Marco John - Tyrani i Królowie (1) - Szakal z Nar

Szczegóły
Tytuł Marco John - Tyrani i Królowie (1) - Szakal z Nar
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

Marco John - Tyrani i Królowie (1) - Szakal z Nar PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd Marco John - Tyrani i Królowie (1) - Szakal z Nar pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Marco John - Tyrani i Królowie (1) - Szakal z Nar Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

Marco John - Tyrani i Królowie (1) - Szakal z Nar Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Strona 1 Strona 2 JOHN MARCO SZAKAL Z NAR (THE JACKAL OF NAR) Przełożył: Andrzej Sawicki I TOM Z CYKLU: TYRANI I KRÓLOWIE Zysk i S-ka: 2002 Strona 3 Spis treści Karta tytułowa Dedykacja Podziękowania KALAK Z dziennika Richiusa Vantrana Jeden Dwa Trzy Cztery Pięć Sześć Siedem Osiem Dziewięć Dziesięć Jedenaście Dwanaście Z dziennika Richiusa Vantrana Trzynaście Czternaście Piętnaście Strona 4 Szesnaście Siedemnaście Osiemnaście Dziewiętnaście Dwadzieścia WIDMA Z dziennika Richiusa Vantrana Dwadzieścia jeden Dwadzieścia dwa Dwadzieścia trzy Dwadzieścia cztery Dwadzieścia pięć Dwadzieścia sześć Dwadzieścia siedem Dwadzieścia osiem Dwadzieścia dziewięć Trzydzieści WODZOWIE Z dziennika Richiusa Vantrana Trzydzieści jeden Trzydzieści dwa Trzydzieści trzy Trzydzieści cztery Trzydzieści pięć Trzydzieści sześć Trzydzieści siedem Strona 5 Trzydzieści osiem Trzydzieści dziewięć Czterdzieści Czterdzieści jeden Czterdzieści dwa Czterdzieści trzy Czterdzieści cztery Czterdzieści pięć Czterdzieści sześć OBJAWIENIE Z dziennika Richiusa Vantrana Czterdzieści siedem Czterdzieści osiem Czterdzieści dziewięć Pięćdziesiąt Pięćdziesiąt jeden Pięćdziesiąt dwa POKÓJ Z dziennika Richiusa Vantrana Strona 6 Dla Deborah, która jest światłem mojego życia Strona 7 Podziękowania Jak w przypadku każdego z debiutów i ta książka nie powstałaby, gdyby nie pomoc i wsparcie duchowe kilku bardzo ważnych dla mnie osób. Chciałbym im wszystkim złożyć gorące wyrazy wdzięczności. Przede wszystkim mojej żonie Deborah, której poświęciłem tę książkę. Jest moim natchnieniem i jedyną miłością. Mojej rodzinie – mamie, tacie, Christine, Donnie i dziadkowi – za to, że zawsze przy mnie byli i niezłomnie we mnie wierzyli. Dziękuję całej gromadce. Mojemu wydawcy, Anne Lesley Groell, za jej dalekowzroczność i umiejętność wspierania początkujących pisarzy. Russellowi Galenowi i Danny’emu Barorowi za to, że dzielili ze mną wizję tej książki i pomogli mi ją przekształcić w rzeczywistość. Kristin Lindstrom, za to, że uczestniczyła w tym od początku. Douglasowi Beekmanowi za wspaniałą okładkę. I na koniec mojemu drogiemu przyjacielowi i towarzyszowi w sztuce pisarskiej, Tedowi Xidasowi, za to, że przekonał mnie, że da się to zrobić. Bez niego ta książka po prostu by nie powstała. Raz jeszcze wszystkim dziękuję. Z Johnem Marco możesz się spotkać w sieci na stronie www.tyrantsandkings.com Strona 8 KALAK Strona 9 Z dziennika Richiusa Vantrana Śniłem o wilkach. Sen stał się teraz wśród nas rzadkością. Niemal każdej nocy przychodziły bojowe wilki, a my nauczyliśmy się obawy przed snem, z którego mógł nas obudzić ich przerażający