz moglby tego oczekiwac - czy m jest Pieklo. Ale ona zrozumie, dlaczego dzisiejszej nocy Candy nie moze sie opanowac - i wy baczy mu. Predzej czy pozniej zawsze mu wy baczala, gdy z jej milosc do niego by la jak milosc Boga do wszy stkich Jego dzieci: doskonala, pelna wy rozumialosci i laski. Kiedy uznala, ze Candy dosy c sie wy cierpial, zawsze dostrzegala go ponownie, usmiechala sie do niego, szeroko otwierala ramiona. W takich momentach, ponownie zaakceptowany , zaznawal rozkoszy Nieba w takim stopniu, w jakim ty lko by lo to mozliwe. A teraz sama by la w Niebie. Od siedmiu dlugich lat! Boze, jak za nia tesknil. Ale ona przy gladala mu sie nawet teraz. Dowie sie, ze nie potrafil dzisiaj nad soba zapanowac - i bedzie rozczarowana. Wchodzil na gore, pokonujac po dwa stopnie naraz, trzy majac sie blisko sciany , gdzie schody najmniej skrzy pialy . By l potezny m mezczy zna, lecz chod mial lekki i zwinny , tak ze nawet poluzowane czy sprochniale deski nie trzeszczaly mu pod stopami. Gdy znalazl sie w kory tarzu, przy stanal nasluchujac. Cisza. Z zawieszonego na suficie czujnika dy mu saczy lo sie nikle swiatlo. Rozchodzaca sie wokol poswiata wy starczy la, by dostrzegl dwoje drzwi po prawej stronie kory tarza, dwoje po lewej i jedne w jego przeciwlegly m koncu. Podkradl sie do pierwszy ch po prawej, otworzy l je ostroznie i wslizgnal do srodka. Zamknal drzwi za soba i stal przez chwile oparty o nie plecami. Choc czul wielki glod, zmusil sie do czekania, az jego oczy przy wy kna do ciemnosci. Przez dwa okna wpadalo do wewnatrz nieco popielatego swiatla z odleglej latarni. Na poczatku zauwazy l lustro, chlodny prostokat, ktory opornie odbijal skapa szarosc. Potem dostrzegl zary sy stojacej pod nim szafki. W chwile pozniej mogl juz rozpoznac lozko i majaczacy na nim ksztalt lezacej postaci, przy kry tej jasnokolorowy m kocem, ktory lekko fosfory zowal. Candy ostroznie podszedl do lozka, uniosl koc wraz z przescieradlem, po czy m zawahal sie, nasluchujac ry tmicznego oddechu spiacej osoby . Poczul won perfum zmieszana z przy jemny m zapachem rozgrzanej skory i swiezo wy my ty ch wlosow. Dziewczy na. Zawsze potrafil odroznic zapach dziewczy ny od zapachu chlopca. Wy czul ponadto, ze by la mloda, zapewne kilkunastoletnia. Gdy by nie straszliwe pragnienie, wahanie trwaloby znacznie dluzej, poniewaz chwile poprzedzajace zabojstwo podniecaly go jeszcze bardziej niz sam akt. Niczy m magik, odrzucajacy chuste z pustej przed chwila klatki, w ktorej nagle pojawia sie wy czarowany golab, gwaltowny m ruchem ramion sciagnal posciel ze spiacej. Rzucil sie na nia i wgniotl w materac ciezarem swego ciala. Zbudzila sie naty chmiast i usilowala krzy czec, choc niewatpliwie brakowalo jej powietrza. Na szczescie rece mial niezwy kle duze i silne. Gdy ty lko sprobowala podniesc glos, odszukal jej twarz, po czy m wparl spod dloni w podbrodek, a zakrzy wione palce wbil w policzki, skutecznie zamy kajac jej usta. -Badz cicho albo cie zabije - wy szeptal, doty kajac wargami delikatnego ucha. Wila sie pod nim, wy dajac stlumione, przerazone piski. Sadzac z wy gladu, dziewczy na nie miala ponizej dwunastu, ale tez nie wiecej niz pietnascie lat. Dla niego nie by l to zaden przeciwnik. -Nie chce cie skrzy wdzic. Po prostu pragne ciebie, a kiedy skoncze, zostawie cie w spokoju. By lo to klamstwo, bo nie mial zamiaru jej gwalcic. Seks zupelnie go nie interesowal. Mowiac scisle, napelnial go obrzy dzeniem. Glowna role odgry wal w nim ply n, ktorego nazwe trudno by lo wy mienic; by l zwiazany z bezwsty dny m uzy ciem organow sluzacy ch do oddawania moczu; stanowil akt wy jatkowo odpy chajacy . Wedlug Candy 'ego, fascy nacja inny ch ludzi seksem swiadczy la jedy nie o ty m, ze mezczy zni i kobiety nalezeli do upadlego gatunku, a caly swiat by l kloaka grzechu i szalenstwa. Albo uwierzy la jego obietnicom, albo ogarnal ja paralizujacy strach, bo wy czul, ze zaniechala oporu. By c moze caly wy silek musiala wlozy c w probe zlapania tchu. Ciezar ciala Candy 'ego - dwiescie dwadziescia funtow - ugniatal jej piers, utrudniajac oddech. Na dloni, ktora zaty kal jej usta, czul krotkie, gorace wy dechy i chlodne wdechy - wowczas jej nozdrza rozszerzaly sie gwaltownie. Jego wzrok coraz lepiej dostosowy wal sie do niklego oswietlenia. Choc nie dostrzegal jeszcze szczegolow twarzy , pochwy cil bly sk przerazenia w oczach ukry ty ch w cieniu. Odkry l tez, ze by la blondy nka; jej jasne wlosy poly skiwaly slabo w saczacej sie przez okna szarej poswiacie. Wolna reka odsunal delikatnie jej wlosy , obnazajac prawa strone szy i. Zmienil nieco pozy cje, przesuwajac sie w dol, tak aby jego wargi dotknely gardla dziewczy ny . Pocalowal delikatne cialo, wy czul ustami silne tetno, a wtedy ugry zl gleboko i poczul krew. Podskoczy la i zatrzepotala pod nim, lecz trzy mal ja zby t mocno, by zdolala oderwac od rany jego zachlanne usta. Przely kal pospiesznie, ale i tak nie by l w stanie pochlaniac gestej, slodkiej cieczy w takiej ilosci, w jakiej wy ply wala. Wkrotce uply w zmniejszy l