Warchałowski Kazimierz - Na krokodylim szlaku

Szczegóły
Tytuł Warchałowski Kazimierz - Na krokodylim szlaku
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

Warchałowski Kazimierz - Na krokodylim szlaku PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd Warchałowski Kazimierz - Na krokodylim szlaku pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Warchałowski Kazimierz - Na krokodylim szlaku Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

Warchałowski Kazimierz - Na krokodylim szlaku Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Kazimierz Warchałowski Na krokodylim szlaku W Andach Peruwiańskich San Ramon, mała mieścina we Wschodnich Andach Peruwjańskich, na szlaku, wiodącym ze stolicy w kierunku Ucayali, potężnego dopływu Amazonki, spowita była w gęste mgły. Zabłoconą, kamienistą drogą spływały płytkie potoki - wody w kierunku bystrej górskiej rzeki Chanchamayo. Osada rozciągała się prawie na pół kilometra wzdłuż drogi, kończąc się przy moście, zawieszonym na stalowych linach, który ją łączył z brzegiem przeciwległym. Dwa szeregi domków z palmowych listew, obrzuconych tynkiem, tworzyły ulicę; bliżej mostu, na placu, stał kościółek z kamienia, kryty falistą blachą; obok spory dom zabudowany po hiszpańsku w kwadrat, z nieodzownem patio i fontanną w środku, zamieszkały przez trzech zakonników, którzy sprawowali obowiązki kapłańskie w miasteczku i okolicy, zapuszczając się od czasu do czasu wgłąb lasów i górskich dolin dla nawracania dzikich indjan - infieles, niewiernych, jak ich tam nazywano. Plac ten, Plaza de la Matriz, coś jakby u nas plac Farny, miał zarysy rozplanowanego ogródka z fontanną pośrodku. Największym budynkiem był tu hotel; dlatego też zapewne nosił szumną nazwę: Grand Hotel de los Andes. Był to piętrowy budynek z balkonem na ulicę. Parter zajmowała izba gościnna ze zniszczonym bilardem i niewielką ladą, za którą piętrzyły się półki, zastawione butelkami z winem, wódką, jakimiś podejrzanych marek likierami, piwem i lemoniadą. Ze stojącego obok kosza wyglądały złocące się pięknie pomarańcze i banany. Pozatem izba zastawiona była kilku stolikami i wyplatanemi słomą krzesłami miejscowej roboty. Pięterko mieściło pokoje gościnne, wychodzące na balkon, otaczający dom. W szopie na podwórzu była kuchnia; cały jej sprzęt stanowiły ognisko, okolone kilku płaskimi głazami, wspierającymi ruszt, mały piecyk żelazny, stół, stępa drewniana i trochę naczyń kuchennych. Hotel gościł przeważnie podróżujących kupców, którzy zrzadka zapuszczali się w te strony, niekiedy przedstawicieli władzy, wreszcie przejezdnych, dążących ze stolicy do jedynego większego ośrodka, które posiada Peru nad Amazonką - Iquitos. W San Ramon bowiem zaczyna się szlak linji powietrznej, łączącej cywilizowane okolice Peru z tamtą, odległą stolicą Montanji, czyli całego zalesionego podgórza andyjskiego i peruwjańskiej części niziny amazońskiej. Właścicielem hotelu był stary Hiszpan wdowiec, któremu pomagała córka; prócz tego personel składał się z kucharza, pomywaczki i służącego. Godniejszych gości, w razie natłoku, zjawiało się ich bowiem 10 lub i więcej naraz obsługiwał sam gospodarz. Prócz właścicieli i płatnego personelu kręcił się tam jeszcze młody chłopak, blondyn o jasnych oczach, odbijający na tle zadymionego wnętrza "hotelu" i jego kolorowego personelu. Zwano go "Lau", skracając w ten sposób przydługie trochę imię- Stanislau. Używano go do posyłek, obsługiwania, a nawet bawienia gości; bo chłopak był inteligentny i lubiany powszechnie. Był synem polskiego emigranta, który tam przybył przed dwoma laty niespełna jako technik drogowy i umarł po roku na zapalenie płuc. Most na rzece był właśnie jego dziełem. Inżynier peruwjański, który miał za zadanie budowę tego mostu, mieszkał z rodziną w Tarmie, o 2000 mtr. wyżej w górach, gdzie klimat był wspaniały i nie było malarji, i dojeżdżał zaledwie raz na tydzień do San Ramon, ażeby zobaczyć postępy robót i podpisać listę płacy; reszta mało go obchodziła, bo rzekomy technik drogowy, za jakiego podawał się nasz polski emigrant, okazał się pierwszorzędnym inżynierem, którego jakieś przeciwne losy zapędziły do tej dziury. Inżynier zaś peruwjański był uczniem Habicha, wybitnego uczonego polskiego, znanego w całym Peru założyciela szkoły inżynierskiej w Limie, której był dyrektorem przez 20 lat i gdzie, jak wiadomo, wykładali inni nasi uczeni, jak Folkierski, Wakulski, Malinowski; to też peruwjańczyk miał niekłamany sentyment dla Polaków i po koleżeńsku opiekował się p. Irskim, a Stasia zabierał nieraz ze sobą do Tarmy, gdzie cała rodzina polubiła go serdecznie. Niestety, na krótko przed ukończeniem mostu i przed chorobą Irskiego, delegowano go do Europy jako inspektora z ramienia ministerstwa przy wykonaniu dużego zamówienia mostów i Staś został bez opieki. Przygarnął go w końcu hotelarz, u którego stołowali się z ojcem przez szereg miesięcy. Rozpisano listy do Europy w nadziei, że ktoś z rodziny się zgłosi, ale czy adresy były niedokładne, czy przestarzałe, dość że odpowiedzi nie nadchodziły i Staś został rezydentem w hotelu, gdzie mu wyznaczono na mieszkanie stryszek. Stary hotelarz obchodził się z nim po ojcowsku, ale że sam z córką musiał harować od świtu do nocy, więc i Staś nie mógł próżnować. W Poznaniu, skąd pochodził i gdzie był w szkołach, należał oczywiście do harcerzy, miał więc sporo wyrobienia życiowego, pogłębionego podróżami i dłuższym przebywaniem na robotach, których dozorował ojciec. Umiał prać, gotować, strzelać, wiosłować, łowić ryby, znał nawet pomiarowe roboty, których się przy ojcu nauczył; busola, ekier, nie miały dla niego tajemnic; wreszcie był niezłym śpiewakiem. Usłużny, grzeczny i przemyślny, był nieocenionym pomocnikiem w hotelu, to też nie działo się tam nic bez