Rusinek Michał - Wiosna admirała

Szczegóły
Tytuł Rusinek Michał - Wiosna admirała
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

Rusinek Michał - Wiosna admirała PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd Rusinek Michał - Wiosna admirała pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Rusinek Michał - Wiosna admirała Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

Rusinek Michał - Wiosna admirała Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Michał Rusinek Wiosna admirała Powieść historyczna Zakład Nagrań i Wydawnictw Związku Niewidomych Warszawa 1996 Tłoczono pismem punktowym dla niewidomych w Drukarni Zn Warszawa, ul. Konwiktorska 9 Przedruk z wydawnictwa "Państwowy Instytut Wydawniczy", Warszawa 1972 Pisała K. Kruk Korekty dokonały U. Maksimowicz i I. Stankiewicz Notka od redakcji Michał Rusinek urodził się w 1904 r. w Krakowie, gdzie też ukończył szkołę średnią i studia na wydziale filozoficznym Uniwersytetu Jagiellońskiego. Bogaty dorobek literacki Rusinka zawiera liczne powieści o tematyce współczesnej ("Burza nad brukiem", "Człowiek z bramy", "Ziemia miodem płynąca", "Niebieskie ptaki") i sztuki teatralne ("Pawilon pod sosnami", "Kobieta we mgle"). Tematyka okupacyjna znalazła wyraz w powieściach "Prawo jesieni", "Igraszki nieba". "Wiosna admirała" to pierwszy tom trylogii historycznej o Krzysztofie Arciszewskim. Słowo wstępne O czasach, w których żył i działał bohater powieści Krzysztof Arciszewski Krzysztof Arciszewski, którego dziejom poświęciłem cykl powieściowy zaczynający się "Wiosną admirała", jest postacią historyczną współczesnym Polakom raczej mało znaną. Wiedzą o nim badacze naszych dziejów, innym coś niecoś obiło się o uszy. Natomiast nawet przeciętnemu Holendrowi nieobce jest imię owego sławnego żołnierza i żeglarza, wodza Holendrów w Brazylii, którą zdobywał dla nich na Hiszpanach. Zwycięskie boje Krzysztofa Arciszewskiego, zrazu na ziemiach niderlandzkich, później w Południowej Ameryce, nieustraszona jego odwaga, prawość postępowania na zdobytych ziemiach kolonialnych weszły do historii Holandii. W pierwszej połowie siedemnastego wieku, kiedy to żył i działał, głośno było o nim w całym ówczesnym świecie. Poświęcano mu liczne pisma, mistrzowie amsterdamscy uwiecznili jego podobiznę na swych miedziorytach. Zachowała się nawet mapa Nowego Świata, jemu przez słynnego geografa J. Bleu'ego dedykowana, i medale pamiątkowe bite w srebrze ku jego czci przez Kompanię Westindyjską, pod której znakami zdobywał ląd brazylijski, przepędzając stamtąd wojska króla hiszpańskiego. Historycy holenderscy i brazylijscy, uczeni niemieccy i francuscy nie szczędzili mu miejsca w swoich dziełach, raz chwaląc go jako dzielnego żołnierza i wodza, znakomitego artylerzystę i żeglarza, to znów widząc w nim awanturnika i krnąbrnego kondotiera, który doszedłszy do sławy i najwyższych zaszczytów, ośmielił się sprzeciwić gubernatorowi Brazylii, holenderskiemu księciu de Nassau, zaprowadzającemu w kolonii inne porządki, niż on pragnął. Polacy nie poświęcili należnej uwagi tej wspaniałej postaci, na swe czasy wybitnie postępowej, tak typowo polskiej, jeśli chodzi o charakter i poczucie osobistej godności, i tak wszechstronnie uzdolnionej. Był bowiem Arciszewski nie tylko znakomitym wodzem, artylerzystą, ale wcale dobrym poetą, pomysłowym na owe czasy inżynierem, a nawet autorem dzieła medycznego, dla nas dziś oczywiście naiwnego. Z zapomnienia, w jakie popadł przez wieki, wydobył go F. M. Sobieszczański, publikując w roku 1851 w "Życiorysach znakomitych ludzi, wsławionych w różnych zawodach" dość obszerną rozprawę pt. "Krzysztof z Arciszewa Arciszewski". Po nim historyk Aleksander Kraushar wydał dwutomowe dzieło pt. "Dzieje Krzysztofa z Arciszewa Arciszewskiego, admirała i wodza Holendrów w Brazylii, starszego nad armatą koronną za Władysława IV i Jana Kazimierza". Oprócz kilku pomniejszych opracowań biograficznych i artykułów tu i ówdzie drukowanych pojawiła się w roku 1925 praca pióra ks. Jana Rzymełki pt. "Krzysztof Arciszewski, pierwszy Polak w Brazylii, w walce z misjami katolickimi". Jeśli chodzi o sprawy brazylijskie, jest ona nawet ciekawsza niż dzieło Kraushara, niemniej jednak oświetla jednostronnie Arciszewskiego jako wroga misjonarzy działających wśród Indian. W istocie był on tylko wrogiem okrutnych kolonizatorów hiszpańskich, maskujących łupieski charakter wypraw pozorem zdobywania Nowego Świata dla religii chrześcijańskiej. Mimo jednak wydobycia go z zapomnienia przez uczonych i badaczy nie stał się Arciszewski tak powszechnie znaną postacią historyczną, jak wiele innych, nie dorównywających mu dziełem swego życia. Nie doczekał się też godnego miejsca w polskiej literaturze pięknej, choć jego burzliwe losy mogły porwać pisarza. Nie zapomniał wprawdzie o nim Henryk Sienkiewicz, ale mistrzowskie jego pióro poświęciło Arciszewskiemu w "Ogniem i mieczem" tylko nieliczne wiersze. Przed wojną sięgnął po ten temat Jerzy Bohdan Rychliński, dając jako owoc swej pracy opowieść "Przygody Krzysztofa Arciszewskiego". Utwór ten, może nie dość wszechstronny, jest niewątpliwie pierwszą i chlubną próbą wprowadzenia Krzysztofa z Arciszewa do naszej twórczości powieściowej. Podjąłem i ja ten temat, spodziewając się, że może uda mi się obszernym cyklem powieściowym wzbudzić zainteresowanie tak niezwykłym bohaterem polskim XVII wieku. Jakież tedy są jego dzieje? Jakie czasy, w których przyszło mu żyć, jakie zjawiska polityczne i społeczne były tłem jego chwalebnego żywota, walk i zwycięstw, zmagań i upokorzeń, jak i przywróconej mu później chwały w ojczyźnie? Czasy, w