sie. Ruchy dziewczy ny staly sie mniej gwaltowne, wreszcie ustaly zupelnie. Lezala pod nim bezwladnie, jakby nie by la niczy m wiecej, ty lko pomieta sterta poscieli. Podniosl sie i wlaczy l na chwile nocna lampke, by moc zobaczy c jej twarz. Zawsze chcial widziec ich twarze, jesli nie przed, to po dopelnieniu ofiary . Lubil zagladac im w oczy , nie puste, jak mogloby sie wy dawac, lecz przepelnione wizja odlegly ch miejsc, do ktory ch powedrowaly ich dusze. Nie bardzo rozumial te swoja ciekawosc. Ostatecznie, jesli ktos je stek, to nie zastanawia sie, jak wy gladala krowa. Ta dziewczy na - i wszy scy , ktorzy go nakarmili - nie powinni interesowac go bardziej niz sztuki by dla. Pewnego razu przy snilo mu sie, ze gdy skonczy l pic z rozdartego gardla, jego ofiara, choc martwa, przemowila do niego i zapy tala, dlaczego chcial ja obejrzec po smierci. Musial przy znac, ze nie zna odpowiedzi na to py tanie. Wowczas wy sunela przy puszczenie, ze za kazdy m razem, gdy zabija w ciemnosciach, pragnie zobaczy c twarz ofiary , bo gdzies w mroczny m zakamarku serca oczekuje, ze ujrzy wlasna zbielala twarz, wpatrujaca sie w niego martwy m wzrokiem. Strona 17 -W glebi duszy - powiedziala postac ze snu - zdajesz sobie sprawe, ze juz jestes martwy , wy palony od srodka. Wiesz, ze masz duzo wiecej wspolnego ze swy mi ofiarami po ich smierci niz za zy cia. Slowa te, choc wy powiedziane ty lko we snie i wy gladajace na czy sty nonsens, sprawily , ze zbudzil sie z glosny m krzy kiem. Nie by l martwy , lecz zy wy , silny i zdrowy , obdarzony rownie wielkim, co niezwy kly m apety tem. A jednak slowa ze snu towarzy szy ly mu przez nastepne lata i kiedy powracaly w jego pamieci, tak jak w tej chwili, stawal sie niespokojny . Jak zawsze, tak i teraz nie chcial sie nad nimi zastanawiac. Skupil uwage na lezacej na lozku dziewczy nie. Miala okolo czternastu lat i by la ladna. Urzeczony doskonaloscia karnacji, zaczal sie zastanawiac, czy w doty ku jej skora by la rownie wspaniala; czy gdy by osmielil sie przesunac po niej koniuszkami palcow, poczulby gladkosc porcelany . Usta miala lekko rozwarte, jak gdy by opuszczajaca ja dusza uchy lila je, torujac sobie droge na zewnatrz. Cudownie blekitne, przejrzy ste oczy by ly ogromne, zby t duze w stosunku do jej drobnej twarzy , i glebokie jak zimowe niebo. Moglby przy gladac sie jej caly mi godzinami. Westchnawszy z zalem, zgasil lampke. Przez chwile stal w ciemnosciach, wdy chajac ostry zapach krwi. Gdy jego oczy na powrot przy wy kly do mroku, wy szedl na kory tarz, zostawiajac za soba otwarte drzwi do pokoju dziewczy ny . Zajrzal do pokoju naprzeciwko, lecz nikogo tam nie zastal. Natomiast w sasiadujacy m z nim pomieszczeniu usly szal chrapanie i poczul nieswiezy zapach potu. By l tam chlopak, siedemnasto lub osiemnastoletni, niezby t duzy , ktory jednak mogl stawiac wiekszy opor niz jego siostra. Na swoje nieszczescie spal na brzuchu, totez gdy Candy sciagnal koc i rzucil sie na niego, wtloczy l mu twarz gleboko w poduszke i materac, duszac go i nie pozwalajac wy doby c glosu. Walka by la gwaltowna, ale krotka. Chlopiec zemdlal z braku tlenu, a wtedy Candy przewrocil go na plecy . Pochy lajac sie nad odsloniety m gardlem, wy dal niski, przepelniony zadza okrzy k, ktory zabrzmial glosniej niz jeki chlopca. Kiedy otwieral drzwi czwartej sy pialni, przez okna wpadalo juz do wewnatrz olowiane swiatlo przedswitu. W katach nadal zalegaly cienie, lecz ciemnosci nie by ly juz tak geste. Swiatlo by lo jeszcze zby t slabe, by ukazac barwy przedmiotow, totez wszy stkie znajdujace sie w pokoju sprzety utrzy mane by ly w rozny ch odcieniach szarosci. Atrakcy jna blondy nka w wieku trzy dziestu kilku lat spala po jednej stronie okazalego loza. Zmiete przescieradla i koc lezaly na drugiej jego polowie, co wskazy walo, ze jej maz wstal wczesniej lub przeby wal poza domem. Na szafce obok lozka zauwazy l na wpol oprozniona szklanke wody i plastikowa fiolke z lekarstwem. Podniosl buteleczke - w dwoch trzecich wy pelniona by la maly mi pigulkami. Wedlug ety kietki by l to srodek uspokajajacy . Z nalepki odczy tal rowniez jej nazwisko: Roseanne Lofton. Candy stal przez dluzsza chwile, wpatrujac sie w jej twarz, a w glebi duszy budzila sie w nim dawna tesknota za matczy ny m pocieszeniem. W dalszy m ciagu dreczy lo go pragnienie, ale ty m razem nie chcial go gasic gwaltownie. Nie zamierzal rozerwac jej gardla i wy saczy c wszy stkiego w ciagu paru minut. Chcial, aby trwalo to dluzej. Pragnal ssac te kobiete, tak jak kiedy s wy sy sal krew matki, gdy w swej laskawosci pozwalala mu na to. Od czasu do czasu, kiedy zaskarbil sobie jej wy jatkowa przy chy lnosc, matka robila ply tkie naciecie na dloni lub przekluwala ktory s z palcow, po czy m zezwalala, aby zwiniety w klebek na jej kolanach przez godzine lub dluzej rozkoszowal sie smakiem krwi. W takich chwilach ogarnial go wielki spokoj, blogosc tak gleboka, ze caly swiat wraz z jego cierpieniami stawal sie nierealny , poniewaz krew matki by la najlepsza ze wszy stkich, nieskazona, czy