głos. Kazałem ludziom czuwać na zmianę przy ogniomiotach, tak, by przynajmniej niektórzy mogli wypocząć. Bestie zabiły już najlepszych ogniomistrzów. Zdumiewa mnie to, że wiedzą, jak w nas ugodzić. Ogniomioty wciąż jednak się sprawdzają i mamy jeszcze dość kerosyny, by tak zostało przez kilka dni. Do tego czasu być może dotrze jazda Gayle’a. Wygląda na to, że Vorisa nie obchodzi, ilu z jego ludzi zginie. Drolowie nie są podobni do pozostałych Triinów. To fanatycy z ochotą idący na śmierć. Nie przerażają ich nawet ogniomioty. Ich rozkładające się ciała, leżące w stosach przed okopami, zaczynają już cuchnąć. Jeżeli wiatr szybko się nie zmieni, to wszyscy się pochorujemy od tego odoru. Naszych zabitych pogrzebaliśmy za okopami, tak żeby nie gnili tuż obok. Drolowie chyba nie dbają o swoich poległych. Widziałem, jak zostawiali swoich kompanów na pewną śmierć w sytuacjach, z których łatwo mogli ich Strona 10 wydostać w bezpieczne miejsca. Nawet, kiedy się ich zrani, nie wydają głosu, tylko samotnie odpełzają na tyły, podczas gdy nasi łucznicy spokojnie wybierają cele. Kiedy umierają, też czynią to w milczeniu. Lucyler twierdzi, że to szaleńcy i zdarzają się momenty, kiedy trudno mi w to nie uwierzyć. Ciężko jest nam, ludziom z Nar, zrozumieć Triinów i ich postępki, nawet z pomocą Lucylera. Nie jest przesadnie religijny, bywają jednak chwile, kiedy staje się nieprzenikniony jak każdy inny Drol. Mimo wszystko, wdzięczny mu jestem za pomoc. Nauczył mnie wielu rzeczy o swoim dziwnym narodzie. Dzięki temu nie myślę już o nich wyłącznie jak o potworach. Jeżeli kiedykolwiek uda mi się wrócić do domu, jeżeli ta przeklęta wojna domowa kiedyś się skończy, opowiem ojcu o Lucylerze i jego narodzie. Powiem mu, że my, Narowie, zawsze mieliśmy błędne pojęcie o Triinach. Oni tak jak i my kochają swoje dzieci, a mimo swojej białej skóry, zranieni, też broczą czerwoną krwią. Nawet Drolowie. Ta dolina stała się dla nas pułapką. Nie powiedziałem jeszcze tego ludziom, ale nie sadzę, by udało nam się długo odpierać Drolów od Ackle- Nye. Voris napiera zbyt ostro. Wie, że brak już nam sił. Jeżeli wkrótce nie przybędą posiłki, zostaniemy pokonani. Wysłałem wiadomości do ojca, muszę jednak jeszcze doczekać odpowiedzi, a tak naprawdę nie spodziewam się żadnej. Od kilku tygodni nie docierają do nas furaże, musieliśmy więc zacząć polowania, by mieć co jeść. Psują się nawet zbyt długo przechowywane wojskowe suchary. Musieliśmy je wyrzucić daleko za okopy, by nie pozwolić na mnożenie się szczurów w obozie. Im nie przeszkadza, że mięso i suchary są stęchłe, i nie nękają nas, dopóki są syte. Zaczynamy jednak odczuwać głód, a w dolinie nie ma aż tyle zwierzyny, by nakarmić nią wszystkich. Może ojciec nie wie, jak tragiczne jest nasze położenie... a może przestało go to obchodzić. Tak czy inaczej, Strona 11 już wkrótce stoczymy ostatni bój w Ackle-Nye, i będzie po wszystkim. Voris mnie pobije. Drolowie z tej doliny nadali mi przezwisko Kalak. Lucyler wyjaśnił, że w języku Triin oznacza ono „szakal”. Wykazują przy tym niemałą zuchwałość. Słyszę, jak wołają do mnie z lasu, usiłując rozwścieczyć i wywabić z okopów. Kiedy atakują, czynią z tego przezwiska okrzyk bojowy; biegną