niego. Co chwila ktoś go potrzebował. - Lau! Lau! - rozlegało się po domostwie i ogrodzie. To klucz ktoś zgubił i należało znaleźć lub dopasować nowy, to rozkleiła się walizka, drzazgę ktoś sobie zapędził w palec, trzeba było znaleźć szofera, który zawieruszył się w miasteczku, pompa przestała działać, przepalił się bezpiecznik, należało wyszukać dla klijenta jakiegoś trunku, którego nie trzymano w hotelu, lub innego jakiego artykułu, którego zabrakło - na wszystko dawał radę Staś. A że lubiano go wszędzie, więc też załatwiano szybko i chętnie. Od chłopaków góralskich nauczył się gwizdać tak przeraźliwie, że konie siadały na zadach. Wreszcie umiał obchodzić się z bronią, z lubością ją czyścił i smarował, naśladując w tym ojca, który karabin swój i rewolwer otaczał zawsze troskliwą opieką. Stary służył w legjonach i uważał opiekę nad bronią za jedno z pierwszych zadań żołnierza. Przyjezdni w hotelu zawsze mieli broń ze sobą; przeważnie wyglądała, że pożal się Boże. Staś chętnie zabierał ją na swój stryszek i tam starannie dokonywał szczegółowej rewizji, tym bardziej, że po ojcu pozostał mu pokaźny zbiór rozmaitych narzędzi. Oczywiście, dostał mu się w spadku i ów karabin i wielki bębenkowy Smith i Wesson; strzegł ich jak oka w głowie, były zawsze grubo wysmarowane, owinięte w krajkę i schowane w kuferku. Przechowywał tam prócz tego album z fotografjami matki, którą dawniej był stracił, ojca, i widoków jakiegoś dworu w ogrodzie - miejsca urodzenia matki, gdzieś na Ukrainie. Syn poznańczyka i Polki kresowej z Kijowszczyzny, łączył w sobie zadatki na dobrego Polaka i wzorowego obywatela. Brakowało mu wykształcenia, bo gimnazjum musiał opuścić w IV klasie, ale było ono celem marzeń chłopaka. To też nietylko schował resztę należności za pracę ojca, którą mu biuro budowy najlojalniej wypłaciło, ale od czasu jak został sam, gromadził na dnie kuferka wszystkie zarobki, jakie mu doraźnie wpadały w ręce. Postanowił bowiem, o ile rodzina nie zgłosi się po niego, zgromadzić tyle oszczędności, aby móc udać się do Limy i zapisać się do szkoły. Przez czas pobytu w San Ramon poznał język hiszpański dostatecznie, wieczorami zaś studjował gramatykę i kilka podręczników szkolnych, których użyczył mu jeden z lotników wojskowych miejscowej bazy. Marzeniem chłopaka było zostać lotnikiem. Od pierwszych dni pobytu tutaj zawarł przyjaźń z całym personelem lotniczym, w hangarze był jak u siebie w domu, w wolnych chwilach pomagał przy czyszczeniu i wmontowywaniu motorów, opatrywaniu i smarowaniu broni, wreszcie grywał w szachy z jednym z oficerów, kawalerem, który mieszkał przy samej bazie; dwaj drudzy jego koledzy, żonaci, mieli wynajęte domki o 2 kilometry, wybudowane kiedyś dla kierowników nieczynnej obecnie cukrowni. Personel bazy pozatem składał się z dwóch sierżantów mechaników, 2 praktykantów i ośmiu żołnierzy. W hangarze mieściły się dwa płatowce obserwacyjne i jeden aeroplan pasażerski na 4 osoby. Baza, po za celami wojskowymi, miała za zadanie obsługiwać władze administracyjne i w miarę możności prywatny ruch pasażerski. Miano na uwadze szkolenie personelu, jak również pokrywanie w pewnym stopniu budżetu bazy. To też ceny przejazdów skalkulowane były niesłychanie wysoko i tak np. za przelot do Massisei, pierwszego portu lotniczego na Ucayali, - trwający niespełna 3 godziny, płaciło się około 120 dolarów, to znaczy przeszło 20 razy więcej niż za podobny przelot w Polsce. Pomimo wysokiej ceny, znajdowali się na to amatorzy ze względu na ogromną oszczędność czasu w porównaniu z komunikacją lądową, która w kierunku Ucayali zabierała osiem dni karkołomnej jazdy na mule, nie licząc dalszej drogi rzeką. Podczas pory deszczowej przejazd przez góry zaciągał się niejednokrotnie na 2 tygodnie i więcej, pomijając już to, że przedstawiał znaczne niebezpieczeństwa. Dla zwykłych pasażerów rezerwowano jeden dzień w tygodniu, zwykle środy, o ile warunki atmosferyczne na to pozwalały; to też kandydaci na przelot nieraz przesiadywali w San Ramon po tygodniu i więcej, w oczekiwaniu na pogodę, bo miasteczko leżało w kotlinie, otoczonej wysokiemi górami, których przebycie przy zachmurzonej pogodzie nie było możliwe. Taki wypadek zdarzył się obecnie. Gran Hotel de los Andes gościł już od przeszło tygodnia lady Violettę N., dziennikarkę i podróżniczkę angielską, która zdążała z Limy nad Ucayali, skąd miała odbyć niebezpieczną podróż w górę rzeki, aby przez Urubambę, Sepahuę i tak zwane Isthmo Fitzkarald dostać się przez rzekę Manu do Madre de Dios, dopływu Beni, skąd przez Mamore zamierzała osiągnąć Madeirę, największy dopływ Amazonki. Podróżnik angielski Fitzkarald odkrycie tej drogi przypłacił życiem; był to jedyny biały człowiek, który tędy do Manu się dostał, pozostawiając po sobie zapiski, mało jednak dokładne. Droga ta owiana była legendą niebezpieczeństwa i tajemniczości, co właśnie rozpalało wyobraźnię Angielki. Nie brakło wprawdzie ludzi w San Ramon, do których należał i personel lotniska, którzy twierdzili, że urocza lady ma pewno inne cele na względzie. Nie chciano absolutnie wierzyć, żeby ktoś wyłącznie tylko dla sportu narażał się na podobnie ryzykowną wyprawę. Posądzano ją poprostu o należenie do angielskiego Intelligence Service, słynnego biura wywiadowczego przy ministerstwie wojny w Londynie, ale Angielka miała listy polecające szeregu władz z Limy, nie wyłączając ministrów wojny i marynarki i oczywiście domysły oficerów mogły mieć tylko znaczenie platoniczne. W pojęciu lotników właśnie to niezwykłe poparcie i obfitość tych listów budzić musiały czujność i wątpliwości. Ale rozkaz był rozkazem i trzeba było się do niego stosować. Wreszcie nie brakło polityków, którzy podróż Angielki przypisywali załamaniu się fantastycznego przedsięwzięcia, z udziałem kapitałów