12703

Szczegóły
Tytuł 12703
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

12703 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 12703 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 12703 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

12703 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Howard Fast Niezwykła Kolacja (The Dinner Part) Tłum. Danuta Petach Pamięci J. Krishnamurtiego 1 Senator Richard Cromwell właśnie się obudził. Westchnąwszy pogodził się z faktem, że była piąta rano. Jeszcze nie rzucił okiem na swój japoński budzik, który najpierw odzywał się melodią, potem cicho dzwonił, wreszcie brzmiał głośnym alarmem. Tak, była piąta godzina. Senator Cromwell miał pięćdziesiąt siedem lat i odkąd skończył pięćdziesiąty piąty rok życia, budził się zawsze o tej godzinie z pełnym pęcherzem. Wspomniał kiedyś o tym doktorowi Gillespiemu w klubie, na co usłyszał: „Masz pięćdziesiąt sześć lat. Nie ma wyboru”. Co on niby miał na myśli? Potykając się sennie w łazience, oddając mocz, przypomniał sobie tę krótką rozmowę z doktorem. – Ostatnia oferma – zamruczał. Ranek był chłodny. Senator zamknął okno i ponownie wskoczył do łóżka. Obudzenie się o piątej rano nie było takie złe. Dawało możliwość przeżycia jeszcze rozkosznej półgodziny pod kołdrą w cieple i spokoju, podczas gdy umysł stopniowo uwalniał się od przykrości spowodowanej wczesnym obudzeniem się. Próbował powrócić do przyjemnego snu o swoim udziale w przedstawieniu teatralnym sprzed lat, jeszcze w college’u. Grał wtedy główną rolę w sztuce, której fabułę trochę sobie przypominał. Ale sen zbladł i umknął, a myśli senatora wróciły do teraźniejszości. Zaczął się zastanawiać, co uważał za swoje dobre i złe strony. Właśnie strony, a nie czyny, bo jeśli chodzi o czyny, mniemał, że jest dość przyzwoitym człowiekiem, który postępuje możliwie najlepiej, co nie jest takie łatwe w tych ostatnich latach dwudziestego wieku. Jeszcze nie będzie miał siedemdziesięciu pięciu lat, gdy nastąpi koniec stulecia. To skierowało jego myśli do przyszłego wieku – dwudziestego pierwszego. Komputery! Zawsze myślał o komputerach, gdy zastanawiał się nad przyszłością. To były urządzenia, które szanował i których nienawidził. Ze świata komputerów smarkacze dowiadywali się wszystkiego, ale i tak nic nie wiedzieli. Prawdę mówiąc, senator miał dwa komputery. Jeden tutaj, w gabinecie, i jeden w biurze waszyngtońskim, ale żadnego z nich nawet nie tknął. Mając cały sztab asystentów, z których każdy aż się palił, by na jego polecenie skoczyć do klawiatury, po prostu wykluczył możliwość, że osobiście będzie musiał szukać rady w takich urządzeniach. Nie znaczyło to, że miałby nie doceniać komputerów. Ale fakt, że w elektronicznym mózgu znajdowało się nazwisko i inne dane o każdym, kto wpłacił chociaż jednego dolara na rzecz którejś z jego kampanii wyborczych, raczej go mroził, niż podnosił na duchu. Komputer był częścią przyszłości, mętnej, nieprzewidzianej i groźnej. Dosyć takich rozważań! Senator przerzucił się myślami do pewnej dziewczyny, Joan Herman. Metr sześćdziesiąt siedem wzrostu, błękitne oczy, bardzo ładne blond włosy, choć włosy na łonie miała ciemnobrązowe; niecałe sześćdziesiąt kilogramów. Do tego była wystarczająco inteligentna, by pełnić funkcję jego osobistej sekretarki, a wystarczająco dyskretna i ładna, by zostać jego kochanką. Przywołując w myślach jej obraz, poczuł napierającą rozkoszną męską żywotność. Wiedząc jednak, że czeka go ważny i trudny dzień, skończył z marzeniami, zsunął się z łóżka i uzbrojony wyobrażeniami o dumnym męskim senatorze rzymskim ze starożytności, popędził do łazienki pod prysznic. Z zaciśniętymi wargami próbował powstrzymać się od krzyku z powodu szoku w wyniku zetknięcia się z lodowatą wodą. Był w tym ból, ale i radość, że jest taki dzielny. No właśnie: ilu ludzi w jego wieku zechciałoby wyrwać się z ciepłego łóżka prosto pod lodowaty prysznic? Co prawda nie trwało to dłużej niż trzydzieści sekund, ale jakżeż długa jest sekunda pod lodowatą kaskadą. Wspaniałe, ożywiające myśli. Choć miał pięćdziesiąt siedem lat, nie odczuwał tego. Gdy się wycierał, poczuł się, jakby miał nie więcej niż dwadzieścia siedem lat. Od kiedy on i jego żona Dorothy zdecydowali się na oddzielne sypialnie, życie stało się łatwiejsze, zdrowsze i niewątpliwie bardziej efektywne. Gdy senator skończył się golić, jeszcze nie było szóstej. Słońce zaledwie migotało wśród drzew z drugiej strony pastwiska dla koni. Stwierdził, że nadszedł czas na poranny bieg, i włożył stary, wygodny strój treningowy oraz trampki. Nie mógł się przyzwyczaić do nowego rodzaju butów do biegania, jakich używały jego dzieci, a poza tym nie uważał, by były mu potrzebne. Nie uprawiał joggingu, po prostu biegał, podczas gdy większość jego rówieśników kręciła się po polu golfowym. Gdy wędrował po cichych pokojach domu, mijając salon, jadalnię, spiżarnię, kuchnię, a potem już garaż, nagle przyszło mu na myśl, że podczas gdy mieszkańcy domu spali, spał również dom. Być może była to myśl do wykorzystania któregoś dnia w przemówieniu publicznym. Przynajmniej czasami próbuję być oryginalny – pomyślał. Jego dwudrzwiowy mercedes znajdował się w najdalszej części garażu, i to było pomyślne. Mógł wyślizgnąć się, nie budząc nikogo tak wcześnie, jeszcze przed szóstą. I to trochę łagodziło winę, którą odczuwał. Choć dlaczego miał się czuć winny, gdy zamierzał jedynie przebiec jakieś dwa kilometry na bieżni szkoły średniej? To było interesujące pytanie. Nie chciał w żadnym razie zapuszczać się głębiej w swoje myśli. – Tylko bieganie, nic więcej – powiedział sobie, naciskając guzik