sta niczy m lzy swietej. Oczy wiscie z tak niewielkiej ranki nie mogl upic wiecej niz jedna lub dwie uncje, lecz krople te by ly o wiele cenniejsze i pozy wniejsze od caly ch galonow wy ssany ch z cial inny ch ludzi. Zy ly lezacej przed nim kobiety nie zawieraly takiej ambrozji, gdy by jednak podczas ssania zamknal oczy i cofnal sie pamiecia do dni sprzed smierci matki, to moze udaloby mu sie, przy najmniej w jakiejs czesci, odtworzy c nastroj cudownego spokoju, jakiego wowczas doswiadczal, i odnalezc slabe echo dawnej rozkoszy . Nie zdejmujac koca, Candy delikatnie polozy l sie w lozku obok kobiety . Widzial, jak ciezkie powieki zatrzepotaly i po chwili z trudem uniosly sie w gore. Mrugajac oczami obserwowala, jak tuli sie do niej, i przez moment zapewne sadzila, ze nadal sni, bo na jej rozluznionej twarzy nie drgnal zaden miesien. -Chce ty lko twojej krwi - powiedzial miekko. Nagle otrzasnela sie z opoznionego efektu srodkow uspokajajacy ch, a jej oczy wy pelnilo przerazenie. Zanim zdolala zepsuc piekno tej chwili krzy czac badz stawiajac opor - j ty m samy m zniszczy c zludzenie, ze jest jego matka i ofiarowuje sie dobrowolnie - uderzy l ciezka piescia w bok jej szy i. Potem uderzy l jeszcze raz, a nastepnie zadal dwa ciosy w twarz. Nieprzy tomna opadla na poduszke. Wiercil sie pod kocem, przy suwajac sie jak najblizej, po czy m wy ciagnal jej reke i zaglebil zeby w dloni. Oparl glowe o poduszke, z twarza zwrocona ku jej twarzy , ulozy l miedzy nimi jej reke i zaczal spijac wy ply wajaca powoli z rany krew... Po chwili zamknal oczy i probowal sobie wy obrazic, ze jest jego matka. Stopniowo ogarnal go kojacy spokoj. A jednak, choc od dawna nie czul sie taki szczesliwy , szczescie nie przenikalo gleboko. By la to zaledwie otoczka radosci, rozjasniajaca powierzchnie jego serca, podczas gdy wnetrze pozostawalo ciemne i zimne. 14 Po paru godzinach snu Frank Pollard obudzil sie na ty lny m siedzeniu skradzionego chevroleta. Wpadajace przez okna promienie porannego slonca by ly wy starczajaco jasne, aby zmusic go do otwarcia powiek.Zeszty wnial w niewy godnej pozy cji, by l caly obolaly i z pewnoscia nie wy poczal. Zaschlo mu w gardle, a oczy palily , jakby nie spal od wielu dni. Jeczac, Frank zwlokl nogi z siedzenia, usiadl i odchrzaknal. Dotarlo do niego, ze ma zdretwiale obie dlonie. By ly zimne i bez czucia, a gdy na nie spojrzal, przekonal sie, ze ma zacisniete piesci. Widocznie musial tak spac przez jakis czas, bo poczatkowo nie potrafil rozprostowac palcow. Kiedy , wkladajac w to sporo wy silku, otworzy l wreszcie prawa piesc, spomiedzy zdretwialy ch palcow posy pal sie strumien czarny ch ziarenek. Zdumiony wpatry wal sie w czarne drobiny , ktore rozsy paly sie na nogawce spodni i prawy m bucie. Uniosl dlon, chcac z bliska obejrzec to, co pozostalo przy klejone do jej wnetrza. Z wy gladu i zapachu ziarenka przy pominaly piasek. Czarny piasek? Skad go wzial? Kiedy otworzy l lewa dlon, wy sy palo sie wiecej piasku. Zdezorientowany , przez okno samochodu rozejrzal sie po najblizszej okolicy . Dojrzal zielone trawniki, odslaniajace ciemna glebe w miejscach, gdzie trawa zostala wy tarta, pokry te kompostem uprawne zagony , kawalki drewna sekwojowego rozsy pane wokol jakichs zarosli. Nie by lo tu niczego, co przy pominaloby zawartosc jego mocno zacisniety ch piesci. Znajdowal sie w Laguna Niguel, a wiec nie opodal Pacy fiku, obrzezonego szerokimi plazami, jednakze ich piasek by l bialy , a nie czarny . Gdy na dobre odzy skal krazenie w zeszty wnialy ch palcach, odchy lil sie w glab siedzenia, uniosl dlonie na wy sokosc twarzy i przy jrzal uwaznie czarny m okruchom przy klejony m do spoconej skory . Piasek, chocby nawet czarny , by l substancja calkowicie niewinna, a jednak slady na rekach niepokoily go tak bardzo, jakby to by la swieza krew. -Kim, u diabla, jestem i co sie ze mna dzieje? - zapy tal glosno. Zdawal sobie sprawe, ze potrzebuje pomocy . Nie wiedzial ty lko, do kogo ma sie o nia zwrocic. 15 Bobby 'ego obudzil szumiacy w drzewach wiatr od Santa Ana, ktory swiszczal pod okapem, wy wolujac wsrod cedrowy ch gontow dachu i krokwi atty ki cale serie stukow i trzaskow. Zamrugal zaspany mi oczami i popatrzy l na sufitowy zegar sy pialni: 12:07. Poniewaz zdarzalo im sie pracowac w rozny ch dziwny ch porach, a potem spac w ciagu dnia, zalozy li od zewnatrz okiennice, dzieki czemu w pokoju panowaly egipskie ciemnosci, jesli nie liczy c poly skujacy ch blada zielenia cy fr zegara, ktore plonely na suficie niczy m jakies zlowieszcze przeslanie z zaswiatow. W lozku znalazl sie o swicie i naty chmiast zasnal, a zatem zegar wskazy wac musial poludnie, a nie polnoc. Przespal okolo szesciu godzin. Przez chwile lezal bez ruchu, zastanawiajac sie, czy Julie tez sie obudzila.