angielskich, mającego na celu usprawnienie komunikacji między Amazonką i dorzeczem Beni w Boliwji, mianowicie, wybudowanej tam niedawno linji kolejowej, tak zwanej: Madeira - Mamore, dla obejścia słynnych katarakt, stanowiących przeszkodę w komunikacji wodnej między temi rzekami. Kolej ta, długości trzystu kilometrów, wybudowana w zupełnie dziewiczej puszczy kosztem nisłychanych wysiłków i olbrzymich kapitałów, była zawsze zagadką dla laików, którzy celu jej nie umieli odgadnąć. Jedni przypisywali jej budowę spóźnionemu pomysłowi eksploatacji olbrzymich lasów kauczukowych, które zarastają tę strefę, inni chcieli w niej widzieć politykę potężnej kompanji angielskiej Royal Duch przeciwko amerykańskiemu Standard Oil w ich walce o tereny naftowe; napróżno jednak gubiono się w domysłach. Tajemnice tych potęg strzeżone są bodaj bardziej zazdrośnie od tajemnic państwowych, a budżety ich, jak wiadomo, przenoszą budżety wielu państw. Dość, że nasza lady nie budziła entuzjazmu polityków San Ramon. Potęgowało ich niechęć ekscentryczne zachowanie się Angielki i, powiedzmy prawdę, jej świetny ekwipunek, a nawet niektóre stroje. Po za kostjumem męskim, który jej służył zrana na wycieczki, nieodrodnym zwyczajem angielskim wkładała wieczorami do obiadu powiewne toalety, pochodzące widocznie z najlepszych magazynów mód, czego jej nie mogły wybaczyć królujące tu doniedawna małżonki oficerów. Damy te nawet zaprzestały z tego powodu odwiedzać hotel wieczorami, jak to miały w zwyczaju, dla wypicia szklaneczki koktailu w towarzystwie swych mężów i notabli miasteczka. Gorzej dla Angielki było, że mężowie, chociaż zupełnie podzieleni ujemną opinją o niej swych dam, miewali jednak stale jakieś interesy w miasteczku, które załatwiać można było oczywiście tylko w sali restauracyjnej hotelu. Wyglądano tylko słońca, ażeby czymprędzej wytransportować przebiegłą córę Albionu nad Ucayali, gdzie niechby ją już pożarły krokodyle lub ludy niewierne, byle zaprzestała mącić spokój sumienia wiernych obrońców ojczyzny i budzić niepokoje wśród ich małżonek. Stronnictwo lady Violetty było, należy przyznać, niewielkie; składało się z hotelarza, który był przecie tylko Hiszpanem i małego Lau, co ma się rozumieć, nie wystarczało do ustalenia opinji. Platonicznym wyznawcą lady był i porucznik z bazy, ale ten hipochondryk nie brał udziału w seansach koktailowych, był bowiem absolutnym abstynentem, w czym sekundował mu oczywiście Staś, pomny na przysięgę harcerską. Hiszpan hotelarz wprawdzie nie należał do abstynentów, ale wobec wzmożonego ruchu w interesie nie mógł pozostać obojętnym i modlił się w skrytości do wszystkich duchów Peruwji o największe nawałnice i najgęstszą, bodaj londyńską mgłę, ażeby mu klientka nie uleciała; tymczasem zaś wysilał się na wszelkie możliwe kombinacje alkoholowe, byle handel szedł. Angielka wstawała rano i po skromnej kawie ruszała zwykle w towarzystwie Stasia na wycieczki. Hiszpan, który zauważył odrazu, że umie on lepiej od innych zabawić i obsłużyć Angielkę, nie sprzeciwiał się temu. Z początku mieli pewną trudność w porozumiewaniu się, bo Staś nie mówił po angielsku, Angielka zaś znała zaledwie kilka słów hiszpańskich, ale okazało się, że włada trochę francuskim, który Staś znał wcale nieźle i odtąd stosunek ich się zacieśnił, Angielka wzięła go sobie na wyłączny użytek i kroku bez niego nie stąpiła. Stasiowi podobała się jej odwaga i rezolutność, szczególnie gdy okazało się, że ma wspaniałą broń i umie posługiwać się nią bez pudła. Lady Violetta posiadała aż dwa aparaty fotograficzne, z których jeden zaopatrzony w lunetę, i mały aparat do zdjęć kinowych; prócz tego pierwszorzędny sekstans i kompas, ostatnie słowo techniki, z zawieszonym w jakimś patentowanym płynie igłą magnesową. To też Staś był w swoim żywiole; czyścił i polerował jej wspaniały sztucer angielski i elegancką dubeltówkę, pomagał przy fotografowaniu i wywoływaniu zdjęć, jak i przy klasyfikowaniu i naklejaniu fotografij. Po tygodniu Angielka gotowa była na serjo zupełnie zaangażować Stasia na dalszą podróż; trudność była tylko z przelotem. Lady Violetta miała zamówione dwa miejsca na samolocie, ażeby móc zabrać dość obfity swój bagaż, o wiele przewyższający dopuszczalną wagę normalną. Ponieważ była jedyną pasażerką, miano ją przewieźć aparatem obserwacyjnym, pasażerski bowiem uruchamiano, gdy kandydatów na przelot zebrało się co najmniej czterech. Byłby to już wydatek za duży nawet na naszą lady, która, pomimo znacznych środków, jakimi rozporządzała, bynajmniej nie była rozrzutna, to też projekt zabrania Stasia w końcu upadł. Wprawdzie aeroplany obserwacyjne miały dosyć znaczny zapas nadwagi, którą w razie konieczności mogły zabrać, ale rezerwy tej wolno było używać tylko w celach wojskowych; regulamin pasażerski nie pozwalał na przeciążanie aparatu. Staś z początku zapalił się do tego projektu; interesująca ta ekspedycja, pomimo niebezpieczeństwa, dawała pole do użytecznego zastosowania licznych jego wiadomości, wreszcie możność zarobienia uczciwie znaczniejszej sumy, co pozwoliłoby mu niezwłocznie wstąpić do szkoły. To też prosił Boga gorąco, ażeby jakiś los szczęśliwy zesłał choć jednego pasażera do Massisei. Niestety nikt nie nadjeżdżał i Staś musiał wyrzec się wszelkiej nadziei. Angielka w końcu zaczęła tracić cierpliwość i niedwuznacznie pomawiała lotników peruwiańskich o tchórzostwo, co tamci przyjmowali z oburzeniem. Wreszcie hipochondryk z bazy, którego nasza para codziennie odwiedzała w hangarze, rozgniewany zapowiedział, że niech mgły rozstąpią się choć na chwilę, aby miał tyle pola widzenia, żeby móc zrobić jeden wiraż w powietrzu, zaryzykuje przelot w chmurach przez kordyljerę. - Jak się rozpłaszczymy o skały, to już nie będzie pani miała do mnie pretensji - oświadczył z