których przyszedł na świat, to przełom XVI wieku. Rzeczpospolita szlachecka jest jeszcze w pełni potęgi, ale widać już pewne rysy w ustroju społeczno_politycznym. Szlachta, zdobywszy pełnię władzy w państwie, pognębiła miasta, które powoli, ale systematycznie zaczynają chylić się ku upadkowi. Magnateria, mając w swoich rękach olbrzymie latyfundia, ogranicza władzę królewską, obejmuje największe godności w państwie, ciemięży chłopa, pogardza mieszczaninem, uznaje za naród jedynie ludzi "urodzonych". Jest to zarazem pora, kiedy nie ma w Polsce stałej dynastii i szlachta wybiera króla viritim, na zjazdach elekcyjnych. Owe haniebne elekcje to żniwa dla ościennych państw, teren popisów magnackiej siły i wodzenia za nos uboższej szlachty, wiszącej u klamek pańskich, która głosuje często za tym, kto więcej daje lub więcej obiecuje. Gdy na elekcji kandydat nie przechodzi, popierające go stronnictwo nie liczy się z opinią większości, dobywa szabel i siłą chce wprowadzić na tron swego króla. Zdobywszy pełnię władzy magnaci poszerzają gospodarkę folwarczną i wprowadzają coraz cięższy system pańszczyźniany. Łatwość zbytu produktów rolnych, wywożonych przez Gdańsk za granicę, podnieca chciwość feudałów. By wyciągnąć jak największe zyski z olbrzymich obszarów swej ziemi i dorównać magnatom, szlachta jeszcze bardziej przytwierdza chłopów do roli (glebae adscripti), zaostrza w nieludzki sposób pańszczyznę, która dochodzi już do pięciu dni tygodniowo. Poddane chłopstwo musi pracować na majątki szlacheckie swoim trudem, swoimi końmi i wołami, własnymi nawet narzędziami. Podlega przy tym absolutnej władzy feudała, jego osobistemu sądowi i całemu systemowi bestialskich kar, jak "gąsior", "kuna", więzienie. Coraz częstsze są wypadki zabierania chłopu jego własnego plonu i wydziedziczania go z resztek ziemi. Toteż zdarzają się liczne ucieczki chłopów spod władzy szlacheckiej na wschodnie ziemie Rzeczypospolitej, na których zwalniano czasowo z pańszczyzny, byle tylko zagospodarować nowe zdobycze feudalne. Gdy przychodzi na świat Krzysztof Arciszewski, na tronie polskim już od pięciu lat zasiada król Zygmunt III Waza. Przebieg jego elekcji w roku 1587 to typowy przykład rozprzężenia w kraju. Warcholska magnateria nie może się na polu elekcyjnym pogodzić co do kandydata i wybiera dwóch królów. Jedno stronnictwo, podjudzane przez Zborowskich, głosuje za arcyksięciem habsburskim, Maksymilianem, drugie pod wodzą starego kanclerza Jana Zamoyskiego popiera 21 lat liczącego królewicza szwedzkiego, Zygmunta Wazę. Jako syn króla szwedzkiego Jana III i Katarzyny Jagiellonki miał on wśród szlachty więcej zwolenników, bo łudzono się, że skoro po matce płynie w jego żyłach krew Jagiellonów, będzie bardziej polskim królem niż austriacki Maksymilian. Stronnictwa nie zdobyły się na zgodę i miały niebawem skoczyć sobie do łbów. Prymas Karnkowski ogłosił w dniu 15 sierpnia 1587 roku królem Zygmunta III, a biskup kujawski Woroniecki w imieniu opozycyjnego stronnictwa wezwał na tron polski Maksymiliana. Zaczęła się walka o tron. Zygmunt III przybił okrętem do wybrzeży polskich, a Maksymilian wszedł na granicę polską w Bytomiu. Skończyło się starciem zbrojnym pod Byczyną 24 stycznia 1588 roku, w którym to dniu hetman Jan Zamoyski pobił wojska stojące za Maksymilianem, a samego arcyksięcia wziął w niewolę. Tak to utrwaliła się władza Wazy w Polsce, choć zwolennicy Maksymiliana długo pamiętali królowi klęskę zadaną im pod Byczyną. Nadzieje szlachty, że król będzie prowadził narodową politykę, rozwiewały się jednak z każdym dniem. Potomek Jagiellonów nie czuł się Polakiem, lecz Szwedem. Fanatyk religijny, wychowanek jezuitów, zasiadł na tronie w kraju szczycącym się tolerancją religijną. Ideałem dla niego była katolicka absolutna monarchia Habsburgów, więc obco czuł się w Rzeczypospolitej szlacheckiej. Wyniesiony na tron przez stronnictwo antyhabsburskie, rychło wbrew interesom kraju łączy się z tymi właśnie Habsburgami, zaciekłymi wrogami państwa polskiego. Był nawet gotów za cenę pomocy w odzyskaniu korony szwedzkiej i przywróceniu w Szwecji katolicyzmu opuścić Polskę i popierać habsburskiego kandydata na tron polski. Z domu Habsburgów wziął sobie za żonę naprzód arcyksiężniczkę Annę, a po śmierci królowej jej siostrę Konstancję. Ta koligacja z dworem wiedeńskim i wysługiwanie się Habsburgom oburzyły szlachtę, widzącą w polityce króla zamach na swoją "złotą wolność" i swobody religijne. Szlachta łączy się z niechętnymi Zygmuntowi magnatami i wybucha rokosz Zebrzydowskiego, z którego władza królewska wychodzi osłabiona, a wpływy magnatów rosną. Król, choć człowiek wykształcony, o artystycznych przy tym upodobaniach - bo nawet sam uprawiał z amatorstwa sztukę zdobniczą, lubił muzykę i doceniał talenty artystyczne - nie zjednał sobie nigdy sympatii w kraju. Był mrukliwy, małomówny, podejrzliwy. Wprowadził na dwór królewski obce obyczaje, nosił się nie z polska, a nawet chętniej używał języka niemieckiego niż polskiego. Przy tym wszystkim nie miał w sobie cech rycerskości, co mu szlachta bardzo za złe miała. Choć jednak "niewojenny", jak wtedy mawiano, uwikłał Zygmunt Polskę w szereg niepotrzebnych i niebezpiecznych wojen o charakterze dynastycznym i religijnym. Opanowany przez wpływy austriackie i papieskie, ślepo wierzący jezuitom, podejmował często działania wojenne, niekiedy wbrew istotnym interesom kraju. Od chwili objęcia tronu polskiego aż po swój zgon dawał się łudzić nadziei, że uda mu się nosić na swej głowie dwie korony - szwedzką i polską. Toteż gdy w roku 1592 zmarł jego ojciec Jan III Waza, Zygmunt za zgodą sejmu