-Jestem - usly szal jej glos. Strona 18 -Musisz chy ba czy tac w my slach - powiedzial. - Wiedzialas, o czy m my sle. -To nie czy tanie w my slach - odparla. - To malzenstwo. Obrocil sie ku niej, a ona wslizgnela sie w jego ramiona. Przez chwile trwali w uscisku, cieszac sie swoja bliskoscia. Nagle, pod wply wem wspolnego, a nie wy powiedzianego pragnienia, zaczeli sie kochac. Poswiata rzucana przez zielone cy fry zegara by la zby t slaba, by rozproszy c calkowita ciemnosc, wiec Bobby zupelnie nie widzial Julie. A przeciez "ogladal" ja swy mi dlonmi. Odkry wal gladkosc i cieplo jej skory , subtelne krzy wizny piersi, pewna kanciastosc dokladnie w miejscach, w ktory ch kanciastosc by la pozadana, zwartosc miesni i ich ply nny ruch. Moglby by c slepcem, uzy wajacy m rak do opisania wewnetrznej wizji idealnego piekna. Na zewnatrz wiatr wstrzasal swiatem, jakby dostrajajac sie do spazmow szczy towania, wstrzasajacy ch cialem Julie. A kiedy Bobby nie mogl sie juz dluzej powstrzy mac, kiedy zakrzy czal i wy pelnil ja soba, zawodzacy wiatr krzy knal takze, zdmuchujac przy cupnietego pod pobliskim okapem ptaka, ktory z lopotem skrzy del i glosny m wrzaskiem pomknal w dal. Przez chwile lezeli obok siebie w ciemnosci, dy szac wspolny m oddechem, doty kajac sie nawzajem niemal z czcia. Nie chcieli ani nie potrzebowali rozmawiac; slowa zmniejszy ly by ty lko wartosc przezy cia. Okiennice z aluminiowy ch listewek drzaly lekko pod naporem gniewnego wiatru. Stopniowo uczucie blogosci ustapilo miejsca dziwnemu niepokojowi, ktorego zrodla Bobby nie potrafil okreslic. Spowijajaca wszy stko ciemnosc stala sie nagle przy tlaczajaca, jak gdy by przedluzajacy sie brak swiatla sprawil, ze powietrze zgestnialo, by w koncu nabrac konsy stencji sy ropu, ktory m nie bedzie mozna oddy chac. Choc zaledwie przed chwila przestal sie z nia kochac, opanowalo go niesamowite wrazenie, ze w istocie nie by lo tam Julie, a on kopulowal z marzeniem lub zlepkiem gestniejacej ciemnosci; ze w nocy zostala mu skradziona, porwana przez niepojeta sile, i ze juz nigdy jej nie zobaczy . Glupio mu by lo przy znawac sie do tak dziecinnego strachu, uniosl sie jednak na lokciu i zapalil umocowana do sciany nocna lampke. Kiedy ujrzal obok siebie usmiechnieta Julie, jego niewy tlumaczalny lek raptownie opadl. Wy puscil z pluc powietrze, ze zdumieniem odkry wszy , ze od jakiegos czasu wstrzy my wal oddech. Nadal jednak odczuwal dziwne napiecie i widok Julie, calej i zdrowej z wy jatkiem otarcia na czole, nie wy starczy l, by sie zupelnie uspokoic. -Co sie stalo? - spy tala, jak zawsze spostrzegawcza. -Nic - sklamal. -Drobny bol glowy po rumie? Meczy l go nie kac, ale niezwy kle, przemozne wrazenie, ze utraci Julie, ze gdzies tam we wrogim swiecie cos zamierza mu ja odebrac. Jako zy ciowy opty mista zazwy czaj nie poddawal sie zly m przeczuciom i zapewne dlatego ten niecodzienny , zlowrozbny chlod przerazil go - bardziej, niz gdy by czesciej ulegal podobny m nastrojom. -Bobby ? - powiedziala, marszczac brwi. -Bol glowy - uspokoil ja. Pochy lil sie ku Julie i delikatnie pocalowal ja w oczy , raz i drugi, zmuszajac do zacisniecia powiek, tak aby nie widziala jego twarzy i nie wy czy tala z niej niepokoju, ktorego nie by l w stanie ukry c. *** Pozniej, wy kapani i ubrani, stojac przy kuchennej ladzie zjedli szy bkie sniadanie: buleczki z dzemem malinowy m, po pol banana i czarna kawa. Ustalili, ze nie pojda do biura. Krotka telefoniczna rozmowa z Clintem Karaghiosisem potwierdzila, ze sprawa Decody ne by la juz niemal zamknieta i nie zdarzy lo sie nic, co wy magaloby pilnie ich obecnosci.Suzuki samurai czekal na nich w garazu. Na widok samochodu samopoczucie Bobby 'ego uleglo wy raznej poprawie. Samurai by l maly m sportowy m wozem terenowy m z napedem na cztery kola. Usprawiedliwiajac jego zakup przed Julie, podkreslal funkcjonalnosc pojazdu - nadawal sie zarowno do celow uzy tkowy ch, jak i rekreacy jny ch - oraz stosunkowo niska cene. A tak naprawde, to kupil go, poniewaz znakomicie dawal sie prowadzic. Julie nie protestowala, bo jej takze prowadzenie samurai sprawialo przy jemnosc. Ty m razem jednak, kiedy jej to zaproponowal, odmowila i oddala mu kierownice. -Dosy c sie najezdzilam ostatniej nocy - wy jasnila, zapinajac pasy . Po smagany ch wiatrem ulicach fruwaly martwe liscie, galazki, skrawki papieru i wszelkie inne, nie dajace sie zidenty fikowac smiecie. Od wschodu naply waly kleby kurzu niesione wiatrem Santa Ana, bioracy m swa nazwe od gor, w ktory ch sie rodzil. Wiatr nurkowal w kaniony , przemy kal sie ponad jalowy mi, porosly mi rzadkimi krzakami wzgorzami, ktory ch pracowici przedsiebiorcy Okregu Orange nie zdazy li jeszcze zniwelowac i pokry c ty siacami niemal identy czny ch, zbudowany ch z drewna i gipsu kalifornijskich domkow z marzen. Drzewa giely sie pod naporem rozszalaly ch mas powietrza, ktorego potezne i kapry sne fale pedzily na spotkanie prawdziwy ch morskich fal na zachodzie. Nocna mgla zniknela bez sladu, a powietrze stalo sie tak przejrzy ste, ze ze wzgorz, odlegly ch o dwadziescia szesc mil od wy brzeza Pacy fiku, widac by l wy spe Catalina. Julie wlozy la do odtwarzacza ply te kompaktowa Artie Shawa. Samochod wy pelnila lagodna melodia Begin the Beguine. Aksamitnie brzmiace saksofony Lesa Robinsona, Hanka