ukłonem. - W każdym razie nie na tym świecie - odpowiedziała Angielka. Stanęło na tym, że aparat będzie załadowany i gotów każdej chwili do wylotu, pasażerka będzie siedzieć w hangarze, bo telefonu do hotelu nie było, a niewiadomo kiedy i jak na długo się uniosą. Zresztą wylot mógł nastąpić najpóźniej o godzinie drugiej, ponieważ lądowanie w Massisei musi nastąpić jeszcze za dnia. Wreszcie nad niziną Ucayali w tych miesiącach pospolite są deszcze wieczorem, co uniemożliwia orjentację ze względu na ich charakter gwałtowny. Na domiar złego w całej tej strefie po za Massiseą i nieukończonem lotniskiem w Bermudes nie znalazłoby się jednego hektara wolnej przestrzeni do lądowania i katastrofa byłaby nieunikniona. Trzy dni już zeszło naszym przyjaciołom na oczekiwaniu na lotnisku. Naładowany aparat wyciągano na zwykłe miejsce startu. Lotnik i Angielka spacerowali lub siedzieli w hangarze, trzech żołnierzy i mechanik ciągle byli w pogotowiu w pobliżu. Czekano tylko na silniejszy podmuch wiatru. Staś oczywiście dotrzymywał im towarzystwa. O drugiej wszyscy się rozchodzili; lotnik szedł do swego domku, żołnierze do malutkich koszar obok, Angielka i Staś maszerowali do hotelu na spóźnione cokolwiek drugie śniadanie. Na czwarty dzień wiatr zaczął zrywać się częściej i wszyscy gotowali się do startu. Brakło jedynie Stasia, który gdzieś się zawieruszył. Angielka, pomimo pozornej obojętności, z jaką przyjmowała rozmaite objawy życiowe, zaniepokoiła się tem na serjo. Polubiła serdecznie dzielnego chłopca i chciała się z nim pożegnać, wreszcie, wiedząc o jego sytuacji, zamierzała wręczyć mu w ostatniej chwili większą sumę pieniędzy. Nie zrobiła tego zawczasu, ponieważ obawiała się, że uniesie się ambicją i nie przyjmie, a chciała mu oszczędzić niezręcznej sytuacji spotykania się i obcowania z nią po wręczeniu mu pieniędzy, - które bądź co bądź miałyby charakter napiwka, wolała więc moment ten odciągnąć do ostatka; a tu odlot może nastąpić lada chwila, a Stasia jak niema, tak niema. Angielka biegała niespokojnie w około hangaru, wołając: - Stasiu! Stasiu! - niecierpiała bowiem mówić Lau, twierdząc, że na ludzi tak się nie woła. Ale Stasia nie było. Wreszcie rozległ się gwizdek komendy. Żołnierze kopnęli się do stojącego o dwieście kroków od hangaru aeroplanu; lotnik zrobił szarmancki ukłon w stronę Angielki, wskazując aparat i zabrawszy jej neseser, który zwykle był pod opieką Stasia, podążył z nią razem na start. - Stasiu! Stasiu! - rozlegało się już prawie płaczliwie. Ale bez skutku. Nikt się nie odzywał. Tymczasem mgła uniosła się na jakie czterysta metrów. Nie było czasu do stracenia. Lotnik skoczył na swoje miejsce; żołnierze pomogli Angielce dostać się na przednie siedzenie i zapięli na niej pas ochronny. Zapuszczono motor. Po kilkunastu minutach lotnik dał znak ręką: - Puszczać! Katastrofa. Aparat ruszył gładko z miejsca, poderwał się i zaczął opisywać koło nad lotniskiem pod największym możliwie kątem do góry. Za chwilę był już w mgle, ale wysokość pozwoliła mu na drugi bezpieczny wiraż na ślepo. Chodziło o wzniesienie się na trzy tysiące pięćset metrów, co w normalnych warunkach pozwalało na bezpieczny przelot ponad wschodnią kordyljerą Andów. Lecąc na ślepo, należało wznieść się wyżej, ażeby móc manewrować swobodnie. Lotnik jednak, dostawszy się na znaczną wysokość i widząc skłębione groźnie chmury na wschodzie, grożące nawałnicą, postanowił uciec od niej i puścił się na południe doliną rzeki Perene, gdzie świeciła jakby wyrwa w chmurach. Nakładał w ten sposób drogi, ale zabezpieczał się od rozpłaszczenia o skały, leciał bowiem całkowicie poomacku. Lot trwał już dobre pół godziny. Chmury na wschodzie nie tylko nie ustępowały, ale przeciwnie, robiły się coraz gęstsze i ciemniejsze. Z drugiej strony sytuacja w dolinie, którą dążyli, zaczęła się pogarszać. Wprawdzie na południu świeciło się w dalszym ciągu, ale jednocześnie chmury opuściły się nad aparatem, zacieśniając pole widzenia coraz bardziej. Wreszcie lunął deszcz. Obciążało to niesłychanie płatowiec i lotnik musiał co chwila korygować wysokość. O zawróceniu na wschód nie było mowy. Trzeba było bezwzględnie wydostać się z kłębowiska chmur i uciec od deszczu. Przeszedł jeszcze kwadrans; aż wreszcie deszcz ustał i lotnik zaryzykował zmianę kierunku. - Ciemno było wokoło. Kłęby gęstej, prawie brunatnej mgły jakby nacierały ze wszystkich stron; było parno i oddech stawał się utrudniony. Aparat pod działaniem sterów szedł silnie w górę. Na wysokości czterech tysięcy pięciuset metrów lotnik wyrównał płatowiec. Po pół godzinie takiego lotu zaryzykował zniżyć się znowu. Przebili się w ten sposób przez dwie warstwy chmur, oddzielające się wyraźnie. W końcu na wysokości tysiąca dwustu metrów wynurzyli się z chmur. Owiał ich chłodny wiatr, ale jednocześnie lunęły potoki wody; zrobiło się jaśniej. Na wschodzie najwyraźniej musiała być wyrwa w chmurach, bo w tym kierunku lecące strugi wody jakby opalizowały, mimo to nie było nic widać i lotnik opuszczał się coraz bardziej. Na trzystu metrach dopiero ujrzeli jak przez mgłę ziemię. Już byli nad lasami niziny amazońskiej, to było niewątpliwe, ale o zorjentowaniu się bliższym nie mogło być mowy. Otwarty płatowiec zalewała woda, deszcz nie pozwalał nawet na dokładną obserwację instrumentów, wreszcie lot niski był bardziej niebezpieczny, niż wysoki, a ze względu na lecące potoki wody o wiele za powolny. Lotnik znów wzbił się w górę, próbując wybrnąć poza chmury. Udało mu się szybko tym razem. Już na wysokości dwóch tysięcy metrów zaczęło się rozwidniać; trochę wyżej zabłysło słońce. Odetchnęli nareszcie. Zegarek wskazywał pół do piątej. Lecieli nad morzem chmur. Jak okiem sięgnąć, rozpościerały się białe, skłębione, jakby wyrównane strychulcem, srebrząc się miejscami