na nas, wywijając tymi swoimi jiiktarami i co tchu w płucach wrzeszcząc: „Kalak”. Wolę jednak ten okrzyk bojowy od słyszanego wcześniej. Przedtem wykrzykiwali imię Vorisa, co mi przypominało o jego wiernych wilkach i długich, czekających nas jeszcze nocach. Podczas porannego ataku zabito Lonala. Nikt nie ma pojęcia, jakim sposobem Drol, który go zabił, zdołał podejść tak blisko do ogniomiotu, ale kiedy go zobaczyłem, było już za późno. Musiałem zająć się działem, a wszystko stało się tak szybko, że nie zdołałem mu pomóc. Żył jeszcze chwilę po tym, jak zadano mu morderczy cios. Lonal stracił ramię; zostało na miejscu, podczas gdy jego samego odciągano na tyły. Spostrzegłem to dopiero, gdy było już po wszystkim. Razem z Dinadinem pochowaliśmy go w okopie na tyłach, a Lucyler wymówił nad jego zwłokami jakieś słowa, których żaden z nas nie zrozumiał. Lonal lubił Lucylera i wątpię, by przejął się tym, że nad jego grobem słowa modlitwy wymówił Triin. Obu nas trapiła jednak myśl, że nasz przyjaciel został zakopany niczym końskie ścierwo, w odległym zakątku obcej doliny. Kiedy wrócimy do domów, powiem rodzicom Lonala, jak zginął ich syn, nie rzeknę jednak niczego o tym, że gnije w zbiorowym grobie, ani tego, że modlitwę nad jego ciałem wygłosił Triin. Uraziłaby ich myśl, że nad jego ciałem modlił się jeden z wrogów, i fakt, iż nie był Drolem, nie miałby dla nich Strona 12 znaczenia. Wszystko to zresztą wywołały modły Triinów. Giniemy przez ich modlitwy. Dinadin już się uspokoił, choć nigdy wcześniej nie widziałem go tak poruszonego śmiercią przyjaciela. W domu zawsze był hałaśliwy, rozwój wydarzeń skłonił go jednak do refleksji. Kiedy pogrzebaliśmy Lonala, powiedział mi, że powinniśmy zostawić tę dolinę Triinom, by powyrzynali się wzajemnie. Wszyscy popełniamy czyny, które przynoszą nam ujmę i o których nie będziemy opowiadali rodzicom, gdy wrócimy do domów. Może odpowiemy za nie przed naszym Bogiem. Dziś pozwolę Dinadinowi na żal, jutro jednak muszę przywołać go do porządku. Znów stanie się tym, który natchnie nasz oddział wolą walki, i będzie nienawidził Drolów, Vorisa i jego wojowników. A jednak nie umiem oprzeć się myśli, że Dinadin ma rację. Słyszę rozmowy ludzi i obawiam się, że ich tracę. A najgorsze, że nie wiem, co mam im rzec. Nawet ja nie mam pojęcia, o co walczymy. Odpieramy ataki wojowników złego człowieka tylko po to, by inny zły człowiek mógł nadal utrzymywać się na tronie i tak zbyt rozległego Imperium. Ojciec na rację, że imperatorowi to miejsce jest do czegoś potrzebne... nikt jednak nie wie, do czego. Jednak to my umieramy, podczas gdy on czeka otoczony luksusami swego pałacu. Nikt z naszych ludzi nie uwierzy w to, że walczymy w obronie słusznej sprawy, a i Lucyler nie ufa swojemu Daegogowi. Wie, że dynastia królów Lucel-Loru jest skazana na zagładę, a Drolów i ich rewolucję zmiecie stary porządek. A jednak on i jego lojaliści walczą za swego tłustego króla, a my z Nar walczymy u ich boku, tylko po to, by wzbogacić kolejnego despotę. Nienawidząc Drolów, w jednym przecież przyznaję im rację: imperator wysysa krew z całego Triin. Strona 13 Ale sza, mój dzienniku... o takich sprawach powinienem milczeć. A dziś w nocy