polskiego wybrał się z prawie rocznym opóźnieniem do Szwecji, by objąć tron opuszczony przez ojca. Szwedzi, podburzani przez regenta Karola Sudermańskiego, przyjęli młodego władcę dość nieżyczliwie. Jako protestanci nie ufali jezuickiemu królowi, który na dodatek jawnie głosił, że chciałby widzieć Szwecję katolicką, a nie luterańską. Niemniej jednak uznali jego prawa dynastyczne i po złożeniu przezeń przysięgi w Upsali koronowali go na króla. Ale już w kilka lat później, w roku 1599, gdy Zygmunt III znów przebywał w Polsce, sejm szwedzki w Sztokholmie pozbawił go korony, postanawiając jednak, że może zasiąść na tronie syn Zygmunta, młodociany Władysław, jeśli przybędzie do Szwecji i będzie wychowany w szwedzkim obyczaju i w wierze protestanckiej. Gdy i tego warunku Zygmunt III nie przyjął, stany szwedzkie oddały ostatecznie tron jego stryjowi, księciu Sudermańskiemu, który w roku 1607 koronował się jako Karol IX. Oburzony na swych szwedzkich poddanych Zygmunt III nie zapomniał tego upokorzenia do końca swego żywota. Straciwszy faktycznie tron w swej pierwotnej ojczyźnie, tytułował się nadal królem szwedzkim, utrzymywał na dworze warszawskim cały fikcyjny drugi rząd szwedzki z kanclerzami i urzędnikami, nie ustając w wysiłkach odzyskania korony. Pisywał listy i uniwersały do Szwecji, wysyłał tam potajemnie swych zwolenników, najczęściej jezuitów, by przygotowywali grunt pod odzyskanie tronu szwedzkiego siłą. Ale zapobiegliwy, pełen politycznych i wojennych talentów Karol IX zabrał się ostro do rządzenia krajem. Wzmocnił władzę królewską, zaczął organizować poborowe wojsko na miejsce dawnego zaciężnego, dzięki czemu mały i niezbyt bogaty naród szwedzki mógł wystawić jedną z najpotężniejszych armii w ówczesnym świecie. Tak oto zaczynają się szwedzkie wyprawy zaborcze na Polskę, wynikłe zrazu z pobudek dynastycznych, a później przeradzające się w wojny o panowanie na Bałtyku. Karol IX rozpoczyna najazd naprzód na Inflanty, później na Estonię, poddaną przez Zygmunta III Polsce. Po śmierci Karola w 1611 roku jego syn Gustaw Adolf, jeden z największych władców Szwecji, wiedzie nowe najazdy na Polskę. Wyzyskuje każdą nadarzającą się okazję, by nękać Zygmunta III, który konsekwentnie odmawia zrzeczenia się praw do tronu szwedzkiego i szuka przeciwko Szwecji przymierza z Habsburgami i papiestwem. Za cenę wątpliwego poparcia Zygmunt ofiarował Habsburgom pomoc przeciwko powstańcom węgierskim i wskutek tego ściągnął na Polskę najazd turecki. Gdy Polska poniosła straszliwą klęskę pod Cecorą, Gustaw Adolf ląduje w Kurlandii ze swym potężnym wojskiem, liczącym 20"000 doskonale wyćwiczonego żołnierza, i zdobywa Diament i Rygę, należącą wtedy do Rzeczypospolitej. W tej to właśnie kampanii wojennej w obronie polskiego wybrzeża, w bitwach pod Rygą i twierdzą kurlandzką Mitawą, otrzymuje chrzest bojowy młodociany Arciszewski, walczący pod wodzą Krzysztofa Radziwiłła, hetmana polnego litewskiego. Ale wróćmy do początków jego życia, do domu rodzinnego i otoczenia, w jakim się wychowywał. Urodził się dnia 6 grudnia 1592 roku w Rogalinie, skąd jego rodzice przenieśli się później do Nietaskowa, wsi leżącej pod miasteczkiem Śmiglem w województwie poznańskim. Oboje należeli do Braci Polskich, a ojciec piastował nawet przez pewien czas stanowisko "ministra" w zborze w Śmiglu, słynnym ze swej szkoły ariańskiej. Ariańskie pochodzenie Arciszewskiego jest tak charakterystyczne dla jego późniejszych poczynań, wierność temu wyznaniu towarzyszy mu tak wytrwale w całym życiu, w bojach europejskich i walkach brazylijskich, że koniecznym wydaje się przypomnieć czytelnikowi, kto to byli arianie, zwani również Braćmi Polskimi, skąd się wywodzili, jaki wyznawali światopogląd, czym się różnili od ogółu. Rozwój życia gospodarczego w Europie XV_XVI wieku i kształtowanie się silnego mieszczaństwa zaostrzają przeciwieństwa klasowe, które wywołują postępowy ruch reformacyjny przeciw papiestwu. W Polsce XVI wieku sprzeczności klasowe były równie wielkie i równie skomplikowane jak w całej Europie. Niezadowolenie ogarniało chłopów zakuwanych w kajdany poddaństwa i pańszczyzny, zaczynało się burzyć mieszczaństwo, pozbawione praw politycznych i upośledzone gospodarczo, wzmagała się walka szlachty z magnatami o władzę w państwie. Ponadto wzrastała opozycja przeciwko przemożnym wpływom Kościoła zarówno w dziedzinie politycznej, jak gospodarczej i ideologicznej. Te wszystkie sprzeczności ujawniły się na zewnątrz w olbrzymiej różnorodności kierunków cechujących polską reformację. Im ostrzejsza była krytyka ustroju, tym bardziej radykalne ugrupowania występowały na widownię, tym ostrzej atakowały dogmaty kościelne, jako nie dające się pogodzić z rozumem, tym bardziej zdecydowany program społeczny wysuwały. Ogromną rolę w precyzowaniu tego programu odegrali ministrowie pochodzenia mieszczańskiego. Bracia Polscy albo arianie (nazwani tak od Ariusza, który już w IV wieku odrzucił dogmat o Trójcy Świętej), nurkowie, ponurzeńcy, antytrynitarze, nowochrzczeńcy, krystianie, a w późniejszym okresie unitarianie, socynianie, sformułowali najbardziej radykalny program społeczny i religijny. Ów odłam religijny skupiał ludzi głęboko wierzących, pragnących ściśle stosować w życiu zasady ewangeliczne, a jednocześnie krytycznie ustosunkowanych do nie uznawanej przez siebie władzy papieskiej. Jeśli chodzi o dogmaty religijne, wierzyli w jednego Boga, przeczyli istnieniu Trójcy Świętej i przedwieczności bóstwa Chrystusowego, choć żywili dla niego wielki kult. Nie była to wiara oderwana od rzeczywistości. Przeciwnie, chcieli nie tylko głosić zasady Ewangelii, ale