Freemana, Tony 'ego Pastora i Ronniego Perry tworzy ly dziwny kontrapunkt dla chaoty czny ch i pelny ch dy sonansow odglosow wiatru Santa Ana. Z Orange Bobby skierowal sie na poludnie i zachod, w strone miejscowosci plazowy ch - Newport, Corona del Mar, Laguna, Dana Point. Kiedy ty lko by lo to mozliwe w ty m zurbanizowany m okregu, wy bieral spokojniejsze drogi, ktore mimo asfaltowej nawierzchni zaslugiwaly na miano boczny ch. Natkneli sie nawet na kilka gajow pomaranczowy ch, jakimi cala ta kraina by la niegdy s pokry ta, dopoki nie zostaly wy ciete, ustepujac miejsca rozwijajacy m sie nieublaganie trasom komunikacy jny m. W miare jak na liczniku przy by walo przejechany ch mil, Julie stawala sie coraz bardziej rozmowna i beztroska, lecz Bobby dobrze wiedzial, ze ten doskonaly nastroj nie by l szczery . Za kazdy m razem, kiedy wy bierali sie w odwiedziny do jej brata Thomasa, usilnie pracowala nad ty m, by try skac radoscia. Kochala Thomasa i przy kazdy m spotkaniu na nowo ogarniala ja rozpacz, dlatego tez zawczasu musiala sztucznie wprawic sie w dobry humor. -Ani jednej chmurki na niebie - powiedziala, gdy mijali przetwornie owocow na stary m Irvine Ranch. - Coz za wspanialy dzien, prawda, Bobby ? -Cudowny - przy taknal z ochota. -Wiatr musial przegnac chmury az do Japonii i spietrzy c je wy soko nad Tokio. -Tak. Wlasnie teraz smieci z Kalifornii zasy puja Ginze. Setki czerwony ch kwiatow bougainvilli, zerwany ch z lody g przez podmuchy wiatru, spadly nieoczekiwanie na droge i przez moment mieli wrazenie, ze samurai zostal ogarniety szkarlatna sniezy ca. By c moze wiazalo sie to z ich wczesniejsza rozmowa o Japonii, ale wirujace platki mialy w sobie cos orientalnego. Nie zdziwilby sie zby tnio, gdy by na poboczu upstrzonej plamami swiatla i cienia drogi mignela im kobieta w kimonie. Nawet wiatr jest tutaj piekny - zachwy cala sie Julie. - Czy z nie jestesmy szczesliwi, Bobby ? Czy nie mamy szczescia, zy jac w tak wy jatkowy m miejscu? Rozleglo sie Frenesi Shawa, swing bogaty w brzmienie smy czkow. Za kazdy m razem, gdy sly szal te piosenke, Bobby by l niemal w stanie wy obrazic sobie, ze uczestniczy w filmie z lat trzy dziesty ch lub czterdziesty ch - ze skreci za rog i spotka starego przy jaciela Jimmy 'ego Stewarta lub moze Binga Crosby 'ego, i razem pojda na lunch z Cary m Grantem, Jean Arthur i Katherine Hepburn, a potem zdarzy sie mnostwo zwariowany ch rzeczy . -W jakim filmie wy ladowales? - zapy tala Julie. Za dobrze go znala. Strona 19 -Jeszcze sie nie zdecy dowalem. Moze The Philadelphia Story . Do czasu, gdy staneli na parkingu Domu Opieki Cielo Vista, Julie zdazy la wprawic sie w bardzo dobry humor. Wy siadla z samochodu, zwrocila twarz na zachod i wy szczerzy la zeby na widok hory zontu, wy znaczonego linia zetkniecia sie nieba i morza, tak jakby nigdy przedtem nie ogladala tego widoku. Prawde powiedziawszy , panorama by la rzeczy wiscie niezwy kla, gdy z Cielo Vista zbudowano na odlegly m o pol mili od Pacy fiku urwisku, z ktorego roztaczal sie znakomity widok na spory fragment poludniowokalifornijskiego Zlotego Wy brzeza. Bobby podziwial go takze, kulac nieco ramiona i opuszczajac glowe w obronie przed podmuchami zimnego, pory wistego wiatru. Gdy Julie by la juz gotowa, mocno scisnela dlon Bobby 'ego, po czy m razem weszli do srodka. Dom Opieki Cielo Vista by l insty tucja pry watna, dzialajaca bez udzialu funduszy rzadowy ch. Jego architektura odbiegala wy raznie od standardowego wy gladu tego rodzaju obiektow. W pietrowej hiszpanskiej fasadzie bladobrzoskwiniowej barwy poly skiwaly biela marmurowe narozniki, obramowania drzwi i okienne nadproza. Pomalowane na bialo okna i drzwi kry ly sie w glebi zgrabny ch lukow, zamkniety ch u dolu szerokimi parapetami. Chodniki ocienialy drewniane kraty , oplecione przez kwitnace zolto i czerwono lody gi bougainvilli, posrod ktory ch rodzily sie naglace szepty wiatru. Wewnatrz podlogi wy lozono szary mi ply tkami winy lu, upstrzony mi gdzieniegdzie brzoskwiniowy mi badz turkusowy mi plamami. Pomalowane na brzoskwiniowy kolor sciany mialy biala podstawe i wy pukly gzy ms od gory . Wszy stko to nadawalo owemu miejscu ciepla, przy tulna atmosfere. Przy staneli w holu, tuz za wejsciowy mi drzwiami. Julie wy ciagnela z torebki grzebien i doprowadzila do porzadku potargane wiatrem wlosy . Potem zameldowali sie przy biurku w sy mpaty cznie urzadzony m przedpokoju dla odwiedzajacy ch i przeszli polnocny m kory tarzem do lezacego na pierwszy m pietrze pokoju Thomasa. Thomas zajmowal lozko przy oknie, nie by lo go jednak ani tam, ani na fotelu. Kiedy staneli w progu, siedzial przy stole, ktory dzielil ze swoim kolega z pokoju, Derekiem. Pochy lony nad blatem wy cinal wlasnie jakas fotografie z magazy nu. Chlopak wy dawal sie rownoczesnie silny i kruchy , mocno zbudowany , a jednak delikatny . Fizy cznie by l silny , lecz pod wzgledem umy slowy m i emocjonalny m przejawial duza niezaradnosc i wlasnie ta wewnetrzna slabosc zadawala klam pozornej sile. Krotka szy ja, ciezkie, zaokraglone