otwierający drzwi od garażu. – Tylko bieganie. Prawdę mówiąc, już prawie zdecydował się, że zarzuci ten rodzaj sportu. Doktor Gillespie ostrzegł go, że biorąc pod uwagę obecny stan zdrowia, wystawia na próbę swoje siły. „Jesteś silny, football w college’u i wszystkie inne dawne wyczyny, ale teraz masz prawie piętnaście kilo nadwagi i biegasz dziesięć razy w okresie lata, a siedzisz na tyłku dziesięć miesięcy w roku”. Odległość do bieżni szkoły średniej wynosiła dziewięć kilometrów. Już po pierwszym kilometrze jazdy samochodem senator odrzucił uwagi doktora Gillespiego i skierował myśli na dzisiejszą kolację, na którą zaprosił gości. Tracy Youman, zajmująca trzecie miejsce wśród najbardziej liczących się pań domu w mieście, powiedziała mu kiedyś, że aby przyjęcie było udane i uwieńczone sukcesem, musi stanowić dzieło sztuki. – Zawsze tak było – wyjaśniała pani Youman – od czasu zapanowania cywilizacji, ale większość pań wydających przyjęcia ani przez chwilę nie myśli o kolacji jako o dziele sztuki. Richard Cromwell próbował kiedyś przekazać tę ideę żonie, ale tylko parsknęła, że ostatnią osobą, która może występować z uwagami o formie sztuki, jest ta „wulgarna” baba Tracy Youman. Przynajmniej „parsknięcie” było słowem, którego senator użył przekazując reakcję żony swojej sekretarce, choć ona, pomimo niechęci do Dorothy, nie wyobrażała jej sobie parskającej. Dorothy miała sto sześćdziesiąt cztery centymetry wzrostu, okrągłą twarz, siwe włosy i szare oczy. Była to uroda lalki, nawet teraz, gdy miała czterdzieści pięć lat. Ponadto mówiła głosem łagodnym. Jednego mógł być pewien: jedzenie i obsługa będą doskonałe. Dorothy tego dopilnuje. Było dziesięć po szóstej, gdy senator wjechał na parking szkoły. Nie było jeszcze żadnego samochodu. Przyjeżdżało tutaj zazwyczaj kilkunastu amatorów biegania, ale nikt nie zjawiał się kwadrans przed siódmą, a to cieszyło senatora. Cieszyło go, że zaczyna bieg samotnie i że widzi stare ceglane budynki szkoły jako tło. Oczywiście sprawiłoby mu wielką przyjemność, gdyby gromada chłopców i dziewcząt, którzy przebywali w szkole w czasie miesięcy zimowych, wybiegła przed budynek, by popatrzeć na niego, a potem opowiedzieć rodzicom, jak to senator Cromwell w starym stroju treningowym biega jak każdy z nich. To by dostarczało tematu do rozmów i powiązań z ludźmi. Często mówił ze swoim personelem o sztuce zbliżania się do ludzi i kontaktów z nimi, o tworzeniu więzi. Biorąc to pod uwagę, musiałby zacząć bieg jakieś trzy godziny później. Do tego mógł łatwo się dostosować, ale ponieważ było teraz lato, kto miałby wypełnić pusty budynek? Gdy, jak to sobie wyliczył, w ciągu piętnastu minut przebiegł około dwóch kilometrów, stanął spocony, oddychając chrapliwie. Wytarł się możliwie najdokładniej. Teraz należałoby wziąć lekki rozgrzewający prysznic, ale szkoła była nieczynna, a miasto nie chciało płacić dozorcy za pilnowanie szkoły otwartej tylko dla graczy w football i biegających. W gruncie rzeczy nie przeszkadzała mu warstwa potu pokrywająca ciało pod dresem. Miękka podszewka bawełniana przypominała mu dawne koszulki sportowe, jakie kiedyś musiały nosić dzieci trenujące lekkoatletykę; ale to było dawno temu, i kiedy ostatnio próbował kupić taką staromodną koszulkę, znalazł tylko współczesną imitację, cienką jak papier. Wsiadł do swojego mercedesa i z przyjemnością się odprężył. Niech diabli wezmą Gillespiego! Senator czuł się dobrze i odpoczywając teraz w swoim wozie, zobaczył samochody pierwszych biegaczy, jak wjeżdżali, parkowali i zaczynali bieg. Spóźnialscy! Gdy znowu zaczęło go opanowywać subtelne ciepło męskości, chwycił słuchawkę telefonu w samochodzie i zadzwonił do Joan. Odpowiedziała niewyraźnie. – O Boże, panie senatorze, czy pan wie, która godzina? – Zawsze nazywała go senatorem, nawet gdy byli sami. Uzgodnili to, i w ten sposób nic nie mogło zagrozić ich intymności, nawet gdyby ich podsłuchano. – Szósta trzydzieści – powiedział radośnie. – Oglądałam wczoraj późno cholerne przedstawienie. Usnęłam dopiero o pierwszej. W miarę mówienia głos Joan się ożywiał. Miała dźwięczny, niski głos, jedna z tych cech, które w niej lubił. Z kimkolwiek by rozmawiała, jej głos był łagodny i kojący. To nie jest tani romans – powtarzał sobie wielokrotnie. Jest wspaniałą kobietą. – A więc wstałam – oznajmiła. – Gdzie pan jest? W łóżku? – O nie, panno Herman. Nie jestem w łóżku. Ogoliłem się, wziąłem prysznic i przebiegłem moje dwa kilometry, a w tej chwili siedzę w mercedesie na parkingu szkoły. Co pani na to? – Brzmi to strasznie, a więc musi być bardzo chwalebne. Proszę przyjechać. – Bardzo bym chciał, ale nie mogę. Mam niełatwy dzień i muszę zjawić się na śniadaniu. – Trudno, tak to bywa. W każdym razie mam tutaj bałagan i wątpię, czy w lodówce znalazłoby się jajko. Nie znoszę tego mieszkania. Jej dom rodzinny znajdował się w Waszyngtonie. Ojciec był dość wysoko postawionym funkcjonariuszem w Departamencie Skarbu, a ona urodziła się i wychowała w Georgetown. Mały apartament w mieście senatora był najlepszym rozwiązaniem, jeśli idzie o względy służbowe i możliwości spotkań. Panna Herman, mająca trzydzieści trzy lata, była dwukrotnie zamężna i rozwiedziona. Zarówno senator, jak i ona wiedzieli, że nie wyjdzie ponownie za mąż. Chyba że miałaby zostać panią Cromwell. Przeszkody stawiała nie Dorothy Cromwell, ale sam senator. Rozmarzył się. – Czy wiesz – mówił kiedyś Joan – że nikt nie pragnął bardziej rozwodu niż John Kennedy. Nic nie dałoby mu większego zadowolenia. Słyszałem jednak, iż papież Jan XXIII powiedział mu, że jeśli nie rozwiedzie się, zostanie prezydentem. Dzisiaj jednak