pod słońce, mieniąc się urywanymi kolorami tęczy od wschodu. Ale gdzie byli? Zaczynało to na dobre niepokoić lotnika. Dwukrotnie dawał nura w chmury i dwukrotnie, stwierdziwszy, że są nad zwartą linją lasów, wydobywał się na nowo na słońce. Tak przeszło pół godziny. Tarcza słoneczna już dobrze zniżyła się nad horyzontem. Mieli światła jeszcze na godzinę. Za mało, by dolecieć do Massiseii; powrót do San Ramon zupełnie niemożliwy; gorzej, bo benzyna była na wyczerpaniu. Można było szukać lotniska posiłkowego w Puerto Bermudes, ale przeszkadzał deszcz. Pozostało zdać się na przypadek, wypatrując rzeki, a na niej plaży lub mielizny. Deszcz niestety ograniczał niesłychanie pole widzenia i łatwo było prześlepić najdogodniejsze miejsca. Lotnik spuścił się znowu pod chmury; deszcz ustawał, ale wzamian z lasu zaczęły podnosić się mgły; snuły się urywanemi pasmami i zasłaniały ziemię. Lotnik zwrócił się na północ, z myślą odnalezienia Pachitei lub, którego z jej dopływów. W ostateczność lepiej było lądować na płytkiej rzece, niż w wysokopienny las; w pierwszym wypadku powstawała choć cząstka nadziei na ratunek, w drugim śmierć była nieunikniona. Najgorzej, że nie było wiadomo, czy znajdują się jeszcze na prawym brzegu Pachitei, czy już na lewym; jeśli na lewym, wysiłek był stracony, lecieli całkowicie w nieznane. Kilka kół zatoczonych przez lotnika jeszcze bardziej utrudniło orjentację. Lecili ostatnim litrem benzyny. Wreszcie z lewej strony mignęło coś jak przestrzeń wolna; lotnik zatoczył koło; była to cocha (jezioro w lasach dorzecza Ucayali), mogła mieć kilometr długości, za to była niezwykle wąska i zarośnięta lasem po samą wodę; w jednym końcu widniały trzcinowe zarośla. Nie było wyboru. Lotnik poderwał się w górę, ażeby mieć dość przestrzeni do splanowania i wymierzył na trzciny, licząc, że ich opór powstrzyma pęd aparatu i nie pozwoli na rozbicie się o drzewa. Obliczenie było słuszne. Koła uderzyły w wodę tuż przed trzcinami; oba płaty na całej swej rozciągłości spotkały zwartą ich gęstwę, która, uginając się pod naporem płatowca, tworzyła rodzaj sprężyny, znacznie łagodzącej uderzenie i wstrzymującej pęd aparatu. Niestety gąszcz kończył się bardzo prędko; za nim było trochę wolnej przestrzeni, zapewne z powodu głębi, i stało duże rosochate drzewo. Samolot przedarł się zwolnionem tempem przez trzciny, uderzył o wydłużone pod wodą korzenie drzewa i stanął raptownie; byłby jeszcze skapotował, gdyby nie nawisające gałęzie, o które oparły się ogonowe stery. Nie mogło być szczęśliwszego wypadku; ale w tej chwili stała się rzecz straszna. Lotnik od dłuższego już czasu miał odpięty pas przy siedzeniu, bo gotował się wyskoczyć rzucony siłą bezwładu naprzód, jakby wysadzony z siodła, przeleciał ponad przednim siedzeniem, boleśnie uderzając w głowę Angielkę, która straciła przytomność, i dostał się w obręb śmigi, wirującej jeszcze własnym rozpędem. Ukośna przez chwilę pozycja aparatu spowodowała przypływ ostatnich kropli benzyny do motoru, którego lotnik nie wyłączył, cały pochłonięty sterowaniem, śmiga ruszyła na sekundę szybciej i nieszczęśliwy zwalił się pod motor z roztrzaskaną głową. Śmigło obróciło się jeszcze kilka razy, jedno ramię od uderzenia rozleciało się w kawałki, drugie spotkało opór rosnących obok trzcin. Motor stanął. Śmiertelna cisza zaległa powietrze. Zapadała noc. Natura zapuszczała kurtynę nad pierwszym aktem dramatu. W sercu dziewiczych lasów Była głęboka noc. Po niedawnej nawałnicy powietrze oziębiło się. Niebo oczyściło się z chmur, gwiazdy iskrzyły się na ciemnem tle firmamentu, przeglądając się w tafli jeziora, zasnutej cieniem wysokiego boru. Po długotrwałym deszczu las wydawał się jakby wymarły, żaden odgłos życia nie rozlegał się w powietrzu; słychać było jedynie przeciągły nieprzerywany dźwięk, podobny do tego, jaki wydają druty telegraficzne, tylko cichszy i jakby zgłuszony. To chmary komarów kłębiły się nad ciemnemi wodami, wciąż wznosząc się i opadając, w jakimś niezrozumiałym dla ludzkiego oka celu. W jednym węższym końcu jeziora tkwił bezwładny teraz i bezsilny samolot, łyskając matowym blaskiem swych aluminjowych skrzydeł. Trzciny, przez które przedarł się pod konary olbrzymiego drzewa, gdzie utkwił z podniesionym trochę do góry ogonem, leżały jak skoszone; część ich przygniótł swoimi dolnymi płatami; wyglądały jak żywe stworzenia, rzucone przez jakiegoś mocarza na kolana w kornym przed nim pokłonie. Kłębowisko komarów było tu większe. Przyciągała je kobieta w głębokiem omdleniu, na pół zawieszona na pasie, oparta głową o stojącą przed nią płaską walizką. Znęcały się one nad omdlałą od dłuższego czasu. Twarz i ręce nieszczęśliwej pokryte były krwią i rojem tych nieznośnych owadów. Ale bodaj że im zawdzięczała swe przebudzenie. Chwilę patrzyła błędnie przed siebie, nie mogąc zdać sobie sprawy, gdzie się znajduje i skąd znalazła się w tym niezwykłem położeniu. Ból ukąszeń oprzytomnił ją. Potrząsnęła głową i starła rękoma szczelną warstwę owadów z twarzy. Opędzając się od natrętnych stworzeń, zaczęła sobie przypominać, co się stało. Pamiętała chwilę, gdy płatowiec zatoczył ostatni raz koło i uderzył w wodę tuż przy trzcinach; zamroczyło ją to. Jak przez sen pamiętała przesunięcie się nad nią lotnika i bolesne uderzenie jego ciała w głowę. Teraz świadomość wróciła jej całkowicie. Bohaterska decyzja porucznika na odlot w warunkach niezwykle ryzykownych, perypetje siadania do samolotu i ten niezwykły lot w chmurach i deszczu; wysiłki lotnika, aby się zorjentować i uciec od nawałnicy; niepokój, który zaczął ją nurtować, gdy lecieli w chmurach, pewność już prawie katastrofy, gdy wydostali się nad morze białych chmur i gdy widziała, jak słońce zniża się coraz bardziej nad horyzontem. Wszystko to stanęło jej przed oczyma. I