ramiona, szeroki kark, nieproporcjonalnie krotkie rece i krepe nogi nadawaly Thomasowi wy glad gnoma. Jednakze kiedy zdal sobie sprawe z ich obecnosci i odwrocil glowe, aby sprawdzic, kto przy szedl, ukazal twarz, ktora nie miala lagodny ch, czarowny ch ry sow istoty z bajki. Ta twarz nosila pietno okrutnego genety cznego przeznaczenia, biologicznej tragedii. -Jules! - ucieszy l sie, rzucajac nozy czki i czasopismo; wstajac pospiesznie omal nie wy wrocil krzesla. Mial na sobie obszerne dzinsy i zielona flanelowa koszule w krate. Wy gladal o dziesiec lat mlodziej niz mial w istocie. - Jules, Jules! Julie puscila dlon Bobby 'ego i weszla do pokoju, otwierajac ramiona na powitanie brata. -Czesc, kochanie. Thomas pospieszy l ku niej posuwisty m krokiem, jakby nosili podzelowane zelazem buty , uniemozliwiajace oderwanie stop od podlogi. Chociaz liczy l sobie dwadziescia lat, o dziesiec lat mniej niz Julie, mial zaledwie piec stop, o cztery cale mniej niz siostra. Urodzil sie z zespolem Downa, co nawet laik mogl wy czy tac z jego twarzy : mial slabo wy sklepione, niskie czolo; faldy nakatne nadawaly jego oczom orientalny wy glad; grzbiet nosa by l splaszczony ; nisko osadzone uszy tkwily na glowie nieco zby t malej w proporcji do reszty ciala; ry sy twarzy by ly miekkie, rozlane, charaktery sty czne dla osob uposledzony ch umy slowo. Zwy kle twarz ta wy razala smutek i samotnosc, teraz jednak, przeciwstawiajac sie naturalnemu ukladowi linii i zmarszczek, rozciagnela w cudowny m usmiechu, cieply m usmiechu czy stej radosci. Julie zawsze dzialala w ten sposob na Thomasa. Do diabla, to samo robi ze mna, pomy slal Bobby . Pochy lajac sie nieco, Julie otoczy la ramionami brata i na dluzsza chwile zamarli w bezruchu, tulac sie do siebie. -Jak sie masz? - zapy tala. -Dobrze, czuje sie dobrze. - Mowa Thomasa by la niewy razna, lecz dosc zrozumiala, gdy z jego jezy k nie by l powiekszony , jak to sie zdarza w niektory ch przy padkach zespolu Downa. Moze by l nieco zby t dlugi, ale nie pobruzdzony ani nie wy stawal spoza warg. -Czuje sie naprawde dobrze. -Gdzie Derek? -Poszedl z wizy ta. W holu. Wroci. Czuje sie naprawde dobrze. Czy ty sie dobrze czujesz? -Doskonale, kochanie. Po prostu swietnie. -Ja tez swietnie. Kocham cie, Jules - powiedzial uszczesliwiony Thomas. Przy Julie uwalnial sie od wsty du, ktory znaczy l jego stosunki z pozostaly mi ludzmi. - Kocham cie bardzo. -Ja tez cie kocham, Thomas. -Balem sie... moze nie przy jedziesz. -Czy nie przy chodze zawsze? -Zawsze - potwierdzil. Wreszcie wy puscil z objec siostre i rozejrzal sie dookola. - Czesc, Bobby . -Czesc, Thomas. Dobrze wy gladasz. -Naprawde? -Niech mnie ges kopnie, jesli klamie. Thomas parsknal smiechem. -On jest zabawny - powiedzial, zwracajac sie do Julie. -Czy mnie takze usciskasz? - zapy tal Bobby . - A moze mam tak stac z wy ciagniety mi ramionami, az ktos pomy li mnie z wieszakiem na kapelusze? Thomas z wahaniem oderwal sie od siostry . Usciskali sie z Bobby m. Po ty lu latach, Thomasa wciaz jeszcze krepowala jego obecnosc. Nie dlatego, ze Bobby sie mu nie podobal czy tez go nie lubil, lecz po prostu nie znosil zmian i musial sie do nich dlugo przy zwy czajac. Nawet po siedmiu latach zamazpojscie siostry by lo dla niego zmiana, z ktora nie zdazy l sie calkiem oswoic. Chy ba jednak mnie lubi, pomy slal Bobby , moze nawet tak bardzo, jak lubie jego. Nie by lo trudno polubic ofiary zespolu Downa, jesli ty lko odrzucilo sie litosc, ktora w poczatkowej fazie kontaktu stwarzala niepotrzebny dy stans. Prostota i otwartosc wiekszosci z nich by ly urocze i odswiezajace. Jesli ty lko nie ogarnial ich wsty d badz zaklopotanie z powodu wlasnej odmiennosci, osoby takie by ly zazwy czaj bardziej szczere i prawdomowne niz inni ludzie. Zeszlego lata w Cielo Vista, na pikniku z okazji Swieta Czwartego Lipca, w rozmowie z Bobby m matka jednego z pacjentow powiedziala: - Przy gladajac sie im, my sle czasami, ze jest w nich cos - lagodnosc, niezmierna dobroc - co zbliza ich do Boga bardziej niz nas. - Prawda ty ch slow dotarla do niego ze wzmozona sila wlasnie teraz, gdy sciskal Thomasa i wpatry wal sie w jego sy mpaty czne, choc zdradzajace ociezalosc umy slowa ry sy . -Czy przerwalismy ci wiersz? - spy tala Julie. Strona 20 Thomas wy puscil z objec Bobby 'ego i pospieszy l do stolu, gdzie Julie przegladala magazy n, z ktorego, kiedy przy szli, wy cinal wlasnie obrazek. Otworzy l najnowszy zeszy t z wy cinankami - czternascie inny ch, zapelniony ch jego utworami, spoczy walo w naroznej szafce z ksiazkami opodal lozka - i wskazal dwie strony zapelnione wklejony mi obrazkami, ulozony mi w linie i czterowersowe strofki, niczy m prawdziwy wiersz. -To by lo wczoraj. Skonczy lem wczoraj - powiedzial Thomas. - Zabralo mi duuuzo czasu i by lo trudne, ale teraz by lo... jest... w porzadku. Cztery czy piec lat temu Thomas doszedl do wniosku, ze chce zostac poeta, tak jak ktos, kogo ogladal i podziwial w telewizji. Stopien umy slowego uposledzenia ofiar zespolu Downa by wa rozny , od niewielkiego