wspomnienie o Johnie Kennedym nie było przyjemne. Jechał wolno, namiętność już wygasła, a on uświadomił sobie, że uciska go w klatce piersiowej lekki kłujący ból. Zlekceważył to, przypisując ten objaw gazom, zwykłej rzeczy o tej wczesnej porze. Ponownie wracał myślami do przeszłości, usprawiedliwiając się z powrotu wspomnień o Johnie Kennedym. O, Boże! Jak on kochał Johna Kennedy’ego, a teraz nicponie czynili go odpowiedzialnym za wojnę w Wietnamie. Zamiast zaszczytnego odznaczenia zawiesili mu na szyi albatrosa, znak niewybaczalnej winy. Nie mógł sobie przypomnieć tytułu tego poematu. Plątały mu się jakieś urywki. Upłynęło ponad trzydzieści lat, odkąd nie otwierał tomu z poezją. Dorothy kochała wiersze. Porzuć swojego ojca, porzuć swoją matkę, opuść czarne namioty swojego plemienia. Czym ci nie ojcem, matką? Cóż z czarnych namiotów? Czyż szkarłatnego domu serca swego nie masz? Ciekawe, jak by przyjęła to Joan. Zapewne z pełnym zaskoczeniem. „Czy wszystko w porządku, panie senatorze?” Pytanie byłoby uzasadnione. Dlaczego, u licha, przywrócił do życia ten młodzieńczy hymn? Szkarłatny dom swego serca. O, Chryste! Dlaczego reagował jak trzydziestolatek, któremu się wszystko powiodło, a do tego fascynował się seksem? On przecież nie był taki. Nie zadawał się z wieloma kobietami i w porównaniu z niektórymi rówieśnikami był nieomal mnichem. Dlaczego więc torturował siebie z powodu wyimaginowanej winy? Dotarł już na miejsce. Znalazł się na podjeździe za domem, gdzie garaż na cztery samochody graniczył z warzywnikiem Dorothy. Jakiś miesiąc temu ankieter z pewnego tygodnika przepytywał ludzi, by wygrzebać coś o właścicielach nieruchomości w tej okolicy, i dowiedział się, że senator odrzucił ofertę dwu i pół miliona dolarów za swój dom, pięć akrów należących do niego trawników, zadrzewienia, basen kąpielowy i kort tenisowy. Cromwell stracił godzinę na rozmowę z felietonistą, starając się go przekonać, aby tego nie drukował. Argumentował to faktem, że gdy jego teściowa zbudowała dom, a potem dokonała przebudowy, koszty nie przekraczały pięćdziesięciu tysięcy dolarów; że w rzeczywistości był to dom jego żony, nie jego własność, i że nie do niego można mieć pretensję o inflację w późniejszych latach. Jednym słowem, obecnie nie mieszkał w domu, który był wart dwa i pół miliona dolarów. Jego argumenty odniosły skutek, i wartości nie ujawniono, a w każdym razie człowiek, który złożył ofertę kupna, był z Teksasu, co ustawiało cenę w szczególnym świetle. Niemniej żył dobrze. Samochód stojący w garażu obok jego mercedesa był cadillakiem prowadzonym przez szofera, dalej stały buick kombi oraz czterodrzwiowe volvo Dorothy. Na zewnątrz garażu parkowały jeszcze trzy samochody. Furgonetka datsun, którą jeździł Baron MacKenzie, szofer, ogrodnik i człowiek do wszystkiego, stary volkswagen, z którym nie chciał się rozstać jego syn Leonard, oraz stary ford jego córki Elizabeth. W sumie siedem samochodów. Gdyby jeszcze jakiś dziennikarz szwendał się wokół, jak to zrobił felietonista z tygodnika, mógłby się zdziwić, że senator Stanów Zjednoczonych utrzymuje taki dom za wynagrodzenie wysokości siedemdziesięciu pięciu tysięcy dolarów rocznie. Ciekawe, że nikt nie zwrócił na to uwagi z powodów, których senator do końca nie rozumiał. A nawet gdyby to ujawnili, senator nie czułby się winny. Ożenił się z bardzo bogatą kobietą. Inni zrobili to samo. Było to bezwzględnie uczciwe, a nawet uważane za godne podziwu w jego środowisku, ponieważ zwiększało się grono polityków ze wszystkich stanów, którzy nie należeli do establishmentu i musieli sami zbudować swoją pozycję klasową w środowisku, gdzie podziwiano bogactwo, a ubóstwa nikt nie zazdrościł. Jednakże większości głosujących daleko było do bogactwa, a senator potrzebował swego elektoratu. Bogactwo nie odbierało zaufania, natomiast zazdrość nie najbardziej sprzyjała zdobywaniu głosów. Senator westchnął, pogodził się z liczbą pojazdów, pozbywając się wewnętrznych rozterek, i wszedł do swojego domu. 2 Baron MacKenzie nastawiał zwykle budzik na szóstą trzydzieści, ale dzisiaj obudził się parę minut wcześniej, nim usłyszał alarm. Wyciągnął rękę i wyłączył dzwonek. – Nie musisz tego robić – odezwała się jego żona Ellen. – Już się obudziłam. – Mamy przed sobą najlepsze chwile – powiedział MacKenzie, przyciskając głowę do ciepłego biustu żony. Był potężnym mężczyzną i tylko dlatego mieścił się w łóżku, że przybierał pozycję ukośną. – Za chwilę znajdę się na podłodze – narzekała Ellen. – Nie jestem akrobatką. – Chcesz się mnie szybko pozbyć i już ci się to udało. – Zsunął się z łóżka i poszedł do łazienki. Pomieszczenia służby były zadowalające. Mieli własną łazienkę i niewielki salon, w którym znajdowały się fotele, kanapka, telewizor, a także ściana półek na ich książki i książki ich dzieci. Dawniej mieli jeszcze drugą sypialnię, w której spała ich córka Abbey. Syn Mason spał w salonie, gdzie rozkładano kanapkę na noc. Teraz jednak i syn, i córka odeszli i dawny pokój Abbey zajęła biała pokojówka Nellie Clough. Pokoje MacKenziego i jego żony były zupełnie wygodne, a z całą pewnością znacznie lepsze niż zapluskwione mieszkanie we wschodnim Harlemie, gdzie spędzili pierwsze pięć lat po ślubie, zanim zrezygnowali z wychowywania dzieci w Nowym Jorku. Zakupili stertę gazet prowincjonalnych i ostatecznie odpowiedzieli na ogłoszenie Dorothy Cromwell. To działo się przed dwudziestu trzema laty. – Zastanawiam się nad naszą sytuacją – odezwał się MacKenzie, wychodząc z łazienki – daje mi to dużo do myślenia. Jesteśmy służącymi. Całe życie jesteśmy służącymi. Za każdym razem dociera to do mnie, gdy staję