widzieć je wprowadzone w życie i jak sam Arciszewski powie w liście do króla: "czyściej myśleć o Bogu niż religie insze". Przykazanie "Kochaj bliźniego jak siebie samego" nie było dla nich czczym frazesem, lecz prawdziwą, obowiązującą w życiu zasadą. Z wiarą wiązali ściśle swój postępowy światopogląd społeczny, nie uznający różnic stanowych i majątkowych. Lewe skrzydło Braci Polskich głosiło hasła bezwzględnej równości społecznej, bratało się ze wzgardzonymi przez szlachtę mieszczanami i z poddanymi chłopami. Jako wrogowie ciemiężenia ludu znosili u siebie całkowicie lub częściowo pańszczyznę, zobowiązanie bowiem do ulżenia chłopom pańszczyźnianym było jednym z warunków, którego musiał dopełnić kandydat do ich wyznaniowej gminy, zwanej zborem mniejszym. Wielu z nich rozdawało majątki chłopom i stawało na roli z sierpem czy kosą w ręce. Przyjmując świadomie ubóstwo zjednywali sobie zamiast szacunku wzgardę i nienawiść nieariańskiej szlachty. Wyróżniali się wielkim kultem dla wiedzy, szczególnie zaś dla nauk ścisłych. Organizowali nowoczesne szkoły ariańskie (m.in. w Lusławicach, Rakowie, Lublinie, Śmiglu), stworzyli bogaty ruch wydawniczy założywszy słynną drukarnię rakowską, z której dzieła ich rozchodziły się po całej Europie. W szeregach swoich mieli pospólstwo miejskie, rzemieślników, wyrobników, chłopów i światlejszą szlachtę. Skupili wokół siebie wielu wybitnych myślicieli, teologów i działaczy, jak Grzegorz Paweł, Piotr z Goniądza, M. Czechowicz, J. Niemojewski, Sz. Budny, Socyn, Szlichtyng, Lubienieccy, Wiszowaty, Smalciuś, ojciec Arciszewskiego Eliasz, a także pisarzy owego czasu. Między innymi należał do arian Zbigniew Morsztyn i Wacław Potocki, autor "Wojny chocimskiej", choć ten wrócił potem do Kościoła katolickiego. Gdy po wiekach czytamy ich pisma religijne i polityczne, zdumienie nas ogarnia, z jaką odwagą, wbrew opinii całej niemal szlachty, głosili swe społeczne hasła w obronie uciskanego ludu. Sięgnijmy dla przykładu do tekstu przemówienia wygłoszonego na synodzie w Iwiu w 1568 roku przez plebejskiego ministra Pawła z Wizny: "Ja tak rozumiem i wierzę, iż się wiernemu nie godzi mieć poddanych, gdyż to jest rzecz pogańska panować nad swoim bratem, potu jego albo krwi używać... Bóg z jednej krwi uczynił wszystek naród człowieczy, wedle tego wszystcy jesteśmy sobie równi, bo jeśli my wszystcy z jednej krwi, tedyśmy wszystcy sobie braćmi, a jeśli bracia, jako może brat nad bratem panować, potu jego używać?" Inny z Braci Polskich, Niemojewski, głosił takie oto hasła o równości: "Nie masz w Chrystusie ani męża, ani niewiasty... ani Greka, ani Niemca, ani Polaka..." Szanując człowieka nade wszystko, nie uznając przewagi stanu nad stanem, narodu nad narodem, byli wrogami wojny, rozboju, wszelakiego warcholstwa, głosili hasła powszechnego pokoju. Ku pośmiewisku reszty szlachty, pokpiwającej z ich obyczajów i zasad, twierdzili, zwłaszcza w pierwszym okresie swej działalności, że nie wolno użyć miecza nawet w obronie własnej. Mawiali: "Bóg stworzył żelazo nie dlatego, aby z niego miecze albo włócznie kowano, lecz tylko kosy, siekiery, lemiesze." By podkreślić, jak głęboko wierzą w swe pokojowe hasła, wielu z nich nosiło u pasa drewniane karabele, z pozoru tylko zachowując tradycyjny obyczaj chodzenia przy broni. Owe szable_kostury dały początek jeszcze jednej obelżywej nazwie na nich rzucanej - "kosturowce". Hołdując zasadom powszechnej równości całego narodu, potępiając pychę szlachecką i wszelki zbytek, stali się przedmiotem nienawiści ogółu szlachty, która obawiała się, by ich działalność nie doprowadziła do wybuchu rewolucji chłopskiej. Lżono ich i krzywdzono, choć formalnie na równi z innymi różnowiercami korzystali do czasu ze słynnej w świecie polskiej tolerancji religijnej. Za czasów Zygmunta III, kiedy w Polsce utrwaliły się wpływy jezuickie i papieskie, mieli utrudniony dostęp do urzędów państwowych, choć trzeba przyznać, że w myśl swych zasad na ogół od zaszczytów stronili. Od samego początku zorganizował się przeciw Braciom Polskim wspólny front walki, od kleru katolickiego począwszy, na polskim różnowierstwie skończywszy. W tym celu mobilizują się bractwa religijne, powstają tumulty i prowokacje antyariańskie. Już od początku XVII w., a więc okresu, w którym toczy się akcja powieści, ukazują się edykty przeciwariańskie. Najpierw poczęto atakować mieszczan (1611, 1617, 1620, 1627), a dopiero potem przyszła kolej na szlachtę, przy czym dużą rolę w prześladowaniach arian odegrały wyroki trybunałów, które zakazywały propagandy idei ariańskiej. W odpowiedzi na ataki nastąpiła wewnętrzna konsolidacja zboru ariańskiego, ale zarazem arianie zrezygnowali z najbardziej rewolucyjnych haseł. Niemniej jednak i ta rezygnacja nie poprawiła ich doli. Z roku na rok spadają na nich coraz cięższe ciosy: niszczenie wspaniałego szkolnictwa ariańskiego, palenie ariańskich książek. Niechętnie widziani, tępieni przez możnowładców w karmazynie czy purpurze, atakowani na sejmikach i sejmach, nie mogą poszerzać swych wpływów, zamykają się w odosobnieniu i wreszcie przychodzi na nich ostateczna klęska. W roku 1648 zostali wyłączeni spod działania konfederacji warszawskiej dotyczącej wolności sumienia, tolerancja religijna wobec nich przestała obowiązywać. W ten sposób postawiono arian poza prawem, a przynależność do ich zboru stawała się przyczyną prześladowań. To jest w gruncie rzeczy kres ich legalnego istnienia. Wygnanie z Polski na podstawie uchwały sejmowej z roku 1658 było już tylko przypieczętowaniem długotrwałego okresu prześladowań Braci Polskich. Ustawa wzywała ich do porzucenia