po gleboki. Thomas znajdowal sie gdzies posrodku skali, lecz brakowalo mu intelektualny ch mozliwosci, pozwalajacy ch opanowac umiejetnosc pisania czegos wiecej niz wlasnego nazwiska. To go jednak nie powstrzy malo. Poprosil o papier, klej, zeszy t na wy cinanki i sterte stary ch magazy now. Poniewaz rzadko prosil o cokolwiek, a Julie uczy nilaby wszy stko, co w ludzkiej mocy , aby dac mu to, czego potrzebowal, wkrotce otrzy mal wszy stkie przedmioty ze swojej listy . -Najrozniejsze czasopisma - powiedzial - z rozny mi ladny mi obrazkami... ale z brzy dkimi tez... wszy stkie rodzaje. Z Time, Newsweeka, Life, Hot Rod, Omni, Seventeen i tuzinow inny ch wy dawnictw wy cinal cale fotografie lub ich fragmenty , skladajac je, jakby to by ly slowa, w ciagi obrazow tworzacy ch istotne dla niego tresci. Niektore z "wierszy " zbudowane by ly zaledwie z pieciu obrazkow, inne zawieraly setki wy cinkow zebrany ch w uporzadkowane strofy lub, czesciej, w luzne linie przy pominajace wiersz wolny . Julie wziela od niego zeszy t i podeszla do fotela pod oknem, aby spokojnie obejrzec nowa kompozy cje. Thomas pozostal przy stole, z niepokojem obserwujac siostre. Jego obrazkowe wiersze nie mialy fabuly ani dajacego sie uchwy cic moty wu przewodniego, nie by ly jednak takze zwy kla mieszanina fotografii. Koscielna wieza, my sz, piekna kobieta w szmaragdowozielonej balowej sukni, pole stokrotek, puszka plasterkow ananasa firmy Dole, sierp ksiezy ca, sterta ociekajacy ch sy ropem nalesnikow, lsniace na czarnej, aksamitnej poduszeczce rubiny , ry ba z szeroko rozwarty m py szczkiem, smiejace sie dziecko, pograzona w modlitwie zakonnica, kobieta placzaca nad zwlokami ukochanego, zabitego w jakiejs zapomnianej przez Boga wojnie, grupa ratownikow, szczeniak z obwisly mi uszami, zakonnice odziane w czern i szty wne biale kornety - z takich i ty siecy inny ch fotografii zgromadzony ch w oddzielny ch pudelkach Thomas wy bieral czesci skladowe swoich utworow. Od samego poczatku Bobby dostrzegal niesamowita trafnosc wielu wierszy , sy metrie zby t fundamentalna, by mozna ja by lo zdefiniowac, zestawienia naiwne, a zarazem glebokie, ry tmy ty lez prawdziwe, co nieuchwy tne, latwa do ogarniecia osobista wizje, zby t tajemnicza jednak, zeby dala sie blizej zrozumiec. Wraz z uply wem lat Bobby zauwazy l, ze wiersze stawaly sie coraz lepsze, dostarczaly glebszy ch przezy c, choc rozumial z nich tak niewiele, iz nie potrafil wy jasnic, w jaki sposob rozpoznawal postep - po prostu wiedzial, ze tak wlasnie by lo. Julie spojrzala znad otwartego zeszy tu i powiedziala: -To jest cudowne, Thomas. Kiedy na to patrze, to chce mi sie... biegac po trawie... stac pod goly m niebem i moze nawet tanczy c, zadrzec wy soko glowe i wy buchnac smiechem. Twoj wiersz sprawia, ze ciesze sie zy ciem. -Tak! - powiedzial niewy raznie Thomas, klaszczac w dlonie. Podala zeszy t Bobby 'emu, ktory usiadl na skraju lozka, by go obejrzec. Najbardziej zdumiewajaca cecha wierszy Thomasa by la emocjonalna reakcja, jaka nieodmiennie budzily . Kazdy z nich w jakis sposob poruszal czy tajacego, co niewatpliwie nie nastapiloby , gdy by ten mial do czy nienia z ciagiem uszeregowany ch przy padkowo obrazow. Czasami, ogladajac prace Thomasa, Bobby wy buchal glosny m smiechem, inny m zas razem by wal tak wzruszony , ze musial szy bko mrugac oczami, aby ukry c lzy . Czasami odczuwal strach lub smutek, kiedy indziej zal lub ciekawosc. Nie wiedzial, dlaczego reaguje w ten sposob na poszczegolne utwory ; ich efekt zawsze wy my kal sie analizie. Kompozy cje Thomasa odwoly waly sie do jakichs pierwotny ch glebi, budzac reakcje ty ch pokladow umy slu, ktore sa polozone znaczniej ponizej poziomu podswiadomosci. Najnowszy wiersz nie stanowil wy jatku. Bobby czul to samo, co Julie: zy cie by lo dobre; swiat by l piekny ; kazdy przejaw istnienia budzil uniesienie. Podniosl glowe i przekonal sie, ze Thomas niecierpliwie oczekuje na jego ocene. By c moze opinia Bobby 'ego by la dla niego rownie wazna, jak zdanie Julie. -No, no - powiedzial miekko. - Thomas, twoj wiersz budzi we mnie pelne ciepla, mrowiace uczucie, tak ze chy ba nie ustoje w miejscu. Thomas wy szczerzy l zeby w usmiechu. Czasami Bobby spogladajac na swego szwagra odnosil wrazenie, ze nieszczesna, zdeformowana czaszke zamieszkiwalo dwoch Thomasow. Thomas numer jeden by l niedorozwiniety , mily , lecz ograniczony . Thomas numer dwa by l rownie by stry jak wszy scy dookola, lecz zamieszkiwal ty lko niewielka czesc zniszczonego mozgu, dzielonego z Thomasem numer jeden - jakis obszar w glebi, skad nie mial bezposredniej lacznosci ze swiatem zewnetrzny m. Wszy stkie my sli Thomasa numer dwa musialy wiec przechodzic przez czesc mozgu nalezaca do Thomasa numer jeden, ulegajac filtracji, totez gdy ujrzaly juz swiatlo dzienne, niczy m nie roznily sie od my sli Thomasa numer jeden. Dlatego tez jedy ny m sposobem na to, aby swiat dowiedzial sie o istnieniu numeru drugiego - my slacego, czujacego, pelnego zy cia - by ly wlasnie owe obrazkowe wiersze, ktory