przed lustrem i golę tę swoją ohydną gębę. Nie jestem cholernym najemnikiem zbierającym bawełnę. Skończyłem szkołę średnią i ponadto mam dyplom szkoły zawodowej. Jestem mechanikiem pierwszej klasy i świetnie potrafię obsługiwać maszyny... – Dosyć tego! – warknęła Ellen. – Już zbyt długo słucham tej nie kończącej się litanii. Mówię sobie, że jest Murzynem i ma prawo śpiewać swoje bluesy. Ale dosyć to znaczy dosyć. – Nie waż się używać w stosunku do mnie słowa „Murzyn”. Nigdy. Przenigdy. – Będę mówiła, jak zechcę. Powiem ci coś, Mac, i to ostatni raz wciskam to do twojego głupiego czarnego łba. Rozwaliliśmy układ, rozwaliliśmy na całego. Dostaliśmy zajęcie, dzięki któremu mogliśmy odkładać ponad połowę zarobków, i to jest jedyna praca, która mogła to nam zapewnić. I mamy córkę, która jest farmaceutką i która ma męża farmaceutę, a oni mają własny sklep. I mamy syna, który jest lekarzem w jednym z najlepszych szpitali w tym stanie, i to jest, ty biedny bałwanie, rewanż co najmniej za tuzin południowych stanów nienawidzących Murzynów. Rzucił się na łóżko i objął ją ramionami. – Zamknij się. Jesteś zanadto bystra. Nie powinienem się żenić z najbystrzejszą lisicą, jaką jesteś. – Łatwo mi sobie wyobrazić, z kim byś się ożenił, gdybym nie znalazła się przed wszystkimi innymi. – Odepchnęła go od siebie. – Dosyć tego! Nie mam zamiaru kręcić zadkiem przez cały dzień. – Czy zamawiasz mnie na noc? – To odpowiedni czas. Jesteś za stary, by tak się palić. – Ach! Może uważasz, że mi się to zużyło? – Oprzytomnij, Mac. Mamy przed sobą długi dzień. Wieczorem będzie tu wielkie przyjęcie. Musisz pojechać na lotnisko po ich rodzinę, potem wyczyścić srebro, a ja mam do przygotowania trzy posiłki. Wygrzeb się więc z łóżka i ubierz się. MacKenzie westchnął, ściągnął z siebie górę pidżamy i wyjrzał przez okno w momencie, gdy do garażu wjeżdżał dwuosobowy samochód. – Kto to może być o tej porze? – zastanawiała się Ellen. – Senator. Biegał, jak sądzę. 3 Dolly. Tak ją nazywali, i to wszyscy, zapewne dlatego, że nigdy nie lubiła imienia Dorothy. Dolly odpowiadało jej. Ważyła tylko pięćdziesiąt pięć kilogramów, a jednak robiła wrażenie pulchnej. Zapewne z powodu szerokich bioder i okrągłej twarzy. Od czasu college’u – w jej przypadku była to szkoła Sarah Lawrence – czesała włosy na pazia z grzywką nad czołem. Mały nos sprawiał, że jej twarz była całkiem ładna, a włosy, kiedyś czarne, teraz, gdy miała czterdzieści pięć lat, przypominały kolor stali, co przyjemnie kontrastowało z twarzą bez zmarszczek. Należała do tych kobiet, które zdobywały autorytet bez uciekania się do gniewu, i zawsze wydawała się zrównoważona i zadowolona. Tego dnia Dolly nastawiła budzik na kwadrans przed szóstą i kiedy senator wrócił samochodem, już wzięła prysznic. Jej łazienka znajdowała się na froncie domu, zobaczyła więc, jak lśniący, mały mercedes migał wzdłuż wjazdu i skręcił za dom. Domyśliła się, że biegał, i jak zawsze jego energia i determinacja wprawiły ją w zdumienie. Były wprost niewyczerpane. Podobnie jak ambicja. Za przykład może służyć jego postawa wobec łysienia. Zaczął tracić włosy, gdy skończył pięćdziesiąt lat, i zaraz poddał się zabiegom chirurgicznej transplantacji owłosionych części ciała na czaszkę. Udało się to wcale dobrze i teraz jego głowę odpowiednio do wizerunku senatora Stanów Zjednoczonych pokrywały białe włosy. Być może zdumiewało ją to, ponieważ ona sama miała tak mało tego, co uważała za ambicję. Swoich wysiłków, by istnieć jako kobieta, nigdy nie traktowała jako wyrazu ambicji. Prawie nigdy nie malowała się podczas dnia, zadowolona, że ma ładną, zdrową skórę, a jeszcze bardziej była rada, że wystarczyło jej parę minut, by móc się pokazać ludziom. Dzisiaj prysznic, umycie zębów i przeczesanie włosów to było wszystko, czego potrzebowała. Potem narzuciła na siebie bluzkę i spódnicę, zbiegła po schodach i wyszła na dwór. Chciała odetchnąć chłodnym porannym powietrzem, zanim zrobi się ciepło, może nawet gorąco i parno, jeśli taki nieprzyjemny miał się okazać letni dzień. Rozpoczął się jednak przepięknym porankiem. Dla Dolly taka pogoda była darem i powiedziała sobie głośnym szeptem: – Tak się czuję uprzywilejowana, tak uprzywilejowana. – Przeszła całą długość rozległego wjazdu i z powrotem, nie dlatego, że należało to do jej rutynowych ćwiczeń, ale po prostu dlatego, że nie miała apetytu, dopóki nie zadała sobie fizycznego trudu. Ellen MacKenzie nastawiła dzbanek z kawą, i aromatyczny zapach wypełnił kuchnię. Kroiła chleb na grzanki, bo Dolly nie chciała, by używano w jej domu chleba pokrojonego przez producenta. – Nakryję do stołu na tarasie – oznajmiła Ellen. – Sądzę, że jest wystarczająco ciepło. – Z całą pewnością wystarczająco. I niech cię nie zamęczą dzieciaki. – W żadnym razie, proszę pani. – Czy dostarczyli mięso? – Wczoraj. Umieściłam je w dużej lodówce w spiżarni. Spoglądając na drzwi spiżarni, Dolly powiedziała: – Mam nadzieję, że rzeźnik przysłał cztery małe udźce bez kości przyrządzone i doprawione do pieczenia. Oczy zaskoczonej Ellen powędrowały za Dolly, która już otworzyła drzwi dużej lodówki, schyliła się i ujrzała olbrzymią szynkę. – To pomyłka – stwierdziła. – Ellen, przysłano nie to mięso. Czy powiedziałaś rzeźnikowi dokładnie, co chciałam? Cztery małe udźce jagnięce, bez kości i doprawione. Ellen westchnęła i potrząsnęła głową. – Jak ja nie znoszę być wplątana w takie sprawy! Powinnam panią spytać, ale senator mówił, że pani chciała wieprzowinę. Przeklęty kłamca. Nie powiedziała jednak tego. Nie nazywa się męża kłamcą w obecności gospodyni. – Czy prosił o szynkę? – Tak, prosił. Czy pani chcę, abym zadzwoniła