swej religii w ciągu trzech lat lub opuszczenia kraju. Tak oto skończyła się postępowa działalność Braci Polskich. Niektórzy wyrzekli się ariaństwa, inni, niezłomni w swych zasadach, poszli na wygnanie. Padli pod uciskiem ciemnoty szlacheckiej, ale po dziś dzień historia postępowej myśli polskiej chlubi się Braćmi Polskimi i ich ideowym dorobkiem. Krzysztof Arciszewski był tedy arianinem, choć nie tak fanatycznym jak jego ojciec Eliasz_kosturowiec. Zarówno Krzysztof, jak i dwaj jego bracia, a zwłaszcza starszy, Eliasz, późniejszy pułkownik i sekretarz królewski, mieli raczej rycerskie nawyki, a nieobce im też były typowe wady ówczesnego szlachcica. Toteż w "Wiośnie admirała", która obejmuje młode lata Arciszewskiego, znajdzie czytelnik i warcholstwo bohatera, i jego krwawy samosąd nad chciwym sąsiadem. Będzie w niej i zapobiegliwość szlachecka o swój kawałek ziemi, sprzeczna w istocie z ariańskim światopoglądem, ale konieczna dla ówczesnego ubożejącego szlachcica, jeśli nie chciał popaść w całkowitą nędzę i stać się wzgardzonym szlachetką bez ziemi, pomiatanym na sejmikach i sejmach. Nie oszczędziłem mu, zgodnie z prawdą historyczną, i typowo szlacheckiego, pieniaczego sporu o "urodzenie", czyli o herb rodzinny, jak i charakterystycznego dla owych czasów trzymania się klamki pańskiej. Nie jest celem niniejszego wstępu streszczanie dziejów Krzysztofa Arciszewskiego, uprzedzanie czytelnika o fabule i rozwoju akcji powieściowej. Próbowałem raczej naświetlić nieco tło polityczne, burzliwe czasy Zygmunta III i środowisko ariańskie, z którego wywodzi się bohater mojej powieści. Dzieje Arciszewskiego prowadzę zresztą w "Wiośnie admirała" jedynie do chwili jego infamii i wygnania z kraju, które według ówczesnych obyczajów miało stać się największą jego hańbą, a tymczasem dało początek największej jego chwale, europejskiej i zamorskiej. Ten wszakże męski wiek bohatera, jego egzotyczne wyprawy wojenne na drugą półkulę i czarny chleb, którym mu za jego zdobycze i bezprzykładne bohaterstwo zapłacili Holendrzy, jest już tematem drugiej mojej powieści z tego cyklu pt. "Muszkieter z Itamariki". Każde dzieło literackie, choćby najbardziej historycznie wierne, jest wytworem wyobraźni pisarza. Więc i "Wiosna admirała", mimo że oparta na materiałach z dawnych wieków, nie jest, bo nie miała być, kroniką żywota Krzysztofa Arciszewskiego, ale powieściową wizją młodych lat bohatera i czasów, które towarzyszyły jego dziejom. Ilekroć dało się odtworzyć losy postaci z dostępnych źródeł, starałem się być całkowicie wierny, nie gubić autentyzmu historycznego w wymyślonej, autorskiej fikcji. Spośród opracowań czuję się w obowiązku wymienić poniżej tylko te dzieła, według których podałem w książce cytaty, wyjęte z opublikowanych listów, mów sejmowych, wyroków sądowych, diariuszy wojennych itp., a mianowicie: Krzysztof Radziwiłł "Sprawy wojenne i polityczne 1621_#1632", Paryż 1959, Julian Ursyn Niemcewicz "Dzieje panowania Zygmunta III", Wrocław 1836, X. Franciszek Siarczyński "Obraz wieku panowania Zygmunta III, króla polskiego i szwedzkiego, czyli Obraz stanu, narodu i kraju", Poznań 1861, Aleksander Kraushar "Dzieje Krzysztofa z Arciszewa Arciszewskiego, admirała i wodza Holendrów w Brazylii", Petersburg 1892, Loccenius "Historia Sueciae", brak miejsca i roku, Anzelm Gostomski "Ekonomia albo gospodarstwo ziemiańskie", Warszawa 1843, Adam Jarzębski "Gościniec albo opisanie Warszawy 1643", Warszawa 1909, Żanna Kormanowa "Bracia Polscy", Warszawa 1921, Aleksander Br~uckner "Encyklopedia staropolska", Warszawa 1939. Autor Część pierwsza Klejnot Rozdział I Stary Eliasz siedział zadumany. Milczał. Jego oczy rzucały od czasu do czasu płowy blask na wiszący nad drzwiami izby krucyfiks. Nie tylko wzrok ministra uciekał w górę ku czarnemu belkowaniu stropu, ale i jego myśli lubiły tam umykać od rzeczy błahych, przyziemnych, ku sprawom wiecznym. Bo i po cóż, jak nie po słowo boże, po pociechę duszy, przyjechał dziś sąsiad, często tu bywały, druh dobry, choć jeszcze w wierze się wahający. Eliasz zniżył wzrok i objął ciepłym spojrzeniem pochylonego na ławie Brzeźnickiego. Twarz gościa wydawała się skupiona, choć w jego przymrużonych oczach żadnej myśli odkryć nie było można; nie były w tej chwili tak gorące ani żarliwe jak wewnętrzne uniesienie ministra, któremu dość było spojrzeć na znak święty nad drzwiami, aby o świecie zapomnieć. W pokorze ducha pomyślał jednak o sąsiedzie czekającym na dalszy przebieg dysputy. "I w nim taka wiara jak we mnie. Tylko że to prokurator z szlachtą różną zżyły, wiecznie o cudze substancje i spadki po sądach wojujący, więc i na umyśle jego robi to spustoszenie." Wrócił do poprzedniej rozmowy. - Daruj, bracie, że się na chwilę zadumałem. Pytasz, czyli Tatarzyn, poganiec, który u ciebie na służbie jest, za brata ma być uważany, więc i odpowiem. Nie masz w Chrystusie ani Polaka, ani Greka, Niemca ani Szweda, Tatarzyna czy Moskwicina, wszystkie narody są równe wobec Boga. Brzeźnicki nadstawił ucha uważnie. Jego przenikliwe, bystre a ostre jak świderki oczy śledziły wyraz twarzy podnieconego dyskusją ministra. Przeczekał chwilę i powiedział: - Jesteś niedoścignionym wzorem wśród naszej braci. Jakże każdemu z nas, a mnie przede wszystkim, daleko do twego wyrzeczenia się. Bo łatwo głosić przykazania, ale ciężar to wielki żyć tak, jak zbór nakazuje. - Prawdę mówisz, ale dlatego my inni niż papieżnicy. Jezuici hasła głoszą, ale sami naprzeciw własnym słowom stają. - Szczery jestem, więc przyznam się, że gdy uszłego lata widziałem cię z sierpem w ręce stojącego wśród chłopstwa na łanie, to i zazdrościłem