raptem jakby się tylko co ocknęła. Z jasnością przeraźliwą widzi swoją sytuację obecną, strzaskany samolot, tkwiący w gąszczu trzcin na skraju olbrzymiego lasu w płytkiej wodzie czarnego jeziora... Teraz dopiero instynkt samozachowawczy wywołuje okrzyk, teraz dopiero staje przed nią jasna świadomość, że jest w tej przerażającej głuszy i ciszy. - Poruczniku! Głos jakoś niesamowicie dźwięczy; echo, jakiego nigdy nie słyszała, odsyła słowo jej okrzyku, gdzieś jakby z góry, ochrypłe, głuche jak w studni; przeraża ją więcej, niż cisza. Pas gniecie straszliwie ciało, nienaturalna pozycja zwiększa udrękę, komary nie dają spokoju, pełno ich ma w ustach, uszach, oczach. Jednem pociągnięciem rozpina sprzączkę i osuwa się bezwładnie na walizkę. Ale w tejże chwili przytomnieje ostatecznie; zrywa się, szukając rękoma oparcia o brzegi samolotu, skropione obfitą rosą, osiadłą na metalowem oblamowaniu. Machinalnie, mokremi od dotknięcia rękami, ściera sobie obsiadające komary z twarzy; orzeźwia ją to i łagodzi piekący ból ukąszeń. Sama. Sama. Świadomość ta przewierca jej mózg i odbiera odwagę. Wolałaby niebezpieczeństwo, przeciwnika. Ale ta samotność, w tym głuchym borze, w tej niesamowitej ciszy. Co się stało z porucznikiem? Dlaczego nie odpowiada? Przejmuje ją odkrycie strasznej prawdy. Zginął. Tak, zginął; ofiara ambicji i obowiązku, ale przedewszystim ambicji. Z jej winy. Jej niecierpliwość i kpiny wpłynęły na jego decyzję. Ma go na sumieniu. Kara Boska dosięga ją na miejscu przewinienia. Sprawiedliwie. Tak, sprawiedliwie. - Ale jakże okrutna jest kara. Wolałaby już nie żyć. Ta walka o życie, jaką musi stoczyć sama, przeraża ją. Miała przecie siebie za odważną, mówili jej to wszyscy. Co innego było buszować między ludźmi, przebywać z niewielkim pocztem pustynie Sahary, zapuszczać się w stepy Mongolji lub zwiedzać spelunki apaszów paryskich, chińskie podziemia San Francisko lub palarnie opjum w Szanghaju. Tam ustępowano przed magnatką, przed kobietą, przed czarem jej oczu i postaci. Tu ma naturę przeciw sobie, nieubłaganą, groźną, nieustępliwą. I niema galerji. Bohaterstwo w takich warunkach jest szczytne, piękne, ale pociąga tylko wybranych. Miała siebie za wyjątkową istotę. Teraz widzi, jak jest mała i słaba, i to ją upokarza i gnębi. Ale co będzie jutro? Zejść z tego samolotu i ruszyć lasem? Na samą myśl o tem drętwieje. Każdy krok będzie w niej budził przerażenie, nie przed rzeczywistym niebezpieczeństwem, ale przed niewiadomym. I dlaczego się tak śpieszyła? Ostatecznie San Ramon było rozkoszne w porównaniu z tą studnią w wysokim borze. Oficerowie byli wcale niegłupi: Stary Hiszpan nie był filozofem, ale miał dużo zdrowego rozumu. Księża franciszkanie, których czasami odwiedzała, mieli ten spokój, jaki daje częste obcowanie ze śmiercią i z zagadnieniami, nie z tego świata. A wreszcie Staś. Nigdy jeszcze nie spotkała takiego chłopca. U niej, w Anglji, chłopak w tym wieku, to dziecko, nie żyje duchowo, umysłowe jego horyzonty nie przekraczają podręcznika szkolnego. Ten mały Polak miał szeroką skalę zainteresowań ludzkich; była to już indywidualność, jeśli nie skończona zupełnie, to o silnym zrębie i nieprzeciętnym polocie. Można z nim było mówić o wszystkim, można było ręczyć za jego charakter i uczciwość. Pierwszy raz spotkała się z takim stosunkiem do kobiety. Głęboka, wszczepiona przez starą kulturę - cześć. Mały Staś, przez te dwa tygodnie zdołał wywołać w niej zainteresowanie polską kobietą i podziw dla kultury swego narodu. Dlaczego go nie zabrała? Przez oszczędność. Naturalnie. Czyż teraz nie dałaby miljona, ażeby wybrnąć z tej strasznej sytuacji, w jakiej się znalazła? A tam zastanawiała się nad wydaniem głupich kilkuset dolarów. Dużo jej to pomoże. Był to dzieciak prawie, ale miała większe do niego zaufanie, niż do niejednego dorosłego mężczyzny. O, ten by ją wybawił, a przedewszystkiem - - nie stchórzyłby napewno. W trakcie rozmyślań, lady Violetta zrobiła z jedwabnego szalika, jaki miała na sobie, zasłonę na twarz i szyję; włożyła grube rękawiczki łosiowe, których używała do polowania i jako tako zabezpieczyła się przed natrętnymi komarami. Spać nie mogła. Wsłuchiwała się tylko we wszystkie szelesty i dźwięki, jakie przynosiły podmuchy wiatru z głębi lasu. W pewnej chwili wydało się jej, że słyszy jakby lekkie sapanie; odzywało się miarowo, chwilami cichnąc, chwilami wzmagając się. Mogło to być jakieś zwierzę w pobliżu. Przez zaimprowizowaną woalkę nie mogła nic widzieć, zresztą w nocy i bez woalki niewieleby zobaczyła. Najbardziej obawiała się drzewa. Nasłuchała się o jaguarach i ocelotach, które chętnie przesiadują w rozwidleniach potężnych konarów, wreszcie o wężach, które prowadzą życie na drzewach i których jeszcze bardziej się bała. Czyżby węże wydawały takie odgłosy? Studjowała niegdyś Brema i angielskie historje naturalne, ale nigdy dawniej nie zdawała sobie sprawy, jak są one dalekie od zobrazowania rzeczywistości, jak mało dają praktycznych wiadomości. Zła była na siebie, że z własnej winy wpadła w takie tarapaty; zła była na tych przyrodników, których wiedza nie mogła jej nic pomóc w sytuacji. Zaczęło robić się widniej. Odsłoniła na chwilę oczy, ażeby upewnić się, czy nie świta. Ale nie; był to księżyc, którego światło zaczęło przenikać do tego ciemnego zakątka, nim jeszcze wypłynął nad linją lasu. Uspokoiło ją to. Bała się nocy, ale w obecnej chwili jeszcze bardziej dnia, bo dzień wymagał decyzji, co robić, dokąd iść. W pewnej chwili przyszło jej do głowy sprawdzić, która godzina; uchyliła więc znowu zasłony, ażeby spojrzeć na zegarek. Dochodziła pierwsza. Ze zdziwieniem spostrzegła; że komary przestały się kłębić i gdzieś się wyniosły. Z uczuciem ulgi odrzuciła zasłonę i rękawiczki. Mogła teraz chłonąć całą piersią