do rzeźnika? – Nie. Dzisiaj już nie zdąży dostarczyć. Sama tam pojadę. Nalej mi tylko filiżankę kawy. Nic więcej nie chcę i znajdź mi dużą torbę czy coś w tym rodzaju, gdzie będzie można włożyć szynkę. Szynka była ciężka, ważyła co najmniej siedem kilogramów, i kiedy Dolly wyszła kuchennymi drzwiami, zobaczyła MacKenziego, który chwycił jej torbę. – Waży jak worek kartofli. – To świeża szynka. – Nie ogląda się tego często tymi czasy. Bardzo lubię świeżą szynkę. – Zwracam ją. – Ach, tak? Czy chce pani, abym ją zawiózł do miasta? – Nie. Sama to zrobię. Dolly wzięła buicka kombi. Senator używał często mercedesa, choć bardziej mu odpowiadało publicznie jeździć buickiem. Oczywiście mogłaby pojechać sportowym mercedesem. Dla niej właściwie nie miało znaczenia, że to był samochód niemiecki, choć jej ojciec, oficer piechoty w Siódmej Armii w czasie drugiej wojny światowej, nie znosił tego samochodu. I to jej wystarczyło, by unikać mercedesa. Nigdy nie wiedziała, dlaczego musi tak postępować, aby jej ojciec był zadowolony, choć dzieliła ich tak duża odległość. Przyjmowała to po prostu jako jeden ze swoich niewielkich kaprysów. W każdym razie fakt, że to był samochód senatora, a nie rodzinny wóz, nieraz sprawiał, że prowadząc go czuła się nieswojo. Jadąc do miasta, próbowała znaleźć jakieś wytłumaczenie dla łamigłówki z przekręconym zamówieniem mięsa. Właściwie Richard nie tylko nie wtrącał się do zamówień mięsa czy do prac w kuchni, ale do tego bardzo lubił udźce baranie przyrządzone według wskazań Dolly. Zwykle dawała dyspozycję, by rzeźnik wyjął kości z udźca, odciął trochę twardszy koniec i wreszcie usunął nadmiar tłuszczu. Potem wkładano mięso na jakieś cztery godziny do marynaty z wina z cebulą i z przyprawami. Następnie pieczono mięso na ruszcie, a nie smażono, i podawano w cienkich plastrach jak rostbef. Goście często mylili je z wołowiną, gdyż plastry były w środku różowe. – Jeśli pani sobie tego życzy, przyjmę ją, ale nie wiem, co z nią zrobię. Muszę wysłać ją do pakowacza oddzielnie i nie jestem pewny, czy przyjmie zwrot. Nie mam wielu zamówień na świeżą szynkę. Wie pani, jak dzisiaj ludzie podchodzą do szynki. – A więc zatrzymam ją – zgodziła się Dolly. – Mamy w domu dzieci i stopniowo z nią się uporamy. Ale czy znajdzie pan dla mnie cztery udźce jagnięce? – Oczywiście. Dostarczę je do domu za półtorej godziny. Pierwsza klasa. Dolly czuła się głupio, taszcząc z powrotem szynkę do kuchni. Nie powinna próbować zwracać mięsa. Było to bez sensu, jakby nie mogła sobie pozwolić na dwie porcje mięsa jednocześnie. Zrobiła to pod wpływem zwyczajnej urazy. Grzeczne pytanie Ellen, czy poda się mimo wszystko szynkę, wywołało w niej irytację. – Nie. Udźce będą tutaj za godzinę. Włóż je od razu do marynaty. – I zaraz, zawstydzona ostrym tonem swojej wypowiedzi, uścisnęła Ellen i powiedziała: – Przepraszam bardzo. Jest mi przykro. Pewnie to mój fatalny ranek. – Nie, wcale nie. Zawsze jest pani trochę spięta, gdy przyjeżdża rodzina. – To nie rodzina – zaprzeczyła łapiąc oddech – to całe to okropne – zawracanie głowy z przyjęciem wieczorem. I do tego jeszcze głupia historia z zamianą mięsa. Czy mówiłam ci, kto przyjeżdża? Ellen potrząsnęła głową. Dolly czasami traktowała ją jak siostrę, a czasami jak służącą. Zdarzało się, że Ellen była obiektem poufałości, o którą na ogół nie zabiegała, ale Dolly cieszyło, że miała w niej oparcie i mogła na niej polegać. Ellen umiała ustępować. Ustępowanie innym dawało jej dobre samopoczucie. Na swój sposób kochała Dolly, tak jak czarna kobieta może kochać białą kobietę, która jest jej chlebodawczynią. Ale zawsze była w tym mała bryłka lodu, trudna do przełknięcia dla inteligentnego biednego człowieka, słuchającego o „cierpieniach” bogatych ludzi. – Widzisz, jeśli to nie są znakomici goście, to na pewno są ważni. Będziemy mieli Webstera Hellera, który jest sekretarzem stanu, i tę idiotkę, jego żonę Frances. Będzie też Bill Justin, zastępca Hellera, i do tego dochodzi tata i mama, których chciała spotkać ta doborowa ekipa Białego Domu, co nie znaczy, że mielibyśmy dołączyć do nieprzyjacielskiego obozu, chyba że Richard zdecyduje się przestać już być ich wrogiem. Bill Justin przywozi żonę Winifred, która pod postacią kobiety ukrywa bystrą, złośliwą kotkę. Mówią, że kieruje mężem. Oczywiście tata będzie nalegał, żeby dzieci jadły z nami, a ty przecież znasz mojego ojca. – Tak – odpowiedziała Ellen. – Wspomniała pani wczoraj, że do stołu zasiądzie dziesięć osób. Nie będzie z tym kłopotu. – Albo jedenaście. – Ach tak? To też nie będzie kłopotliwe. To duży stół i jeśli Mac włoży trzy deski, można przy nim posadzić wygodnie szesnastu ludzi. – Jeśli to są ludzie – zgodziła się Dolly. – Ale w tym momencie nie jestem pewna, czy politycy są ludźmi. Ten numer jedenasty to przyjaciel Leonarda z Harvardu, błyskotliwy młody człowiek, jak słyszałam. Nazywa się Clarence Jones i przypadkiem jest czarny. – Ach! – No właśnie! – Czy pan senator wie? – Nie sądzę. Przyjechali bardzo zmęczeni około dziesiątej. Byłaś już w łóżku, a Richard jeszcze nie wrócił. Ulokowaliśmy go w środkowym pokoju gościnnym. Czy słyszałaś tam jakiś ruch? – Jeszcze nie. – Prawdopodobnie śpią długo. Przynajmniej mam nadzieję. Gdzie jest mój mąż? – Je śniadanie na tarasie. – Też tam idę. Proszę tylko grzankę, trochę białego sera i filiżankę kawy. 4 Przy stole na tarasie Richard Cromwell pochylał się nad talerzem z sześcioma małymi kiełbaskami i trzema jajkami. Jajka były sadzone z żółtkami na wierzchu, brzegi chrupiące, dokładnie tak jak lubił, a do tego doskonała grzanka i marmolada z importowanego owocu imbiru. Dolly zawsze