tej krystiańskiej prostoty, i jednocześnie czułem dreszcz oburzenia. Pomyśl, bracie, czy to nie zbyt wielkie dla człowieka urodzonego poniżenie? Lud służały i szlachcic pospołem pochyleni przy żniwie? Eliasz rozłożył ręce. - Nie masz urodzenia ani poddaństwa. Nie masz mieszczanina, chłopa ani pana. Nie masz i męża ani niewiasty. Bóg wszystkich z jednej gliny ulepił. - Wiem, że tak zbór głosi. Co więcej, i przykład mam gotów. Krzeczowska wyszła za Jaźwienia, mieszczanina bez rodu i ziemi. Ale cóż byś ty na przykład powiedział, gdyby któryś syn twój, Krzysztof choćby, wziął za żonę córkę, no, powiedzmy, Tudesa. - Któż to ten Tudes? Nazwiska nie pomnę. - Już nieraz mówiłem. Tudes to handlarz różną kupią, co mi pożyczki czasem zawierzy. - Ów podobno z Poznania? - Tak. Więc cóż byś zrobił, gdyby syn twój upodobał sobie w jego córce? Staremu Arciszewskiemu zabłysnęły na chwilę oczy, wzburzyła się nagle krew stara, nieposłuszna myśli. Bo jakże to, cóż ten Brzeźnicki prawi? Tudes podobno jakiś handlarz poznański, bogacz, co utuczonych krewnych ma w Gdańsku, u których i król jegomość złota pożycza, klejnoty zastawuje. Ów błysk w oczach ministra śledził chytrze Brzeźnicki. Ale i Eliasz nie tylko wśród tez myślą błądził. Dostrzegł tę dociekliwość spojrzenia i pohamował swą porywczość. Przygasił dumny niedawno wzrok i pokrywszy oczy powiekami odparł: - Tudesa nie znam, tyle o nim wiem, co od ciebie słyszałem. Jakiś to handlarz i bogacz, a to znowu co innego - mówił już z ariańską pokorą. - Zresztą źleś przykład dobrał. Dobrze wiesz, że syn mój, Krzysztof, to moje utrapienie. Nie całkiem on myśli ojcowskich. Jabłko spadło daleko od jabłoni. - Przecież i on jednobożan, w Rakowie szkolony. Nic zresztą przeciw niemu nie mam. Przyznam, że przykład dobrałem nietrafnie, żartobliwie raczej. Przecież wiem, że do panien Sucheckich z jejmość matką pojechał. Rodzina to stara i substancja spora, a Suchecki, zdaje się, nie będzie krzyw tym konkurom. Brzeźnicki stulił skromnie usta, ciekaw, czy się uda ta próba skierowania rozmowy na sprawy rodzinne i majątkowe, bo całą dysputą teologiczną chciał tylko pozyskać fanatycznego ministra. - Sucheckich ród bogaty - odpowiedział Arciszewski. - Gdybym miał więcej substancji, to i tam, w buczyńskim dworze, synowie moi nie mieliby zapory. Suchecki dobrze wie, ile mam długów sąsiedzkich; wie i o twej ku mnie łaskawości. - Z życzliwości to zawsze czynię - Brzeźnicki pochylił głowę z udaną skromnością. - I dziś moja gotowość cała dla ciebie. Wydaje mi się wszakże, że musisz, bracie, o swój dom bardziej dbać, nie tylko szkole i modlitwom się oddawać. Choć znowu dziwno mi, o czym kiedyś mówiłeś, że cło i kwartę trzeba płacić. - Istotnie. - Różnie o tym nasi uczeni w Piśmie świętym mówią - Brzeźnicki znów chytrze nawracał. - Na synodach rozmaicie bywało. Przeciw władzy stawano. Bo czyjaż to zresztą władza w tym królestwie? Skąd się wzięły te różnice, jakie są między stanami, a nawet i pośród stanu? - Przyczyna wszystkiego jedna - prawo pięści, rabunek drugiego i przewaga szabli. Czechowicz, takich nam teraz brak, mawiał, że wszelkie królestwo takimże naczyniem bronione bywa, przez jakie z początku powstało i jako nabyte było. Toteż jesteśmy wrogami miecza i siły. Arciszewski powiedział to z patosem i rzucił mimo woli okiem na odpasaną, leżącą obok na ławie, drewnianą karabelę. - A może właśnie powinno być inaczej... Może by miecza przypasać i walczyć o zmianę krzywdy i ucisku, zrównanie nierówności? Brzeźnicki uderzył i tym razem w czułą strunę. Znów czekał, patrzył chytrze w twarz Arciszewskiego. Co teraz powie, może i w nim jest resztka dawnego fanatyzmu pomyleńców, co na synodach domagali się czynnego przeciwdziałania złu i nierówności? Ale długie już lata upłynęły od czasu, kiedy stary dziś minister nosił w głowie takie młode, zapalczywe myśli. Ileż to lat uszło od chwili, gdy zakładano Raków, gdy i on na pierwszych dysputach takie właśnie bojowe sądy wygłaszał? Dziś włos siwy, który z dnia na dzień porastał jego skronie, wiódł za sobą i coraz bledsze, spokojniejsze zdanie. - Gdy krew była młoda, to myśli były porywcze i nierozważne. Dziś wiem, że siła nasza za mała i nie w mieczu ona, ale w prawości naszej, w wyrzeczeniu się i w dobrym przykładzie. Bracia nasi, choć urzędami gardzą, przeciw władzy nie walczą, oddając, co są powinni, wedle słowa bożego: "Komu dań - temu dań, komu cło - temu cło, komu pobór - temu pobór." - No tak, czyli wszystko po staremu? - znowu jakby się wahał Brzeźnicki. - "Posłusznym i poddanym masz być zwierzchności i oddawać jej, co ona rozkazuje, ale tylko wedle słowa bożego, a nic nadto." Oto krystiański obowiązek. "Komu uczciwość - temu uczciwość", i dlatego, bracie mój, cło trzeba płacić; temu też Tudesowi, choć lichwiarz, coś winien, musisz oddawać. I z tobą, wierzycielem moim zacnym, trzeba się ugodzić. Brzeźnicki czekał na tę chwilę. W istocie po to tylko przyszedł, by sprawy majątkowe omówić. Ale wrodzona chytrość kazała mu manewrować słowem. Był tu przecież uważany nie tylko za współwyznawcę, ale i za przyjaciela domu, gotowego do wiecznych dysput religijnych ze starym fanatykiem, jak i do udzielania materialnej pomocy. "Póki będzie mnie uważał za chwiejącego się w wierze - myślał w tej chwili - będę zawsze dla niego gościem ciekawym, owieczką do nawracania i pouczania." Od kilkunastu lat tu bywając znał dobrze ministra i wiedział, że tylko dysputą religijną omota resztę trzeźwości w umyśle religijnego zapaleńca. Toteż raz niby to opierał się słowom Eliasza, raz wpadał nad nimi w zachwyt, dając ministrowi zboru złudzenie walki o