czyste, nocne powietrze. Orzeźwiło ją to. Nie słyszała o takich zwyczajach komarów; skłonna była przypuszczać, że plaga ta nie ustępuje tu ani na chwilę w dzień ani w nocy, co samo już było przerażające. Odetchnęła. Ale jednocześnie, gdzieś w kąciku serca, rość zaczęła obawa, że musi się przygotować na szereg niespodzianek, które nie wszystkie mogą być pomyślne. To uczucie gryzące i upokarzające utrwalało się coraz bardziej i odbierało jej zimną krew, jaką zwykle się odznaczała. Księżyc wysunął się z za lasu. Silne jego światło objęło płatowiec i całe miejsce wypadku. Z tą chwilą atramentowa toń jeziora zaczęła nabierać przejrzystości i barwy. Drobne fale, któremi lekki wiaterek marszczył gładką do niedawna powierzchnię, zasrebrzyły się w świetle księżyca. Ściany odwiecznego boru, mroczne przed chwilą, zaczęły ożywać. Całun zbitej zieleni pnączy, którymi wszystkie drzewa były pokryte, nadawał im jakieś niesamowite formy. Tam, gdzie konary wystawały dalej nad jezioro, gąszcz ten spadał w fantastycznych splotach do samej wody. Metalowe skrzydła i kadłub płatowca lśniły w świetle księżyca: Cisza i spokój panowały dokoła. Po chwili, z głębi jeziora zaczęły dochodzić odgłosy jakichś orgji czy walk. Coraz to jakaś ryba o ostrym grzebieniastym grzbiecie przecinała spokojną toń zygzakowatym ruchem. Raz po raz, inne, lśniące srebrną łuską, rzucały się, spadając na płask na wodę, co rozlegało się jak klaśnięcie. Ruch zaczynał się w przyrodzie. Gdyby nie śmiertelna udręka, co jakby kleszczami ściskała serce młodej kobiety, wtulonej we wnękę samolotu, mogłaby się ona napawać tym niezwykłym, cudownym widokiem. Piękno chwili i tego obrazu mącił niepokój o ten dzień, który zbliżał się nieubłaganie. Czuła jedno, że za nic w świecie nie zdolna będzie opuścić samolotu i zanurzyć się w ten gąszcz, gdzie ze wszystkich stron czyhało niebezpieczeństwo. Tu miała jakieś oparcie, pole widzenia przed sobą, była jak w minjaturowej fortecy. W lesie każdy krok prowadził w niewiadome. Jeśli ma umrzeć, to już lepiej w tej wnęce samolotu lub na którym z jego płatów, gdzie chociaż mogła się wyciągnąć. Za żadne skarby nie położyłaby się na ziemi. Dlaczego nie zabrała Stasia? Potrzebne jej te walizki teraz; połowa zawierała bieliznę i miłe jej sercu kobiecemu szmatki. Instrumenty? Dużo jej z nich przyjdzie. A sztucer i dubeltówka; nie mogła to się obejść jednem. Żeby choć miała psa. W podróży nieraz myślała o swoim wilku, którego zostawiła w Londynie; cóżby to był za wspaniały obrońca, wierny, a czujny. Gryzący żal wyciskał jej łzy z pod powiek; spadały gorące od czasu do czasu na splecione na kolanach ręce. Była teraz tylko biedną, opuszczoną kobietą. Przez chwilę pomyślała o Bogu. Gdybyż umiała się modlić, jak to robili ci franciszkanie, których odwiedzała w San Ramon, z wiarą i zaufaniem. Biblja, którą czytywano w domu rodzicielskim, nudziła ją; psalmy, które śpiewała czasem w swoim kościele, nie dawały czasu na kontemplację; wnikanie w treść i ducha wiary; obrządki uproszczone do najwyższego stopnia, nie dawały pola do ekstazy; wychodziła z kościoła zimna, obojętna. Teraz ujrzała poraz pierwszy w życiu Boga w niebiosach, uczuła potrzebę pożalenia się i prośby. Splotła ręce do modlitwy i osunęła się na kolana. - Boże, Boże, Boże, - szeptała zbielałemi wargami. - Bądź miłościw, bądź miłościw. - Ojcze nasz, któryś jest w niebie..... - powtarzała słowa jedynej modlitwy, którą znała. Gorące łzy znów płynąć zaczęły po policzkach i spadać kropla po kropli, jakby na wewnątrz jej jestestwa, grzejąc wyziębłą duszę. Trwała tak dłuższy czas, aż gryząca troska opuszczać zaczęła struchlałe serce, spokój i zapomnienie powoli spływały na zbolały mózg i wyczerpane nerwy. Zmęczenie brało górę. Głowa opadła na splecione ręce. Zasnęła. Gwałtowne kołatanie w kadłub samolotu i krzyk zbudziły ją. Zerwała się oszołomiona. Przetarła zaspane i piekące jeszcze od łez oczy. Coś łomotało w kadłubie. Wyraźnie słyszała wołanie: - Teniente! Teniente! - Bliskie, ale jakby wychodzące ze studni. Głos był ludzki; opanowała ją radość, która za chwilę przeszła w przerażenie. Porucznik przecie zniknął, gdyby to był on, nie wołałby samego siebie; skądże by się tu wziął drugi człowiek? Teraz dopiero oprzytomniała zupełnie i zdała sobie sprawę przedewszystkim, że dnieje. Niebo różowiło się nad jeziorem. Na wodę zaczęły padać smugi jasnego światła. Las wokoło jeszcze był szary, ale w górze kontury drzew stawały się wciąż wyraźniejsze. Wreszcie, pierwszy promień słońca strzelił w powietrze, za nim drugi, trzeci... Przez chwilę trwała walka światła z ciemnością, którą wypłaszało wschodzące gdzieś za borem słońce. Zajaśniało wszystko wokoło, barwy ożyły i nabrały wyrazistości. Stukot i wołanie najwyraźniej szły z wnętrza samolotu. Była tego pewna; ani na wodzie, ani w częściowo skoszonych, częściowo nachylonych trzcinach, nie było śladu człowieka. Musiała się odezwać. - Teniente! - krzyknęła, bezwiednie powtarzając wołanie. W kadłubie ucichło. - Teniente! - powtórzyła. - Lady Violetta! Lady Violetta! - rozległ się w odpowiedzi przygłuszony okrzyk. Głos wydał się jej znajomy, ale nie mogła się zorjentować, czyj. - Kto pan jesteś. Skąd wołasz? - prawie krzycząc, pytała lady. - Ależ to ja, Staś; gdzie porucznik? - Porucznik zginął, jestem sama. Gdzież ty jesteś? - W zapasowym przedziale na pocztę, nie mogę się wydostać, bo jest zaryglowany z zewnątrz. Niech pani spróbuje tam się dostać; rygiel jest tuż za siedzeniem pilota, trochę poniżej. Angielka z trudem przelazła górą przez ochraniacz od wiatru, który ją dzielił od pilota i znalazła się na jego siedzeniu. Wychylając się, szukała rygla; ujrzała go po chwili, ale tak nisko, że nie mogła dosięgnąć ręką, prawie dotykał wody, która tu była pełna połamanej trzciny. Nie namyślając