powinienem odpocząć. Ten wieczór jest spokojny. Słyszę odgłosy wydawane przez żyjące w dolinie stworzenia, i te, które wykrzykują w lasach moje przezwisko... ale wcale mnie one nie przerażają. Przed snem może mnie powstrzymać jedynie myśl o wilkach. Wszyscy dziś polegli zostali pogrzebani. Czuję zapach tłuszczu pieczonych nad ogniskami ptaków, które udało nam się schwytać. Dobrze byłoby zapalić teraz fajkę alby wypić puchar wina z Ackle-Nye. Jeśli nic mi nie zakłóci snu, będę śnił o obu tych przyjemnościach jednocześnie. Jutro zaś zaczniemy od nowa i być może po raz ostatni. Jeżeli Wilk tej doliny wie, jak jesteśmy słabi, z pewnością zaatakuje nas z całą watahą. Będziemy się bronili, wykorzystując jak najlepiej nasze umiejętności i żywiąc nadzieję, że w porę zjawi się jazda Gayle’a, by ocalić nasze karki. W dolinie słabo słychać, a jeźdźcy nie mogą się tu poruszać zbyt szybko. Wolałbym, żeby na ratunek przyszli moi ludzie, a nie zbiry tego łotrzyka. Jeżeli jednak to on mnie ocali, będzie się tym chełpił do końca życia. Być może przetrwamy jutrzejszy dzień; poślę wtedy kolejną wiadomość do ojca. Powiem mu, że nasze przeżycie zależne jest od rodu Gayle. Nie wiem, czy to wystarczy, by go przekonać. Wiem, że nie w smak jest mu cała ta wojna, ale jestem tutaj i musi mnie ratować. Jeżeli nie przyjdą żadne inne oddziały, cała dolina wpadnie w łapy Wilka. Przegrywamy tę wojnę, a powodem naszej śmierci może się stać spór, jaki wiedzie ojciec z imperatorem. Muszę go przekonać, że ta wojna warta jest walki. Strona 14 Jeden R ichiusa obudził zapach kerosyny. Z dala usłyszał znajomy okrzyk. Rozpoznał go, zanim jeszcze zdążył otworzyć oczy. „O Boże, nie...” W jednej chwili poderwał się na nogi. Wokół niego wznosiły się czarne ściany okopu. Żółte palce nowego dnia zaledwie musnęły horyzont. Richius zmrużył oczy i rozejrzał się wzdłuż okopu. Gasnące już pochodnie rzucały mętną poświatę na ludzi w ubłoconych uniformach. W głębi, na końcu okopu, widać było grupkę tłoczących się żołnierzy. Richius ruszył ku nim chwiejnym krokiem. – Co się stało, Lucylerze? – spytał swego białoskórego przyjaciela. – To Jimsin – odpowiedział Lucyler. – Dopadły go we śnie. Richius przecisnął się przez krąg zbrojnych. Pośrodku wiło się coś, co nawet nie przypominało człowieka. Kilku żołnierzy bezskutecznie usiłowało unieruchomić jego bezładnie poruszające się członki; Jimsin zaś nie przestawał monotonnie wyć. Obok niego leżało wielkie, nieruchome ciało wilka. W ciele bestii zauważył kilkanaście ran, które zostawiły żołnierskie pchnięcia nożem. – Dostał w krtań – odezwał się jeden ze zbrojnych, rosły, rudy mężczyzna o twarzy chłopca. Gdy Richius pochylił się nad Jimsinem, żołnierz przykląkł obok. – Uważajcie – ostrzegł ich ktoś z boku. – Rana jest głęboka. Kły wilka rozdarły gardło Jimsina, zostawiając ranę aż do szczęki. Rozerwana krtań ledwie się trzymała i poruszała w miarę świszczącego Strona 15 oddechu rannego. Gdy Richius pochylił się nad towarzyszem, w oczach Jimsina pojawił się błysk zrozumienia i nadziei. – Nie ruszaj się, Jimsin – ostrzegł go Richius. – Lucylerze, co tu się, u licha, stało? – To moja wina – ponuro przyznał zagadnięty. – Było ciemno. Bestia wpadła do