była zdumiona ilością jedzenia, jakie spożywał. Trzy duże posiłki, deser, tłuste zapiekanki i budynie. Wszystko to zjadał bez wahania, krytykując najnowsze odkrycia w zakresie żywienia, które prywatnie nazywał kultem tandetnej dietetyki. Popierał produkcje wołowiny, która, jak uważał, poważnie ucierpiała wskutek „nieuzasadnionej” propagandy przeciw czerwonemu mięsu będącemu „energią i siłą Ameryki”, jak kiedyś się wyraził. Przy tym wszystkim nie był otyły, ale dobrze zbudowany i wystarczająco wysoki, by nadwaga piętnastu kilogramów nie rzucała się w oczy. Do tej pory zresztą jego dieta nie przyniosła mu szkody. Przed paru laty Dolly przez krótki okres próbowała zmienić jego przyzwyczajenia żywieniowe, ale to tylko denerwowało go i pogarszało ich wzajemne stosunki. Potem po prostu dała za wygraną i dostarczała mu potraw, które lubił. Nie było to wielkim ustępstwem w gospodarstwie, bo nawet w lecie, gdy nie odbywały się posiedzenia Kongresu, senator jadał niewiele posiłków w domu. Od czasu do czasu Dolly zdawało się, że jest świadkiem powolnego, ale zdecydowanego samobójstwa męża. Dzisiaj, gdy dołączyła do niego, niosąc swój talerz z nie posmarowaną grzanką, nie zrobiła żadnej uwagi o jego śniadaniu, a dzięki twardo przyjętej ugodzie on też nie zareagował na jej grzankę. Senator czuł się świetnie; można powiedzieć, że wyciągał ręce do świata, tak przenikało go otaczające piękno. Niskie wzniesienia, zielone łąki, śpiew ptaków i brzęczenie owadów. Do tego dochodziło dziwne poczucie, że jego postępowanie jest etyczne i słuszne, doznanie tych, którzy mają za sobą bieg. Uczucie, że Pan Bóg i świat uniósł opończę winy, która jak uciążliwa zasłona ciąży nad przyzwoitymi ludźmi. Ujął to w słowach: – Dzień dobry, Dolly. Ależ mamy wyjątkowo cholernie piękny dzień. – Istotnie. Dała mu jakieś dwadzieścia sekund, aby nalał jej kawy, ale zaraz zorientowała się, że musi to zrobić sama. Zupełnie zrozumiałe: Richarda pochłaniały jego własne sprawy. To nie było następstwo nieznajomości savoir-vivre’u. Jego ojciec był nie najlepiej opłacanym kasjerem banku, ale Richarda nauczono, że ma wstać z miejsca, gdy do pokoju wchodzi kobieta, i że mięso kroi się prawą ręką, a potem je widelcem trzymanym w lewej. Jego matka była Irlandką urodzoną w Irlandii. Jako małe dziecko przybyła do Ameryki. Richard mógł więc tam, gdzie jego wyborcy byli Irlandczykami, posłużyć się miękkim dialektem przodków i sugerować, że jeśli jego świętej matce przebaczono poślubienie człowieka o nazwisku Cromwell, to z pewnością i jego wyborcy mogą uznać za stosowne na niego głosować. Dla jego matki zachowanie dobrych manier było mocnym dowodem, że nie poddała się goryczy, jaką przynosi bieda, i gdyby zobaczyła, że jej syn w ten sposób lekceważy obsłużenie żony, bardzo by ją to rozgniewało. Dolly bynajmniej nie była rozgniewana, tak naprawdę nie obeszło jej to wcale. Jeśli stosunki z mężem intrygowały jej przyjaciół, to ją również. Dzisiaj jednak nie było czasu na introspekcję, za dużo miała do roboty. Po nalaniu sobie kawy i wypiciu jej małymi łykami spytała: – Richard, co cię opętało, że odwołałeś moje zamówienie na mięso i zastąpiłeś je świeżą szynką? – Nie było w tym wrogości, ale zdziwienie. – Nigdy nie podejrzewałam, że zdajesz sobie sprawę, iż mamy kuchnię, a tym bardziej rzeźnika. Jakim sposobem dowiedziałeś się nazwiska naszego dostawcy mięsa? – Spytałem Ellen. Udała pokorę. – Ależ jestem głupia. Oczywiście, że spytałeś Ellen. A zapewne tajemnica z mięsem jest równie prosta. – Bezwzględnie. Ale ty się nie gniewasz? – A gdybyś zechciał to wyjaśnić. – To proste – zapewnił ją senator. – Pomyśl tylko, że będzie dzisiaj u nas na kolacji Webster Heller, sekretarz stanu. Po raz pierwszy. To nieważne. Ważne jest, że pragnął spotkać twego ojca, i to musi być cholernie ważne, gdyż w przeciwnym razie nie ciągnąłby z sobą swego zastępcy od środkowej Ameryki. Z drugiej strony, to w moim domu się spotykają, przy naszym stole, a cokolwiek dotyczy twego ojca, jest dla mnie bardzo istotne. – Na litość boską, Richard, oni nie należą do grona naszych przyjaciół. Gdyby ktoś chciał dramatyzować, można by ich nazwać naszymi wrogami. Są gośćmi, którzy będą chcieli przekonywać mojego tatę. Zostaną podjęci gościnnie. Dostaną tak dobrą kolację, na jaką stać ten dom. Ale tu kończy się moja odpowiedzialność. I do tej pory nie zrozumiałam, dlaczego zamówiłeś tę przeklętą szynkę. – Czy zechcesz mnie wysłuchać? Czy zechcesz choć przez chwilę posłuchać? Mam przed sobą ponowne wybory, a to stawia mnie w sytuacji, że mam pewne słabe szanse na fotel prezydenta i jego Owalne Biuro. Dosyć długo o tym marzyłem. Ale jest pewna sprawa, bardzo dla mnie istotna. Jeśli jednak poruszę ją w Izbie Reprezentantów, będę uważany za lewicującego. Do wyboru potrzebuję centrum. – Na jakiej podstawie miałbyś wątpić w ponowny wybór? Kończysz drugą kadencję w tym stanie. To nasz stan. Nasz. Już gdy wypowiadała te słowa, zastanawiała się, dlaczego miał to być ich stan. A co to niby znaczy nasz? Rozważała tak, siedząc na nasłonecznionym tarasie z posadzką z czerwonej cegły, przed domem w stylu kolonialnym. W budowie jego wykorzystano oryginalny fragment z dawnej konstrukcji, liczący sobie dwieście lat. Taras zamykały dokładnie i akuratnie przycięte żywopłoty, za którymi rozpościerał się ogród ziołowy z grządkami bazylii, kopru, szczypiorku, mięty, tymianku i pietruszki. I nagle zdała sobie sprawę, że ten świat się zmienił. Już nie jest taki jak dawniej, ani w rzeczywistości, ani w myślach. – Ależ nie – powiedział Richard. – Nie tak szybko. Słyszałaś o nagonce na różnych ludzi. Ci dranie dysponują