ch przeslanie pozostawalo zy we nawet po przefiltrowaniu przez Thomasa numer jeden. -Masz wielki talent - powiedzial Bobby i naprawde tak my slal; chy ba nawet mu troche zazdroscil. Thomas zrobil sie czerwony i spuscil oczy . Podniosl sie i szy bko podreptal do lodowki znajdujacej sie przy drzwiach lazienki. Posilki podawano co prawda we wspolnej jadalni, gdzie na zy czenie mozna by lo otrzy mac dodatkowe kanapki i napoje, jednak pacjentom potrafiacy m utrzy mac porzadek w pokojach pozwalano korzy stac z wlasny ch lodowek, wy pelniony ch ich ulubiony mi potrawami i napojami, tak aby zapewnic im maksy malna niezaleznosc. Wy ciagnal trzy puszki coli. Dal po jednej Bobby 'emu i Julie. Z trzecia w dloni wrocil do stolu, usiadl i powiedzial: -Lapaliscie zly ch facetow? -Tak. Staramy sie, zeby wiezienia by ly pelne - odparl Bobby . -Opowiedzcie mi. Julie pochy lila sie w fotelu, a Thomas przy sunal swoje krzeslo blizej, tak ze ich kolana zetknely sie, po czy m strescila najwazniejsze wy darzenia minionej nocy w Decody ne. Zrobila z Bobby 'ego wiekszego bohatera, niz by l nim w istocie, a rownoczesnie pomniejszy la nieco wlasna role, nie ty le przez wzglad na skromnosc, co z obawy , ze zby t dokladny opis niebezpieczenstw, w ktory ch sie znalazla, moglby przerazic Thomasa. Thomas na swoj sposob by l mocny - gdy by taki nie by l, juz dawno temu zwinalby sie na lozku z twarza do sciany i nigdy wiecej by nie wstal. Ale nie by l na ty le silny , aby przezy c strate Julie. Sama my sl, ze moze ja spotkac krzy wda, zmiazdzy laby go. Postarala sie wiec, zeby jej szalencza jazda i strzelanina wy padly w opowiadaniu zabawnie, podniecajaco, lecz niezby t groznie. Ta ulepszona wersja wy padkow ubawila Bobby 'ego niemal w ty m samy m stopniu co Thomasa. Wkrotce, jak to sie zwy kle dzialo, Thomasa przy tloczy ly wy powiadane przez Julie slowa i opowiesc stala sie dla niego bardziej klopotem niz rozry wka. -Jestem zapchany - powiedzial, co oznaczalo, ze nadal usilowal uporac sie ze wszy stkim, co do tej pory usly szal, i na razie nie mial miejsca na dalsze informacje. Fascy nowal go swiat na zewnatrz Cielo Vista i czesto pragnal stac sie jego czescia, ale rownoczesnie wiedzial, ze jest tam zby t glosno, jasno i kolorowo, i nalezy kosztowac go ty lko maly mi porcjami. Bobby wzial z polki jeden ze starszy ch zeszy tow i siadlszy na lozku zaczal przegladac obrazkowe wiersze. Thomas i Julie siedzieli tuz obok siebie. Odstawili puszki coli. Ich kolana sty kaly sie, a oni, pochy leni ku sobie, trzy mali sie za rece, od czasu do czasu wy mieniajac spojrzenia. Po prostu by li razem, blisko. Julie potrzebowala tej bliskosci na rowni z Thomasem. Ich matka zostala zabita, gdy Julie miala dwanascie lat. Ojciec zmarl osiem lat pozniej, dwa lata przed slubem Julie i Bobby 'ego. Miala wtedy zaledwie dwadziescia lat. Pracowala jako kelnerka, aby zarobic na studia i oplacic swoja polowe czy nszu za pokoj, ktory dzielila z inna studentka. Jej rodzice nigdy nie by li bogaci i choc zdolali jakos utrzy mac Thomasa w domu, koszty opieki pochlonely cale ich skromne oszczednosci. Po smierci ojca Julie nie by la w stanie zapewnic srodkow na mieszkanie dla siebie i Thomasa, nie mowiac juz o czasie, ktory nalezalo poswiecic, aby pomoc mu w kontaktach z otoczeniem. Nie majac innego wy jscia, musiala oddac go do stanowego osrodka dla dzieci uposledzony ch umy slowo. Choc Thomas nigdy nie robil jej z tego powodu wy rzutow, uwazala, ze w ten sposob popelnila wobec niego zdrade. Zamierzala zdoby c stopien naukowy w dziedzinie kry minologii, ale rzucila studia na trzecim roku i wstapila do akademii policy jnej. Przez czternascie miesiecy pracowala jako zastepca szery fa - do czasu, gdy poznala Bobby 'ego i wy szla za niego. Jadala niemal wy lacznie orzeszki ziemne, a jej sty l zy cia niewiele odbiegal od zy cia zebraczki. Odkladala ile mogla z poborow w nadziei, ze ktoregos dnia zdola kupic niewielki domek i zabierze do siebie Thomasa. Zaraz po slubie, gdy Dakota Investigations zmienilo sie w Dakota and Dakota, zabrali Thomasa z osrodka. Pracowali jednak w rozny ch godzinach, a choc zdarzaly sie osoby z zespolem Downa zdolne do w miare samodzielnego zy cia, Thomasowi potrzebna by la nieustanna pomoc. Dniowka wy kwalifikowanej pielegniarki okazala sie wy zsza niz koszty utrzy mania w prowadzonej na wy sokim poziomie pry watnej insty tucji w rodzaju Cielo Vista, jednak by li gotowi je poniesc, gdy by ty lko znalezli kogos naprawde godnego zaufania. Kiedy niemozliwe stalo sie dalsze godzenie prowadzonego interesu z zy ciem pry watny m i opieka nad Thomasem, zawiezli go do Cielo Vista. By la to jedna z najlepszy ch placowek tego ty pu, pomimo to Julie uwazala, ze zdradzila brata po raz drugi. Fakt, ze w Cielo Vista czul sie dobrze, a nawet by wal szczesliwy , w niczy m nie zmniejszal jej poczucia winy . Jeden z najwazniejszy ch elementow Marzenia sprowadzal sie do tego, by miec czas i srodki finansowe na zabranie Thomasa do domu.

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!