okopu, zanim zdołałem ją zobaczyć. Pozwól, że pomogę... – Wracaj na górę – uciął Richius. – Miej tam na nie oko. Wy wszyscy, precz, na górę! Rosły rudzielec podał Richiusowi zwilżony bandaż. Richius pospiesznie owinął go wokół broczącej krwią rany. Z rozerwanej krtani wydobył się zduszony jęk bólu, a dłonie Jimsina chwyciły nadgarstki Richiusa, który szarpnął się, by odzyskać swobodę ruchu. Nagle znieruchomiał. Nie mógł przecież zwolnić nacisku na ranę. – Nie, Jimsin. Dinadinie, pomóż mi go opatrzyć. Dinadin szybko oderwał dłonie Jimsina. Udało mu się je utrzymać, podczas gdy Richius obwiązywał ranę. Okropny świst słychać było teraz ciszej, tłumił go bowiem niezbyt czysty bandaż. Kątem oka Richius spostrzegł, że Dinadin spogląda w bok. – Nadciągają? – spytał, przyspieszając bandażowanie. – Jeszcze nie – odparł ponuro Dinadin. Richius wiedział, że kiepski humor Dinadina wywoływała świadomość, że pod koniec dnia Jimsin może leżeć obok Lonala. – O Boże! – wzdrygnął się nagle Richius. – On się dusi! Dinadin wciąż trzymał Jimsina za ręce. Usiłował utrzymać towarzysza na ziemi i patrzył, jak z rany bucha krew. Jimsin znów zajęczał, a z każdym dźwiękiem na bandażu zakwitała nowa plama purpury. Gwizdy z jego krtani następowały po sobie coraz szybciej. Spod jego powiek popłynął strumień łez. Strona 16 – Pomóż mu, Richiusie! – Robię, co w mojej mocy – odparł ponaglony z rozpaczą w głosie. Jeżeli zdejmie bandaż, Jimsin niechybnie wykrwawi się na śmierć. Jeśli go zostawi, ranny się udusi. Bezradnym gestem sięgnął dłonią i delikatnie pogładził zalaną łzami twarz umierającego. – Jimsinie – szepnął cicho, nie wiedząc nawet, czy ranny go słyszy. – Przykro mi, przyjacielu. Nie mam pojęcia, jak ci pomóc. – Co robisz? – wrzasnął Dinadin, puszczając dłonie Jimsina. – Nie widzisz, że on umiera? Zrób coś! – Przestań! – jęknął Richius, pochylając się nad rannym, by mocniej go objąć. Dinadin zaczął rozwiązywać zakrwawiony bandaż. Richius jednak odepchnął go na bok. – Richiusie, do kata! On się udusi! – Zostaw to! – odparł Richius rozkazująco. Ostry ton w jego głosie zmusił Dinadina do odwrócenia głowy. – Wiem, że on kona. Nie przeszkadzajmy mu. Jeżeli rozwiążesz bandaż, pożyje tylko kilka chwil dłużej. Chcesz tego? Oczy Dinadina były szklane i mętne, niczym oczy lalki. Cofnął się jak ogłuszony, a Richius skinieniem dłoni wezwał go bliżej. – Jeżeli chcesz mu pomóc – zaczął Richius – to trzymaj go, by się nie ruszał. Bądź przy nim, gdy będzie konał. – Richiusie... – To wszystko, Dinadinie. Więcej zrobić nie możesz. Rozumiesz? Dinadin wolno skinął głową. Objął Jimsina i mocno przytulił do siebie. Richius, zostawiając dwóch żołnierzy połączonych braterskim uściskiem, odwrócił się, by odszukać Lucylera. Strona 17 Mimo kiepskiej widoczności w okopie z łatwością znalazł Triina. Jego blada skóra jaśniała z daleka, a białe włosy powiewały na wietrze niczym flaga rozejmu. Stał na wciśniętych w ścianę okopu deskach posterunku obserwacyjnego. Uważnie wpatrywał się w widoczny w oddali, pogrążony w ciszy brzozowy lasek. Kiedy Richius wspiął się i stanął obok niego, drgnął lekko i spytał: – Skonał? – Prawie – odpowiedział Richius. Lucyler pochylił głowę. – Jest mi ogromnie przykro – odezwał się znużonym głosem. – Nie wiń siebie – skarcił go Richius. – To wina buntowników. – Powinienem w porę dostrzec bestię. – Jednego wilka w nocy? Nikt nie zdołałby go zobaczyć, Lucylerze. Nikt... nawet ty. Lucyler zamknął oczy. – Dlaczego tylko jeden? – mruknął na poły do samego siebie. – Voris nigdy nie posyła samotnych bestii... – On chce nas złamać. Nie toczymy walki z ludźmi honoru, Lucylerze, o czym zresztą sam wiesz. Niech to piekło pochłonie! Sam mi to mówiłeś! To Drolowie! Oni są jak węże. – Richiusie, Voris nigdy przedtem nikogo nie oblegał. Nigdy. Oni są gdzieś tam... i niedługo przyjdą. Richius kiwnął głową. Gdy przychodziło do oceny postępowania przeciwników, zawsze polegał na opinii Lucylera. Nie był Drolem, należał jednak do ludu Triin, a procesów chemicznych, jakie przebiegały w mózgach Triinów, i ich sposobu myślenia nie mogli rozszyfrować nawet najbardziej inteligentni spośród Narów. Można to było nazywać instynktem, można się było powoływać na pochodzenie, albo – jak to Strona 18 czynili Drolowie – mówić o „dotknięciu niebios”. Tak czy inaczej, Triinowie niekiedy wykazywali się niezwykłymi umiejętnościami. A umysł Lucylera był ostry niczym brzytew – kiedy ten osobliwy Triin odczuwał strach, Richius nawet nie próbował się z nim spierać. Lucyler był rodzajem daru, pomocą przysłaną przez zaniepokojonego Daegoga, który chciał się upewnić, że wojna o dolinę potoczy się właściwym torem. Był jedynym Triinem w kompanii, który nie urodził się w Dring, ale w Tatterak – niezbyt żyznym regionie Lucel-Loru, gdzie zesłano Daegoga. Złożywszy przysięgę wierności wodzowi Triinów Lucyler otrzymał od niego jedno zadanie – miał zapewnić Richiusowi zwycięstwo. Choć nie zawsze zgadzali się ze sobą, Richius czuł dozgonną wdzięczność dla Daegoga za to, że przysłał mu Lucylera. Okazał się najszybszym łucznikiem i potrafił dostrzec czerwone szaty Drola z odległości większej, niż sięgał sokoli wzrok. Richius odwrócił się w stronę okopów. Dziesięć jardów za nimi ciągnął się rów obsadzony przez ludzi Barreta, który pozdrowił dowódcę machnięciem ręki. Za okopem ze swymi ludźmi usadowił się Gilliam, a z tyłu, we własnoręcznie wykopanym okopie zajęli pozycje najmniej doświadczeni ludzie z kompanii, dowodzeni przez Ennadona. Byli w kompanii tacy, którym nie podobało się, że Richius usadowił na tyłach niedoświadczonych rekrutów. Lucyler na przykład argumentował, że nowi jedynie w boju nauczą się tego, co powinni wiedzieć o wojnie. Richius jednak nie widział w tym żadnego pożytku. Z bolesną ostrością przypominał sobie pierwsze dni w Lucel-Lorze, kiedy wojną w dolinie dowodził pułkownik Okyle. Wysłał on Richiusa i tuzin innych niedoświadczonych młodzików na zwiady do lasu. Okyle, jak Lucyler, był pewien, że bitwa jest najlepszą nauczycielką wojennego rzemiosła, to zaś, iż Richius był synem króla pogorszyło tylko jego sytuację. Okyle Strona 19 powiedział mu wprost, że nie będzie nikogo faworyzował. Zmienił swoje nastawienie do nowych dopiero wtedy, gdy z misji wrócił jedynie Richius. Teraz jednak pułkownik już nie żył, a dowodzenie przejął Richius. I postanowił, że oszczędzi nowym zgrozy, przez którą jemu samemu kazano przejść zbyt wcześnie. „Trzymaj