się, przerzuciła nogi przez krawędź kadłuba samolotu i skoczyła w wodę, dochodzącą jej zaledwie do kolan; w mgnieniu oka odsunęła rygiel i podniosła klapę. Chłopak ledwo mógł się ruszać, członki miał zdrętwiałe, leżał przecie w pozycji skurczonej przeszło szesnaście godzin. Próbował teraz wydostać się głową naprzód, ale groziło mu to wpadnięciem do wody. Nie miał siły zrobić odpowiedniego ruchu nogami, aby je wydobyć najpierw; był jak bezwładny. Mocowali się przez czas jakiś, aż wreszcie Angielka uklękła przy otworze, odwracając się plecami tak, że dotykała niemi prawie aparatu. Staś otoczył jej szyję rękami, które ona przytrzymywała, by jej nie tamował oddechu; wtedy nachyliła się całym korpusem, wyciągając częściowo chłopaka poza otwór; gdy się był już wysunął dalej, straciła równowagę i oboje zwalili się do wody. Angielka zerwała się pierwsza. Uniosła Stasia za ramiona, utrzymując go w postaci siedzącej, ażeby się nie zalał wodą. Odpocząwszy dłuższą chwilę, pomogła mu stanąć na nogi. Zatoczył się i musiał się oprzeć o samolot, ażeby nie upaść. Wyglądali oboje strasznie. Staś miał włosy pozlepiane spiczastą krwią i smugi krwi na twarzy. Przy uderzeniu aparatu o ziemię uderzył się głową o jego żebrowanie; szczęściem, gruby filcowy kapelusz osłabił uderzenie; stracił jednak przytomność. Odzyskał ją wcześniej od Angielki; usiłował wydostać się z potrzasku, lecz daremnie. Próby podziurawienia blachy nożem myśliwskim, pozostały bez skutku, mógł manewrować tylko jedną ręką; nóż był długi i to utrudniało wszelkie operacje, przeszkadzały mu zresztą napotykane co chwila żebrowania. Próbował bić w blachę i krzyczeć - bez skutku oczywiście. Po paru godzinach zmagania się, zmęczył się i zasnął. Jego to lekkie chrapanie słyszała Angielka w nocy, przypisując je jakiemuś nieznanemu zwierzęciu. Obudził się ze wschodem słońca i wszczął na nowo alarm, który obudził Angielkę. - Ale skąd - się wziąłeś w samolocie? - Bardzo prosto. Zauważyłem, że żołnierze przestają pilnować płatowca, przekonawszy się, że nie może odlecieć; godzinami stał on na starcie bez dozoru; od strony hangaru zasłaniała go wysoka trawa i można było manewrować koło niego bez zwrócenia uwagi. Pomagając przy ładowaniu, wiedziałem, że w przednim przedziale bagażowym było jeszcze trochę miejsca, mimo to całą pocztę włożono do tylnego przedziału dla równowagi. Zdecydowałem się lecieć ostatniego dnia; idąc zrana na lotnisko, wziąłem rewolwer, nóż, neseser z narzędziami, lasso i paczkę wędek. - A karabin, przecie nie zostawiłeś go w San Ramon? - Musiałem. Gdybym brał karabin, musiałbym brać i ze 200 naboi; inaczej cóżby nam pomógł, a bałem się, że razem zaciąży to zbytnio na aparacie. Jak zobaczyłem po południu, że ludzie poszli na obiad, obszedłem lotnisko dookoła trawami i podszedłem do samolotu od strony przeciwnej tak, że od hangaru nikt nie mógł mnie widzieć, bo zasłaniał płatowiec. Pocztę wyjąłem i wsadziłem do przodu, a sam wlazłem nogami naprzód do przedziału. Był za krótki, nie mogłem się wyciągnąć, musiałem albo klęczeć, opierając twarz na rękach; albo leżeć na boku zgięty we troje. Liczyłem, że trzy godziny tak wytrzymam. Drzwiczki przymknąłem i miałem przytrzymywać je od środka. Przy lądowaniu, nimby nadbiegli ludzie, otworzyłbym je i wydobył się sam nazewnątrz. Tymczasem, gdy już motor był w ruchu, jeden z żołnierzy zauważył, że rygiel nie był zasunięty, przyskoczył więc do aparatu i rygiel zatrzasnął. Gdyby nie pani, byłbym tam zdechł w tej pułapce. - Pokaż, chłopcze, głowę - zwróciła się do Stasia Angielka, - musimy opatrzeć ranę. - Et, głupstwo, już zaschła. Ale co się stało z porucznikiem? - Z porucznikiem? Pamiętam tylko, że przy opadaniu aparatu coś mnie silnie uderzyło w głowę; miałam najwyraźniej wrażenie spadającego na mnie ciała ludzkiego. Była to sekunda; w tejże chwili straciłam przytomność, gdy ją odzyskałam, wołałam porucznika, bez skutku. Niewątpliwie wypadł; dowodem silne zgięcie ochraniacza. Staś skoczył na siedzenie pilota. Sprawdził ochraniacz. Był naderwany i zgięty nazewnątrz; pas przy siedzeniu odpięty, w nogach stała mała walizka pilota, z boku na prawo zawieszony był rewolwer w pochwie, na ziemi leżała siekiera. Wszystko skłaniało do przypuszczenia, że lotnik został wyrzucony z samolotu, ale czyżby już po przedarciu się przez trzciny i zatrzymaniu? Musiałby gdzieś leżeć w pobliżu. Staś przelazł przez przednie siedzenie i dostał się do śmigi. Jak już wiemy, jedno jej ramię było strzaskane; obejrzał je dokładnie; na dłuższej pozostałej drzazdze widać było zaschłą krew. Nie było wątpliwości - porucznika zabiło śmigło. Ciało było odrzucone na głębię i tam utonęło. Staś po dolnym płacie dostał się do stojących z boku trzcin; uciął nożem jedną i zaczął sondować wodę wzdłuż płatów; tuż przy nich głębokość nie przenosiła metra, dalej było głębiej. Angielka przyłączyła się do smutnych poszukiwań. Sondowali wodę cal po calu, ale nic nie wskazywało, by ciało było w pobliżu. Chłopakowi odrazu przyszło na myśl, że mogło być porwane przez krokodyle, byli przecież w ich strefie. Nie chciał tego mówić Angielce. Myśl o śmierci porucznika doprowadzała ją do rozpaczy. Powtarzała bez ustanku: - To z mojej winy - z mojej winy. Staś uspokajał ją, twierdząc, że lotnik nie mógł powziąć decyzji bez zgody komendanta bazy, którym był kapitan, mieszkający przy cukrowni, że wreszcie w chwili odlotu pogoda zapowiadała się nie gorzej, niż przy innych odlotach, przy których był obecny. Ale to mało uspokajało lady. W końcu Staś zawyrokował, że porucznik musiał wypaść jeszcze przed pierwszem uderzeniem aparatu w wodę, ją zaś zamroczyło drugie uderzenie, które przecież i jego pozbawiło przytomności. Po dłuższych bezskutecznych sond

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!