wielkimi pieniędzmi i używają ich. Atakują jakiegoś senatora, którego chcą zniszczyć, mierząc do niego grubym śrutem. Pokazują go w telewizji, kopią w jego przeszłości. A jeśli nie znajdą nic wstydliwego, wymyślają to. Widzisz, nie chcę, aby celem takich ataków stal się Richard Cromwell. – I dzisiejszego wieczoru chcesz obłaskawić bestię? – spytała z uśmiechem. – Może. Choćby tylko trocheja unieszkodliwić... – Jak? Jak, na Boga? – Odwołując się do solidarności. W każdym razie to nie ja zaprosiłem ich tutaj. To znaczy nie była to moja inicjatywa. Bill Justin... Ten gnojek – pomyślała Dolly. Nie przychodziło jej łatwo używać wulgarnego języka, tak jak to obecnie było w modzie. Nawet ten epitet dla zastępcy sekretarza stanu podrażnił jej nerwy, jak zgrzyt metalu na szkle. – Widzisz, Bill Justin zadzwonił do Joan i wspomniał, że Webster Heller jest jego gościem przez jakiś tydzień i że... – Wiem, jak doszło do zaproszenia. – Powinnaś zrozumieć, Dolly, że to daje okazję do nawiązania – bliższego kontaktu. Mogę nawet powiedzieć, że tworzy podstawę do istniejącego qui pro quo. Mają cholernie konkretne życzenia pod adresem twego taty. Ja będę ich prosił o drobną, ale dla mnie ważną przysługę. To sprzyjające okoliczności. Są mi potrzebni. – Nawet jeśli tak wyglądają sprawy, to ja mam przygotować dla nich kolację i chcę wiedzieć, dlaczego, na litość boską, zamówiłeś tę szynkę! – To z powodu Webstera Hellera. On szaleje za pieczoną świeżą szynką. Przed paroma miesiącami słyszałem, jak jeden z jego zastępców mówił komuś, że Heller bardzo lubi pieczoną szynkę i że obecnie nigdzie się nie widzi pieczeni ze świeżej szynki, tylko wędzoną i gotowaną; wiesz, jak się jest na Wzgórzu, to się słyszy różne rzeczy. Niby się nie słucha, ale przypadkiem coś wpada w ucho. I tak sobie pomyślałem, że byłby to niezły chwyt, gdyby właśnie podać Hellerowi jego ulubione danie. Wiesz, nic nadzwyczajnego, ale jeden z tych małych gestów, które trafiają do serca człowieka. – Mały gest waży siedem kilogramów. – Wiem, że powinienem porozumieć się z tobą, ale nie było cię w pobliżu i... – I ten błyskotliwy pomysł trafił ci do przekonania i wprowadziłeś go w czyn. – Hej, czyżbyś się gniewała? – Ani trochę. Po prostu popędziłam do miasta, nieomal wyciągnęłam Schillera z łóżka i jak prawdziwa idiotka musiałam przywlec szynkę z powrotem. Jednakże zamówiłam mięso, które planowałam podać, i dzięki Bogu miał je. – Masz na myśli cholerną jagninę bez kości? – Jedno z najlepszych mięs, jakie można kupić. – Dolly – odezwał się senator – zanim dojdzie do większej kłótni, powiedz mi, dlaczego nie chcesz podać szynki. Czy to zepsuje ci menu? – Pytał żałosnym tonem, a kiedy bywał taki żałosny, a w jego głosie czuło się nutę jęku, zaczynała mu współczuć. Tej strony swojej osobowości nie ujawniał nikomu innemu – taki mały chłopiec, – zagubiony w wielkim świecie, gdzie przypadkiem tak się złożyło, iż jest członkiem najbardziej elitarnego klubu; przynajmniej tak Dolly widziała swego męża. A z tym obrazem rodziło się podejrzenie, że większość członków Kongresu Stanów Zjednoczonych zbudowała taką fasadę kompetencji i władzy na wewnętrznym strachu i potknięciach, które nie różnią się wiele od reakcji małych chłopców. – Przyjeżdża mój ojciec i matka – powiedziała delikatnie. – Są Żydami. Mogłeś zauważyć, że nigdy nie podaję wieprzowiny Żydom. – Coś takiego! – Wykrzyknął tak gwałtownie, że Dolly wybuchła śmiechem. Teraz Richard zezłościł się i był oburzony. – Czy chcesz mi powiedzieć, że w ciągu tych dwudziestu trzech lat, w czasie których siadaliśmy do stołu może z pięciuset, może sześciuset, a nawet tysiącem Żydów, nigdy nie podawałaś szynki? – Nie. Nigdy. A ty nigdy tego nie zauważyłeś. – Dlaczego? Nigdy nie spotkałem Żyda, który nie jada wieprzowiny. – Są tacy. – Ściszyła głos. – Tak naprawdę to nie wiesz, czy są tacy. – Czy mówisz o religijnych nakazach żywieniowych? Dolly, nie sądzę, abyś nawet orientowała się w tych żydowskich przepisach. – Richard, to nie jest sprawa przepisów. To sprawa właściwego szacunku do tego, co mogą przedkładać twoi goście, bez wyważania drzwi zamykających ich przekonania. – Ale to chodzi o twojego ojca i matkę. – Właśnie. – Ależ, Dolly, przypadkiem znam ich przekonania religijne. Nieraz jadłem lunch, a także kolację z twoim ojcem w jego lub w moim klubie, i widziałem, jak jadł szynkę i bekon. – To nie było w moim domu. – Dolly, twoja matka nie jest Żydówką. O ile wiem, nigdy nie postawiłaś nogi w synagodze, a teraz miotasz we mnie tym argumentem żydowskim. – Potem dodał posępnie, z powagą: – Nigdy nie wytaczaj takich argumentów. Mam wady, ale antysemityzm do nich nie należy. – Bardzo bym chciała, abyś mnie zrozumiał. – Do diabła z tym... – I nagle jego głos zamarł. Z tyłu domu na drodze do basenu ukazało się troje ludzi w kostiumach kąpielowych: dwaj młodzi mężczyźni i młoda kobieta. – Kto to jest? – spytał obojętnie. – Czarny chłopiec? – Wiem, kim są pozostali. – A więc młody człowiek nazywa się Clarence Jones. Studiuje w Harvardzie i jest bliskim przyjacielem Leonarda. Korzysta ze stypendium, nie z jakiejś szczególnej subwencji, ale z tradycyjnego stypendium, które dostają ci, co mają lepiej w głowie niż inni. – Gość Lenny’ego? – Tak. – Na dzień? – Masz na myśli, czy wyjedzie przed kolacją? Nie, zostanie. Lenny zaprosił go na weekend, a ponieważ dzisiaj jest piątek, to znaczy, że będzie tu do poniedziałku. Dlaczego pytasz? – Sądzę, że cała trójka może zjeść kolację wcześniej. Towarzystwo starych facetów nie będzie dla nich zabawne. – Ależ, Richardzie – odezwała się Dolly – czy naprawdę uważasz, że wyrzekną się okazji siedzenia