ich na tyłach, a będą bezpieczni – powiedział sobie, dając znak Ennadonowi. – Niech najpierw Ennadon nauczy ich tego, co muszą wiedzieć. Na walkę przyjdzie jeszcze czas... A jednak...” Jeżeli Voris uderzy na nich z całą mocą, niewiele pożytku przyniesie nowym fakt, że obsadzono nimi okopy w głębi. Żaden nie znajdzie schronienia, jak dolina Dring długa i szeroka. Zostało mu jeszcze może z trzystu ludzi, ale nie miał pojęcia o tym, jakimi siłami dysponuje Voris. Tysiąc wojowników? Może więcej? Nawet Lucyler nie umiał tego odgadnąć. Jedno wiedzieli z całą pewnością: władca doliny miał dość sił, by ich zniszczyć. „Cała nadzieja w ogniomiotach – myślał Richius gorączkowo. – Jeżeli wystarczy paliwa...” Na obu krańcach okopu, gdzie ludzie zbierali się w niewielkie grupki, by porozmawiać i wspólnie podzielić się strachem, stały już na swoich pozycjach podgrzane ogniomioty. Z ich zaworów wylotowych unosiły się wąskie smużki dymu, a w nikłym świetle brzasku już coraz słabiej było widać czerwone zapalarki. Widok gotowych do działań dwuosobowych załóg wywołał na usta Richiusa nikły uśmieszek. Działanie tych machin miało zbawienne skutki. Coraz szybciej malejący zapas kerosyny zmuszał ich do bardzo oszczędnego używania broni, rad był jednak, że mają choć kilka sztuk. Naukowcy, którzy obmyślili ten oręż w pracujących na rzecz wojny laboratoriach Nar, przeszli samych siebie. Strona 20 Ludzie z okopów darzyli je niemal boską czcią. Triinowie z doliny, jak wojacy z Aramooru, mieli strzały, oszczepy i dziwacznie wyglądające miecze, niczego jednak nie mogli przeciwstawić ogniomiotom. Nawet magii – a obawa przed nią od dawna powstrzymywała potencjalnych najeźdźców – której istnienie trzeba jeszcze byłoby udowodnić. Choć wielu twierdziło – ba! wielu gotowych było przysiąc – że wódz Drolów, Tharn, był czarnoksiężnikiem, nikt z tych ludzi na własne oczy nie widział jego magicznych popisów, a Lucyler otwarcie wyrażał swój sceptycyzm. Wiara w „dotyk niebios” była tym, co różniło Drolów od pozostałych Triinów. I częściowo była odpowiedzialna za ich fanatyzm. – Richiusie? – odezwał się Lucyler. – Czy powinienem posłać Dinadina do ogniomiotu? – Kally i Crodin dadzą sobie radę. – Dinadin jest najlepszym ogniomistrzem, który nam został. A jeżeli... – Lucylerze, na Boga – przerwał mu Richius. – Spójrz na niego. – Wskazał miejsce, gdzie w głębi okopu siedział Dinadin, wciąż obejmujący ciało Jimsina. – Chcesz mu to powiedzieć? Lucyler nie odpowiedział. Z trójki przyjaciół, którzy pozostali przy życiu, on był najtwardszy. Może należało przypisać to krwi Triinów, a może po prostu poznał smak wojny wcześniej, niż pozostali. Niezależnie od powodu, zawsze zachowywał się z powagą. Bywało jednak – jak w tej chwili – że jego rzeczowość i prostolinijność mocno irytowały Richiusa. Dinadin też się zmienił. Wciąż jeszcze wykonywał rozkazy, ale w jego oczach tlił się opór i rodzaj smętnej dojrzałości, jakich nie było w nich wcześniej. Richius obiecał ojcu Dinadina, że o niego zadba i przywiedzie go z powrotem z tego piekła. Któregoś dni; mieli ponownie usiąść przy ognisku rodu Lott i śmiać się, wspominając lepsze dni.

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!