nawrócenie błądzącej duszy. Żeby jednak podtrzymać wiarę Arciszewskiego, że przybył tu nie tylko, by załatwić sprawy majątkowe, a przecież rzecz niespodzianą miał dziś wyłożyć - uciekł się jeszcze raz do dysputy. - Pora by nam mówić o sprawach majętności, ale to ani dla ciebie, ani dla mnie najważniejsza. Wierz mi, że podobnie jak ty mówię tylko z konieczności o gotowiźnie czy substancji, choć wiem, że mnie daleko do tego, by patrzyć na życie twoim okiem, kochany ministrze, który najchętniej po gwiazdach i wieczności swoim duchem błądzisz. Mnie inne wątpliwości gryzą. Rozumiem, że każdy nasz brat ma żyć skromnie z owoców własnej pracy, a nie z ucisku drugiego, i dlatego wszystko, co mam, pracą przecież zdobyłem. Że mi szlachta za trybunały płaci, cóż w tym złego? Tego jednak pojąć nie mogę, co mówi wielu spośród naszych braci, zwykle tych, co niewiele mają, że majątki trzeba przedawać, ziemię i dobytek rozdawać ubogim. Do tej wiary ja jeszcze nie doszedłem... - rozłożył niezaradnie dłonie. - Ale do tego właśnie wiedzie nasza droga. Gdybym nie miał rodziny, synów dorosłych, a przy tym nie całkiem mnie podobnych, i ja postąpiłbym jak Przypkowski, co wolność dał kmieciom i ziemię podzielił, jak Niemojewski, co z bogacza do ubóstwa przyszedł, wszystko rozdawszy. Brzeźnicki uśmiechnął się pod wąsem. - Kropla w morzu. Gdyby to zrobili Radziwiłłowie, Potoccy czy Zamoyscy, którzy pół tej ziemi ojczystej posiadają, to i nędzy by w Rzeczypospolitej nie było. Albo powiedz biskupowi gnieźnieńskiemu lub choćby temu bliżej nas, poznańskiemu, niech jedną włókę chłopu odda. - Krześcijanami nie są, choć wiarę tę wyznają. Kto bogaty, kłamie, mówiąc, że żyje po bożemu. - Więc cóż, że Niemojewski wieś podzielił? Chyba ku dworowaniu braci szlachty. W kułak się z niego śmieją. Eliasz wstał, jakby go podniosły słowa, które się w nim nagle porwały do lotu. - Brać szlachecka głupia jest, chciwa i ciemna. Chełpi się substancją i koligacją, gardłuje o wolności, a w pas się kłania przed byle magnatem. Co szeptem odeń posłyszy, to na całe gardło wrzeszczy na sejmikach czy w sejmach. Nie wie, głupia, że wiecznie za cały naród stać nie będzie. Wszystką ziemię i władzę skupiwszy, puchnie od pychy i talarów, przemoc mając nad ludem w pieniądzu, w mieczu i urzędach. Toteż braci naszej krystiańskiej nie godzi się ani urzędów świeckich piastować, ani dostojeństw, ani tytułów przyjmować, ani w rokach sądowych zasiadać, bo wszystka stąd władza i uciemiężenie ludu. Niechże bodaj wina za zło, które na tę ziemię kiedyś przyjdzie, nie będzie naszą winą. Inaczej chcemy widzieć wiarę i prawa w Rzeczypospolitej. Brzeźnicki poruszył się na ławie, tym razem udał zawstydzonego. Podszedł do komina, bo ziąb przelatywał po kolanach, i dorzucając szczap do ognia mówił: - Jakbyś to do mnie prawił, który po trybunałach i sądach się włóczę, profesję swoją wykonując. Ale przecież jedynie po to, by pomagać braci z prawem nie obeznanej. - Obrona to nie ferowanie wyroku. Nikt ci tego za złe nie bierze. Zresztą ty, miły sąsiedzie, idziesz ludziom w sukurs nie tylko jako palestrant. Bez twej szkatuły to i ja miałbym jeszcze więcej kłopotów i zgryzot. Brzeźnicki podniósł się od komina, rozłożył szeroko ręce. Jego oczy, dotąd jakby przygaszone, nabrały w świetle ognia ruchliwych iskier. - Dziękuję za łaskawe słowa. Wiem, jakie cię troski pieniężne przygniatają. Obmyśliłem więc, jak wam pomóc w takiej opresji. Zdawałoby się, że skoro od was nabyłem Śmigiel i Kosonów, to widać, u mnie grosz sporszy. Ale Bóg mi świadkiem, żem sobie jeno kłopotu przydał. Niegładko mi i to wspomnieć, że ów dług, dwa tysiące pięćset złotych, com za jejmość małżonkę twoją szwagrowi spłacił, do dziś nie zwrócony. - Jakże zwrócić, kiedy kiesa cięgiem pusta? Brzeźnicki aż podskoczył, ujął Eliasza za ramię. - Uchowaj Boże, bym się przypominał. Gdyby nie terminy, którymi mnie Tudes napastuje - Boże, cóż to za człowiek! - to i słowem o tym nie wspomniałbym. Ale czas nagli, a ten handlarz o swój grosz się trzęsie, bo przecież nie ze swoich oszczędności taką sumę wytrząsnąłem. Tudes zapowiedział, że dopóki dług mam tylko zastawem na twoich włościach zabezpieczony, to mi już nowego grosza nie puści. Poza tym toć niesprawiedliwie, bym na tę sumę zastaw miał na całej waszej substancji. Godzi się, by tak zacnemu bratu po krześcijańsku ulżyć i w aktach rzecz całą jak należy ująć. - Nie znam się na prawnych arkanach, to raczej jejmość małżonka kłopocze się o takie sprawy. - Toteż żałuję, że jej doma nie ma. Słyszałem, że dopiero na świętego Józefa wróci z synami od Sucheckich. - Nie inaczej. Na dwie niedziele do krewnych pojechali, a potem do Sucheckich. Kosztów z tym związanych było co niemiara. - Ano widzisz, więc chyba samym nam trzeba rzecz uporządkować, i to pilnie, bo już tym razem Tudes słowu mojemu nie zawierzy. - Jakże więc zamyślasz? - Niegładko mi propozycję wyłożyć, bo choć ty, brat mój i nauczyciel, wzór bogobojności niedościgły, zrozumiesz moją intencję, to - czy ja wiem? - może twoi synowie inaczej mnie osądzą. Zwłaszcza Krzysztof, on zawsze krzywym okiem na mnie patrzy. Arciszewski poruszył się na ławie. Podniósł surowszą niż dotychczas twarz, nawet niedawna pokora mnicha w tej chwili z niej uleciała. - Dopóki żyję, moja i małżonki jest substancja cała. Synowie jeszcze pusto mają w głowie. Ja zresztą na ich kształcenie potrzebuję gotowizny. Brzeźnicki złożył ręce jak do modlitwy. - Oj, to, to, nie pierwszyzna mi słuchać. Nigdy potomstwo nie ma tej wdzięczności ku rodzicom, jaka im za tyle troski należna. Myślę jednak, że i Krzysztof, jak na rozum weźmie, choć to człek