przy jednym stole z dwoma starymi piratami, których zaprosiłeś na wieczór? W każdym razie tatuś nie przyjeżdża tutaj, by nas zobaczyć; przyjeżdża, by zobaczyć Leonarda i Elizabeth, i gdyby ich nie było na kolacji, wszcząłby piekielną awanturę. Co cię niepokoi? – Dobrze wiesz, co. – Nie jestem pewna. – Wystarczy już jeden liberalny herold z Harvardu w osobie syna, który uważa, że sprzeniewierzyłem się rasie ludzkiej, ale do tego jeszcze bystry, zarozumiały czarny chłopiec z tego samego obozu. Wierz mi, że Web Heller nie nadąży za nimi. Ten dzieciak może go rozłożyć na części i jak będzie wyglądać twoja kolacja razem z moimi planami? – Dlaczego miałby to zrobić? – Dlaczego? Czy spotkałaś kiedyś Murzyna, który by nie uważał, że rząd robi wszystko, by szkodzić czarnej ludności? Dolly zdała sobie sprawę, że kłopot polegał na tym, iż poza koktajlami i kolacjami w Waszyngtonie nie poznała wystarczająco dużo Murzynów, by wyrobić sobie zdanie, co myślą. Ci, których spotykała na różnych przyjęciach, jak większość polityków maskowali albo ukrywali swoje myśli pod osłoną frazesów i banałów. Teraz trudno jej było pogodzić się z faktem, że gość jej syna będzie chciał świadomie prowokować innego gościa. – Czy chcesz, abym porozmawiała z Leonardem? – spytała. – Nie... Jeśli zaczną o tym mówić, sam się tym zajmę. 5 Elizabeth Cromwell miała dwadzieścia lat. Właśnie pod – jęła studia w college’u Sarah Lawrence. Wzrost jej wynosił sto osiemdziesiąt centymetrów i była dość ładna. W kasztanowych włosach słońce zostawiło jaśniejsze smugi i w miarę upływu lata jej skóra nabierze koloru dojrzałych jagód. Uroda i rzucające się w oczy dobre zdrowie przyciągały do niej mężczyzn, ale, sposób bycia raczej odstręczał – zdradzała zbyt słabo zawoalowany sardoniczny humor i zbyt wiele oznak przewagi intelektualnej. Mężczyźni, którzy próbowali zbliżyć się do niej, dość szybko odchodzili, sparzeni, rozdrażnieni, a czasami rozgniewani. Jej brat Leonard zdecydowanie wzbudzał sympatię. Przy wzroście prawie stu osiemdziesięciu pięciu centymetrów był szczupły, przystojny, miał subtelny, miły sposób bycia oraz bystry, dociekliwy umysł. Był parę lat starszy od Elizabeth i uwielbiał ją. Długa koścista postać i ciemne rozwichrzone włosy nad okrągłą twarzą z małym jak guzik nosem – wszystko to mogło się podobać. Jego przyjaciel Clarence Jones, niższy, potężniej zbudowany, skórę miał w kolorze kawy. Obydwaj byli na pierwszym roku harwardzkiego prawa i łączyło ich dziwne podobieństwo fizyczne, jeśli chodzi o okrągły kształt głowy i małe zadarte nosy. Elizabeth i dwaj mężczyźni w kostiumach kąpielowych nieśli płaszcze frotte i ręczniki. Ich ciała wychylały się do ciepłego porannego słońca. Gdy wyszli na prowadzącą do basenu ścieżkę na tyle domu, znaleźli się w odległości około pięćdziesięciu pięciu metrów od miejsca, gdzie senator i jego żona jedli śniadanie. – Czy powinieneś mnie przedstawić? Nigdy przedtem nie spotkałem twojego taty – zastanawiał się Clarence. – Ciesz się jeszcze przez chwilę – odpowiedział Leonard lodowato. – Co znowu? – zaprotestowała Elizabeth. – Jest całkiem w porządku. – Tak? – Uważam, że podsuwasz Clarence’owi mylne sugestie. Tata jest grzeczny i sympatyczny i nie głaszcze ludzi pod włos. – Nie mam kompleksu – powiedział Clarence cicho. – Chodźmy na razie popływać. Jeszcze go spotkasz. – Jak chcesz. Basen kąpielowy osłaniały kwitnące krzewy, które sprawiały, że nie był na widoku publicznym, ale nie rzucały cienia. Miał pięćdziesiąt stóp długości i trzydzieści szerokości – jak na prywatny basen niezłe rozmiary. Trampolinę z jednej strony i sam basen ulokowano i udekorowano z wielkim smakiem. Od momentu przybycia do domu Cromwellów Clarence obserwował dyskretnie i uważnie sposób życia, o jakim dotąd tylko czytał lub jaki oglądał w filmach, ale nigdy nie miał okazji się z nim zetknąć. – Liz pierwsza przepłynie wzdłuż basenu kilka razy – poinformował go Leonard. – Korzysta z basenu sama przez pierwsze pół godziny, gdyż jest bezwzględną egoistką. – Idź do diabła! – sympatycznie burknęła Elizabeth, skoczyła pod wodę i zaraz wypłynęła z wrzaskiem. – Cholernie zimna! Czy nikt nie włączył grzejnika? – Włączyłem go wczoraj wieczorem, ale zaczyna grzać dopiero o szóstej rano. Jeśli Mac zacznie przykrywać basen, nie będzie z tym kłopotu. Elizabeth zaczęła płynąć nie słuchając do końca. Pływała lekko dowolnym stylem, który zyskał pochwałę Clarence’a. – Ależ ona pięknie pływa! – Pływaliśmy na czas ze sto razy. Zawsze mnie bije. Mężczyźni mogą pływać szybciej, ale nie potrafią pływać z taką klasą jak dobra pływaczka. Clarence rozglądał się wokoło, obserwując każdy szczegół, namiot w paski do przebierania, prysznic na zewnątrz, piękny stół i krzesła z kutego żelaza na tarasie z boku basenu, telefon, stolik na kółkach z małym aparatem telewizyjnym, osłoniętym na wypadek złej pogody. Nawet tutaj nie zabrakło szklanego smoczka, który ssie cała Ameryka. – Coś takiego nazywa się dobrym życiem – odezwał się – i nie powinieneś sprowadzać tu biednego Murzyna, aby tego zakosztował. Kiedy kelnerowałem u Caseya i przyniosłem ci piwo, nie miałem pojęcia, że wyskoczyłeś z rogu obfitości od razu gotowy do akcji uszczęśliwiania nędzarzy. – Bredzisz! Będziesz redaktorem „Law Review” i wyjdziesz ze szkoły wprost na posadę do naprawdę pierwszorzędnej firmy w Nowym Jorku czy Waszyngtonie z początkowymi zarobkami pięćdziesięciu tysięcy rocznie, toteż nie udawaj, że jesteś naiwny jak Topsy. – Topsy to przecież dziewczyna. Bogacze nigdy nic nie wiedzą. Zbliżyła się pokojówka, Nellie Clough. Była to mała

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!