młody i zapalczywy - któż z nas nie był takim w młodości! - to i on zdanie o mnie zmieni i chyba wdzięczności, a nie żalu nabierze. Przecież do Radziwiłła się rwie, a bez tej gotowizny na drogę go nie wyposażysz. Mówię więc jako do brata w Chrystusie, szczerze i uczciwie. Mam na waszych majętnościach na Lipnie, Nowej Wsi, Nietaskowie i Rybienku zastaw, którego teraz spłacić nie możecie, lub nie naglę o spłatę. Więc i najlepsze wyjście - twoje długi u mnie i zastawy aktem pisanym złączymy, a wtedy - na chwilę głos zatrzymał - puścisz mi na własność Lipno i Nową Wieś. - Lipno i Nowa Wieś to najlepsza moja ziemia. Chłop tam pracowity, któremu zresztą pańszczyzny umniejszyłem - zawahał sią Arciszewski. - A Tudes? Słowa o tym nie wspomniałbym, gdyby nie ten chciwy, nieufny handlarz. Wywąchał, że dotąd wisi na tych majętnościach zdeponowany posag mojej małżonki. Eliasz poskrobał się po głowie. Jak tu oponować, kiedy rzeczywiście tak jest z dawien dawna. - A wam przecież Rybienko i Nietasków zostanie. - Rybienko, folwark chudy, lasów więcej niż roli. - O, nie mów tak, kąsek ziemi dobry, ho, ho, i stawy rybne. Nie masz takich ryb w całej okolicy. Nigdy nie zapomnę, drogi Heliaszu, owych smakowitych karpi, które twoja jejmość mojej na Wigilię posłała. - Czym chata bogata, tym rada. I tego roku ryby od nas dostaniesz. Ryba nie tyle przysmak ku jedzeniu, ile ku uczczeniu Wigilii na znak pamiątki spożywana. Pierwsi krystianie, których niegodni jesteśmy naśladować, już znakiem ryby Krysta Pana czcili. Minister znów spojrzał na krucyfiks pod belkowaniem stropu i przyłożył ręce do piersi. Zatopił się w krótkiej, żarliwej modlitwie. Brzeźnicki co prędzej poszedł za jego przykładem, też nadał oczom swoim wyraz religijnej ekstazy i milczał. Odczekawszy chwilę podjął na nowo: - Skoro godzisz się na akt oddania mi tych wsi, na wyrównanie utrat moich i długów, to od Tudesa wezmę tysiąc złotych i wraz ci je doręczę. Tę sumę już tylko na Nietaskowie zastawem zabezpieczymy. - Na Nietaskowie? - znów zdumiał się Arciszewski, bo ileż tej procedury prawnej tu potrzeba, ileż obliczeń i zastawów? Wstał i przeszedł się po izbie. Jakże mu teraz brak było małżonki, która w sprawach majętności więcej od niego miała wyrobienia i obrotności. Przez moment pomyślał, przypomniawszy sobie jej właśnie sąd ostrożny, czy też ów brat w Chrystusie, tak do dysput religijnych skory, ale i o swoje sprawy majątkowe dbały, nie przyszedł dziś z zamiarem podejścia go prawnymi kruczkami. Ale ledwie to przez skołatany i bezradny umysł przebiegło, cofnął się z przerażeniem od tej myśli. Jak to? Brzeźnicki, człek w powiecie szanowany, mąż w arkanach prawnych biegły, doctus iuris utriusque, chyba więc dlatego nie obeznanemu z prawem wydać się może, że tamten o puncta zbyt troskliwy. Majętniejszy od Arciszewskich - to trudno, ale ministrowi zboru nie przystoi dbać o substancje i zyski, które czymże są - westchnął bogobojnie - wobec przyszłej wiecznej szczęśliwości? Wobec nagrody za żywot w służbie bożej wypełniony? Zresztą potrzeba uporządkowania latami ciągnących się między nimi zawiłych spraw pieniężnych nie była dla Arciszewskiego rzeczą nową i niespodzianą. Brzeźnicki już od dawna wzmiankował o konieczności pilnego uregulowania stosunków majątkowych, wciąż mówił o tych natrętnych lichwiarzach poznańskich, których jakoby miał na karku. Jeśli Eliasz jeszcze się wahał dać Brzeźnickiemu słowo szlacheckie na zgodę - a słowo uważał za równoznaczne z późniejszym spisaniem formalności - to z tej jedynie przyczyny, że suma nowej pożyczki, proponowana, przez Brzeźnickiego, wydawała mu się zbyt duża. - W tej chwili tysiąca złotych mi nie potrzeba. To fortuna spora. Jak zjedzie małżonka, sama orzeknie, ile nam na razie niedostaje. No i ten zastaw na Nietaskowie, jeśli konieczny, z mej plenipotencji podpisze. Brzeźnicki odetchnął z ulgą. Pierwsze lody przełamał, ale nie po to tu tylko przyjechał. Pertraktacje z Arciszewską nie bardzo mu dogadzały. - Że waszmość wszystko z panią małżonką zwykłeś decydować, pochwalić jeno wypada. Żona towarzysz równy i wdzięczny małżonkowi. - Głowy ona korona - dopowiedział Eliasz. - Ale gdy rzecz będzie między nami omówiona, to i jejmości kłopotów trochę z głowy zdejmiesz. Mówiłeś mi, że i cło, i zaległe długi u księgarzy ci dolegają. Spłacę więc i drukarzy w Poznaniu. A że Krzysztof na dwór birżański przed latem się wybiera, więc i to przewidziałem. Nie może przecież tam jechać, jakby był nie z zasiedziałej szlachty, ale z gollotae et odardi. - Prawda i to. - A jeszcze gdyby zbroję nową chciał i rynsztunek jakowyś, to nawet i tego grosza nie wystarczy. - Bez rynsztunku on nie pojedzie, bo w broni wprawny, na przekór moim naukom i nadziejom. - Ano widzisz. Wszystko, co robię, z serca czynię i z wielkiej ku tobie i ku twojemu rodowi życzliwości. Gdy się Krzysztof u klamki książęcej wzbogaci, to i po latach ziemię z powrotem odkupić może. Arciszewski aż westchnął: - Miły sąsiedzie, toś mi kamień z serca zdjął, bo o to i małżonka by molestowała. W akcie prawo odkupu zabezpieczymy? Brzeźnicki zaśmiał się głośno z ową pobłażliwością serdeczną, jaką u słuchacza wywołują nieporadne słowa gaworzącego niemowlęcia. Nawet pozwolił sobie teraz na swobodniejszą poufałość w stosunku do ministra. Podszedł do niego i klepnął go po ramieniu. - Waść to lepiej, że w teologii siedzisz, bo z obeznaniem w prawie u ciebie nietęgo. Actum żadnych takich kondycji nie przyjmuje. Ale nie będziemy się przecież w procedurę wdawać. Słowem ręczę, że każdej chwili ziemię za zwrotem wyłożonej go

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!